Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jack Dempsey. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jack Dempsey. Pokaż wszystkie posty

wtorek, listopada 15, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (D)

Ślicznie złamana od nieumiejętnego boksowania dłoń
Jeśli będziecie bezmyślnie używać domorosłego "boksu"
na ulicy czy w knajpie, to taką co najmniej rączkę macie
po prostu gwarantowaną. Bardzo ładne złamanie dłoni,
choć opowiadano mi o jeszcze sporo piękniejszych, i to
było z bokserskiego ringu - w rękawicach!

OK, spróbujmy sobie zakończyć ten cykl na temat szeroko pojętego "boksu" w ramach naszego ukochanego Uga Uga, które sobie tu szkicujemy, na wypadek, gdyby Pan T. dożyć miał być tego Armageddonu, którego z pewnością świat zachodni nie uniknie, i chciał się elegancko, a także skutecznie, bić z lemingami o względnie jadalne odpadki.

Boję się, że tyle o tym "boksie" i uderzaniu piąstkami wam tu, kochane ludzie, piszę, że naprawdę zaczniecie to w realu stosować, a wtedy taki skutek jak ten po lewej, albo i gorzej, macie w praktyce zagwarantowany!

A więc nie róbcie tego w domu, proszę was, a w ogóle to nie róbcie nic, zanim dogłębnie nie poznacie zasad naszej ulubionej walki, którą tu sobie razem właśnie szkicu-szkicu. Zgoda? Tu nieco niżej macie na pociechę piąstkę poprawnie zaciśniętą, co, w połączeniu z dobrze wybranym celem, oraz prawidłową metodą uderzania, powinno was przed takim stanem, jak wyżej, uchronić, ale też nie ma całkowitej gwarancji.

Prawidłowo zaciśnięta pięść
Pięść na odmianę jeszcze zdrowa i w dodatku
prawidłowo zaciśnięta
W ogóle, to należy się poważnie zastanowić, czy uderzanie piąstkami W OGÓLE powinno wchodzić w skład Uga Uga Jitsu. Przychylam się do poglądu, że tak, ale to raczej nie jest podstawowy etap edukacji. Zresztą, jak mówi znane przysłowie kungfungowców (i to wcale nie był KungFu Panda, skądinąd przeuroczy stwór!): "Śmieję się z gościa chcącego mi przywalić pięścią, natomiast niepokoi mnie taki, który chce to uczynić otwartą dłonią". To wcale nie jest głupie! Tyle że znowu tego uderzania otwartą ręką jest tyle wariantów i tyle w tym możliwości, że aż...

Tak przy okazji, skorośmy już jednak przy tym uderzaniu piąstką, to odkryłem, że silniej się piąstkę zaciska nie przesuwając kciuka aż na palec środkowy - tylko właśnie tak jak na tym zdjęciu, cisnąc palec wskazujący NIECO NAWET Z BOKU. No i oczywiście nie da się pięści długo trzymać mocno zaciśniętych, więc tego nawet nie próbujcie, bo przy uderzaniu będą już kłapciate, ze skutkiem takim, jak na obrazku u góry!

Skoro już uderzamy piąstkami na sposób względnie bokserski, to w naszym Uga Uga widzę takie oto możliwości:

- w tułów (zakładając, że nie będzie to w coś b. twardego, jak spluwa, kamizelka z płytkami ceramicznymi, czy mały sejf, oczywiście łokcie, kości biodrowe itp. należy pilnie omijać), także poniżej pasa

- w (excusez le mot) jaja, choć do tego są i inne, nie gorsze narzędzia, np. otwarta dłoń

- w udo, najlepiej od środka lub od zewnątrz (choć to stosunkowo rzadko dostępny cel i średnio skuteczny, choć za to zaskakujący), na ogół, kiedy my siedzimy na ziemi, a brzydal stoi nad nami

- na górę, w sensie w głowę, ale JEDYNIE:

  - meksykańskim sierpem, czyli takim nieco z dołu, w szczękę, jak to ślicznie pokazuje Dempsey w "Championship Fighting" (do znalezienia choćby na tym blogu)... taki sierp może być od całkiem poziomego ciosu - byle na szczękę, a nie w czachę! - do zupełnie pionowego podbródkowego, jeśli ktoś potrafi i ma okazję, ale gdzieś tak pomiędzy tymi obiema alternatywami jest najlepszą i najbardziej użyteczną wersją... fakt że to krótki cios, ale w końcu istnieje wiele innych

  - prostym w szczękę - całkiem w brodę od przodu (albo, w rzadkim przypadku, kiedy głowę ma gość b. mocno skręconą, choć w tym drugim przypadku dostrzegam alternatywy sporo lepsze od pięści, tyle że czasem nie zdążymy się przełączyć, więc może być pięść)

  - prostym w nos, ale najlepiej takim "gunbarrel punchem", jaki występuje w niektórych szkołach Kung-fu, czyli skręcając dłoń wierzchem do dołu, żeby uderzyć kostkami w poprzek kinola (daje się to ładnie skrzyżować z backfistem, czyli uderzeniem "na odlew" kostkami pięści, backhandem, tym razem jednak akurat nieco z góry do dołu)

- nerki, jeśli jest okazja z tyłu lub z boku.

Nic innego bym z piąstkami - w sensie domorosłego boksu, bo "młotki" i tym podobne jak najbardziej - nie robił w realnym starciu. I w ogóle bez dużych rękawic i owijek. A na pewno już nie jakieś walenie "boksem" w czaszkę.

Czarne kobiety pełne temperamentu

Może zakończę ten nasz mini-maxi-cykl anegdotką z mojego własnego życia... Otóż, kiedy przeprowadziłem się z Krakowa do Elbląga i zacząłem tam chodzić do piątej klasy, nie miałem życia i ciągle musiałem się bić, w dodatku ze starszymi chłopakami i często mnogimi.

Nie podobało mi się to za cholerę, byłem wtedy chudy, samotny, nerwowy i w ogóle, ale co robić. Byłbym większość z nich łatwo rozwalał, korzystając z wiedzy zawartej w podręczniczkach jujitsu, przede wszystkim pana van Hasendocka (fajne są, i jeszcze do dostania po allegrach), ale niestety nie miałem z kim ćwiczyć, a mojego młodszego brata, wtedy zresztą o połowę mniejszego, choć potem nadrobił, nie dawało się nijak zmusić.

Pewnego dnia wpadłem na taki pomysł, że narysowałem na pakowym papierze popiersie faceta, zaznaczyłem mu na gardle dużą kropkę... Ten jakżesz specjalny punkt na ciele znalazłem z pewnością właśnie u van Hasendocka, którego pilnie wtedy studiowałem, niestety głównie teoretycznie, choć jak ktoś mi pozwolił na sobie sprawdzić, to i na całkiem fajne Tomoe-Nage potrafił pofrunąć, serio! Powiesiłem w każdym razie sobie ten papier na szafie w dużym pokoju (biedna była ta szafa, sporo przeżyła!) i zacząłem w to narysowane gardło walić pięścią. Może nie bardzo mocno, bo albo szafa, albo moja dłoń, by od tego zmarniała, ale celnie i dużo.

