Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arnold Toynbee. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arnold Toynbee. Pokaż wszystkie posty

sobota, listopada 14, 2015

Zagadka (listopad 2015)

Jak się nazywa jedyne zapewne we wszechświecie medium (podaj także adres internetowy), które nie musi się niczego na gwałt uczyć, kiedy coś gdzieś pierdolnie, nie musi nic na gwałt odkrywać, nie musi zmieniać narracji i wycofywać się raczkiem z poprzednich mądrości, które ma tło od lat pięknie w kolorkach namalowane i zagruntowane na kilometry w głąb, a na tym tle z grubsza naszkicowane wszystko, co się może jeszcze wydarzyć? Dla ułatwienia podam, że to blog.

Pokażcie mi co w miarę konkretnego potrafili kiedykolwiek z przyszłości przewidzieć czciciele Konecznego (że o Toynbeem litościwie nie wspomnę), Coryllus (mimo jego ewidentnych zalet) z całą swą wierną trzódką, współczesna prawica (?) w wersji "pospolita odmiana ogrodowa"... Nie mówiąc już o lewiźnie, z agenturą na czele, że już nazwisk nie będę przytaczał. I ktokolwiek inny zresztą. No? Umie ktoś podać jakikolwiek przykład?

Pytanie dodatkowe brzmi tak: w jaki to niezłomny oręż jest to medium, czyli ten blog, skoro już to ujawniliśmy, jest wyposażony, że taki... Well, bezkonkurencyjny - trzeba to chyba określić. No więc? (Chodzi o oręż INTELEKTUALNY, lewizno, donosiciele, służby, hiperkomputery Obamy i cała reszto. To na razie ponoć jeszcze wolno.)

Żal mi oczywiście tych ofiar, wcale nie wydaje mi się to wszystko wesołe, ale intelektualną satysfakcję mam chyba prawo mieć. A jeśli ktoś ma wątpliwości, albo chce się bliżej zapoznać z tym, co tu się przez te lata mówiło (ew. pomijając dowcipasy i natchnioną elokwencję na poboczne tematy, czego też tutaj niemało się znajdzie, mea culpa... a może nie culpa?), to, z całą wrodzoną skromnością, zachęcam do poczytania rzeczy sprzed tygodni, miesięcy i lat. Można też zapolemizować, czemu nie!

triarius

P.S. 1 A przy okazji - żegnaj Merkelo! (Nie żebyś była aż taka ważna, ale od czegoś w końcu musi się zacząć.)

P.S. 2 Chciałem napisać, że Kurak w tej proroczej kategorii nie startuje, więc do niego trudno mieć o brak proroczych talentów pretensję, ale wszedłem właśnie do niego i widzę, że jednak się wysilił i bredzi jak poplątany. Są i "kozie syny" i sugerowanie, że ci ludzie są od nas w jakiś sposób z urodzenia głupsi.

Obawiam się, drogie lemingi, droga "prawico" pospolita odmiana ogrodowa, drogie Kuraki, że oni, przy wszystkich swoich ewidentnych wadach i oczywiście przy tym, że są naszymi - a nie tylko Szczuk i Śród - śmiertelnymi wrogiami, są od obecnych ludzi Zachodu o wiele inteligentniejsi, mają w każdym razie działającą hierarchię intelektualną, dyscyplinę... Że o innych ich zaletach, a naszych wadach, nie wspomnę. No a swoje własne cele to oni realizują jak złoto, w odróżnieniu od nas na przykład. Ktoś ma inne zdanie?

Monteverdi bije - przynajmniej dla nas, i tak musi być - na łeb wszystko co i stworzyli, prawdziwy Katolicyzm (którego już praktycznie nie ma) bije na łeb Islam... To są nasze ziemie i nasza cywilizacja, i powinniśmy ich bronić bez żadnych absolutnie ograniczeń i wiązania sobie rąk... Ale brenzlowanie się łatwym optymizmem, że my cudne ptacy, a oni kozie syny, to idiotyzm i pedalstwo!

To nie nimi, a nami rządzą teraz Tuski, Merkele, Hollandy, Środy i Biedronie, a my to łykamy jak pelikany i prosimy o jeszcze. Oni też nie uparli się, żeby za wszelką cenę żyć wiecznie - mówimy o zwykłym ziemskim życiu, nie o zbawieniu wiecznym - żeby się potem potulnie, w imię szemranego "humanizmu", dawać w szpitalu likwidować zastrzykiem fenolu. I dawać likwidować swoich bliskich. Długo by jeszcze można. Nikt mi nie może zarzucić, że islam mi się podoba - bo choćby same te ich brody są obrzydliwe - ale brenzlować się też warto z sensem!

Więc radziłbym puknąć się w głowę, mocno, a kiedy przestanie boleć, zająć się jakimś czymś, co by mogło nas, i naszą cywilizację, z Polską na czele, obronić. Czyli coś z fizkulturą, kontaktami międzyludzkimi, walką w terenie miejskim... Lub ew. nauczyć się łaciny albo konktrapunktu - to też NASZE i PRZECIW NIM. Co do mnie, wolałbym być synem kozy, niż np. poddanym Tuska czy innej Środy.

Nienawidzisz wroga? Zadbaj o to, byś był w stanie go pokonać! Pokonałeś i nadal nienawidzisz? Zatańcz na jego grobie, przeleć jego żonę, córki i babcię. Ale opluwanie go na blogu, nie robiąc absolutnie nic, co by mogło zwiększyć twoje - nasze - szanse na zwycięstwo, to pedalstwo i tyle!

Zresztą, choć w tych pedalskich czasach mało kto o tym wie, wroga wcale nie trzeba koniecznie nienawidzić - wystarczy go zwalaczać, bo od tego właśnie jest wrogiem. Bez nienawiści i na miazgę. Tak jest najlepiej i najwznioślej. Nienawiść zatruwa, zawsze, podczas gdy walka daje siłę i uszlachetnia.

(A tak przy okazji, to można nie mieć do kogoś żadnych negatywnych uczuć i mimo to nie chcieć go w swoim wyrku, czy w swoim kraju. "Nic do gościa nie mam, życzę mu wszystkiego dobrego, ale z daleka." Oczywiście inaczej jest, jeśli ulegniemy moralnemu terrorowi lewizny, któremu większość ludzi już chyba dawno uległa, sądząc z bełkotu, który się z różnych stron rozlega.)

Choć można i z nienawiścią, skoro inaczej się nie da. W każdym razie generowanie w sobie na siłę pogardy wobec niebezpiecznego wroga jest durne, choćby dlatego, że pogarda ma się tendencję rozlewać na inne sprawy i zaraz zaczyna nam się wydawać, że wróg jest przecie słaby, a zwycięstwo z Boskiego wyroku nasze - ponieważ inaczej być po prostu nie może, więc nie musimy się nawet wysilać.

Podczas gdy naprawdę to byle Tusk, byle Kopacz, byle Merkel, wystarcza, by nas raz za razem upodlać. Itd. Więc wymysły rodem z targowiska, kiedy wróg akurat nie słyszy, i wmawianie sobie, że mamy z góry zwycięstwo, bośmy przecie cudne ptacy, a oni to dno, co widać gołym okiem, w niczym tu nie pomagą, a raczej przeciwnie.

P.S. 3 I oczywiście ŻADNYCH (NOWYCH) MUZUŁMANÓW W POLSCE! Unia niech sobie... Sami wiecie.

P.S. 4 Ale mamy Post Scripta! Chciałem króciutko i w miarę żartobliwie, ale się nie dało. Kurak mnie sprowokował i napisałem cały tekst w postaci Post Scriptów. Nie ma jak wynalazki literackie! (Nobel! Gdzie jest Nobel? Czy Nobel mnie słyszy?!)

piątek, grudnia 10, 2010

Systemy takie i inne (część 3)

(Deus ewidentnie voluit, chwała mu za to, Alleluja i jedziemy dalej!)

Wbrew pozorom, znęcanie się nad słabymi na umyśle NIE JEST moją ulubioną rozrywką, jakkolwiek gorliwie by niektórzy starali ją taką uczynić. (I coś m się, całkiem bez związku z czymkolwiek, nagle przypomniało: może ktoś ma okazję zawiadomić blogera GPS65, że czeka tu na niego nagroda za najśmieszniejszą parodię Korwina, dobra?) Jednak, mimo wszystko, musimy się jeszcze nieco zająć Toynbee'm, żeby naprawdę mieć dziadygę z głowy, raz na zawsze.

