Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Agora. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Agora. Pokaż wszystkie posty

wtorek, sierpnia 04, 2009

Jak się zabezpieczać, czyli Polityczna prezerwatywa

Jakieś półtora roku temu jeden mych nielicznych czytelników zgłosił ten blog do konkursu na polityczny blog roku. Otrzymałem od jego organizatorów maila, w którym poinformowali mnie o fakcie zgłoszenia i stwierdzali, że OK, zgłoszenie przyjęto. Parę dni potem poszedłem na stronkę tego konkursu, żeby zobaczyć, jak tam z popularnością mego intelektualnego dziecięcia. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że po moim blogu nie ma tam nawet śladu... Za to, szukając go, natrafiłem na całą masę innych blogów - inteligentniejszych, bogatszych w treść, bardziej wyważonych w sądach... No a także, nie bójmy się przyznać - bardziej po linii. Nie, nie tylko to jednak, zapomniałem bowiem o jednej istotnej sprawie - miały o wiele celniejsze i bardziej pomysłowe tytuły. Jeden taki szczególnie wrył mi się w pamięć - nazywał się "PiSuary"... Powyższą błahą anegdotką rozpoczynam ten tekst, jednak chyba warto, by i takie drobiazgi uzyskały nieco szerszy oddźwięk, bowiem jak inaczej będziemy kiedyś mogli naszym ew. wnukom wyjaśnić czym była III RP? Że spytam? Nie tylko to jednak, bowiem od tamtego przynajmniej czasu stałem się naprawdę wrażliwy na tego typu środki politycznego oddziaływania, jak właśnie nazwa owej partii (nie ukrywam, że dość miłej memu sercu) przetrawiona, potem zaś zaserwowana nam elegancko, przez jednego z młodych, zdolnych, z wielkich miast. Oczywiście najbardziej szokujące - jeśli cokolwiek w mojej banalnej w końcu opowiastce za szokujące może być uznane - jest nie to, że ten młody zdolny takiego bloga stworzył, ale że to zostało przez światłych autorytetów stanowiących jury konkursu zaakceptowane, w dodatku kiedy mój, bezkompromisowy wprawdzie, ale posługujący się jednak nieco wyższej próby humorem, blog został cichcem odrzucony. Powie ktoś, że my też nie jesteśmy bez winy. Bo i Cieniasy... Zaraz, ale porównania z PiSuarami Cieniasy jednak nie wytrzymują. W wulgarności i głupocie oczywiście. Są też liczne wariacje na temat liter PO ("niegosPOdarni POplątańcy", że rzucę zaimprowizowanym naprędce przykładem)... To akurat mało mnie cieszy, ponieważ PO to są moje własne inicjały. No a zresztą do PiSuarów to też ma się zupełnie nijak, pomijając już fakt, że Platforma to dno, przy którym Targowica zaczyna wyglądać niemal patriotycznie i niegłupio, a PiS to przyzwoita, patriotyczna partia, i aż dziw, że w tych nieszczęsnych czasach, w tym nieszczęsnym od wieków kraju, takie coś jeszcze istnieje. Po tym napisaniu tego długiego wstępu mogę sobie pogratulować, bowiem musnąłem mimo wszystko temat, który chciałem dzisiaj poruszyć. Tematem tym jest przekręcanie nazw partii (przede wszystkim) i innych politycznych organizacji czy ruchów. Pytanie zaś, na które mam zamiar odpowiedzieć, brzmi tak: jak się przed czymś takim na przyszłość zabezpieczyć?! No więc mam ci ja sugestię! Nie sądzę, by nasze państwo... Jeśli to coś jeszcze w ogóle można nazwać "państwem", a w dodatku "naszym", ale moi ew. czytelnicy chyba zrozumieją, co mam na myśli i darują mi to daleko idące formalne uproszczenie... Wiec to "nasze państwo" zapewne nie ma żadnej agentury nakierowanej na Naszego Wielkiego Brata Z Bliskiego Wschodu... Aż się boję wymienić jego imienia... Ale chodzi mi... Mimo palpitacji i zimnego