No i zdarzyło się, jak co drugi dzień zresztą, że po dwóch czy trzech dniach zaczepiło mnie paru chłopiąt z wyższej klasy, nie mówiąc już o zimowaniu w tych samych klasach. Trzech chyba, i było to akurat na schodach w dół od tego korytarza, po którym sobie śmy w koło na przerwach spacerowali (jeśliśmy się akurat nie bili, ja znaczy i moi prześladowcy), niczym więźniowie na spacerniaku.

Od razu na dzieńdobry dałem najbliższemu krótkim prostym w samo gardło... To nie był bokser i brodę trzymał nieco zbyt wysoko, bo inaczej by to tak gładko nie weszło. Ale weszło i to cudnie. I chyba nawet tym razem nie zdążyłem nic zrobić z pozostałymi chłopiętami, bo reakcja tego uderzonego była tak potężna, że reszta, dwóch ich chyba było, rzuciła mu się na pomoc, o mnie pragnąć, jak myślę, jak najszybciej zapomnieć. Gość mianowicie znieruchomiał z oczyma w słup, nie mogąc złapać oddechu, czy wydać dźwięku. A to było dość lekkie uderzenie w grdykę - mocnym można dość łatwo zabić, więc radzę uważać!

Pięść
Szczęśliwa piąstka, której się udało uniknąć nieszczęść
Wzięli go czule pod ręce i odprowadzili, a ja wykonałem honorową rundę. Pięknie się zaczęło, znaczy ta moja kariera w no rules fighting, ale niestety byłem wtedy taki znerwicowany, że nie poszedłem za ciosem. Nie mówię tu o znęcaniu się nad tamtym biedakiem, tylko o trenowaniu jujitsu, z naciskiem na tego typu wysoce skuteczne sztuczki, jak ta. Ale też, z drugiej strony, gdybym dalej rozwijał tego typu umiejętności, to w słodkim PRLu z moimi poglądami i moim temperamentem na pewno prędzej czy później skończyłbym marnie, więc... Tak czy tak denne było życie w PRL, choć niby nie było Platformy.

A morał z tego jaki? Wielo-moim skromnym-raki nawet: 1. warto się uczyć; 2. jak coś, to gardło jest super celem (choć nie każdemu i nie zawsze akurat pięść tam najlepiej się wpasuje); 3. niekoniecznie pięścią w szczękę, jak każdy leming! 4. samotnym treningiem też można sporo osiągnąć. I tak dalej. Tak więc, niech nam żyje Uga Uga Jistsu, proszę o trzykrotne hip hip hurra!

No to może jeszcze zdjęcie piąstki, którejście sobie nie złamali, a, jeśli Bóg pozwolił, uszkodzili nią swego wroga. Prawda że cudna?

triarius

czwartek, listopada 29, 2012

Tygrysizm dla białych pasów

WSTĘP

Najbardziej nie lubię się kulać z osiłami, jeśli one coś tam już potrafią. Zepnie się taki, łapy jak pnie dębu napręży - i co mu zrobisz? On, o ile nie potrafi już dość sporo, też na ogół krzywdy mi nie uczyni, ale co to za walka? Sto razy wolę kulać się z kimś o niebo lepszym, choćby był o 30 kg lżejszy i miał mnie odklepywać (zmuszać do poddania) parę razy ciągu pięciominutowego sparringu.

Jak trener, gość z czarnym pasem (co w BJJ jest sporą rzeczą, a w Polsce do tego rzadką) i mistrz Polski, albo taki jeden mój imiennik, który ma już za sobą kilka zawodowych walk MMA. Obaj zresztą trenujący z pięć razy dłużej niż ja i o wiele więcej. Jeden dobrze ponad dwa razy młodszy ode mnie, a drugi dobrze ponad trzy (!).

Ci mnie leją, przynajmniej wtedy (w przypadku tego Piotra od MMA, bo z trenerem to jednak by niewiele pomogło) kiedy staram się toczyć otwartą walkę, bo gdybym chciał po prostu przetrwać i niewiele robić, to by mi się to nierzadko udawało... Za to ja mam masę radości, kiedy przyjdzie jakiś nowy i to najlepiej osił.

Jeśli nie osił, to trochę mi głupio się znęcać... (Spokojnie, nikt nikomu krzywdy nie stara się zrobić i na ogół nie robi, choć szorstkich pieszczot faktycznie nie brakuje. Ale też w każdej chwili można odklepać, więc w czym problem?) Ale jeśli osił i całkiem zielony, to radość jest niesamowita. Rzuca się taki na człowieka i zaraz ląduje w jakiejś niezbyt korzystnej sytuacji, czyli przeważnie pod spodem.

Potem, kiedy już człek mu zaczyna zakładać jakąś dźwignię, albo, rzadziej, duszenie, taki osił, zamiast trzymać łapki ciasno przy sobie, w razie potrzeby blisko szyi, powiewa zazwyczaj nimi na boki niczym albatros, czyniąc założenie balachy czy innej Kimury rzeczą lekką, łatwą i (oczywiście) przyjemną.

Jeśli nawet osił nie jest aż tak surowy technicznie i nie daje sobie nic skutecznie wykręcić, to i tak można sobie po nim poskakać (w sensie pozmieniać pozycje, kiedy on rzęzi pod spodem) za co w typowych zawodach BJJ czy grapplingu są punkty, i co stanowi jedną z tych rzeczy, które człowiek w takich sparringach robić powinien. Oczywiście kiedy osił ma spore pojęcie o tych sprawach, zaczynają się schody.

Po co ja wam to ludzie mówię? Żeby sobie pogadać. Na własny temat w dodatku, jak lubię. ("Taki pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tyle nie mówił o sobie", cytat z pamięci. Rzekł tak ktoś wiele lat temu, chyba na prawica-niet. Muszę to kiedyś znaleźć i zacytować dosłownie.) Nie, żartuję! To znaczy - to też, ale mam i inny  powód.

Sprawa, o której zamierzałem napisać od dawna, choć od paru dni stało się to jakby jeszcze aktualniejsze. A zresztą mam z tym napisaniem problem, bo wy ludzie nic nie wiecie o grapplingu, a ja właśnie na grapplingowych analogiach i doświadczeniach zamierzam skonstruować swój wywód. No cóż, będziecie musieli nadrobić wyobraźnią i inteligencją. Oby was one nie zawiodły!

 A zatem, w imię Boże, zaczynajmy. No więc, jak się pomyśli, to może człowiek dojść do wniosku (i nie będzie on bezzasadny), że tę sprawę z osiłami i grapplingiem można by uznać za swego rodzaju analogię czy metaforę, i odnieść do wielu innych dziedzin życia. (I śmierci. Żeby daleko nie szukać.)