Sporo by się można wyśmiewać z tych jego cywilizacji, całkowicie i podobno jednoznacznie zdefiniowanych przez swe "reakcję na wyzwanie ze strony środowiska". Bo to na przykład możemy mieć "cywilizację" lewej strony ulicy 1. Maja w Pędrakach Wielkich, która się jednoznacznie definiuje poprzez swą specyficzną reakcję na wyzwanie w postaci braku bezpośredniego połączenia z Marsem, albo też marszczenia się pięt, jeśli się zbyt długo siedzi w wodzie.

To by było nie tylko łatwe, ale i w sumie nie jest potrzebne. Dlaczego nie jest? A dlatego, że sam Toynbee daje nam całkiem podobnych przykładów masę, i nic tu samodzielnie wymyślać nie potrzeba! Na przykład prezentując swą genialną metodologię na początku swego Magnum Opus (to nie to samo Opus, co MO Spenglera, oczywiście!) wprost pisze on o cywilizacji greckiej, zdefiniowanej przez swą reakcję na problemy przeludnienia (o czym już wspominaliśmy, ale teraz nieco pełniej).

Otóż, dowcip polega na tym, że, jeśli się nieco wie o starożytnej Grecji, to się i wie, że te reakcje w istocie były całkiem różne, i jeśli się na przykład weźmie Ateny, Korynt i rolniczą Beocję, to, zgodnie z tą genialną metodologię, mamy TRZY "cywilizacje greckie"! Proszę sobie rzucić okiem na mapę i zobaczyć, na jak niewielkiej to wszystko przestrzeni, no a do tego oczywiście w jednym czasie. A niewykluczone, że jakby nieco sprawę postudiować, to znaleźlibyśmy w tym samym okresie jeszcze jakieś dodatkowe "cywilizacje greckie".

Szczególnie zabawne mi się to wydaje wtedy, gdy widzę, jak ludzie próbują jednocześnie czcić Toybee'ego i Konecznego, i żenić ze sobą jakoś ich systemy. W rezultacie mamy - z jednej strony, trzy co najmniej "cywilizacje greckie", z drugiej zaś "cywilizację łacińską", kwitnącą od bez mała trzech tysięcy lat, a tylko przepoczwarzającą się bezustannie ("system prawny" pozostaje jednak bez zmian, hłe, hłe, hłe!) i WĘDRUJĄCA SOBIE po mapie, aż zawędrowała do Polski, gdzie już zapewne na wieki wieków pozostanie. Wiadomo - Polacy to Rzymianie, te same zalety, ta sama państwowotwórcza dyscyplina... Ach!

To była jednak dygresja, teraz znowu wracamy do Toynbee'ego. Otóż nie trzeba nawet robić tego, co ja tu rzekłem, bo Mr. Zabawkowa Pszczoła (nie mogłem sobie tego darować, na odmianę, ale naprawę TO o niczym nie świadczy i go nie obraża!) potrafi JESZCZE lepiej! Świetnie na przykład pamiętam, że sporo mówi o "cywilizacji Szkotów w Północnej Irlandii". (Pamiętam to, i uważnie czytałem, bo akurat Szkoci i ich cywilizacja mnie kręcą, jako w 1/32 potomka MacLeodów, and proud of it as hell.)

Są tam tacy Szkoci, górale zresztą, ale iluż ich w tej "cywilizacji" jest? Kilkadziesiąt tysięcy? Istnieje jakkolwiek naprawdę ostra granica pomiędzy tą ich "cywilizacją", a cywilizacją otaczających ich mieszkańców Ulsteru? Wątpię, by to było coś aż tak istotnego, by to porównywać z Egiptem, Zachodem, Babilonem czy inną cywilizacją środkowoamerykańską! Na tej zasadzie to możemy zacząć mówić o "cywilizacji wielbicieli Michaela Jacksona w północnej części Kutna".

Zgoda, istnieje coś takiego, jak KULTURA (czy może "subkultura" wielbicieli Jacksona w jakimś tam miejscu, albo i bardziej globalnie, i istnieje zapewne, a nawet raczej z pewnością, specyficzna KULTURA Szkotów w Ulsterze. Jak to jednak można stawiać w jednym rzędzie z tysiącami lat historii Egiptu i jego dorobkiem? Naprawdę nie wiem, ale jeszcze istotniejsze jest to, ze zgodnie z tą metodologią można sobie te "cywilizacje" tworzyć lewą ręką, na poczekaniu, ot tak!

I zależą one nie od siebie samych, nie od jakichś obiektywnych faktów, tylko od subiektywnie i arbitralnie wybranych przez nas kryteriów! Czy potrzeba czegoś więcej, by wykazać, że system (?) Toynbee'ego to lipa?

Na zakończenie tego (Deo volente) odcinka postawię pytanie, które już parokrotnie stawiałem jednemu kumplowi, któren - choć naprawdę powinien wiedzieć lepiej - wciąż upiera się, że Toynbee to poważny gość, którego warto studiować. A więc proszę mi rzec, jak daje się wytłumaczyć Toynbee'ego opatentowanym mechanizmem "bodziec - reakcja" takie sprawy, jak: polifonia późnego średniowiecza, gotyckie katedry, światłocień, czy perspektywa?

Już słyszę odpowiedź z wielu ust, że "to są sprawy bez znaczenia, jedynie epifenomeny i fioritury, bo liczy się gospodarka (i ew. wojna i/lub kultura). To jednak o tyle bzdura, że podobnie jest z cętkami na lamparcie, czerwoną dupą pawiana, czy paskami zebry. I żaden szanujący się zoolog nie powie: "To są epifenomeny, nie muszą mieć sensu, nie muszą mieć celu, nie muszą mieć przyczyny... Tak po prostu jest i tyle! Zajmijmy się lepiej tym, jak takiego lamparta wydoić, a pawiana uczynić świadomym wyborcą." Nasz hipotetyczny obrońca Toynbee'ego tak właśnie dokładnie czyni i w dodatku jest z tego dziwnie dumny.

Ja jednak, darujcie, nie uznam za wartościową żadnej "historiozofii", która całkiem nie będzie mi umiała odpowiedzieć na tego typu, i te konkretnie - pytania! Odpowiedź Toynbee'ego, a raczej jej brak, czyli niejako "odpowiedź dana implicite, przez zaniechanie", jak i odpowiedź naszego hipotetycznego jego obrońcy... Wpisują się znakomicie w materialistyczną ideologię liberalizmu, której integralną częścią był przecież Toynbee.

A jeśli nie całkiem "materialistyczną" - bo liberalizm lubi przecież odwoływać się do wyższych potrzeb i wzniosłych zachowań, na samej chciwości to oni by długo nie pojechali i długo nami nie porządzili! - no to może raczej "łagiewinicką".

W sumie, żeby postawić kropkę i skończyć (da Bóg!) z Toynmbee'm, powiem, że w mojej opinii to gość napisał swego rodzaju liberalną odpowiedź na Spenglera. Z założenia. On nawet chyba trochę coś w tym stylu sam mówi. No i śmiać mi się chce, bo albo on zrobił to całkiem z własnej inicjatywy, albo też oni ogromnie przecenili realny wpływ Spenglera na ludzi i na rzeczywistość.

W istocie, i dla mnie oczywiście "niestety", Spengler, jak genialny by nie był, wpływu żadnego nie wywiera, a zresztą od dawna prawie nikt go już nie czyta, a co dopiero rozumieć! I jeszcze zabawniejszą pointę do tego wszystkiego jest ten drobny fakcik, że, kiedy Pan Tygrys, męcząc się przez wiele lat, zdołał coś tam ze Spenglera jakiej drobnej in spe elicie tego nieszczęsnego kraju przekazać...

To pojawia się ktoś, kto - w dodatku w całkowicie w dobrej wierze - zaczyna te istotne treści mieszać z oświeceniowo-liberalną propagandą, a konkretnie Toynbee'm (choć nie tylko, a ci inni są tylko nieco lepsi). Jak to rzekł wielki Dávila? Coś o tym, że "Cywilizacje bez problemu znoszą zapożyczenia, ale nie wytrzymują, kiedy zaczynają być interpretowane przez ludzi nie czujących ich ducha". To naprawdę b. głęboka i b. prawdziwa myśl - warto się nad tym poważnie zastanowić.

Ja tu tylko jeszcze, w ostatnim słowie, dodam, że ze Spenglerem jest chyba bardzo podobnie. Także interpretowanie go przez ludzi, którzy nie czują, o co tam chodzi, i jeszcze (o zgrozo!) starając się "ulepszyć", całkiem mu nie wychodzi na zdrowie.

Zgodnie z powszechnie uznawaną zasadą, "zły pieniądz wypiera dobry", i, zamiast "kopernikańskiej rewolucji", w jakiś sposób czyniącej wyłom w oświeceniowych kłamstwach, którymi wciąż żyjemy, otrzymujemy po prostu jeszcze większą dawkę tych kłamstw w postaci kolejnego paskudnego intelektualnego dekoktu i kolejnej pokracznej ideologicznej hybrydy.