potu powiem... O Izrael. Więc nie sądzę, by w ichniej blogosferze działał jakiś polski odpowiednik Eli Barbura i judził, prowokował, udzielał nauk, groził... Śmieszył, tumanił, przestraszał, tudzież uprawiał żałosną, choć jednocześnie wredną i niebezpieczną, grafomanię. Tak dobrze niestety nie ma, nie w Polsce, nie w III RP. (Tak sądzę, bo co ja tam w końcu wiem, żaden Zemke mi się przed snem nie zwierza, na podsłuchu też go nie mam.) A to zarówno z powodu niedoborów naszej strony, jak i, zapewne, słusznej obiektywnie czujności strony tamtej. Może jednak, choć głowy bym za to nie dał, nasza, szeroko pojęta, prawica i organizacje mające coś wspólnego z polską racją stanu mają do dyspozycji kogoś, kto zna język hebrajski i stosunki w Izraelu, oraz wśród innego Żydostwa. Oby tak było! Choćby dlatego, że na takim optymistycznym założeniu opiera się cała moja koncepcja... Jak więc się zabezpieczamy przed tym, by starannie przez nas obmyślana nazwa naszego nowego ruchu nie została przez młodych zdolnych europejczyków przetrawiona i wydalona w formie budzącej niechęć? Przy wydatnej, oczywiście, jak to się zawsze dotąd dzieje, pomocy mediów oraz autorytetów. No? Jak? Otóż trzeba wziąć takiego eksperta od hebrajskiego, ale naszego człowieka, i niech on nam ze słownika podaje co bardziej wzniosłe dla Żydów tego świata, a szczególnie tych wpływowych i czułych na swym punkcie, słowa. W ich języku. Dałoby się to zresztą zrobić nawet i tak, że ktoś z naszych poświęca nieco czasu na porządne nauczenie się hebrajskiego pisma i nabranie jakiej-takiej wymowy. A potem nam te wzniosłe - dla nich szczególnie - słowa czyta. No a my sobie do każdego takiego słowa dopasowujemy skrót (a ściślej anagram) w naszym języku, który by się tak jak owo (wzniosłe!) słowo wymawiał. (Wyczuwasz już, o Czytelniku, coś z mojej genialnej idei?) Potem zaś, jak nam się dany anagram i po polsku wyda apetyczny i chwytliwy, zadajemy sobie jeszcze nieco trudu i dopasowujemy do niego odpowiednie słowa. Oto przykład... Nie znam hebrajskiego, ale podobno np. "agora" to taki ichni grosz. Słowo jest dla nas akurat średnio wzniosłe (nie to, co sto złotych!), dla nich, cholera wie, może bardziej? Ale nieważne, na potrzeby naszego przykładu udajmy, że to dla nich bardzo wzniosłe, że oznacza coś w rodzaju: "Ach! Nasza dana nam przez Jahwe Ojczyzna, dla której tępiliśmy do ostatniego niemowlęcia i zwierzęcia ludy tam przed nami osiadłe, czym się od czterech tysięcy lat z dumą szczycimy, no, chyba żebyśmy akurat woleli udawać niewinne sierotki, którym się masełko w buziuchnach nie stopi..." (Co by się jeszcze długo dało rozwijać, ale dla naszych celów w tej chwili starczy.) No więc to AGORA, daje się w całkiem naturalny sposób przełożyć na skrót AGR, zgoda? No a to daje nam nieprzeliczone możliwości wprost! Np. nasz ruch mógłby się nazywać Akcja Górnolotnych Romantyków, albo powiedzmy... Anty-Gołosłowny Republikanizm. Czy cokolwiek zresztą. Niech Czytelnik, jeśli chce, spędzi pół godziny na wymyślaniu takich nazw, a zobaczy, że daje się znaleźć naprawdę wyjątkowo piękne und medialne, a co więcej dla absolutnie dowolnej orientacji politycznej und ideowej! Więc w końcu jakaś taka nazwa dla naszej partii przypadła nam do gustu na tyle, że się na nią zdecydowaliśmy. Nie jest nawet wykluczone, że całą ideologię i program naszej partii dopasujemy właśnie do nazwy, która nam wyjątkowo słodko i medialnie zabrzmiała. W końcu mamy postpolitykę, prawda? Mamy nazwę