A co dopiero, jeśli ja wam tu powiem, że jest taki gość, który się nazywa Saulo Ribeiro - sześciokrotny mistrz świata w BJJ, dwukrotny zwycięzca hiperprestiżowego turnieju w Abu Dhabi, założyciel znanej "akademii" itd. - który wypracował sobie oryginalną i ciekawą metodę nauczania jiu-jitsu. Polega ona na tym, że dla każdego koloru pasa...

Bo trzeba wam wiedzieć, że w BJJ (zazwyczaj) jest pięć kolorów pasów: biały (dla kompletnie początkujących), niebieski (niby niewiele, ale dostać to naprawdę nie jest łatwo), purpurowy (w sensie fioletowy), brązowy, i mistrzowski czarny...

(Ja sam nigdy powyżej białego w BJJ nie wyszedłem, bo i mało kto w ciągu roku wychodzi, a teraz żadnych pasów tam gdzie trenuję nie ma, bo to jest grappling bez piżam. Choć może kiedyś wrócę i do tamtego, kto wie?)

No i dla każdego koloru w akademii pana Riberio jest przewidziany specjalny aspekt BJJ, jako ten w tej chwili najważniejszy. Trenuje się różne rzeczy i masę aspektów - tym bardziej, że w grapplingu (jak BJJ) często trenują i sparują razem ludzie na całkiem różnych poziomach wyszkolenia, a często też o różnych gabarytach i wydolności fizycznej. To nie boks, gdzie trudno postawić naprzeciw siebie mistrza i początkującego.

* * *

WTRĘT

Choć kiedy ja kiedyś, jako dziarski dziewiętnastolatek, a więc wieki temu, przyszedłem pierwszy raz na trening do "Gedanii", to postawiono mnie naprzeciw wicemistrza Polski juniorów, z którym stoczyłem, bez żadnych ochraniaczy szczęki czy czegokolwiek, o owijaczach nie wspominając, pełne trzy rundy. (Kaski jednak chyba były, wbrew temu, co mi się długo wydawało. Ale tylko one.)

Po jakiejś minucie miałem rozwalony nos, dwa wybite kciuki (rękawice były takie przedpotopowe, w dodatku zużyte, pięści nie dawało się zamknąć), dwa ruszające się przednie zęby i rozkrwawioną wargę, a po paru następnych (jak się potem okazało) także ogromne pęcherze na podeszwach. Od żwawej pracy nóg i godnej Księżniczki na Grochu delikatnej skóry. Widać niewiele przed tym przez jakiś czas chodziłem, czasem tak miewam. Paliło w każdym razie jak cholera i potem z trudem doszedłem do kolejki.

Ale pełne trzy rundy przeboksowałem, jeśli to można nazwać boksowaniem. Co na pewno nieźle świadczy o mojej ówczesnej kondycji. Gorzej było z samym boksem. Zacząłem ostro, inspirowany filmem "Między linami ringu", gdzie Rocky Graziano i Tony Zale (czyli Antoni Florian Załęski, o którym niedawno Jarecki pisał)... Co się zaraz skończyło tymi wybitymi kciukami i rozwalonym nosem.

Tamten chłopak, mój przeciwnik znaczy w tej wiekopomnej walce, wyraźnie nie lubił długowłosych studentów, a ja wtedy naprawdę nie wyglądałem na dziecię gdańskiej Przeróbki, gdzie mieściła się hala klubu. Zresztą jego koledzy też nie lubili. co miało pewien wpływ na dalszą moją karierę. Precyzyjniej mówiąc, na jej brak. W owym klubie i w boksie w ogóle. Choć z taką skórą jak moja, to raczej Dempsey by ze mnie i tak nie był.

Ale to już inna historia. Swoją drogą, na następnym sparringu, w jakieś dwa tygodnie potem, i jeszcze potem nie raz, miałem zaszczyt boksować już nie z wice-, ale z mistrzem Polski juniorów. I to nie o wagę niżej niż ja, tylko w tej samej. Naprawdę niezły był. Coś tam jednak już podłapałem i po zakończeniu byłem w znacznie lepszym stanie, niż za pierwszym razem, choć do zwycięstwa sporo mi wciąż brakowało. Tak samo z seniorami drugoligowej wtedy "Gedanii".

(A druga liga to był boks - pierwsza to było "damskie przedszkole", jak stwierdził Marian Glinka w serialu "Daleko od noszy". Coś w tym pewnie było z prawdy.) W każdym razie dzisiaj, z tego co wiem, już się tak narybku na samo przywitanie nie traktuje - dzisiaj to w porównaniu z tamtym sama słodycz i to humanitarna. Choć, po prawdzie, jakichś faulów to ja z tych sparringów nie pamiętam.

Ci co mnie lali, radzili sobie widać bez nich, a ja radziłem sobie bez nich z tymi, z którymi sobie radziłem. A było ich nie tak mało. W ogóle ponoć przejawiałem pewne zdolności, choć niewiele z tego wyszło i ja się w sumie niezbyt nawet teraz dziwię.

* * *

OK, więc może teraz ktoś chce wiedzieć jakie to są te priorytety dla poszczególnych pasów? Wedle Saulo Ribeiro znaczy. No i tu się zaczyna naprawdę ciekawe (choć moje starcze opowieści też chyba dały się czytać?) i to, o czym pisać zamierzałem. Zatem informuję:

* biały          - przetrwanie (w niekorzystnych sytuacjach)

* niebieski    - wychodzenie z niekorzystnych sytuacji

* purpurowy - garda

* brązowy    - przechodzenie gardy

* czarny       - chwyty kończące (czyli co zrobić żeby facet miał dość)

Dwa pierwsze punkty i ostatni powinny chyba być w miarę zrozumiałe nawet dla grapplingowych laików. Dwoma środkowymi, które zapewne nie będą, nie musimy się zajmować akurat w tej chwili. W końcu to jest  "Tygrysizm dla białych pasów", a nie np. brązowych.

Nas w tej chwili najbardziej interesuje KONTRAST pomiędzy tym, co jest głównym tematem i motywem dla pasów białych, czyli (samym gołym) PRZETRWANIEM z jednej, i tym czym się głównie mają interesować pasy czarne, ludzie hiper-zaawansowani, czyli KOŃCZENIEM Z PRZECIWNIKIEM BEZ NIEDOMÓWIEŃ, WĄTPLIWOŚCI CZY ŁASKI SĘDZIEGO, i to PRZED CZASEM (bo do tego służą chwyty kończące, gdyby ktoś nie wiedział). Oczywiście nie mówimy o żadnym tam mordowaniu kogokolwiek, tylko o sportowych zawodach i sparringach, w sumie przyjacielskich.

