Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lenin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lenin. Pokaż wszystkie posty

środa, kwietnia 07, 2021

Nędza Legalizmu i Bolszewicka Rewolucja (odcinek 2)

Teraz powiem coś cholernie ważnego, co jednak na pierwszy rzut oka może się wydawać luźno tylko związane z naszym zasadniczym tematem. To jednak pozór! Związane jest to z "pandemią", ta zaś stanowi integralną, a nawet zdaje się główną, część tego finalnego szpurtu, który właśnie przeżywamy. Więcej powiem: jak się człowiek głębiej zastanowi, dostrzega, iż ten szpurt BEZ "pandemii" byłby właśnie jakoś niepełny, kulawy, pozbawiony rewolucyjnej logiki!

Można by na ten temat filozofować i historiozofować godzinami, ale na nasze tutaj potrzeby wystarczy dostrzec związek między "pandemią" i uczciwymi-jak-nigdy wyborami w Stanach, gdzie Ostatnia Nadzieja... (faktycznie głównie "Białych", ale wcale nie tylko, to nie ten podział się tu liczy, i w dodatku bynajmniej nie wszystkich "Białych") został żałośnie unicestwiony przez siły, które dopiero lepiej poznamy, kiedy się ujawnią w całej swej bolszewickiej krasie. (Po prawdzie, to określenie owo tłumaczy się mniej ideologicznie: "Wielka Biała Nadzieja", tyle że film o Jess Willardzie i Jacku Johnsonie wyświetlano jeszcze w ideologicznie topornych latach PRLu, więc tak głupawo zostało,)

Nawet i ostatnie prezydenckie wybory w III RP dalyby się nagiąć to podobnego schematu, jeśli się uwzgędni, że dzisiejsza "opozycja" u żłobu to byłby ciągły burdel, wrzaski, Jachiry i niepokój sporej jednak części tego, do szczętu faktycznie już skurwionego (z przeproszeniem tych pań!) społeczeństwa... 

Zaś PiS z Dudusiem grzecznie i w sumie skutecznie realizuje sluszną internacjonalistyczną linię, wciąż mając swoje 25% "prawych" wyznawców, tym fanatyczniejszych i dziczej zacietrzewionych (nie bez nasuwania skojarzeń z hunwejbinami czy ORMO), im koszmarniej ich ukochana waadza dewastuje Polskę i upodla Polaków.

Nie mam wątpliwości, że teraz i Lenin pragnąłby w tenkraju PiSu u żłobu, a Trocki z Rozą L. też posłużyliby się "pandemią", bo nic lepszego nawet Marks z Engelsem nie wymyślili! No to teraz to, o czym dzisiaj chciałem, a jest to (fanfary, werble, chóry starców!) autentyczna biężączka - cóż, że nieco sponad przed roku.

Otóż na dosłownie kilka dni przed pierwszym trzepotem skrzydeł nietoperza z tego tam Wuhan i, w chwilę potem, zgrzytem siekaczy okrutnego wirusa na karkach niewinnych dziewic, przypadkiem trafiłem ci ja (w 80% był to CNN, w 20% mogło być jakieś BBC czy EuroNews) na płacze w jakimś "publicystycznym" programie, że oto okazało się, iż w praktycznie każdym kraju Zachodu około 40% proli za grosz nie wierzy władzy i oficjalnym mediom... Wgryźcie się w te słowa, poczujcie zimny pot spływający po wielu plecach, drżenie pośladków, problemy ze złapaniem oddechu... Stres i przerażenie, krótko mówiąc. Tych tam naszych ukochanych medialnych autorytetów.

A były przecież wtedy także Żółte Kubraczki w słodkiej Francji, zbliżały się wybory w, mniej z pewnych punktów widzenia słodkich, ale to do odrobienia, Stanach... Bardzo pragnąłem złapać tę informację ponownie, albo jakąś pokrewną, ale nie, nie złapałem. Wygląda, że tylko raz, ktoś kto to, w naiwności swojej i wierze w pierdoły w stylu "przede wszystkim informować", puścił, nigdy już nie popracuje w tym zawodzie, o ile oczywiście jeszcze w ogóle gdzieś... Coś. Nic o tym nigdy już, a Bóg mi świadkiem, że bardzo pilnie po tym przez czas jakiś te wszystkie zachodnie postępowe programy obserwowałem.

To było to, co rzec wam ludzie chciałem, może to was niespecjalnie zainteresowało, ale dla mnie ten związek między szerzącym się zbrodniczym SCEPTYCYZMEM ("eurosceptycyzm", potworny "judeosceptycyzm", postulowany kiedyś przez Michnika - mamy tego skolko ugodno z półsetką płci i całą resztą, zresztą i "koronasceptycyzm" jest już całkiem oficjalny)...

Ów zatem związek między niewiarą w dobroczynność waadzy i autorytetów z jednej, a z drugiej strony śmiertelnym nastraszeniem połowy ludu, tak że z miłości do waadzy dałby się pokroić tępym nożem, drugiej zaś połowie ludu pokazanie, że z waadzą żartów nie ma. "Prywatnie to jeszcze obywatelu możecie przez czas jakiś sobie myśleć co chcecie, ale mandaty po 3 tys. dolarów czy 30 tys. PLN, sprawią, co sprawić mają!"