Dixi! A Deus, jeśli zechce, to sprawi, że to dalej pociągnę. (Chyba, że ja już nie zechcę. ;-)


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

P.S. Nicek znowu napisał znakomity tekst. Trochę wprawdzie "niepolityczny" ze wzgl. na zawartość tej tam szafki nad zlewem w kuchni, ale cóż, w końcu trza zacząć to mówić. Oto ów tekst, polecam:
http://www.nicek.info/index.php/2010/12/10/dezynsekcja/

czwartek, grudnia 09, 2010

Systemy takie i inne (część 2)

I żeby, ludkowie, nie mówić mi tu, że ja się puszę i nad wami wynoszę, że te wszystkie książki czytałem, a wy nie! Powiadam i przyznaję wam skwapliwie: kiedy ja je czytał, wyście robili inne rzeczy, o niebo lepsze, sensowniejsze, wznioślejsze!

Ście, całkowicie o własnych siłach, zarabiali miliardy... Ście uratowali Polskę i przepędzili jej wrogów, że wpadli do Morza Chińskiego, potopili się i zjadły ich te ryby, co z nich Japończycy robią sushi... Ście jeździli wte i wewte, dniem i nocą, brykami za pięć milionów złotych krugerandów, zaprzężonymi w skrzydlate rumaki, z turbosprężarką i dopalaczem...

To w dni powszednie, bo w święta to jeździliście bryką zaprzężoną w strusie, pantery i gołe kurtyzany na dodatek. Chwała wam za to! A ja wam, ludzieńki, przyznaję, tego wszystkiego tylko mogę zazdrościć, bo ja w tym czasie czytał o tej historii, plus oczywiście jeszcze książki jak być bogatym. Teraz mi się płakać oczywiście chce nad tym zmarnowanym życiem, ale co zrobić?

Tyle, że - czy ja się wam, ludkowie rostomili, mądrzę, że spytam naiwnie, na tematy w rodzaju "kiedy do takiej bryki trza dolać oleju, kiedy dosypać owsa, a kiedy przywalić batem, żeby się kurtyzany nie znarowiły"?! Nie mądrzę się, prawda? (Choć faktycznie na ten ostatni temat cośtam mógłbym chyba powiedzieć.)

Więc dlaczego wy, ludkowie, mądrzycie się na temat tej historii, o której nic przecie tak naprawdę nie wiecie? (Bo nie zmarnowaliście życia!) Słyszę protesty? Darujcie rostomili, ale ani martyrologia ojczyźniana, ani duszoszczipatielnyje historyjki o przewagach przodków nad wszelkimi innymi nacjami na polach bitew i gdzie się tylko dało, to nie jest naprawdę historia. Albo, w każdym razie, tylko drobna i bardzo specjalna jej część.

Mówimy przecież cały czas o historiozofii, a więc o mechanizmach rządzących historią - hipotetycznych, nikt tak do końca nie udowodnił, że one w ogóle istnieją (to wam przyznaję ja, szpęglerysta) - więc zamykanie się w kręgu karabeli i kontusza, podkręcanego wąsa i podgolonego łba, tutaj nie wystarcza. (Zresztą, skoro było tak dobrze, to dlaczego teraz jest tak źle?)

Dobra, to była inwokacja (do was, ludkowie) i apologia (moja, w sensie pierwotnym tego słowa), a teraz będzie powrót do głównego wątku. Otóż - zastanówcie się chwilę, a chyba mi przyznacie rację... ALBO cywilizacje (używam tego słowa w powszechnie stosowanym sensie) SĄ jakimiś tam "organizmami" - organicznymi, quasi-organicznymi, czy też cybernetycznymi - ALBO też nie są. Tertium, jak mawiali Rzymianie, non datur.

Jeśli to pierwsze, to byłoby to jedno z absolutnie największych odkryć naukowych w historii. I nie mówcie mi, ludkowie moi rostomili, że to oczywiste, każdy wie i żadne odkrycie. Wyście napisali na ten temat dziewięćset stronicową knigę, że spytam? No właśnie! A ktoś taką knigę napisał, i to niemal sto lat temu. I rozejrzycie się, przyłóżcie ucho do ziemi, jak na tę "oczywistą prawdę" reaguje ordodoksyjna, znająca z której strony chleb posmarowany, nauka!

Powiedziałem jednak "jeśli", zgoda? No bo może być prawdziwa ta druga możliwość - ta, że to bzdura i cywilizacje żadnych organizmów w żadnym sensownym sensie nie przypominają. Wtedy szpęgleryzm oczywiście należy w całości odrzucić. A już z pewnością jego historiozofię, bo ew. coś tam jeszcze z filozofii może by się dało uratować. A Spenglerowi ew. można by co najwyżej pogratulować zabawnej intelektualnej sztuczki, którą on sam zapewne traktował poważnie, ale wyszedł z tego tylko interesujący i absurdalny paradoks.

W którymże z tych przypadków, ludkowie rostomili, należałoby te Spenglera teorie uzupełniać zgrzebnymi, zdroworozumkowymi teoryjkami Toynbee'ego? (Że spytam.) Albo to jest WIELKA KONCEPCJA, prawdziwa "kopernikańska rewolucja w historii", jak chciał sam jej autor...

A wtedy setki drobnych i przyziemnych teoryjek pana T. naprawdę niewiele tutaj będą znaczyć, albo też jest to wierutna bzdura, lub może wyrafinowany intelektualny żart, ale w każdym razie nic, z czego przy pomocy paru zdroworoządkowych uogólnień dałoby się zrobić poważną teorię. Tertium, jako się rzekło, nie jest dane.

Oczywiście - szpęgleryczna teoria nie obejmuje wszystkiego, bo ani nie może, ani się nie stara - i można do niej sporo dodać, twórczo ją rozwijać (zakładając oczywiście, że ona jest słuszna), a nawet to czy owo poprawić. Ale dlaczego, spytam, musi to być akurat Toynbee, a nie choćby nasze własne przemyślenia i obserwacje?

Tak czy tak nie da się postawić teorii Toybee'ego na tym samym poziomie co teorii Spenglera, bo albo jest ona o wiele poważniejsza (choć żałośnie, w mojej opinii, trywialna i bezpłodna), albo też, jeśli Spengler ma rację i naprawdę dokonał "kopernikańskiej rewolucji", po prostu nie wypada tych dwóch nazwisk stawiać obok siebie. (To ostatnie właśnie jest zgodne z moją prywatną opinią.)

Co do rozwijania, czy miejscami nawet poprawiania - to co w końcu robią Młodzi Szpęgleryści? Co robię ja sam, że spytam? (Oprócz, oczywiście, palenia kadzidełek i bicia ukłonów z twarzą zwróconą w stronę miasteczka Blankernbug.) Spengler nie znał, jako się rzekło, cybernetyki (choć ją poniekąd cudownie odgadł). Spengler nie znał baz danych i internetu. Spengler nie znał prawie komunizmu, a putinowskiego postkomunizmu to już na pewno. Sam uzupełniam go pojęciami w rodzaju "Barbarzyńców A" i "Barbarzyńców B"... I wy też to możecie robić. To znaczy nie dokładnie może to samo, ale coś w tym duchu.

Nikt tu nie twierdzi, że S. był absolutnie nieomylny w każdej najmniejszej kwestii. (W końcu jeśli się, jak on, woli Beethovena od Monteverdiego, no to widać, że jednak nawet ktoś tak genialny ma swoje ograniczenia.)

No i to by było, ludzieńki słodkie, tyle na ten raz. Jeśli Bóg zechce, i ja zechcę, to może jeszcze będą jakieś odcinki. A na razie pa, słodkich marzeń! Oraz dużo zdrowia und pomyślności.