(Serio! Rzadko spotyka się tyle słodyczy ze strony facetów, jak na grapplingu. Lewizna może o tym różne rzeczy pewnie mówić, jak to oni, ale to jest całkiem po prostu naturalna słodycz silnych ludzi, którzy wiedzą, ile drug drugowi zawdzięczają i jak bardzo kumpel, czasem przeciwnik, zasługuje na szacunek. Tak samo, jak oni sami zresztą.)

Jak już co inteligentniejszy czytelnik (tu pozdrowienia dla zawodowych czytelników mojego bloga!) zdołał pewnie się domyślić, ten "Tygrysizm dla białych pasów" to właśnie sprawa PRZETRWANIA. Przetrwania tygrysicznego. Przetrwania nie tylko na macie - nie tylko nawet na ulicy czy w knajpie, gdzie też czasem, mniej lub bardziej niestety, grappling znajduje zastosowanie. Bardziej ogólnie, jak to się mówi, "w życiu".

Chodzi o coś, co by się dało sformułować jako: "Jak zostać (i pozostać) Tygrysistą w otoczeniu lemingów i to w warunkach, które produkowaniu lemingów wyjątkowo wprost sprzyjają?"

To na razie tyle. Deo volente, i jeśli będzie jakieś widoczne gołym okiem (bo mikroskopu używać do tego nie zamierzam) zainteresowanie, to sobie ten temat dalej pociągniemy. Jeśli nie będzie zainteresowania i sobie nie pociągniemy, to macie w tym wpisie nieco wspomnień z zamierzchłych czasów i informacji do jakiegoś Trivial Pursuit. (W końcu ile więcej byście chcieli - za darmo?) Ale jak to kogoś interesuje o tych pasach i PRZETRWANIU, jeśli komuś to się z czymś kojarzy i uważa, że może się przydać, w życiu, to ja to mogę pociągnąć, bo mam sporo ciekawych rzeczy na ten temat do powiedzenia.

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w trzeciej III RP, prawda?

poniedziałek, października 24, 2011

O dłoniach i uczłowieczaniu małpy (część 1)

Z tym, że dłoń odegrała ogromną rolę w uczłowieczeniu małpy, zgodziliby się wyjątkowo zarówno Marks, jak i Ardrey. Marks gada w tym kontekście coś o pracy - jak to leberalny komuch - podczas gdy Ardrey, znacznie sensowniej, mówi, że człek wziął się z "drapieżnej małpy, polującej zbiorowo i z bronią". Z czego sporo mu zresztą zostało do dziś, na dobre i złe. (Nie Ardreyowi, bo już niestety nie żyje, tylko człekowi.)

Jednak, co jest smutne, to lewizna wyciąga z tego faktu praktyczne wnioski i np. masakruje bezbronnych "faszystów" z pomocą śrubokrętów i młotków. (Swoją drogą, choć nie śledzę biężączki, to chyba by do mnie jakoś doszło, gdyby tamta napaść zakończyła się wysokimi wyrokami, czego by się człowiek spodziewał, gdyby oczywiście nie wiedział co to za kraj.)

Znowu zdaje się nadarzy im się wkrótce do tego fajna okazja, na co niektórzy nasi próbują znaleźć jakąś radę. U Nicka na przykład znalazłem dziś w komęcie radę, którą cytuję:
paź 24, 2011 / djans:
„Ja to się zastanawiam jaki sprzęt trzeba wziąć ze sobą na ten marsz.”
Karton tłustego mleka – dobrze zmywa składniki aktywne gazów drażniących-łzawiących; w zeszłym roku grupa antyfaszystowskich pacyfistów dokonała napadu i ciężkiego pobicia pasażerów pociągu przy użyciu lekkich, niedużych młotków stolarskich i ślusarskich; hydrowargotargacz, czyli pokrętło zaworu co prawda nie leży w dłoni tak dobrze, jak kastet, ale nosząc je w kieszeni nie łamie się zapisów ustawy o broni i amunicji…

Ale tak serio, to myślę, że zamiast różnych gadżetów każdy powinien zabrać swoją Kobietę i Dzieci, oraz aparat, czy kamerę. Dajmy III RP szansę na wykazanie się jak dobrze potrafi chronić swoich obywateli przed lewackimi terrorystami
 To o mleku b. mi się spodobało, choć nie sprawdzałem i nie mogę ręczyć, że to naprawdę działa. To o zaworach, choć idea słuszna i krok we właściwym kierunku, wzbudziło nieco moich wątpliwości, którymi się tu z wami podzielę.

O cóż nam chodzi w tego rodzaju "środkach przymusu bezpośredniego", jak ten wspomniany przez djansa domorosły kastet? Chodzi nam o:

1. skuteczność (choć raczej nie aż tego rodzaju, by było łatwo zabić, albo w makabryczny sposób smasakrować);

2. łatwość noszenia i szybkiego zastosowania;

3. względnie niewinny wygląd, żeby się było trudno przyczepić w razie np. rewizji (nie mówiąc już po daniu jakiemuś lewakowi za jego pomocą bolesnej nauczki);

Jak to kółko od zaworu spełnia owe warunki?

Ad 1. tak, jak niemal każdy kawałek żelastwa trzymany w dłoni, może minimalnie lepiej od byle jakiego żelastwa;

Ad 2. w sumie OK, daje się nosić w kieszeni i w miarę szybko wyjąć;

Ad. 3 marnie!

Na temat punktu 3 powiedzmy sobie jeszcze parę słów. Otóż nie sądzę, by, nawet w całkiem niewinnej sytuacji, wygrzebanie przez np. policję takiego kółka z czyjejś kieszeni, nastawiło ich do nas szczególnie przyjaźnie. Co dopiero w przypadku "faszystowskiej" demonstracji, połączonej z napaścią lewackich bojówek.

Przy czym jak zwykle obiektywna policja będzie wiadomo po czyjej stronie, więc nawet jeśli taki mędrzec nie dojdzie, do czego konkretnie to miało służyć, to i tak się nie zachwyci. Bo zapewne stwierdzi, że to do rzucania w policję. No a to go raczej nie rozczuli, szczególnie jeśli będzie zmęczony, głodny, wkurwiony, obrzucany wyzwiskami i zastrachany.

Kastetu raczej, takiego prawdziwego, dopracowanego, na tę okoliczność z sobą nie zabierzemy. To jeszcze nie te czasy, armageddon niewątpliwie przyjdzie, a wtedy nie takie środki, jak kastet będą na codzień potrzebne, ale to jeszcze chwilę potrwa.

Jakie więc mamy rozwiązanie? Moim zdaniem niezłych rozwiązań jest całkiem sporo i są naprawdę niezłe, po prostu trzeba je poznać, potem chwilę pomyśleć, no i stosownym przypadku zastosować. Na początek porozmawiajmy chwilę o legalnych alternatywach dla kastetu. Nie, żebym uważał, że to koniecznie najlepsze rozwiązanie, ale skoro zaczęliśmy od kastetów, no to niech o nich najpierw będzie.