I te rzeczy. No a gdzie są dzisiaj Żółte Kubraczki? Gdzie jest Trump, Ostatnia Nadzieja...? To nowe wcielenie Lenina, jakiś Lenin v2, może już całkiem wirtualne, kto wie?... Tak to genialnie zrobiło, że każdy rząd każdego "suwerennego państwa" praktycznie musiał w to wskoczyć bez namysłu czy sprawdzenia, czy w tej gliniance jest woda, a potem z każdym tygodniem wyjście staje się coraz bardziej, coraz kosmiczniej niemożliwe. Czekamy więc teraz co będzie, bo już na pewno nie będzie tak, jak poprzednio. Nigdy! Wątpię też, żeby lepiej.

No a PiS, żeby zakończyć na błahą w sumie w tym konteście nutę, stanowi przepiękny przykład jak gładko to działa. Parę razy mówiłem, że "to od roku najgorsza władza od '56"... Ale chyba jednak nie mam racji - w stalinowskim koszmarze dano jednak Polakom to i owo odbudować, koszmar trwał zreszą 10 lat (właściwie to ponad 20), a tutaj Polskę zdewastowano w rok - od gospodarki, przez edukację, po szerzenie podziałów i Pawkomorozowizmu... Plus wszczepianie płatnym i uzbrojonym fagasom tego reżimu mentalności żydowskiej policji w getcie. (Nawiasem "reżim" to u mnie nie jest słowo wartościujące! W odróżnieniu od różnych niedouków robiących za "intelekt", ja znam francuski i znaczenie różnych zapożyczonych słów.) Kapelusze z głów, kto tam nosi! Obiektywnie to nasi uroczy Bolszewicy naprawdę potrafią przestawiać te klocki, że hej! Nie to co "prawica"!

triarius

poniedziałek, kwietnia 05, 2021

Nędza Legalizmu i Bolszewicka Rewolucja (odcinek 1)

Zabawny paradoks, jeśli się na to patrzy świeżym okiem i naiwnym, choć dla starego badacza tych spraw rzecz mało w sumie zaskakująca, że Legalizm na którym zbudowana jest Ameryka (w sensie US of A) gładko, niemal bez wstrząsów czy jednego choćby odpowiadającego tej sytuacji wystrzału, oddał ten kraj w ręce Bolszewików, czyli ludzi z założenia mających wszelką Literę Prawa w dupie i z zasady wykręcający je zawsze dokładnie tak, jak im w danej chwili pasuje. I to WŁAŚNIE przez swój patologiczny Legalizm i nic innego Ameryka stała się tak gładko i szybko łupem Bolszewików!

Ale, zanim wgryziemy się i wessamy w ten piękny temat, uporządkujmy sobie pojęcia (a może i wielkie litery i cudzysłowy)... Co ja tu rozumiem przez "Legalizm"? Nie sądzę, bym był tutaj jakoś ogromnie oryginalny, nie sprawdzałem, ale rozumiem ci ja przez to (niemal) religijne przywiązanie do litery prawa i ślepą wiarę w prawnicze rozwiązania. Co stanowi dziś chorobę Zachodu o wiele cięższą od "wirusa", a w US of A jest widoczne na każdym kroku - nawet w tym ich przedziwnym upodobaniu do rozstrząsania talmudycznych zawiłości regulaminowych futbolu czy innego baseballa.

To oczywiście dziedzictwo Oświecenia, a US of A to w mojej skromnej opinii w 70% hybryda Oświecenia właśnie i fasonów w stylu rodzinki znanej jako "The Bloody Benders" (nie żeby w innych miejscach na świecie był raj!), tyle że owa hybryda, ogromną będąc, ma naprawdę wielką dupę, więc w bąblu powietrza między jego pośladkami (Konwickim jadąc) zmieściło się całkiem sporo wolności, swego rodzaju normalności, fajnej muzyki itd.

Dlaczego "Bolszewizm", a nie np. "Trockizm", "Komunizm", czy prostu "Lewactwo"? OK, Trockizm jest tu bardzo istotny i robił swoje przez dziesięciolecia - na uniwersytetach, wśród biurokratów i ideologów... Tutaj mówimy jednak już wprost o przejęciu władzy, o zdobyciu władzy totalitarnej, a do tego - w odróżnieniu od takiego np. Faszyzmu, który mniej lub bardziej udolnie, mniej lub bardziej uczciwie nawet, próbował użyć totalitaryzmu do odtworzenia tego, co nienasiąknięci jeszcze taką czy inną komunizującą ideologią ludzie mogli uważać za "normalność" - totalnej władzy z założenia planującej totalną zmianę całej udzkiej natury po prostu, totalne rozpirzenie wszystkiego, co jest, co istniało dotąd...