i co teraz? Czytelnik chyba zaspał, albo też zmęczył się śledzeniem mych splątanych - to tu to tam się pojawiających, to tu to tam na chwilę znikających - wątków, jeśli jeszcze go nie olśniło i nie wie co teraz. Jaki jest tytuł tego tekstu, że spytam? Jaki mamy temat rozważań na dzień dzisiejszy? No właśnie. Chodzi o to, żeby nam nazwy wrogowie i młodzi europejczycy nie przerabiali na żadną ohydę, tak? No i nie będą, skoro zaraz podniesiemy wrzask - np. przez przepłaconego rabina, na pewno istnieją tacy, na których naszą prawicę stać, nie przesadzajmy z tą "ubogą i brzydką panną"! - że ktoś przekręca i pluje na święte dla... Wiadomo kogo, słowo. A to, jak wiadomo, nielzia! Jesteśmy więc zabezpieczeni. Zresztą nawet gdyby się okazało, że na żadnego rabina Polski dzisiaj nie stać, to i tak sami Żydzi wrzask odpowiedni podniosą, nie ma obawy! Może lokalne, rezydujące na medialnym rynku III RP, Barbury nabrać się nie dadzą, ale różni tacy, mniej w wewnętrzne sprawy III RP wciągnięci, a pretekstów do podniesienia rabanu na cały świat pilnie i z utęsknieniem w dzień i w nocy wyczekujący - z pewnością okazji nie przegapią! A wiec od tej strony jesteśmy bezpieczni. Odnieśliśmy spory, jakby nie było, sukces, i aż człek chciałby jakoś dalej, za ciosem... A wiec rzucę jeszcze jedną sugestię. Tym razem już naprawdę dziką i rewolucyjną, ale może coś w tym jest sensownego, kto wie? Więc można by zrobić tak, by najbardziej wystawieni na ostrzał ze strony subtelnego dowcipu młodych wykształconych zmieniali nazwiska, i imiona najlepiej także, na takie... Bardziej politycznie słuszne. Wszyscy już chyba wiedzą, jakie one są, bo nas tego od bardzo dawna uczą, kogo nie wolno zaczepić, skrytykować... Więcej! Pamiętam, że kiedy Geremka zrobiono ministrem Spraw Zagranicznych, prasa tutaj podawała z dumą, że New York Times (bo on to chyba był, i by pasowało) z uznaniem skwitował fakt, że Żyda w Polsce kimś takim zrobiono. Ta prasa to chyba była po prostu Gazeta Wyborcza, z którą w tamtych latach z rzadka miałem pewną styczność (nie było mnie wtedy stać na porządny papier, a matka kupowała w piątek dla programu TV), ale jednak, tutaj to drukowano i dla miejscowej ludności. Powód do dumy to był, super, nie? No więc politycy zmieniają nazwiska i nikt nie śmie ich zaatakować. Przynajmniej do chwili, gdy jakieś odpowiednio autorytatywny głos autorytatywnie przemawiający w imieniu tego lepszego i słuszniejszego od wszystkich innych plemienia, wyrazi słowa rozsądku, czyli ogłosi (po dojrzałym oczywiście namyśle i z niejakim zapewne zażenowaniem), że: "Rzekomy Mordechaj Geszewcer to nie jest żaden Żyd, tylko zwykła polska, swego rodzaju, przechrzta, która się bezczelnie podszywa pod Żyda, a naprawdę nazywa się Antoni Kowalski, wiec nie ma żadnego powodu, by się z nim cackać i można, a nawet należy, sobie po nim jeździć jak po burej kobyle". Jak się zapewne i zdarzy, choć jest także i drobna szansa, że samo słuszne imię i nazwisko okaże się wystarczającą ochroną - kto wie? Nikt tego przecież dotychczas chyba nie sprawdził? No a jeśli nie zadziała, to przynajmniej - co inteligentniejsi z nas - będą mieli niezły ubaw! Będzie w każdym razie tak albo tak, obie te opcje mają swoje zalety, a żadna dodatkowa nie istnieje. To dotyczy nazwisk, bo to z nazwami partii to całkiem gwarantowane. Istna polityczna prezerwatywa! triarius --------------------------------------------------- Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 15, 2008