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

Systemy takie i inne (część 1)

Ten wpis jest zasadniczo rozrośniętą odpowiedzią na komęt pod moim ostatnim postem, który to komęt oto:
Blogger piotr34 pisze...
@triarus Sorry ale Spengleryzm NIE MOZE byc systemem doskonalym i ostatecznym.Nie moze bo sam Spengler tak napisal.Przeciez sam Spengler napisal ze wedlug niego JEDYNA MISJA jaka jeszcze zostala do wypelnienia upadajacemu Zachodowi jest wlasnie stworzenie nauki historiozofii i on sam jest tylko PIERWSZYM ktory to czyni(no bo fakt ze ci przed nim to slabiaki byli)ale PO nim przyjda inni ktorzy ROZWINA jego nauke.Wiec nie badz anyspengleryczny @triarusie-sam Spengler tak napisal;) Oczywiscie ci kolejni stoja na ramionach GIGANTA jakim byl Spengler ale to rzecz zupelnie OCZYWISTA.W sumie jak tak o tym mysle to mi Szpenio imponuje-wiekszosc filozofow i naukowcow uwaza iz wszystkie rozumy pozjadala i ich nastepcy juz nic nie maja do roboty ale Spengler byl ZNACZNIE MADRZEJSZY-on WIEDZIAL ze po nim przyjda inni ktorzy korzystjac z postepu nauki(chocby historii czy archeologii)beda wiedziec i rozumiec WIECEJ-on to wiedzial i chyba mozna by nawet powiedziec iz CHCIAL tego(to byla jego misja dla Zachodu).W tym sensie(spenglerycznym?)Toynbee czy Koneczny to NIE konkurenci Spenglera to jego mniej czy bardziej udani UCZNIOWIE na ktorych on sam czekal z niecierpliwoscia. Wiec @triarusie zamiast walczyc z Toynbeem czy Konecznym moze by tak sprobowac ich jakos zgrac ze Szpeniem jak by pewnie ON SAM probowal? P.S.Ja nie mowie ze takie laczenie konieczie musi sie udac ale chyba warto poprobowac?
czwartek, grudzień 09, 2010 1:49:00 AM
(Czemu nie odpowiadam także po prostu komętem? Ponieważ: a. komęty szybciej się "moralnie starzeją"; b. blogger ma takie mętne ograniczenia na długość komętówi to bywa męczące; c. staram się nieco zwiększyć w ten sposób publiczność dla tego, co mam tu zamiar powiedzieć.)

No to odpowiadam.

Nieźle bracie kompinujesz, ale wydaje mi się, że moje grzechy tutaj sprowadzają się raczej tylko do tego, że nie dość zrozumiale wyraziłem o co mi chodzi. W istocie dzieło Spenglera wcale nie jest w mojej opinii "systemem doskonałym i ostatecznym", choćby z tego powodu, że sam termin "system" jest dość w tym kontekście wieloznaczny i może być mylący.

Otóż to, co Spengler stworzył (czy po prostu, dla mniej entuzjastycznie nastawionych, "napisał") NIE JEST właśnie "systemem doskonałym i ostatecznym" - po prostu dlatego, że w powszechnie przyjętym w (zachodniej) filozofii sensie TO CAŁKIEM PO PROSTU NIE JEST "SYSTEM"! Spengler, co więcej, niejednokrotnie (w swym Magnum Opus*) wyraża swą pogardę dla wszelkich filozoficznych systemów - co najmniej do tych tworzonych w naszych późnych czasach, które (na dobre i złe) utraciły już swą intelektualną naiwność.

Mówiąc o "systemie" miałem na myśli nie standardowy "system filozoficzny", tylko całkiem po prostu system w sensie intelektualnym, czy może cybernetycznym. Coś w sumie jak "model intelektualny". I tutaj nadal będę się upierał, że jest on na tyle spójny i zamknięty, iż nie da się go po prostu połączyć z, ani "uzupełnić", czy "ulepszyć", jakimś innym systemem, czy choćby kolekcją poglądów.

Albo (pozostając przy ściśle pojętej historiozofii, bo Spengler mówi sporo ciekawych rzeczy także na inne tematy) Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym... Czy, jak my byśmy to raczej skłonni bylibyśmy wyrazić w cybernetycznym języku: "systemami samosterującymi z homeostazą". Spengler niestety cybernetyki nie dożył, dzięki czemu chmary różnych jałowych mędrków mogą się z niego bezpiecznie wyśmiewać, że "naiwnie postrzega cywilizacje jako organizmy żywe" (to akurat cytat z pamięci, ale Wielomski właśnie to mówi, nie on jeden zresztą).

Albo więc, jako rzekłem, Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym, czy cybernetycznymi układami z homeostazą, albo też są czymś tak amorficznym jak przedstawiają się one u (excusez le mot!) Toynbee'ego. Naprawdę nie chciałbym się tutaj nad tym panem, ani też nad Konecznym, znęcać, ale może odwalmy tę nieprzyjemną, choć konieczną, robotę i miejmy to z głowy.

No więc ja u Toynbee'ego - którego nieźle znam i do którego parokrotnie zabierałem się BEZ ŻADNYCH UPRZEDZEŃ (czyli inaczej, niż niektórzy moi oponenci do Spenglera czy Ardreya!) dostrzegam dość naiwną i mało udaną próbę budowania historiozofii "od dołu" - czyli uogólnianie tego, co się w historii działo (co sądzimy, że się działo, żeby być ścisłym) i wydobywanie z tego "ogólnych zasad".

Te "ogólne zasady" są, w mojej opinii, albo b. trywialne i oczywiste, albo też z kolei wątpliwe i arbitralne. O metodologii Toynbee'ego trudno (i przykro) w ogóle mówić. Gość kompromituje się już na pierwszych stronach skróconej (przez samego autora zresztą, z tego co pamiętam) wersji swej "Historii". "Unikając metafizyki Spenglera" - jakże by inaczej, skoro to był przysięgły liberał i wyższy urzędnik ONZ! - Toynbee, napędzany tylko własną zdroworozumowością, wykonuje skok i... (Mnie to akurat nie zaskakuje) oczywiście pada na mordę.

"Metafizyka" Spenglera, czego ludzie pokroju T. nie rozumieją, nie jest żadną "metafizyką" - wręcz przeciwnie, to jest dojrzały sceptycyzm naszej cywilizacji, co zresztą sam Spengler wyraźnie stwierdza i ma rację. Spengler opiera całą swoją historiozofię na własnej - SCEPTYCZNEJ, choć nie tak jałowej, jak sceptycyzm starożytnych, czy "błazeństwo" różnych Kołakowskich - filozofii, na własnej psychologii... Tworzy pewien model świata, w którym m.in. "wyższe Kultury i Cywilizacje" stanowią te swego rodzaju "organizmy".

Można to przyjąć, można to odrzucić, ale w całości! Nie da się tym "zainspirować, jednocześnie, odrzucając idealizm i metafizykę"! Marks wprawdzie "postawił Hegla na nogi (któren dotychczas stał na głowie)", ale skutek tego i tak jest dość wątpliwy, a Toynbee'emu do Marksa (któren jednak miał łeb jak piec, choć sporo błądził i/lub kłamał) bardzo daleko. Krótko mówiąc - kompletnie nic z tego nie wyszło, ani metodologicznie, ani w sensie zrozumienia historii. (O jakiejkolwiek "filozofii" nie da się w ogóle w związku z Toynbeem mówić, bo to jest cały czas ta sama liberalna pożal-się-Boże "filozofia", ciągnąca się od Locke'a i Voltera.)

Żeby było nieco bardziej konkretnie, niech sobie ci wielbiciele Toybeego chwilę pomyślą nad jego genialną definicją "cywilizacji". W skrócie (ale niewielkim) polega to na tym, że "cywilizacja" to jest takie coś, co przejawia tę samą reakcję na dane konkretne wyzwanie ze strony "środowiska". I tu Toynbee (jak pamętam) przytacza przykład Greków, oczywiście starożytnych, którzy z problemem przeludnienia radzili sobie za pomocą wysyłania ludzi, by zakładali kolonie. Podczas gdy wielu innych stosowało dzieciobójstwo, lub inne brzydkie metody.

Oczywiście to jest wielkie uproszczenie, bo w takiej rolniczej Beocji tego tak nie robiono, dzieciobójstwo było w starożytności powszechne i tylko w Egipcie nie występowało masowo (o czym wprost pisze Herodot), a co najważniejsze - wedle tej genialnej definicji cywilizacje są dynamiczne jak cholera, ich zasięg i sama treść zmieniają się nie tylko niemal z roku na rok, ale także, I PRZEDE WSZYSTKIM, zależnie od wybranego przez nas kryterium!

Jeśli to jest "odrzucenie naiwnej metafizyki", jeśli to jest "ściśle naukowa metodologia", to ja serdecznie dziękuję, ale przyjmijcie mnie z powrotem do podstawówki, bo muszę się jeszcze sporo uczyć! Na serio, to jest, moim oczywiście skromnym jedynie zdaniem, wyjątkowo tandetna "metodologia", która oczywiście, jako fundament całego gmachu owej "historiozofii", sprawia, że ten gmach nie tylko od razu by upadł, ale po prostu... On tak naprawdę wcale nawet nie powstał. To FATAMORGANA, rostomili ludkowie!

Dlaczego jednak Toynbee tak się potrafił spodobać wielu całkiem niegłupim ludziom, w rodzaju moich w tej tutaj dyskusji oponentów? Moja teoria w tej kwestii jest prosta, elegancka i osobiście ja ją całkowicie podzielam. Otóż widzę to tak, że - oczywiście, dla człeka o raczej ścisłym umyśle i takim wykształceniu... A kto ma dzisiaj naprawdę humanistyczne wykształcenie, że spytam?