I sobie na tych ruinach radosne (z początku) budowanie czegoś, jak Bóg da, lepszego, a jak nie wyjdzie radosne, czy jeśli nawet nic się nie zbuduje, no to ch..j! Nie będzie jak było, "my" mamy władzę, i to ile! A prole, albo się przystosują i będą śpiewać, albo "zgodnie z Zasadami Ewolucji" potulnie wyginą. To co zostanie będzie, dla właściwie zaprogramowanych oczywiście, bo wszystkich innych Nauka dawno już skazała na wyginięcie, Rajem W Końcu Przez Ludzkość Dzięki Nauce i Świadomej Tajemnic Materii Władzy Osiągniętym, Ach! (Chóry Starców Zawodzą.) Cynicy oddelegowani do pilnowania poszczególnych trybików Systemu w prywatnych (?) rozmowach będą to może nazywać "propagandą" i "batem", ale to się nie liczy, choćby dlatego, że prywatne, więc też dawno przez Naukę skazane i wkrótce zniknie!

"Do mnie Dzieci Wdowy!" Sorry, chciałem rzec: "Naprzód Globalne Ludzkie Mrówki, i żeby mi było ze śpiewem na ustach, bo jak zobaczę, że któryś nie przezwyciężył gnębiącej do niedawna Ludzkość Alienacji, to inaczej pogadamy!"

Powyższe było o Bolszewiźmie, czyli o tym, z czym ostatnio mamy w ogromnym nasileniu do czynienia. Bolszewizm ma, krótko mówiąc, realność wizji przyszłego Raju tam, gdzie my wszyscy możemy Pana Majstra, a Trockizm to jednak dopiero wstępne dążenie do tego, wiara w takie sprawy, i pierdoły dla jajogłowych, nie zaś explicite kula w łeb i realne, brutalne działanie. Dlatego tak silnie je rozróżniam, choć to w sumie dwie strony tej samej wszawej monety. W Bolszewiźmie na pierwszym planie nie jest już taka czy inna, w miarę konkretna, ideologia - tylko zamiar rozpieprzenia WSZYSTKIEGO. Z powyżej naszkicowanymi konsekwencjami w zamiarach, ale to jeszcze nie ten etap, więc w sumie abstrakcja i zajmowanie się tym na serio to by było odwracanie uwagi od konkretów. Dla Bolszewika znaczy. (Tu się kłania omawiana kiedyś książka p. Curzio Malaparte pod dziwaczny polskim tytułe "Legenda Lenina".)

Zajmowanie się w tej chwili na serio przyszłością po zdobyciu totalnej władzy, to będzie "Lewicowe Odchylenie" i karygodne marnotrawienie Rewolucyjnych Sił. No, chyba że mówimy o propagandzie przeznaczonej dla różowych jajogłowców, oczywiście. I może też dla co głupszych oglądaczy seriali, wtedy w rozwodnionej postaci. Kiedyś "atom", teraz "klimat", ostatnio "rasa"... Oraz: "Płeć nie ma nic wspólnego z biologią, więc jeśli ktoś ci ogranicza jak często możesz sobie spośród dostępnych 53 wybierać, co ci akurat pasuje, to jest faszystą, a my takich będziemy... a teraz Odę do radości proszę, podaję ton: Aaaa!" Idioci to, o dziwo, łykają, ale też od czego są idiotami.

(Tak Mądrasiński - Bolszewizm mógłby być także nazwany "Leninizmem", tak jak np. Nazizm jest nazywany "Hitleryzmem", Tyle że to by tylko zaciemniało, bo po co mamy analizować głębie jaźni Włodzimierza Ilicza, zamiast widocznych gołym okiem historycznych faktów?)

Teraz może jeszcze dlaczego wszystkie te wielkie litery. To nie przez szacunek bynajmniej! A może tego to już nie warto wyjaśniać, bo każdy Tygrysiczny adept dawno to pojął. Rozważymy to w duszy swojej, bo mamy masę o wiele ważniejszych i bardziej odkrywczych rzeczy do napisania. No bo przecież mamy tu też i "Prawo", a to piekielnie zawiła kwestia i będzie do wyjaśniania co niemiara. Ale jednak tak czy tak to już następnym razem, Deo i różnym takim volente. Mam niepłonną, że powrócisz tu, P.T. Hipotetyczny Czytelniku, sprawdzić, czy coś się genialnego napisało. Umowa stoi?

triarius

poniedziałek, października 21, 2019

Cudna zaiste walka na języki toczy się na naszych ocz... uszach!

Język bojowy
Przeczytałem sobie (ci ja) właśnie w książce takiego szwedzkiego Miod... O, sorry! Ten Szwed chyba jednak nie był agentem komuszej bezpieki... W każdym razie takiego eksperta od ichniego języka i dbacza (!) o jego poprawność... Co przeczytałem? O czym? Już mówię, Mądrasiński. Zaraz się dowiesz! No więc przeczytałem (ci ja) o szwedzkim odpowiedniku zwrotu "ten kraj" - dosłownie to samo, bo "det här landet" albo "detta land" - no i chyba miałem rację, że mnie, we właściwych uściech, ten zwrot przesadnie nie odrzuca...