Jak nie zostałem właścicielem Agory

Włączyłem godzinę temu przypadkiem radio i usłyszałem - ach, jakże subtelne i pełne niepodważalnej logiki! - ubolewania na temat tego, że PiS'owska preambuła jest po prostu sprzeczna z Konstytucją, bo daje vetu Prezydenta zbyt wielkie uprawnienia... I takie tam. Tego typu argumentów z pewnością jest co niemiara, a będzie jeszcze więcej, choć mnie one akurat mało podniecają, więc ich nie śledzę. Czemu mało, spyta ktoś? Ponieważ nie widzę prawa, przynajmniej tego ziemskiego, tego które rozstrzyga się w sądach, z Sądem Konstytucyjnym włącznie, jako czegoś absolutnego, zawsze słusznego w każdym szczególe, obiektywnego i od Boga danego.

Widzę to raczej tak, jak chyba widział to m.in. Karl Marx - choć na szczęście nie tylko on, bo bym się chyba ze wstydu pod ziemię zapadł. ;-)

Prawo zawsze komuś służy, jakiejś oligarchii, jakiejś klasie... Tak było, jest i będzie. Narzucanie ogromnej większości normalnych ludzi "tolerancji" wobec wybranych arbitralnie seksualnych zboczeń, oraz wobec, absurdalnych przeważnie, uroszczeń zboczeńców, jest dokładnie takim samy przejawem przemocy aktualnie silnych wobec aktualnie słabych, jak powiedzmy palenie heretyków. (W tym ostatnim, tak całkiem na marginesie, celowali akurat protestanci, i oni mają zarówno spopielonych ich-zdaniem-heretyków, jak i usmażonych czarownic najwięcej na swym sumieniu.)

A więc traktowanie takiego czy innego zapisu w Konstytucji III RP, nie mówiąc już o takiej czy innej jego interpretacji, jako czegoś w rodzaju Prawa Boskiego, to po prostu absurd i bezczelność. Tym bardziej, że przecież sam udział Polski w tym całym Ojro... Nie wiem nawet jak tego biurokratyczno-totalitarnego molocha należałoby oficjalnie nazwać - jedni mówią, że to "Unia", inni że "Wspólnota", jeszcze inni, że na razie ani to ani to... A ja chciałem akurat być ścisły i oficjalny. Ale widać się nie da.

Więc przypomnijmy sobie, jak to wyglądało. Czy była jakaś autentyczna dyskusja na temat naszego w tym czymś udziału? Nie było! Czy była przed tą dyskusją, co to jej nie było, jakakolwiek autentyczna, oparta na obiektywnych faktach, podana w zrozumiałej dla normalnego człowieka, pozbawiona elementów perfidnej propagandy, informacja? Nie było! Czy informacja była w miarę równo serwowana zarówno przez zwolenników, jak i przeciwników naszego przystąpienia do tego czegoś? Oczywiście że nie!

Czy "informacja", jeśli by tak już to nazwać, serwowana polskiemu społeczeństwu przez euroentuzjastów, była w sensownej mierze obiektywna, pozbawiona podszczuwania, zawstydzania wątpiących, budzenia histerycznych emocji, obietnic całkowicie bez pokrycia - kłamstw wreszcie? (Kłamstw! Wymówmy wreszcie to brzydkie słowo!) Czy więc była? Oczywiście że nie!

Nasze przystąpienie do tej... dla uproszczenia napiszę "Unii", było już przesądzone - takie przynajmniej wrażenie odnieść musiał każdy, kto choć trochę obserwował tę "debatę" - na wiele lat przed samym faktem, przed samym referendum, gdy to naród oficjalnie o chęć tego przystąpienia zapytano. A więc o czym było decydować w tym referendum, skoro już wszystko było przesądzone?

Referendum, jak niektórzy pamiętają, było dwudniowe. Zazwyczaj nie lubią nam o tym przypominać, ale ostatnio przypominają, bo nowe ew. referendum w sprawie Ojrokonstytucji też ma być, oczywiście, dwudniowe. Żadne inne dwudniowe nie bywają, a już z pewnością nie to, w którym naród głosował za lub przeciw powszechnemu uwłaszczeniu obywateli - a które postkomuna i uwole, wraz z Kwaśniewskim prezydentem, zamierzali zgodnie uwalić. No i uwalili, jak na uwoli przystało. Z powodu braku wystarczającej frekwencji referendum to okazało się być nieważne. Jednak te, które sprzyjają Ojropejskiej Unii, nie mają prawa mieć zbyt małej frekwencji.