Jedyną rzeczą, jaka mi tu przychodzi na myśl - a mówimy, przypominam, o "prawdziwym" kastecie, ale całkiem legalnym - to założenie sobie zegarka na dłoń, tak jak kastet. Występuje to ponoć nawet w jakiejś książce o Bondzie (co oczywiście nie stanowi gwarancji skuteczności). Że w przypadku Rolexa warto się chwilę zastanowić nad jego użyciem w tym charakterze, nie muszę chyba nikomu mówić.

Zresztą zastanowić się warto w każdym przypadku użycia kastetu, nawet prowizorycznego! (A posiadania Rolexa gratuluję, mnie to akurat nie kręci, ale rzecz jest kosztowna i ponoć niezła.) Skoro tylko to mi do głowy przychodzi, no to o czym my tu w ogóle gadamy? - powie ktoś.

Jednak to moje gadanie o kastetach ma chyba nieco sensu, jeśli uwzględnimy specyfikę tego narzędzia, a konkretnie to, jakie ono nam problemy rozwiązuje i jakie możliwości daje. Kastety są różne, a niektóre bardziej niż do łamania kości, służą do masakrowania twarzy poprzez jej cięcie... Sprawa dla alfonsów, i to takich mniej przyjemnych, która nas raczej nie interesuje.

Można wprawdzie pozbyć się lewaka i ew. przepłoszyć jego kumpli, jednym szybkim ruchem rozorując mu mordę (oczywiście kiedy sytuacja naprawdę tego wymaga), ale do tego wystarczy nam klucz do mieszkania, karta kredytowa, grzebień (dużo nie wytrzyma, ale jeden raz jak najbardziej)... W razie ewidentnej konieczności raczej do przejechania przez oczy.

Nie po to, żeby napastnika pozbawić na resztę życia wzroku, ale żeby na jakiś czas wyłączyć go z gry. O kartach kredytowych i podobnych doń środkach jeszcze sobie, Deo volente, porozmawiamy. (O grzebieniach już nie, bo one tylko do tego.)

Kastet służy także - a taki typowy, nie zaś taki dla alfonsa albo jakiego używają w amerykańskich pierdlach, przede wszystkim - do chronienia pięści zadającej cios, oraz do nadania tej pięści twardości metalu. Plus często, dzięki występom (o różnych szpikulach czy ostrzach już mówić nie będziemy), guzom itd., do zwiększenia skuteczności uderzenia poprzez zmniejszenie powierzchni, na którą działa siłą.

Z czego, jeżeli cokolwiek wiem o życiu - a wiem, bo w latach szkolnych musiałem się bić setki razy, potem zaś, choć już się raczej w realu nie biję, to i owo z pokrewnych dziedzin liznąłem - najważniejsza jest ochrona dłoni. Ktoś się może zdziwi, ale tak właśnie jest. Nie jest aż tak ważne, czy ktoś dostanie w nos, szczękę, czy gardło, metalem, czy też kością. Jeśli siła ciosu będzie ta sama, różnica okaże się niewielka.

Dla ofiary znaczy, bo dla zadającego ten cios może być ogromna (nie w przypadku uderzenia w gardło jednak - świetny cel, jeśli dostępny!). Będzie to często różnica między miłą satysfakcją z własnej skuteczności i załatwieniem sobie ręki na amen, nierzadko złamaniem. Dłoń składa się bowiem z niesamowitej ilości drobniutkich kosteczek, do tego drobniutkie ścięgna...

I naprawdę nie jest trudno sobie ją złamać, albo inaczej uczynić niezdolną do użytku. Bez rękawic i profesjonalnego bandażowania bokserzy mieliby dłonie połamane cały czas, wielu sobie je łamie i tak. Oczywiście byli tacy jak Jack Dempsey, którzy z dłońmi nigdy problemów nie mieli, ale też mało kto chciałby naśladować jego metody treningowe i pracowitą młodość. A poza tym nawet taki Tyson złamał sobie dłoń waląc kogoś przed jakimś klubem.

Wiemy więc, że nasze narzędzie (żeby nie powiedzieć nasza broń), aby nam skutecznie zastąpić kastet bez jego wad, powinna przede wszystkim skutecznie chronić naszą dłoń. Przed złamaniem czy zwichnięciem - nie przed oskrobaniem sobie ew. knykci o jakąś lewacką mordę! Kiedy sprawa będzie na tyle poważna, że w ruch pójdą kastety, śrubokręty czy młotki, na pewno zdarcie sobie naskórka z kostek na dłoni nie będzie żadnym problemem.

Nawet zapewne nikt tego nie zauważy. (Poważniejszą sprawą jest stłuczenie tych kostek, które np. było poważnym problemem przy walkach na gołe pięści, ale to raczej przy wielokrotnym uderzaniu w twarde powierzchnie, do czego raczej w realnej rozprawie z lewactwem nie będzie okazji. Dlaczego, jeśli lewaków może być wielu? A czy tylko piąstkami musimy ich walić? Tu reguły markiza Queensbury nie obowiązują!)

Z czego wynika, że nasz prowizoryczny kuzyn kastetu wcale nie musi kryć tych powierzchni naszych piąstek, którymi ew. chcielibyśmy potraktować niegrzecznego lewaka! Oczywiście, to chroni naszą dłoń jeszcze lepiej i byłoby fajne, ale skoro mamy mieć coś, do czego się nie przyczepi ukochana bezstronna władza i niezawisłe sądy, to jednak regularny kastet raczej odpada. Co do tego już chyba się umówiliśmy?

Jednak nawet zwykła rękawiczka - byle była ciasnawa! - znacznie wzmacnia odporność pięści przy uderzeniach! (Działając poniekąd jak bandaże w rękawicach bokserów czy facetów od MMA.) Nie aż tak tę odporność wzmacnia, jak prawidłowy sposób zadawania ciosów, nie aż tak, jak siła dłoni... Ale naprawdę pomaga.

A co do tamtych spraw, czyli prawidłowości zadawania ciosów i siły dłoni, to można, a nawet należy nad tym popracować. Bardzo szybko siły dłoni wprawdzie znacznie nie zwiększymy (ok. 1% na tydzień jest ponoć możliwe, choć trza umieć i jest to męczące, bo te mięśnie rozwijają się wyjątkowo wolno), ale prawidłowe trzymanie dłoni możemy.

Np. tutaj jeszcze na moim blogu powinien być kurs boksu wspomnianego przed chwilą Jacka Dempseya (po angielsku), gdzie niektóre zalecenia wprawdzie mogą nie każdemu pasować (bo nie każdy jest Manassa Mauler), ale to na początku o zaciskaniu pięści jest bezcenne.