Facet wspomina wprawdzie, że ten zwrot, mowa tu o jego szwedzkim odpowiedniku, może wyrażać lekceważenie, niechęć i pogardę, i ja się zgadzam, że lewizna, z Platformą na czele, tak właśnie go stosuje... (A może raczej "stosowała", bo jakoś ostatnio mniej tego słyszę, czyżbyśmy ich tutaj nauczyli moresu? Aż nie chce mi się wierzyć.) Jednak ten szwedzki zwrot występuje w ichniej literaturze, także tej naprawdę z górnej półki, i wtedy wcale lekceważenia nie wyraża. Czyli nie słowa same w sobie są najważniejsze, tylko - jak zawsze - kto mówi! Czyli, Leninem jadąc, KADRY!

Tak samo zresztą, jak nawoływania "nie róbmy polityki, uszczęśliwiajmy Polaków budując cośtam, skracając cośtam, dodając tu, odejmując gdzie indziej", to tylko paskudna lewacka demagogia, i kto się na to nabiera, ten głupi. Polityka to właśnie sprawa KADR przede wszystkim - KTO będzie rządził. W demokracji: "w naszym imieniu, za nas, pozbawiając nas konieczności samemu w tym siedzenia".

Np. udawania, że podniecają nas wyniki naszych młocistek... młotniarek... rzucarek młotkowych... Jak takie dziwadło nazwać... Tych tatuowanych i tych piegowatych... Wszystkie te pierdoły, że to niby: "program się liczy, a nie walka", to pierdoły właśnie i syrenie śpiewy. (Z przeproszeniem syren, bo one jednak brzmiały ponoć dużo lepiej.)

Czy zatem język znalazł się znów na marginesie życia politycznego? Czy lewizna naprawdę nie próbuje nas nim zgwałcić? Nie może nam już nim uczynić krzywdy? Czyżby naprawdę odpuścili? A jeśli tak, do dlaczego, i co na to tow. Trocki?! No i czy cykl przenikliwych analiz na tematy językowe właśnie, tak pięknie niegdyś przez nas tu zapoczątkowany - te wszystkie "W oparach języka" (co za tytuł!) - całkiem już nie ma w tym współczesnym świecie zastosowania i może co najwyżej zainteresować zasuszonych archiwistów?

Otóż nie, nie sądzę! Zdziwię się, jeśli ktoś mi powie, że nie zauważył specyficznego zjawiska w języku naszej, polskiej znaczy, kochanej lewizny... U leberałów z Platformy jest tego jakby mniej, choć to też taka sama przecież lewizna, ale inne są zabarwienia i chwilowe taktyki... Zauważyłeś coś Mądrasiński? Nie? Nic?! No to ci zmienię nazwisko, bo nie ma rady. Chodzi mi o to, moi ludkowie rostomili, że ta lewizna nigdy już nie powie "Polacy zasługują na...", tylko zawsze musi być "Polacy i Polki zasługują na...", albo nawet "Polki i Polacy"!

Czyli oni nam tu próbują z języka wywalić to, co się fachowo nazywa "rodzajem męskoosobowym". Chodził ktoś do szkoły? (Teraz to jesteś mądry, Mądrasiński, ale zauważyć cokolwiek własnym okiem i uchem to nie ma!) Ów rodzaj, powtórzę: "męskoosobowy" polega na tym, że brzmi jak rodzaj męski, ale obejmuje wszystkich, bez względu na płeć czy rodzaj. Czyli "Polki" też, bez żadnej absolutnie dyskryminacji! Nie wierzy ktoś, że dyskryminacji nie ma?

No dobra, jest, tylko że ja od dzisiaj domagam się, żeby słowo "osoba" nie było rodzaju żeńskiego, bo to mnie dyskryminuje... Nie wolno tego od dziś, 21-10-2019... Godzina powiedzmy 15:00... Używać, bo będę z tym latał do Trybunału w Sztrasburku i innego ONZ! Mówię absolutnie serio - żadna "osoba" od dzisiaj nie ma prawa istnieć... Możecie mówić "osób lub osoba", albo coś w tym stylu!

A całkiem na serio, to dostrzega ktoś z Moich Niezliczonych P.T. Czytelników, że lewizna dokonuje tutaj GWAŁTU NA POLSKIEJ GRAMATYCE - ni mniej ni więcej!? A przyszły wynik tego starcia naprawdę ma znaczenie, zarówno symboliczne, jak i zapewne w sferze całkiem realnych faktów. Byłym ciekaw opinii Moich Niezliczonych, ew. innych podobnych w charakterze obserwacji... I w ogóle. Jak zawsze. (A ty Mądrasiński popraw się, nie tylko z nosem w książkach, na blogach i w dziewczynach trzeba siedzieć, ale też oglądać telewizje tego świata, byle z odpowiednim nastawieniem! No dobra, niektóre są już całkiem dojrzałe. Ale nazywać się np. "Schetynowicz" byś nie chciał?)

triarius

środa, lipca 09, 2014

No dobra - więc jak to w końcu jest z tym Leninem?