Na razie są dwudniowe, gdyby to miało nie wystarczyć, to co za problem zrobić referenda tygodniowe... miesięczne... półroczne... roczne... dziesięcioletnie (fakt, sama Unia tak długo może nie pożyje, ale w teorii przecież jak najbardziej)... nieustające nawet! "I tak trzymać towarzysze - żadne głupie i ciemne bydło nie będzie przeszkadzało Siłom Postępu w realizowaniu Demokracji!"

A czy przed tym tam referendum oglądało się jakieś antyojropejskie plakaty? Koszulki? Znaczki na ubrankach? Albo powiedzmy naklejki samoprzylepne na samochodach? Ja nic takiego nie widziałem, widywałem za to ogromne ilości wszelkiego rodzaju "europejskiej" propagandy, w tym flag z tymi tam gwiazdkami. ("Na razie bez sierpa i młota, ale to się ew. później doda, towarzysze! Kiedy bydło się całkiem spacyfikuje. Tak towarzyszu, cyrkiel też dodamy!)

Skoro mówimy o znaczkach i naklejkach, to przypomniał mi się taki drobiazg z mojego własnego przedunijnego życia... Który być może wyjaśnia, dlaczego ich nie było. Lubicie Państwo teorie spiskowe? Ja nic nie sugeruję, mówię jak było, a interpretacje pozostawiam Państwu. Otóż ja, w swej nieskończonej antyunijnej zapiekłości i w ogóle z paskudnych pobudek - jak to facet, który mógłby czytać Gazetę Wyborczą, bo Polska Ludowa dała mu wykształcenie, w każdym razie wyciągła go z analnego betyzmu, ale on tego z własnego wyboru nie robi, moher jeden i kułak imperialistyczny! - postanowiłem na jakiś rok przed owym referendum zadziałać tak, by przechylić jego wynik na stronę oszołomstwa i Bałej Rusi.

Skontaktowałem się wiec z pewnym biznesmenem, posiadającym zakład produkujący wspomniane naklejki na samochody i inne dobra doczesne, oraz plakaty. Zaprojektowałem ci ja osobiście kilka rodzajów antyojropejskich znaków... I mieliśmy to zacząć wyprodukować. Wszystko się dość ładnie kręciło, w fazie wstępnej znaczy, ale skutek był żaden, ponieważ mój biznesmen nagle zmarł na serce. Zapewne przypadek, stres, zbyt obfite i patologicznie smaczne jedzenie... Wiem, tak musiało być. Nic nie sugeruję. Pan od śrub na pewno wtedy jeszcze zajmował się hobbystycznie, powiedzmy, majsterkowaniem karmników i domków dla ptactwa. Albo rapem. A w ogóle to z pewnością dusza człowiek, muchy by nie skrzywdził, czyta "Gazetę" od deski do deski i nie opuszcza żadnego białego marszu.

Ale jakoś tak dziwnie wyszło, a ja ani nie miałem szansy sprawdzić, czy bym się na znaczkach antyojro nie dorobił (imponując tym liberałom, co nie jest bez znaczenia, choć zajadle udaję że mi to obojętne), oraz czy z ich powodu nie zacząłby się może jakiś ferment... jakieś coś... jakiś ruch... że ktoś zacznie nieco się zastanawiać, ludzie się zaczną porozumiewać: "Masz pewne wątpliwości? To się zabawnie składa, bo ja też... Więc może jednak nie wszystko jest aż tak różowe? Albo właśnie ZBYT różowe, nie sądzisz?" Te rzeczy. Coś takiego jak się zapowiada teraz.

Więc wiecie teraz, dlaczego żadnej antyojro-propagandy nie było, bo gdyby mi i temu facetowi się udało, to jakaś w końcu śladowa jej ilośc by była. A może nawet nie śladowa, bo jak by się ludziom spodobało, to byśmy rozkręcili produkcję... Nie tylko na kraj, ale i na całą Europę! Po paru latach mielibyśmy firmę większą od Agory... Którą byśmy zresztą kupili, czy wrogo przejęli, a potem... Na drzewo z Agorą!