Tusk to "historyk", Komóra z Ruskiej Budy to "historyk"... Paranoja! Zresztą humanistyczne wykształcenie, przykro mi ludzie, zaczyna się od łaciny. Grekę wam już daruję, ale humanista bez łaciny to tylko farbowany wumlik - lepiej już w takim razie humanisty po prostu nie udawać!

No więc, jako się rzekło, dla człeka raczej konkretnego - ścisłego czy biznesmańskiego - któren z historią nie ma wiele do czynienia, czytanie takiej "racjonalnie opisanej" i "zanalizowanej" historii może być naprawdę fascynujące. Bo to i historia w sobie - jedna z najbardziej fascynujących spraw, jakie istnieją... A do tego "racjonalna" analiza, nie żaden tam bałagan i chaos. Ci ludzie kochają przecież ekonomiczne teorie, nieważne, jak odległe od rzeczywistości - dokładnie z tego samego powodu!

Z tego, że tam jest jednocześnie bogactwo faktów, i PORZĄDEK, LOGIKA... Że złudne i przeważnie fałszywe? A komu to robi wielką różnicę pod podwórzowym trzepakiem? Albo przed zaśnięciem? Czyż może wtedy być coś słodszego, niż najnowsze wydanie "NCz!"... i Toynbee?

W końcu ile taki człek, z tych, o których tu mówię, przeczytał w życiu autentycznych, dużej klasy książek o historii? Góra kilka w ogóle, dużej klasy zapewne żadnej. No to co się dziwić, że taką popularność w tych kręgach zdobywa Toynbee? (O Konecznym, Deo volente, później sobie pogadamy, ale tutaj i on pasuje, choć mój doń stosunek jest jednak o wiele pozytywniejszy, niż do Toynbee'ego.)

Nie chodzi tu o jakieś puszenie, bo to nie świadczy o mądrości czy wspaniałości człowieka, ale dla porównania powiedzmy sobie, że taki ja, na przykład, przeczytałem przez to pół wieku parę setek niezłych książek o historii, w paru językach, nieco oficjalnie ją postudiowałem... (Filozofię zresztą i historię idei toże.)

No to kto może lepiej, że spytam, ocenić genialność, czy jej brak, czyichś historiozoficznych analiz? Tu naprawdę nie chodzi o to, kto jest genialniejszy - ja czy wy - tylko o to, że wy, z tego co rozumiem, nie bardzo w ogóle macie faktograficzną (i nie tylko, bo i metodologiczną) podbudowę, by o historii z sensem mówić. Toynbee akurat, żeby nie było, to był autentyczny historyk, ale kiedy porywa się "na coś więcej", pada, jako rzekłem, na mordę, i u uświadomionych ludzi może jedynie wzbudzić śmiech, ewentualnie z domieszką szczerego współczucia.

Samo napisanie "Historii świata" w 50 (czy ilu tam, ale jest to dzieło niespotykanej objętości) tomach zasługuje na pewien szacunek, ale też sugeruje coś nie tak ze zdrowiem psychicznym. Tym bardziej, kiedy się potem to dzieło wyciska i pozostaje jeden, niezbyt wielki tomik... Który i tak nie daje się czytać i nie zawiera żadnych głębszych myśli. Tak właśnie, w mojej skromnej opinii, mają się rzeczy z Toynbeem. Nie mówiąc już o tym, że to po prostu jest całkiem inna koncepcja od koncepcji Spenglera, więc jak tu, do q...y nędzy, coś można "połączyć"?!

c., Deo volente, d.n.

------------------------------------------------------
* Określenie to stosuję nie dlatego, żeby coś na siłę sugerować, tylko po prostu dlatego, że oryginalny tytuł tego dzieła jest długi i niemiecki, pełne polskie wydanie nie istnieje, a określenie Magnum Opus (w skrócie MO) wydaje mi się w sumie zgrabniejsze, niż używanie tu albo jakiegoś naprędce wymyślonego tytułu, albo też tytułu angielskiego (bo ja to czytałem po angielsku, w autoryzowanym przekładzie, oczywiście pełnym).


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, grudnia 07, 2010

Sizonal gritings ewrybady!

Od chwili ustanowienia w Kościele Katolickim V2 (zgrzyt, zgrzyt... to moje siekacze) w powietrzu, unoszą się chmarami zarodniki ekumenizmu. Nikt nie zna dnia ani godziny. Dnia ani godziny, kiedy go toto zaatakuje, zawładnie jego organizmem, każe mu przemawiać własnym głosem...

Tym razem zaatakowało naszego drogiego Nicka. Któren - po kilku ostatnio napisanych, krwiożerczych, a dziwnie sensownych, tekstach - postanowił uraczyć nas (zapewne z okazji zbliżających się świąt sezonowych) ekumeniczną zupką. Zupką (słuchajcie! słuchajcie!) sporządzoną na Spenglerze, wraz z (turpe dictu) Toynbeem i (sorry koleś, ale to całkiem nie ta liga!) Konecznym.

A oto i owa smakowita (aż mnie zemdliło) zupka. Kliknąć i się napawać:

http://www.nicek.info/index.php/2010/12/07/pogadajmy-o-cywilizacji-zagajam-temat/

Smacznego! Miłej lektury! Merry XMass, Wesołej Hanuki i co tam komu jeszcze!

Sorry Nicuś, bez urazy! Tak sobie po prostu polemizujemy. A że nieco zdalnie? Cóż, skoro ja się, twoim zdaniem, nie umywam do Korwina, to daruj, że nie mam ochoty marnować śliny pyszcząc na twoim blogu. Rozmawiaj se z Korwinem!

Co oczywiście nie oznacza, bym ja ciebie tutaj z rozkoszą za każdym razem nie witał. Zresztą ja akurat NIE uważam cię za głupszego od tamtego ponurego faceta. Tyle, że przyrządzanie mdłych zupek na Spenglerze ze zwietrzałymi przyprawami mógłbyś sobie jednak darować. Pozostań, przyjacielu mój, przy Toynbeem, skoro potrafisz się u niego dopatrzeć aż takich zalet. Ja przyznaję, nie potrafię, choć jego najważniejszą książkę mam od 20 lat na półce, na wyciągnięcie dłoni i sporo razy próbowałem coś w niej sensownego znaleźć.

Możesz to potraktować jako mój głos w tamtej twojej dyskusji. Nieco zdalny, ale cóż, sam wiesz. No i na koniec - zechciej imiennie przyjąć ode mnie Najserdeczniejsze Życzenia Ekumeniczno-Hanukowe!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, kwietnia 03, 2010

Fellahy, Chłopi i Barbarzyńcy (z cyklu "Poprawiamy i Doprawiamy Spenglera")

Spengler precyzyjnie i wnikliwie opisuje przemiany ludzkiej mentalności w Kulturze i Cywilizacji, jednak coraz silniej brakuje mi równie precyzyjnego opisu tego, co poza nimi. Zgoda - analizować tego jako "historii" nie ma właściwie sensu, ponieważ zawsze będzie to taka czy inna wersja "długich, nużących list Chilperyków i Chlotarów", jak ktoś kiedyś celnie nazwał dzieje wczesnego średniowiecza (co do tych imion nie jestem pewien, ale chodziło o co najmniej b. podobne). Albo też prehistoria - która jest naprawdę fascynująca, ale to jednak coś całkiem innego niż "zwykła" historia, bo tam nie ma nawet Chilperyków, w których można by jakoś wbić zęby.

Jednak Spengler zdaje się utożsamiać swego "Fellaha" z odwiecznym chłopem - nie różnicując pomiędzy chłopem nieliźniętym nawet jeszcze przez żadną wysoką Kulturę czy Cywilizację, a takim, który, powiedzmy, rolnikiem został kiedy jego Cywilizacja upadła i w wielkim mieście nie dało się już wyżyć, ale przedtem przez pokolenia jego przodkowie żyli właśnie w wielkim mieście i byli typowymi późnymi wielkomiejskimi... Powiedzmy dla prostoty "lemingami", choć można to określić na liczne różne sposoby, na myśl przychodzi m.in. wielkomiejski proletariat, człowiek masowy. To muszą jednak być całkiem inne rodzaje ludzi!

Jeszcze niedawno wydawało mi się, że ta zgrubna jedynie analiza mentalności - bo o mentalności w tej chwili przede wszystkim mówimy - ludzi spoza K/C wydaje mi się taka istotna jedynie dlatego, że teraz, ponad 70 lat po śmierci Spenglera, jakby nie było, mamy sytuację, w której te sprawy nabierają wielkiego znaczenia, którego Spengler nie mógł przewidzieć.