Śmy sobie ostatnim razem (ach jak ja kocham te moje językowe żarciki!) wzięli na warsztat Włodzimierza Iljicza, trochę go pooglądaliśmy, a potem Pan Tygrys stwierdził, że była w tym masa niezwykle pożytecznej nauki... I to właściwie tyle. Było jeszcze niby zadanie do domu, ale takie jakieś mało konkretne, więc jakby go nie było.

Oczywiście - jeśli ktoś poważnie traktuje te nasze tajne komplety... Jeśli myśli o nostryfikowaniu matury w wolnej Polsce, która kiedyś... Jeśli myśli o jakiejkolwiek w niej karierze... No to oczywiście potraktował sprawę poważnie, zadanie domowe odrobił i do jakichś wniosków pracowicie doszedł.

Z czego jednoznacznie wynika, że nikt nie odrobił, nikt nie doszedł, i nikt jeszcze nie ma najmniejszego pojęcia jakie nauki z tego Lenina opisanego prez pana Malaparte (sza, bo to był faszysta!) należałoby wyciągnąć. No to ja wam ludzie powiem. Powiem, bo jestem urodzony edukator (hłe hłe!), i w ogóle leży mi na sercu wasze, oraz Ludzkości całej, dobro. Takie wytłumaczenie musi wam wystarczyć - innego nie budiet!

Nauk z tego Lenina może być więcej, ale mi do głowy przychodzą następujące...

1. Burżuj to bliski kuzyn Bolszewika... Bolszewik to bliski kuzyn Biurokraty... Biurokrata to bliski kuzyn Burżuja. Wielka Triada. Trzej Panowie B. To się da zrozumieć? W końcu ten nasz (?) Lenin okazał się zarówno B... iurokratą, jak i B... urżujem, no i oczywiście był, par excellence, B.... olszewikiem.

Niektórzy z was mogli coś takiego przeczuwać, no a inni to nawet to zwerbalizowali, i to w nie byle jakiej formie. Przychodzi mi od razu na myśl Dávila, a konkretnie ta jego myśl, że: "Liberalny burżuj to starszy brat bolszewika".

I na pewno tego typu stwierdzeń jest u Dávili znacznie więcej, także na temat tych innych pokrewieństw. Dałoby się to pewnie znaleźć choćby tych "scholiach", które sam dla mojego blogasa przetłumaczyłem, a co dopiero w całości dorobku wielkiego (wstecznego) Kolumbijczyka.


2. Biurokrata... Burżuj... Bolszewik... Nie musi koniecznie mieć kłów jak udo dorosłego mężczyzny, ostrych jak brzytwy i stale ociekających krwią... Mógłbym tu jeszcze długo improwizować, przywołując Kaligulę, boginię Kali, i co tam jeszcze, ale chyba wiadomo o co chodzi?

No to dokończę tę myśl: taki Pan B. wcale nie musi być jak wyżej opisano, może przypominać mopa, indyka, tow. Barroso - a mimo to może, w sprzyjających warunkach, ruszyć bryłę świata i zamienić życie milionów ludzi w piekło, sporo z nich wyprawiając także do lepszego świata (co poniekąd nieco by kompensowało tę winę, tylko że my się tu nie zajmujem akurat teologią).

Może nawet, jak w przypadku Lenina, lubić koty, zamiast je np. palić, i to od pokoleń.  Sam mam z tym problem, bo koty uwielbiam, a Lenina wręcz przeciwnie. W sumie, to co przedstawiłem w tym punkcie to chyba niezły temat do przemyślenia. (Choć oczywiście wiem, że macie ważniejsze i pilniejsze sprawy na głowie, więc nic z tego nie będzie.)


3. Na poziomie bardziej ogólnym - na poziomie META po prostu (ach, jak mi do tych meta-poziomów brakuje Hrabiego, dawnego kumpla, który jednak uciekł, zmylił pogonie, a teraz zapewne przywraca złoty parytet na zmywaku w Londynie, za nic mając Tygrysizm i upadek Zachodu!) - mamy tu takie coś, że (turpe dictu) tow. Lenin z czegoś REZYGNOWAŁ, żeby móc się skupić na czymś, co uznawał za istotniejsze. No i to mu dało sukces. Zgoda?

Ja tu od dawna próbuję ludziom, naszej "prawicy" znaczy, naprostować w głowach, że na przykład, żeby odnieść sukces w polityce (że się gorzko zaśmieję), to nie tego trzeba, żeby wymyślić jeszcze parę genialnych nowych postulatów, czy nawet sposobików... Tylko WRĘCZ PRZECIWNIE - zacząć trzeba od tego, żeby sobie wprost powiedzieć, co jesteśmy gotowi ODPUŚCIĆ!

Oczywiście - wolność słowa w tym specyficznym późno-liberalnym rozumieniu, wraz z demokracją i politpoprawnością, to wszystko prawda, utrudnia i zwiększa ryzyko, ale albo albo, moi państwo! Ja tam się za żadnego męczennika absolutnie nie uważam, ale np. dla wolnej Polski, gdyby kiedyś miała się pojawić, byłbym bez wahania gotów oddać powiedzmy ciepłą wodę w kranie.