(Ja tym tylko radził b. uważać, żeby nie walnąć kostką małego palca, bo to, jak wiem z doświadczenia, nie jest miłe i potem długo może boleć. Tutaj światła rada Dempseya, by walić nasadą palca serdecznego, a nie twoma pierwszymi kostkami, jak w karate, widzi mi się nieco ryzykowna.) A jeśli nie tutaj, to gdzieś indziej sobie to znaleźć. Zresztą nie tylko Dempsey dobrze tę sprawę wyjaśnia.

Śmy sobie popisali całkiem sporo, a widzę, że ogrom zamierzonej problematyki został zaledwie liźnięty i zostało nam jeszcze na parę (Deo volente) odcinków. Dopiszemy wiec do tytułu "(część 1)", a na razie ¡Hasta la vista amigos!

triarius

sobota, czerwca 05, 2010

Jack Dempsey uczy "Słodkiej Wiedzy"

Jack Dempsey
Dzisiaj będzie coś całkiem specjalnego. Po pierwsze ten blogas robi spory krok w kierunku hi-tech. (Łał!)

Poza tym coś fajnego z tego wyniknie - poza fajerwerkami i zawodzącymi starcami. Niestety nie dla wszystkich wyniknie, przykro mi, ale ci nieszczęśnicy sami są sobie winni. I niech się poprawią! A dla reszty mamy naprawdę nie byle co. Na początek jednak nieco wyjaśnień. (Podejrzewam, że z tych "nieco wyjaśnień" i tak wyjdzie całkiem spory wpis, ale to nie zmienia faktu, że nie to jest dzisiaj samą istotą sprawy.)

Co to jest tytułowa "Słodka Wiedza"? Boks po angielsku kiedyś popularnie nazywało się "the Sweet Science", bardzo a propos, i "Słodka Wiedza" to właśnie maksymalnie dosłowne tłumaczenie tego określenia. (Nawiasem "science" to całkiem już dosłownie "nauka (ścisła)", więc tu nie tyle chodzi o to, by jedynie "wiedzieć", tylko o praktyczne umiejętności. Bez lania wody typowego (i coraz jakby bardziej) dla nauk nie-ścisłych.

Kto to tytułowy Jack Dempsey? To jeden z największych championów boksu w historii - mistrz świata wszechwag z lat '20 ubiegłego wieku. (Sama książka pochodzi jednak z o wiele późniejszej epoki, bo Dempsey, jak wielu dawnych mistrzów, był zadziwiająco rzeźki do późnej starości.) Jakby ktoś pytał, to to nie był jakiś błazeński tancerz, uwielbiany przez profanów i lewackie media, jak powiedzmy przesławny Muhammad Ali, tylko twardziel.

Twardziel, który od czasu do czasu leżał na deskach, czasem przegrywał, ale też większość swych przeciwników, nawet o wiele większych i silniejszych, w krótkim czasie potrafił dosłownie zmasakrować. Stąd jego liczne i budzące respekt przydomki, takie jak "Tygrys" (nie żeby coś), czy "Manassa Mauler", bo gość urodził się w mieście Manassa, a "to maul" znaczy "masakrować" - czyli "taki co masakruje (i jest z Manassa)".

Rzecz którą chcę tu umieścić, to w moim głębokim przekonaniu bez porównania najlepszy podręcznik boksu, jaki kiedykolwiek napisano. Tym bardziej, jeśli mówimy o boksie praktycznym i użytkowym. Boksie odpowiadającym potrzebom ludzi, którzy tej specyficznej słodyczy mogą czasem potrzebować znienacka w jakiejś knajpie, ciemnym zaułku... Czy powiedzmy na jakiejś "paradzie równości".

Wynika to z tego, że większości z tego co Dempsey pokazuje można się nauczyć samemu, nawet bez partnera. A kiedy już partnera potrzebujemy, to i tak obejdziemy się bez całego klubu i fachowego trenera. Fakt, że olimpiady z tym pewnie tak łatwo, bez odpowiedniego szlifu, nie wygramy, ale nie każdemu akurat o to najbardziej chodzi. Tutaj mniej jest bowiem ringowych subtelności, do których opanowania konieczne byłoby co najmniej dziesięć lat prawdziwego bokserskiego treningu ze sparringami, a więcej akcentu na siłę i skuteczność ciosu, prawidłowe poruszanie...

Oraz to, żeby sobie po prostu nie połamać dłoni waląc przeciwnika w czaszkę. Kto nie próbował walić kogoś gołą pięścią w prawdziwej ulicznej walce, nie ma zapewne pojęcia, jak łatwo sobie uszkodzić dłoń, trafiając w jakikolwiek twardy punkt na ciele wroga. Może to być czaszka, łokieć, biodro... A także, czemu nie, szczęka czy kość policzkowa - a więc miejsca teoretycznie bardziej wrażliwe na uderzenie, niż nasza dłoń. Ale niestety, sam wiem, z własnego bolesnego doświadczenia, że tak nie jest zawsze.

Dempsey w młodości boksował na gołe pięści i naprawdę wie, jak należy ciosy zadawać, żeby zaszkodziły przeciwnikowi, a nie nam. Fakt, że ten były górnik, włóczęga i co tam jeszcze, był nieprawdopodobnie silny (tyle że w czasach, gdy mistrz wszechwag to był gość ważący nieco ponad 80 kg, a nie 110 kg jak dzisiaj). Zresztą w tamtych czasach cały boks miał jeszcze, pod względem technicznym, wiele z dawnego boksu na gołe pięści. Który nie wyglądał może na nasz dzisiejszy gust przesadnie subtelnie i elegancko, ale ci ludzie naprawdę znali swoje rzemiosło, tego możemy być pewni.

Książka Dempseya jest po angielsku, ale na to nie ma rady, przynajmniej na razie. (Ja mam ją w wersji papierowej po szwedzku, ale to raczej nikomu tutaj nie pomoże.) Naprawdę podobają mi się ludzie, którzy operują tylko jednym językiem - własnym - ale za to wspaniale. To jest poniekąd, szpęglerycznie mówiąc, Kultura, w odróżnieniu od kosmopolitycznej Cywilizacji, w której żyjemy my, ci wielojęzyczni. Jednak nieradzenie sobie z angielskim to dzisiaj to samo, co nieumiejętność obsługi water-closetu (że się posłużę słowem obcym)!

Fakt, Kultura tego nie umiała i fajnie, ale w Cywilizacji bez tej umiejętności - jakkolwiek by mało była wzniosła i tak dalej - nijak! A więc, jeśli ktoś odczuwa potrzebę poznania Słodkiej Wiedzy od samego Jacka Dempseya, a nie czyta w language'u, to niech się zastanowi nad swymi priorytetami. A na razie poszuka sobie wykształconego wnuczka, który mu przetłumaczy. Przy okazji wnuczek też z tego coś będzie miał, co wszystkich nas ucieszy.