Coraz jednak widzę to tak, że po prostu nawet najgenialniejsza książka musi wiele istotnych spraw z konieczności zostawiać na boku, i to właśnie jest tutaj główną przyczyna. Bowiem kwestia Fellahów, chłopów i BARBARZYŃCÓW (o których Spengler, o ile pamiętam, w ogóle nie mówi, utożsamiając ich implicite z Fellahami) to po prostu coś, co w historiozofii być powinno. I coś, czym historiozofię Spenglera dobrze by było uzupełnić. I na nas to, tak się złożyło, spada.

"Barbarzyńcy" to faktycznie mój własny w dużej mierze wkład do Spengleryzmu. Nie wiem oczywiście na ile wartościowy, ale wydaje mi się, że tak. Przynajmniej kiedy się nad tym popracuje, niekoniecznie już teraz. Co to są "Barbarzyńcy"? To określenie funkcjonuje w nauce historii i zazwyczaj całkiem sensownie. No a Toynbee (którego niespecjalnie cenię, ale parę rzeczy można jednak od niego zapożyczyć) mówi o "proletariacie zewnętrznym", który nawet dość ściśle definiuje, i który odpowiada dość dokładnie temu, co ja rozumiem przez Barbarzyńców.

No to konkretnie - co to jest "Barbarzyńca"? Dla mnie będzie to człowiek (mniej lub bardziej) "pierwotny", w sensie, że nie przesiąknięty żadną wysoką K/C, nie należący do żadnej, ale już przez jakąś "liźnięty". Chodzi o to, że człek całkowicie pierwotny dla historii jest niemal całkiem obojętny i interesujący staje się dopiero, kiedy zaczyna wchodzić w interakcje z jakąś K/C, albo z tym, co po niej pozostało. Nie chodzi oczywiście o żadną pogardę czy lekceważenie człeka pierwotnego, ponieważ możemy się od niego wiele istotnych rzeczy nauczyć, na przykład o nas samych, tylko o to, że przez sito akurat historii on całkowicie przelatuje i nie zostaje w niej z niego ani śladu.

Jednak kiedy taki Barbarzyńca wchodzi w interakcję z jakąś K/C, może mieć naprawdę ogromną rolę w historii do odegrania. Pomyślmy tylko o takich Celtach, Germanach, Hunach, Mongołach, Wandalach czy Wizygotach, żeby wymienić zaledwie kilka przykładów.

Ten rodzaj Barbarzyńców jest jednak stosunkowo prosty, ale być może nie jedyny. Zadajmy sobie bowiem pytanie: co się dzieje z Fellahami (czyli resztkami dawnej Cywilizacji, żyjącymi znowu w prosty, głównie rolniczy, sposób) po wielu pokoleniach? W końcu chyba otrząsają się jakoś z dziedzictwa wyjałowionej wielkomiejskiej cywilizacji i stają ponownie czymś w rodzaju ludzi "pierwotnych"? (Pierwotny nie oznacza tutaj koniecznie łowcy głów, posługującego się kamiennymi narzędziami - wystarczy brak miast, brak pisma, prosta, na rolnictwie oparta struktura społeczna.)

Mogą to być także ludzie, którzy zawsze żyli "na wsi", ale jednak ludzie żyjący "na wsi" w ramach wysokiej C. to nie jest to samo, co naturalny, pierwotny rolnik. Po pierwsze sama ta "wieś" jest już czymś całkiem innym - pod wieloma względami to tylko marna imitacja miasta, a w każdym razie "chciałaby być" miastem. Weźmy dzisiejszych "chłopów" - sam pamiętam tuż pod Krakowem słomiane strzechy, studnie z żurawiem, beczkowozy ciągnięte przez woły (to faktycznie już bardziej w górach, nie pod samym Krakowem). Konie ciągnące wozy, konie ciągnące pługi. Itd. Nie wdając się w jakieś socjologiczne rozważania, oczywiste jest jednak, że teraz to nie ci sami chłopi, co choćby owe skromne pół wieku temu. I tak musi być w każdej późnej Cywilizacji.

Wtedy zaś ponownie mogą te Fellahy wejść w kontakt z jakąś wysoką K/C - stając się przez to (wedle mojej własnej definicji) ponownie Barbarzyńcami. Tym bardziej, że możliwe jest, iż zacznie ich organizować jakaś niewielka elita - być może zainspirowana przez tę lub inną K/C, być może mająca wobec jakiejś K/C agresywne zamiary... Będziemy wiec mieli Barbarzyńców, ale nieco innego rodzaju, niż w przypadku społeczeństw, które nigdy nie zaznały "własnej" K/C. Ja dałem tym dwóm rodzajom Barbarzyńców miano "Barbarzyńcy A" i "Barbarzyńcy B". (Niezbyt błyskotliwe nazwy, ale na razie wystarczą, a jak ktoś wymyśli coś fajnego, to się bez żalu zmieni.)

Którzy są którzy? Być może warto tu przytoczyć bonmot Pana Tygrysa: "Różnica między Barbarzyńcami A i Barbarzyńcami B jest taka, jak między Chórem Aleksandrowa i Operą Pekińską". To powinno wyjaśnić co jest co i posłużyć za mnemotechniczną podpórkę.

Mielibyśmy zatem w naszym rozszerzonym, rozwiniętym i uaktualnionym Spengleryźmie Stosowanym: ludzi "pierwotnych", inaczej (pierwotnych) fellahów, (którymi się zajmujemy jak najbardziej, ale nie na Spengleryźmie, tylko na zajęciach z Ardreyizmu Stosowanego), Barbarzyńców A, ludzi K., ludzi C., Fellahów, oraz Barbarzyńców B. Oczywiście z Fellahów nie muszą koniecznie powstać Barbarzyńcy B, bo po drodze mogą się rozpłynąć w niebycie, wymrzeć, zostać wymordowani, cokolwiek. (Fellahów też by można sobie zresztą podzielić na typ A i B, tylko właściwie co nam z tego? No fakt, mogą nam się nagle zbarbarzynić... Więc też warto!)

Napisałem o tej sprawie, którą uważam za bardzo istotną i wartą rozpracowania, jeśli Spengleryzm Stosowany ma być czymś więcej, niż tylko całowaniem Świętej Księgi i powtarzaniem cudzych myśli. Jeśli ktoś ma na ten temat jakieś własne idee, jeśli chciałby o tych sprawach pogadać, jeśli coś się mu w moich, prowizorycznych w końcu jedynie i wstępnych, przemyśleniach nie widzi - to ja jestem gatow (wsiegda gatow), a bryła świata też w końcu potrzebuje kiedyś wreszcie być ruszona... Więc do boju Młodzi Spengleryści! (Przychylna Publiczności, Zwolennicy Konecznego i Kto Tam Jeszcze też!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, sierpnia 26, 2008

Bloger marnotrawny i inne budujące przypowieści - część 1

Nie ma i być nie może czegoś takiego jak "prawicowe media". Media z samej natury są lewicowe. Prawicowa może być ewentualnie książka.

Triarius the Tiger


Dlaczego media nigdy nie są i nie mogą być prawicowe? Nie tylko, ale w sporej części po prostu dlatego, że ich przekaz jest w sumie bezwartościowy, a lewicowość, szczególnie zaś w tak zdominowanych przez lewactwo i lewackie idee czasach jak te obecne, to właśnie akceptowanie tego wszystkiego, zgoda na to, metafizyczny lęk przed wszelką próbą wyjścia poza zaklęty krąg owych uświęconych przez autorytety, media i szkolną edukację "prawd".

Media nie są prawicowe, bo nie mówią nic naprawdę nowego, nic co by wykraczało poza utarte banały w których jesteśmy od urodzenia, i od Oświecenia, skąpani... W których jesteśmy tak zmacerowani, że wydają nam się one bez porównania realniejsze od naszego własnego realnego życia, od tego co widzimy, co dotykamy, co nam mówią nasze instynkty i z każdym dniem naszego "dojrzewania" słabszy głos wewnętrznego protestu "przeciw temu wszystkiemu"...

Czemu tak jednak jest? Czemu nie mogą istnieć media które by to wszystko realnie podważały, które by z tym w skuteczny sposób walczyły - media, krótko mówiąc prawicowe? Czemu wszelki medialny przekaz jest z konieczności bezwartościowy, lub niemal bezwartościowy? W każdym razie na tyle, że nie jest w stanie niczego realnie zmienić - ani w duszy swego odbiorcy, ani tym bardziej w realnym świecie?

Choćby dlatego, że przekaz medialny, jak wszelki przekaz w naszej, zdominowanej przez realny liberalizm i komercję, epoce, musi być prosty i łatwo zrozumiały. Zaś taki przekaz po prostu nie jest w stanie nieść naprawdę istotnych treści. Przykro mi, wiem że ta teza idzie pod włos wszystkiego, czego nas uczą, ale taka jest prawda.