Chodziłbym sobie niedaleczko na podwóreczko i czerpał wodę ze studni, choćby i z żurawiem. (Widywałem takie całkiem niedalego od Krakowa w mojej zamierzchłej młodości, choć większość była jednak z korbą. I komu to przeszkadzało?)

Tym bardziej, że jeśli taki Korwin może być Regentem, w tym obłędnym operetkowym mundurze z masą blaszanych orderów - no to ja, prorok i wirtualny Wernyhora wolnej Polski (i Tygrysizmu oczywiście) - mogę chyba liczyć, że ta wolna Polska da mi szansę na jakąś młodą, zdrową, nisko zawieszoną (i atrakcyjną także pod innymi istotnymi względami) żonkę, która mi bez protestów (spróbowałaby!), bez płaczów, bez w sumie większego bólu, za to ze śpiewem na ustach...

I nie mówimy o Odzie do Radości - prędzej jakieś pentatoniczne "Oj chmielu, chmielu, ty bujne zielę!". (Fakt, że się teraz chmiel w rodzimych wolnorynkowych piwach zastępuje żółcią bydlęcą, ale pannom wciąż jest potrzebny chmiel, a nie co inne!)

I jeszcze parę tego typu spraw - jak ta ciepła woda w kranie - byłbym w stanie dla ew. wolnej Polski poświęcić. Wcale, podkreślam to, nie głosząc się żadnym Championem du Monde w abnegacji, ascezie i subtelnej sztuce poświęceń. (No, nie całkiem, bo akurat sutemi - "rzuty poświęcenia" - to zawsze były moje ulubione techniki w stójce. Grapplerskie znaczy, bo nie mówimy o kopie w... i palcu w oku.)

W każdym razie wielu ludzi jest o wiele bardziej do poświęceń (poza sutemi oczywiście!) stworzonych i zdolnych, a do głowy nawet im nie przyjdzie, żeby sobie nad tym pomyśleć i jakoś to z tą ich rzekomą walką o wolną Polskę powiązać. Oczywiście - przykład z wodą w kranie to tylko jedna kategoria takiej rezygnacji. Można by tu także np. przywołać Piłsudskiego z tym o "jednym groszu i jednej kropli krwi". To nie było wcale głupie, jak zresztą większość tego co mówił!

Ogólnie, żeby się z kwestią tych rezygnacji wznieść na JESZCZE WYŻSZY, jeszcze bardziej "meta", poziom, przywołam tutaj pewne znane (komu znane, temu znane) anegdotki, jak ta o patyczkach, które się dają złamać osobno, a razem nie. Albo dość oczywisty (dla niektórych) przykład tego, że pięść bywa skuteczniejsza od sumy pięciu palców, z których się niby składa.

Niby te przykłady i te anegdotki mają pokazać coś innego - że "jedność większa od dwóch", ach! - ale można tu także bez trudu (dla niektórych) dostrzec piękne przykłady redukcji celów w celu koncentracji siły na małej powierzchni... I te rzeczy. Nie zawsze tak jest najlepiej - oczywiście - czasem należy strzelać śrutem, a czasem równoważną ilością ołowiu w postaci pełnopłaszczowej (powiedzmy) amunicji. (Mówię PRZENOŚNIE!)

Jednak, o czym jestem gorąco przekonany, prawdziwa polityka zaczyna się nie od  wymyślenia czegoś, czego jeszcze świat nie widział... Bo takie coś, albo nie istnieje; albo to durna utopia, która by co najwyżej zamieniła ten świat w jeszcze gorsze piekło... Tylko właśnie od ODRZUCENIA przekonań, celów, wyobrażeń - wchłoniętych zazwyczaj wcześniej przez osmozę, a uznawanych bez dobrego powodu za absolutne prawdy.

Towarzysz Lenin widać to wiedział i odniósł sukces. (Jeśli ktoś uważa, że nie odniósł, możemy podyskutować. Mnie też się ten jego sukces nie podoba, ale osiągnął co chciał lepiej od większości z nas, niestety!) Jakiś kretyn, jakaś lewacka menda, może mnie nawet nazwać bolszewikiem, ale jednak NAWET od Lenina można się czegoś nauczyć.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

poniedziałek, lipca 07, 2014

Czego nas uczy Włodzimierz Iljicz

Kupiłem sobie jakiś czas temu w pięciozłotowej antykwarni książkę "Legenda Lenina". (Polski tytuł zresztą totalnie idiotyczny, bo żadnej "legendy" tam nie ma ani śladu. Można sobie pospekulować dlaczego tak i komu się to opłaciło. Tytuł włoskiego oryginału: "Intelligenza di Lenin", co, na odmianę, ma sens.)

Autor Curzio Malaparte. (A teraz szybko zapomnijcie to nazwisko, bo to faszysta był!) Oficyna Wydawnicza RYTM, 1995. Kupiłem, przeczytałem, na pewno nie uważam tego czasu za stracony. Bezpretensjonalna, pozbawiona ideologicznych filtrów, obsesji i zacietrzewień biografia Lenina. Nastawiona jednak szczególnie na tę jego działalność i sprawy, żeby to tak, nieco może na wyrost, określić - "intelektualne".