Teraz zaś, już bez zbędnych słów...


Championship Fighting Jack Dempsey

triarius ---------------------------------------------------  
P.S.  Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, sierpnia 26, 2008

Bloger marnotrawny i inne budujące przypowieści - część 1

Nie ma i być nie może czegoś takiego jak "prawicowe media". Media z samej natury są lewicowe. Prawicowa może być ewentualnie książka.

Triarius the Tiger


Dlaczego media nigdy nie są i nie mogą być prawicowe? Nie tylko, ale w sporej części po prostu dlatego, że ich przekaz jest w sumie bezwartościowy, a lewicowość, szczególnie zaś w tak zdominowanych przez lewactwo i lewackie idee czasach jak te obecne, to właśnie akceptowanie tego wszystkiego, zgoda na to, metafizyczny lęk przed wszelką próbą wyjścia poza zaklęty krąg owych uświęconych przez autorytety, media i szkolną edukację "prawd".

Media nie są prawicowe, bo nie mówią nic naprawdę nowego, nic co by wykraczało poza utarte banały w których jesteśmy od urodzenia, i od Oświecenia, skąpani... W których jesteśmy tak zmacerowani, że wydają nam się one bez porównania realniejsze od naszego własnego realnego życia, od tego co widzimy, co dotykamy, co nam mówią nasze instynkty i z każdym dniem naszego "dojrzewania" słabszy głos wewnętrznego protestu "przeciw temu wszystkiemu"...

Czemu tak jednak jest? Czemu nie mogą istnieć media które by to wszystko realnie podważały, które by z tym w skuteczny sposób walczyły - media, krótko mówiąc prawicowe? Czemu wszelki medialny przekaz jest z konieczności bezwartościowy, lub niemal bezwartościowy? W każdym razie na tyle, że nie jest w stanie niczego realnie zmienić - ani w duszy swego odbiorcy, ani tym bardziej w realnym świecie?

Choćby dlatego, że przekaz medialny, jak wszelki przekaz w naszej, zdominowanej przez realny liberalizm i komercję, epoce, musi być prosty i łatwo zrozumiały. Zaś taki przekaz po prostu nie jest w stanie nieść naprawdę istotnych treści. Przykro mi, wiem że ta teza idzie pod włos wszystkiego, czego nas uczą, ale taka jest prawda.

Osławiona francuska lekkość to niemal zawsze intelektualna tandeta, po prostu. Mówi wam to człowiek, który we francuskiej historii i literaturze grzebał się naprawdę intensywnie, a samo narzecze było poniekąd jego pierwszym. We francuskiej cywilizacji jest masa świetnych rzeczy, ale mało to ma wspólnego z łatwością i lekkostrawnością. Kto dziś w końcu czyta np. Woltera? Po co miałby to robić, skoro to samo ma u każdego następnego Sierakowskiego i Sadurskiego? No a czy "Niebezpieczne związki" są aż tak lekkie i łatwe w konsumpcji?

O anglosaskiej mądrości już nie wspominając - od czasów Johna Locke, czyli końca XVII w. anglosaska filozofia to płaskie i płytkie dno. Inaczej liberalizm. Zaś z tej filozofii wynika oczywiście wszystko inne, ponieważ na filozofii - która może nie być explicite w myśleniu zawarta, ale zawsze jest zawarta - opiera się całe pozostałe myślenie. Oczywiście po angielsku pisze się wspaniałe rzeczy - rzeczy w swej kategorii najwyższe w całej ludzkiej historii. Ale co innego poradniki jak sobie pomóc w życiu w rodzaju "Stand Up and Live!" Dorothei Brande (wkrótce i po polsku!), co innego podręczniki gry na harmonijce, czy łamania stawów, a co innego analizowanie stanu w którym świat się teraz znajduje i kierunku w którym podążą.

Istnieją oczywiście i na te tematy znakomite dzieła pisane przez Brytyjczyków i Amerykanów - choćby przez Roberta Ardreya, od którego rozpoczął się ten blog, albo cytowanego tu ostatnio Stanleya Loomisa - ale nie stanowią one głównego nurtu, są znane jedynie niszowym kręgom, zaś przez mainstreamowe media i autorytety pracowicie przemilczane. I o to właśnie mi tutaj chodzi.

Spyta ktoś: "Dlaczego miałbym zadawać sobie trud czytania rzeczy niejasnych, trudnoprzyswajalnych? Że spytam." Odpowiem niejako metaforycznie, odwołując się zresztą do jednego z tych , całkiem przecież licznych, przykładów anglosaskich dzieł na poziomie któremu nikt inny nigdy nie dorównał i z pewnością nigdy nie dorówna. Wielki Jack Dempsey (poszukać sobie w sieci, jeśli ktoś nie wie o kogo chodzi, ja nie jestem wikipedia) w swym podręczniku "Championship Boxing" dyskutując kwestię "silnych i wystawiających uderzającego na ryzyko kontry" z jednej, z drugiej zaś "lekkich ale bezpiecznych" lewych prostych, mówi że (cytuję z pamięci): "przeciwnik wart tego by go uderzyć, jest wart tego by go uderzyć porządnie".

Oczywiście Tygrys Ringu nie uwzględnił rosnącego wpływu, jaki na wyniki bokserskich meczów będą miały media, niewyrobiona publika i idący jej na rękę sędziowie. Trudno się nawet dziwić, mnie w każdym razie, po tym com tu o mediach napisał, że media i publika wolą pyskatego błazna o postępowych poglądach (choć oczywiście Ali był znakomitym bokserem, tyle że nie AŻ tak znakomitym jak się to ludowi wmawia), od autentycznego ringowego fightera i w sumie normalnego faceta poza ringiem, jak choćby wspomniany Dempsey. I to oczywiście także jest pewnym, niewielkim, wsparciem dla mojej tezy.

No i jeśli ktoś się zgodzi na temat tego lewego prostego, to to samo da się stwierdzić o mediach... O artykułach prasowych, o tekstach na blogach, o czymkolwiek... "Jeśli kogoś warto czytać, to warto także zadać sobie trud, by go zrozumieć!" Miło by może było, gdyby genialne myśli przenikały do naszej mózgoczaszki bez wysiłku, przez osmozę, przez telepatię... Tyle, że tak się po prostu nie dzieje! Może lewizna o tym marzy, może brukselskie gremia nad tym pracują, ale dla prawicowca taka opcja po prostu nie istnieje i tyle.

A więc, odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy chcecie nurzać się w prawicowych myślach! Odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy szukacie metody, by jakoś zacząć zwalczać ten lewacki i z każdym dniem coraz bardziej totalitarny (excusez le mot) syf! Łatwej drogi nie ma! Łatwej drogi nie będzie co więcej! Blogi nie są żadnym cudownym rozwiązaniem. (O czym jeszcze powiem w przyszłości, Deo volente ma się rozumieć.) Nie ma i nie będzie łatwo, bo kontrrewolucja łatwą być nie może!