W każdym razie, gdybyście spotkali pana od śrub, na przykład w zakładzie leczenia falami mózgowymi, to powiedzcie mu, że tak się nie robi! Choć fakt, że gdyby nie on, nie mielibyśmy teraz całej tej zabawy z pieniącym się Chlebowskim, histerycznym Tuskiem i niezmiennie dętym bucem Komorowskim. Kto w ogóle by znał tych zabawnych i sympatycznych panów? Ale mimo wszystko łza mi się w oku kręci.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, czerwca 08, 2007

Czyżbym przebił katarynę osikowym kołkiem?

Napisałem nie tak dawno temu tekścik w odcinkach pt. 'Czy "kataryna" to gazownik Kalukin?' I nawet go jeszcze nie dokończyłem - jednego odcinka wciąż brakuje, ale to po pierwsze niemal formalność, po drugie mam ostatnio sporo innej roboty, po trzecie zaś znowu mam sporo wątpliwości z cyklu "powrót na zewnętrzną ścianę wychodka".

Te dwa odcinki, które są już napisane, można znaleźć tutaj: Czy kataryna to gazownik Kalukin? ( 1 ) i Czy kataryna to gazownik Kalukin? ( 2 ).

Tekścik jest na serio w jakichś 90-95%. To znaczy prawdopodobieństwo, że to rzeczywiście jest Kalukin oceniam zdecydowanie niżej, choć gość mi z wielu względów do tego pasuje. Jednak najistotniejszą kwestię, czyli to, że "kataryna" to lewacka, zapewne gazownicza, prowokacja, traktuję w sumie całkiem poważnie. Zachęcam zresztą do zapoznania się z tymi dwoma istniejącymi już odcinkami cyklu.

Najzabawniejsze jednak jest to, że ostatni tekst na przesławnym blogu "kataryny" powstał 13 maja i traktuje o, z pozoru rzeczywiście przedziwnej, zmianie poglądów Adama Michnika w sprawie ujawnienia teczek. Można zresztą kliknąć i samemu sprawdzić: Michnik: "Teczki dla wszystkich". Jakby nic istotnego się od tamtego momentu nie wydarzyło...

Przyznam, że obserwuję tę systuację na przesławnym blogu od dłuższego czasu, z coraz większym zainteresowaniem i coraz większym rozbawieniem. Kataryna bywała na Forum Frondy, gdzie postawiłem swą przewrotną tezę, a potem broniłem ją przed zgrają oburzonych i pełnych pogardy szermierzy. No i sprawa jest o tyle zabawna, że jeśli moja gambitowa teza byłaby słuszna, to samo jej ujawnienie - nawet na tak mało znanym blogu, jak mój - zniszczyłoby cały sens tej przemyślnej (hipotetycznej) manipulacji.

Co zresztą jest właśnie jedynym powodem, dla którego starałem się tę tezę rozpropagować - żeby nie można było potem kiedyś manipulacji ujawnić i obśmiać prawicowych internautów, prawicowych blogerów i prawicy w ogóle: "jacy to durni i jak łatwo łapią się na byle fałszywkę, byle używała ulubionych słów kluczowych".

Wyobrażacie sobie, co by się działo? Wyobrażacie sobie, jak byśmy się potem czuli? I to nie tylko wszyscy namiętni i całkiem liczni wielbiciele "kataryny", ale po prostu wszyscy, dla ktorych poglądy gazownika i innych demokraci.pl są głupie i obrzydliwe. Pomyślcie tylko! Czy nie warto było sprytną paradą zapobiec czemuś takiemu?

No bo teraz - o ile oczywiście mam co do "kataryny" rację - nie będzie można już nas bezkarnie wyśmiewać, bo zawsze ktoś w odpowiedzi może powiedzieć: "No ale przecież jeden facet przejrzał całą tę grę na oczy, prawda? Więc chyba nie całkiem chodzimy stadem, nie zawsze nabierzemy się na każdą farbowaną lipę".

No więc w sumie, każdy kolejny dzień, nic nowego nie pojawia się na blogu "kataryny" sprawia, że bardziej na serio zastanawiam się, nie tylko czy jednak nie mam racji, ale także, czy moje na ten tamat pisanie nie nie stało się dla "kataryny" osikowym kołkiem. No bo po co dalej miałby się Kalukin i Agora wysilać, skoro manipulacja spaliła na panewce? Natomiast w innym przypadku, dlaczego nagle "kataryna" zaczęła na swym blogu publikować raz na miesiąc, zamiast jak dotychczas nie rzadziej niż co parę dni?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.