Chwilami ta książeczka drażniła mnie nieco swoją... Jak to wyrazić... Naiwnością - w tym sensie, że brak tam szerokiej, historycznej czy filozoficznej perspektywy, i momentami to się czyta trochę jak magazyn plotkarski u dentysty. Nie - przesadzam! Tak źle tam nigdy jednak nie jest, a ta prostota, z pewnością zamierzona, w sumie stanowi zaletę.

Rozkrwawię teraz serduszka wszystkim (szeroko pojętym) lemingom, o ile jakieś tu trafiły i do tego miejsca doczytały. Moherom zresztą też chyba rozkrwawię. Lenin bowiem wcale nie wypada na podstawie tej książki jak ten, tyle razy z lubością opisywany, psychopatyczny syfilityk, dręczony i dręczący wzajem przez swoje żydowsko-tatarskie geny.

Nie - Lenin opisywany w tej książce jest, po pierwsze, dość typowym francuskim mieszczaninem. Dlaczego francuskim? No bo niewiele w nim, w sumie, jakiejś głębokiej, obcej Zachodowi, rosyjskości. Gość spędził długie lata na Zachodzie. Gdzie żył sobie w sumie jak przyzwoity burżuj: pomagając sąsiadowi naprawiać rower, chodując kota w małym mieszkanku, czytając wieczorami żonie, grając w szachy w narożnej kawiarence... Zgroza!

Gdyby to było wszystko, z pewnością byśmy o tym panu nigdy nic nie usłyszeli, a Pan Tygrys nie poświęcałby mu jednego ze swych genialnych tekstów. Tak, to prawda! Druga twarz Lenina, to była twarz urzędnika do szpiku kości. Biurokraty, jeśli ktoś woli to słowo. W wersji wyspecjalizowanej w biurowych przepychankach i rozszerzaniu własnej sfery wpływów. Poniekąd czysty Parkinson.

Gdzie syfilis, gdzie pragnienie pogrążenia świata we krwi, gdzie apetyt na delikatne ciała świeżo zamordowanych dziewic? Nic takiego w tej książce nie ma, bardzo mi przykro! I to wcale nie dlatego, że autor Lenina kocha, czy się z nim, z jego celami, zgadza. Absolutnie nie! Po prostu, jak się rzekło, Lenin to dla niego: 1. absolutnie archetypiczny francuski burżuj; 2. absolutnie archetypiczny biurokrata i mistrz "biurowej intrygi".

Z tą "biurową" trochę zażartowałem, bo to się przeważnie nie działo w żadnym biurze, ale to w sumie jedyna istotna różnica. Od takiego Robespierre'a Lenin opisany w tej książce różni się o tyle, że tamten o wiele bardziej zdawał się być przesiąknięty oświeceniową ideologią Jana-Jakuba, niż Lenin jakąkolwiek konkretną ideologią... (Nienawiść do caratu na pewno, plus przekonanie iż Zachód musi wkrótce paść. Ale to wszystko. I nawet się trudno specjalnie tym jego poglądom dziwić, prawda?)

Oczywiście Robespierre (nie żeby Malaparte o nim wspominał) był o wiele bardziej "na linii frontu" - sam walczył nie tylko o władzę, ale i pod koniec o życie, a wtedy już nawet trudno przypuścić, by te oświeceniowe, człowiekolubne hasła mogły być czymś więcej, niż zaledwie sloganami w jego ustach. Sprawy szły już własnym trybem i na ideologiczne przekonania nie było miejsca.

Lenin natomiast działał sobie w dość - jak na urodzonego biurokratę oczywiście - luksusowych warunkach, po prostu użerając się z takimi jak on sam, a także raz po raz ogrywając w dziecinny przeważnie sposób... A to autentycznych zajadłych i skorych do autentycznej walki, poświęceń i rozlewu krwi, rewolucjonistów... A to oderwanych całkowicie od życia, marzacych o szczęściu ludzkości kopnietych świrów (których łagodniejsi ode mnie lubią nazywać "marzycielami").

No i co takiego, spyta ktoś, specjalnego było w tym Leninie - w tej jego biurokratycznej działalności, w tych jego cwanych intrygach - że to on odniósł sukces, a nie jego, z pewnością liczni i także mający podobne instynkty, rywale? Jedna konkretnie taka rzecz była, o której nam zresztą explicite i wielokrotnie mówi autor książki.

Mianowicie to, że Lenin kompletnie zdawał się w istocie ignorować - może nie zawsze, ale często po prostu te rzeczy wcale nie miały dlań wysokiego priorytetu -  sprawy takie (ważne i wzniosłe, ach!), jak "interes rewolucji", "interes klasy robotniczej", "czystość doktrynalna", "wierność nauce Marksa/Engelsa"... Można tu sobie dośpiewać naprawdę długą listę.

Co było dla Lenina ważne? Czego nie odpuszczał NIGDY? Czemu był gotów poświęcić wszystkie te - piękne i ważne przecież dla komunisty - sprawy, któreśmy sobie tu wymienili? Taką rzeczą, której Lenin NIGDY nie odpuścił, która zawsze była dlań busolą i drogowskazem, była JEGO WŁASNA DOMINACJA W RUCHU MARKSISTOWSKIM. Tyle!