Osławiona francuska lekkość to niemal zawsze intelektualna tandeta, po prostu. Mówi wam to człowiek, który we francuskiej historii i literaturze grzebał się naprawdę intensywnie, a samo narzecze było poniekąd jego pierwszym. We francuskiej cywilizacji jest masa świetnych rzeczy, ale mało to ma wspólnego z łatwością i lekkostrawnością. Kto dziś w końcu czyta np. Woltera? Po co miałby to robić, skoro to samo ma u każdego następnego Sierakowskiego i Sadurskiego? No a czy "Niebezpieczne związki" są aż tak lekkie i łatwe w konsumpcji?

O anglosaskiej mądrości już nie wspominając - od czasów Johna Locke, czyli końca XVII w. anglosaska filozofia to płaskie i płytkie dno. Inaczej liberalizm. Zaś z tej filozofii wynika oczywiście wszystko inne, ponieważ na filozofii - która może nie być explicite w myśleniu zawarta, ale zawsze jest zawarta - opiera się całe pozostałe myślenie. Oczywiście po angielsku pisze się wspaniałe rzeczy - rzeczy w swej kategorii najwyższe w całej ludzkiej historii. Ale co innego poradniki jak sobie pomóc w życiu w rodzaju "Stand Up and Live!" Dorothei Brande (wkrótce i po polsku!), co innego podręczniki gry na harmonijce, czy łamania stawów, a co innego analizowanie stanu w którym świat się teraz znajduje i kierunku w którym podążą.

Istnieją oczywiście i na te tematy znakomite dzieła pisane przez Brytyjczyków i Amerykanów - choćby przez Roberta Ardreya, od którego rozpoczął się ten blog, albo cytowanego tu ostatnio Stanleya Loomisa - ale nie stanowią one głównego nurtu, są znane jedynie niszowym kręgom, zaś przez mainstreamowe media i autorytety pracowicie przemilczane. I o to właśnie mi tutaj chodzi.

Spyta ktoś: "Dlaczego miałbym zadawać sobie trud czytania rzeczy niejasnych, trudnoprzyswajalnych? Że spytam." Odpowiem niejako metaforycznie, odwołując się zresztą do jednego z tych , całkiem przecież licznych, przykładów anglosaskich dzieł na poziomie któremu nikt inny nigdy nie dorównał i z pewnością nigdy nie dorówna. Wielki Jack Dempsey (poszukać sobie w sieci, jeśli ktoś nie wie o kogo chodzi, ja nie jestem wikipedia) w swym podręczniku "Championship Boxing" dyskutując kwestię "silnych i wystawiających uderzającego na ryzyko kontry" z jednej, z drugiej zaś "lekkich ale bezpiecznych" lewych prostych, mówi że (cytuję z pamięci): "przeciwnik wart tego by go uderzyć, jest wart tego by go uderzyć porządnie".

Oczywiście Tygrys Ringu nie uwzględnił rosnącego wpływu, jaki na wyniki bokserskich meczów będą miały media, niewyrobiona publika i idący jej na rękę sędziowie. Trudno się nawet dziwić, mnie w każdym razie, po tym com tu o mediach napisał, że media i publika wolą pyskatego błazna o postępowych poglądach (choć oczywiście Ali był znakomitym bokserem, tyle że nie AŻ tak znakomitym jak się to ludowi wmawia), od autentycznego ringowego fightera i w sumie normalnego faceta poza ringiem, jak choćby wspomniany Dempsey. I to oczywiście także jest pewnym, niewielkim, wsparciem dla mojej tezy.

No i jeśli ktoś się zgodzi na temat tego lewego prostego, to to samo da się stwierdzić o mediach... O artykułach prasowych, o tekstach na blogach, o czymkolwiek... "Jeśli kogoś warto czytać, to warto także zadać sobie trud, by go zrozumieć!" Miło by może było, gdyby genialne myśli przenikały do naszej mózgoczaszki bez wysiłku, przez osmozę, przez telepatię... Tyle, że tak się po prostu nie dzieje! Może lewizna o tym marzy, może brukselskie gremia nad tym pracują, ale dla prawicowca taka opcja po prostu nie istnieje i tyle.

A więc, odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy chcecie nurzać się w prawicowych myślach! Odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy szukacie metody, by jakoś zacząć zwalczać ten lewacki i z każdym dniem coraz bardziej totalitarny (excusez le mot) syf! Łatwej drogi nie ma! Łatwej drogi nie będzie co więcej! Blogi nie są żadnym cudownym rozwiązaniem. (O czym jeszcze powiem w przyszłości, Deo volente ma się rozumieć.) Nie ma i nie będzie łatwo, bo kontrrewolucja łatwą być nie może!

* * * * *

Każda wysoce rozwinięta, dynamiczna i samosterowna struktura, wraz z osiągnięciem wyższego stopnia rozwoju, zaczyna się w coraz większym stopniu żywić własnym ogonem. Wydaje się to być niezmiennym i wiecznym Prawem Przyrody. Tak jest w przypadku literatury, sztuk tzw. pięknych, filozofii... Co ja zresztą będę wymieniał, skoro nie dostrzegam żadnego przypadku, gdzie by to Prawo zdecydowanie nie działało.

Działa ono także w przypadku dziennikarstwa. Jakże by miało być inaczej, skoro liczy ono już co najmniej trzysta lat, a od stu jest czwartą - czy może, jak twierdzi wielu, pierwszą władzą? Co wiąże się m.in. z tym, że idzie w nie masa wszelakich zasobów i wielu stara się, by jego głos należycie donośnie rozbrzmiewał. Osiągnęło więc dziennikarstwo taką fazę rozwoju, że zaczyna żywić się własnym ogonem. Dyskutując samo siebie i tym zabawiając swych czytelników.

Co jednak rozumiemy przez "fazę rozwoju"? Co w ogóle rozumiemy przez "rozwój"? Od razu kojarzy mi się mój ulubiony intelektualny chłopiec do bicia, Arnold Toybee. (Widzę, że napisałem "Toybee". Freud jakiś?) Do którego mam - obok tysiąca innych, równie miażdżących - także i tę pretensję, że cały czas gada o "rozwoju", nigdy nie dając niczego co można by uznać za definicję tego pojęcia.

Czym jest zatem ta "faza rozwoju" dziennikarstwa, na której, gnany jakimś kosmicznym przymusem, zaczyna ono zjadać własny ogon i zajmować się coraz bardziej wyłącznie samym sobą? Czy chodzi o pełnię formalnego rozwoju? Jakąś dojrzałość, z którą można by porównać dojrzałość, rozwój, dorodnego tygrysa w najlepszych latach, wspaniale odżywionego i wytrenowanego.

I zaspokojonego erotycznie dokładnie na tyle, na ile sprzyja to jego doskonałości? Nasuwa się jednak - nie każdemu, bo temu właśnie media nie sprzyjają, ale niektórym, bardziej na uroki mediów odpornym - pytanie... No dobra, ale skoro ten tygrys jest na samym szczycie, to co będzie... POTEM? Przecież już nie dalszy rozwój.

Może tak samo jest i z dziennikarstwem? Albo... To naprawdę myśl przerażająca, ale teoretycznie możliwe jest coś jeszcze gorszego... Że to, co dziennikarstwo ma przed sobą, jest tym samym co czeka naszego króla dżungli... A jednocześnie, wcale nie musi być tak, by w tej chwili dziennikarstwo - w odróżnieniu do króla dżungli - było w jakimś fantastycznym stanie, w jakimś punkcie, gdzie doskonałość po prostu bije w oczy i przejawia się w każdym, najmniejszym nawet działaniu.

Być może... Daje się to w każdym razie pomyśleć... powiem to wreszcie, choć to trudne... że dziennikarstwo wyczuwa po prostu swój schyłek i TO właśnie jest tym bodźcem, który skłania je do autoanalizy, do zjadania własnego ogona i zabawiania tym spektaklem publiczności! A więc jednak szczyt rozwoju, zgoda, ale szczyt w tym sensie, że teraz będzie już w dół, być może szybko i radykalnie... Podczas gdy dotychczas faktycznie nakłady, wpływy, zasięg - wszystko to rosło i rosło.

No dobra, a jak mają się do tego wszystkiego blogi?

I tutaj będzie supspense godny Hitchcocka... Innymi słowy c.d.n. (Deo et triario volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, czerwca 22, 2008

Koneczny, Spengler i ten tam na T. (odc. 1)

Wraz z początkiem lata Letni Uniwersytet Trzeciego Wieku otwiera swoje podwoje. (Młodych to i tak nie obchodzi.)