* * * * *

Każda wysoce rozwinięta, dynamiczna i samosterowna struktura, wraz z osiągnięciem wyższego stopnia rozwoju, zaczyna się w coraz większym stopniu żywić własnym ogonem. Wydaje się to być niezmiennym i wiecznym Prawem Przyrody. Tak jest w przypadku literatury, sztuk tzw. pięknych, filozofii... Co ja zresztą będę wymieniał, skoro nie dostrzegam żadnego przypadku, gdzie by to Prawo zdecydowanie nie działało.

Działa ono także w przypadku dziennikarstwa. Jakże by miało być inaczej, skoro liczy ono już co najmniej trzysta lat, a od stu jest czwartą - czy może, jak twierdzi wielu, pierwszą władzą? Co wiąże się m.in. z tym, że idzie w nie masa wszelakich zasobów i wielu stara się, by jego głos należycie donośnie rozbrzmiewał. Osiągnęło więc dziennikarstwo taką fazę rozwoju, że zaczyna żywić się własnym ogonem. Dyskutując samo siebie i tym zabawiając swych czytelników.

Co jednak rozumiemy przez "fazę rozwoju"? Co w ogóle rozumiemy przez "rozwój"? Od razu kojarzy mi się mój ulubiony intelektualny chłopiec do bicia, Arnold Toybee. (Widzę, że napisałem "Toybee". Freud jakiś?) Do którego mam - obok tysiąca innych, równie miażdżących - także i tę pretensję, że cały czas gada o "rozwoju", nigdy nie dając niczego co można by uznać za definicję tego pojęcia.

Czym jest zatem ta "faza rozwoju" dziennikarstwa, na której, gnany jakimś kosmicznym przymusem, zaczyna ono zjadać własny ogon i zajmować się coraz bardziej wyłącznie samym sobą? Czy chodzi o pełnię formalnego rozwoju? Jakąś dojrzałość, z którą można by porównać dojrzałość, rozwój, dorodnego tygrysa w najlepszych latach, wspaniale odżywionego i wytrenowanego.

I zaspokojonego erotycznie dokładnie na tyle, na ile sprzyja to jego doskonałości? Nasuwa się jednak - nie każdemu, bo temu właśnie media nie sprzyjają, ale niektórym, bardziej na uroki mediów odpornym - pytanie... No dobra, ale skoro ten tygrys jest na samym szczycie, to co będzie... POTEM? Przecież już nie dalszy rozwój.

Może tak samo jest i z dziennikarstwem? Albo... To naprawdę myśl przerażająca, ale teoretycznie możliwe jest coś jeszcze gorszego... Że to, co dziennikarstwo ma przed sobą, jest tym samym co czeka naszego króla dżungli... A jednocześnie, wcale nie musi być tak, by w tej chwili dziennikarstwo - w odróżnieniu do króla dżungli - było w jakimś fantastycznym stanie, w jakimś punkcie, gdzie doskonałość po prostu bije w oczy i przejawia się w każdym, najmniejszym nawet działaniu.

Być może... Daje się to w każdym razie pomyśleć... powiem to wreszcie, choć to trudne... że dziennikarstwo wyczuwa po prostu swój schyłek i TO właśnie jest tym bodźcem, który skłania je do autoanalizy, do zjadania własnego ogona i zabawiania tym spektaklem publiczności! A więc jednak szczyt rozwoju, zgoda, ale szczyt w tym sensie, że teraz będzie już w dół, być może szybko i radykalnie... Podczas gdy dotychczas faktycznie nakłady, wpływy, zasięg - wszystko to rosło i rosło.

No dobra, a jak mają się do tego wszystkiego blogi?

I tutaj będzie supspense godny Hitchcocka... Innymi słowy c.d.n. (Deo et triario volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 18, 2007

I jeszcze sensowniej będzie można, hurrra!

The Territorial Imperative Roberta Ardreya onlinePoprzedni wpis, umieszczony tu chwilę temu, ogłaszał coś ważnego wszem i wobec. (Można to zobaczyć, żadna sztuka.) No i poszedłem za ciosem (czyż może być coś bardziej prawicowego i bardziej tygrysiego? nie na darmo widać przez pół ostatniej nocy oglądałem stare na YouTube filmy z Jackiem Dempseyem, Georgem Carpentierem, Gene Tunneyem i innymi dawnymi championami) i znalazłem... Fanfary! Werble! Chóry starców zawodzą, dziewczątka w białych sukieneczkach sypią kwiecie... Ach! Znalazłem mianowicie DRUGĄ książkę Ardreya dostępną za darmo w sieci! Tym razem jest to... A zresztą co będę gadał, widać chyba wszystko tu po lewej.

Dodam, że to właśnie była pierwsza książka Ardreya, która wpadła mi w ręce, a więc akurat ona była najważniejsza w moim rozwoju intelektualnym. Od tamtego czasu minęło dobre 20 lat, ale jak dziś pamiętam, jak ją pożyczałem, nie wiedząc jeszcze właściwie co to jest, w miejskiej bibliotece w Uppsali. Musi jakiś, rzadki tam, prawicowiec oddał akurat swoje książki, bo jednocześnie pożyczyłem "The Left Luggage" C.N.Parkinsona, tego od "Prawa Parkinsona", na temat genezy Labour Party. Niemal nigdy więcej już tego typu książek tam nie znalazłem, a akurat tych już dosłownie nigdy.

No więc teraz możemy chyba zakładać w Polsce nasza własną Nową Prawicę, prawda? I niech by była zoologicznie paleo-konserwatywna. Kto się zgłasza? (Ale ostrzegam, ze z Adreya będę przepytywał, chyba, że ktoś z góry zgłasza się do fizycznej roboty. Żeby nie powiedzieć do mokrej. Ale na serio - może przestaniemy się wreszcie, mówiąc eufemistycznie, bren..ować wydumanymi przez kogoś na kacu teoriami ekonomicznymi i odruchami godnymi rozbestwionego i niezbyt rozgarniętego czterolatka, któremu mama każe dać się pobawić samochodzikiem młodszemu bratu? I zaczniemy rozmawiać z sensem i o konkretach, znaczy.

Link, jakby się ktoś pytał, jest po prawej, w "Rzeczy nieprzemijające", ale co mi szkodzi, mogę go umieścić także tutaj. (Co niniejszym czynię.)

To się nazywa bezinteresowna robota na rzecz społeczeństwa, nie?

Właśnie z niejakim smutkiem zauważyłem, że tylko sam początek książki jest w tej chwili dostępny, ale spis treści jest cały i wygląda, że ta książka jest właśnie umieszczana w sieci. Więc niedługo powinno być wszystko. I może następne książki Adreya też! A więc, radujmyż się Bracia! Alleluja!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.