Porozmawiajmy sobie o historii, w takim nieco bardziej syntetycznym ujęciu...

Otóż niektórzy znajomi moją fascynację Spenglerem zbywają stwierdzeniem, że oni mają Konecznego, któren jest wielki, i żadnego Spenglera nie potrzebują. W dodatku Koneczny gdzieś się tam podśmiewa ze Spenglera ambicji, by w Kulturach/Cywilizacjach (bez wchodzenia w tej chwili w konkretną terminologię obu tych panów) dostrzec coś w rodzaju żywych organizmów.

Nie powiem, by mnie te argumenty przekonywały. W bronieniu się tych ludzi przed Spenglera magnum opus - a mówimy tu o wersji kompletnej, nieskastrowanej, która liczy niemal 1000 stron i po polsku nie jest dostępna - dostrzegam parę motywów, które nie są może wstydliwe dla tych osób, ale tym bardziej nie świadczą przeciw Spenglerowi. Konkretnie widzę w tym przede wszystkim zdrowy i patriotyczny stosunek do własnego języka. Który ma u tych osób dominującą i niemal monopolistyczną pozycję w stosunku do innych narzeczy... Zgodnie z zasadą głoszoną przez kabaret Elita, w zamierzchłych czasach, kiedy naprawdę byli elitą, nie zaś radnymi z ramienia Platformy (Po latach: NIGDY PLATFORMIANYMI RADNYMI NIE BYLI, TO ZBIEŻNOŚĆ NAZWISK, MÓJ BŁĄD, SORRY!) . Ta zasada to, cytuję:
Uczcie się dziewczyny - UND CHLOPCY!
Języków cudzych - UND OBCYCH!
Gutten Morgen kolego!
Grunt to about lingwistyka.
Przede wszystkim zaś polskiego
Uczcie się - JĘZYKA!
(Z ogromnym, może nawet nieco przesadnym, akcentem na dwie ostatnie linijki.) Całkiem rozumiem, że jeden, własny, język, to jak jeden do perfekcji opanowany instrument. W końcu najwięksi instrumentaliści są z reguły wierni jednemu, wybranemu instrumentowi. Jednak kiedy to nie pozwala zapoznać się z najważniejszymi rzeczami, jakie kiedykolwiek napisano, zaczynam tu dostrzegać pewien problem.

No dobra, tyle w tej językowej kwestii. Teraz ustalmy sobie co mówi Koneczny, i co z tego wynika... Oraz jak ma się to do tego co mówi Spengler. (Ale to tylko w największym zarysie, bo tego się nie da streścić na blogowy tekst, nawet o mojej długości.) No i kto to jest ten trzeci na T, co mówi, i dlaczego nie wymieniamy go dotąd z nazwiska.

Koneczny (którego wielkim znawcą nie jestem, ale coś tam kojarzę) mówi, że istnieją różne cywilizacje, różniące się przede wszystkim swymi systemami prawa, te zaś systemy prawa rzutują na praktycznie wszelkie aspekty ich życia. No i Koneczny opisuje te cywilizacje (choć nie wszystkie zdążył opisać bardzo dokładnie), a jego obserwacje i analizy wydają mi się celne. W ramach tych założonych przez owego uczonego założeń i zamiarów.

Koneczny wyjaśnia powstanie cech dominujących w różnych cywilizacjach dość precyzyjnie i historycznie, jednak trzeba sobie od razu powiedzieć, że same wnioski są absolutnie ahistoryczne - dana cywilizacja ma takie czy inne cechy, w taki czy inny sposób wpływa na życie ludzi do niej należących, oni mają taką czy inną mentalność... I to się nie zmienia. W każdym razie Koneczny nam nic o zmianach nie mówi, o wyjaśnianiu ich genezy i przebiegu nawet nie wspominając.

Może tak jest z powodu jego głębokiego przekonania, iż to się nie zmienia i każda cywilizacja, kiedy już nabierze swego charakteru, trwa do końca, chyba że ją coś zniszczy... Może jednak wynikać raczej tylko ograniczeń samej metody. Nie potrafię tego rozstrzygnąć. Choćby dlatego, że choć Koneczny wydaje mi się zarówno interesujący jak i istotny, o wiele bardziej przekonuje mnie opis proponowany przez Spenglera.

Nie żeby one były aż tak niekompatybilne, jak się ludziom wydaje! Szczególnie ludziom, którzy Spenglera właściwie nie znają, bo przecież tak się zabawnie składa, że ci, którzy znają Spenglera, nie znają Konecznego, i odwrotnie. (No bo Polakom dużo łatwiej poznać Konecznego, ze Spenglerem są zaś, jak już mówiłem, problemy, zaś z ludźmi spoza Polski jest mniej więcej odwrotnie.)

Argument, iż słowa "cywilizacja" i "kultura" mają całkiem inne znaczenie u obu tych myślicieli, z czego miałoby wynikać, iż same te rzeczy ("byty", ale to brzmi zbyt uczenie na wykład LUTW) są u obu tych panów całkiem inne, a więc niekompatybilne... Argument ten jest po prostu bez sensu i najgorzej świadczy o edukacji w naszym nieszczęsnym kraju. Możemy sobie przecież "cywilizację" i "kulturę" u Konecznego zastąpić symbolami np. J23 i J24, zaś "cywilizację" i "kulturę" u Spenglera przez XX6 i XX9. Potem zaś możemy sobie o tych sprawach rozmawiać, nareszcie sensownie. Nic się przecież nie zmieni poza znakami i wibracjami powietrza.

To że ktoś używa tego samego słowa do nazwania różnych rzeczy - a tutaj są to jednak rzeczy różne, choć mają oczywiście pewien ze sobą związek, tyle że nie ma sensu od tego związku wychodzić, trzeba co najwyżej do niego dojść - o niczym nie świadczy. Wątpiących zachęcam do poszukania sobie w słowniku francuskim i angielskim słowa "pet", albo w angielskim i szwedzkim słowa "fart". ("Kiss" zresztą też mogą sobie poszukać.)

Koneczny z pewnością jest interesujący i wart czytania. Wynikają też z niego ważne wnioski natury ogólnej i praktycznej. Jakie? Najważniejszy jest ten - mówię oczywiście całkowicie subiektywnie, bo cały ten wykład jest zbiorem moich subiektywnych przemyśleń i nawet nie próbuję się podpierać autorytetami czy didaskaliami - że cywilizacje nie dają się mieszać. Cywilizacja zmieszana z paru innych jest niezdolną do życia hybrydą, wpływy jednej cywilizacji na drugą, jeśli dotyczą samej istoty rzeczy, są po prostu szkodliwe i na dłuższą metę zgubne. Niezwykle niepoprawna politycznie to teza, ale właśnie to, że za taką jest uznawana, potwierdza, paradoksalnie, jej prawdziwość. Sapienti sat.

Ten wniosek jest najważniejszy. Bez porównania moim zdaniem najważniejszy, w każdym razie dla politycznej praktyki i wyborów na przyszłość. Inny ważny wniosek z dzieła Konecznego - o ile oczywiście ma on w swych analizach rację - to ogromne znaczenie prawa, które przecież determinuje cała cywilizację. Koneczny, o ile wiem, nie wyjaśnia i nawet nie próbuje wyjaśniać, dlaczego dany lud "wybiera" taki a nie inny system prawa. Prawdopodobnie zależy to głównie od rządzących i przypadku.

W takim razie jest w tym cień sugestii, że zmiana prawa mogłaby zmienić całą cywilizację, czy też stworzyć nową. Nie robię z tego oczywiście Konecznemu żadnego zarzutu, bo byłoby to durne - tym bardziej, że te wniosek, w odróżnieniu od poprzedniego, wyraźnie wyrażonego przez samego Konecznego, jest jedynie moim prywatnym - jednak trzeba sobie powiedzieć, że ta z kolei myśl niesie z sobą dość niemiłe i mało prawicowe sugestie. Lub raczej zaproszenia do pewnych działań. Implicite. ale jednak.

Stanowi ona swego pewną zachętę dla wszelkich wielbicieli społecznej inżynierii i stwarzania nowego człowieka. Nie sądzę, by nasi nowi totalitaryści z Brukseli i podobnych miejsc czytywali akurat Konecznego, lepiej jednak dla nas, by tego nadal nie robili. To, że kultury mieszane są z definicji chore i skazane na upadek, wcale by ich prawdopodobnie nie pohamowało, raczej przeciwnie. Zresztą obawiam się, że wiele z tego co oni robią, robią właśnie w tym celu. I całkiem możliwe, że podpierają się przy tym dwoma pozostałymi z naszych tytułowych myślicieli. Ale o tym już następnym razem.

c.d.n (Deo volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.