Oczywiście - żeby z tego była jakaś korzyść, ten ruch marksistowski (komunistyczny, "socjalistyczny", jak tam go nazwiemy) musiał odnieść jakiś istotny sukces. Gdyby na przykład szwajcarska policja wyłapała ich wszystkich i powsadzała na długie lata do pierdli - dominacja Lenina w tym doborowym gronie niewiele by mu dała. Ani w doczesnym życiu, ani w późniejszej historii.

Jednak faktem jest, że Lenin zdawał się chwilami - kiedy jego priorytety i sytuacja tego wymagały - odpuszczać, ignorować sprawę samego komunizmu, nie mówiąc już o ideologicznej czystości czy choćby konsekwencji - interesować WYŁĄCZNIE tym, aby to JEGO doktryna (jaka by ona w danej chwili nie była, bo to się lubiło zmieniać) zwyciężała, i aby JEGO osoba stawała się niepodważalnym przywódcą całego ruchu.

No i dobra... Teraz jakie z tego wnioski, jaka z tego dla nas nauka? Proponuję zastanowić się nad tym w domu, a my tu sobie te kwestie weźmiemy na warsztat jakimś innym razem. Dziekuję za uwagę! Teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!

triarius

niedziela, listopada 04, 2012

Gra w klasy

X podaje taką oto definicję klasy: "Nazywamy klasami duże grupy ludzi różniących się między sobą miejscem zajmowanym w historycznie zdefiniowanym systemie produkcji społecznej, stosunkiem (najczęściej ustalonym i uświęconym przez prawo) do środków produkcji, rolą w społecznej organizacji pracy, a więc sposobami uzyskiwania i wielkością społecznych bogactw, kórymi dysponują. Klasy to grupy ludzi, z których jedna może zawłaszczać pracę innej, dzięki innemu miejscu zajmowanemu w okeślonej strukturze, społecznej ekonomii." 
Grupa "kierownicza", taka jaką da się wyróżnić w Y, pasuje do tej definicji X?
Tak, "grupa kierownicza" stanowi liczną grupę ludzi, różniącą się od innych grup społecznych w Y swoim miejscem (decydującym) w systemie produkcji społecznej, swoim stosunkiem do środków produkcji (prawem dysponowania nimi), swoją rolą (kierowniczą) w społecznej organizacji pracy i częścią (znaczną) bogactw społecznych, które zawłaszcza. 
Grupa "kierownicza" stanowi w Y bez wątpienia klasę, tę klasę społeczeństwa Y, której istnienie się ukrywa.  W takiej mierze, a jakiej ta klasa w systemie produkcji społecznej jest dominująca, i w jakiej dysponuje środkami produkcji, lub w jakiej jej rola w społecznej organizacji pracy jest kierownicza, mamy do czynienia z klasą dominującą społeczeństwa Y - coś co się ukrywa przed światem.
Powyższy cytat jest oczywiście, jak na ten blog, napisany dość drętwym i bełkotliwym językiem. Co więcej, jest to wyraźnie marksistowska analiza, w której liczy się tylko praca, produkcja i bogactwo. (Nie, żeby te akurat rzeczy były bez znaczenia, oczywiście!) Czyli te same sprawy, które liczą się także niemal wyłącznie dla liberałów - z miłościwie nam obecnie panującymi liberałami realnymi włącznie - ale tu jednak dość łatwo język marksizmu, a nie liberalny pijarowy bełkot, który słyszymy na codzień.

Mimo to, ten opis sytuacji w owym tajemniczym "Y" nie wydaje mi się pozbawiony sensu, a nawet mógłby być dość intelektualnie płodny, gdyby ktoś się głębiej zastanowił. Co to jest to "Y"? Mogłaby to być " III RP, prawda? Pasowałoby. Albo mogłaby to być "Unia Europejska". Zresztą mógłby to być także "współczesny świat".

Jeśli ktoś łaskawy i nieprzesadnie leniwy, to zachęcam do przeczytania tego cytatu raz jeszcze, wstawiając pod "Y" za każdym razem jedno z zaproponowanych rozwiązań. A potem najlepiej by było jeszcze się drobną chwilę zastanowić, jak to pasuje i jakie ew. refleksje się nasuwają. I jeszcze może ktoś potrafiłby podstawić pod tę zmienną jakieś inne wartości. I także się zastanowić nad rezultatem.

No więc co pracowitsi, intelektualnie, robią o co prosiłem, a leniwce czytają po prostu dalej.

*

*

*

*

*

OK, wyjaśniam... Cały powyższy cytat pochodzi ze znanej książki Michałą Woslesnkiego "Nomenklatura", którą próbuję właśnie czytać (po francusku). Przekład mój własny. "X" to ni mniej, ni więcej, tylko Lenin. (Przecież nie mówię, że go lubię czy uważam za autorytet! Po prostu znalazłem jego definicję pojęcia klasy w tej książce i uznałem, że warto nad tym nieco podeliberować.) "Y" to, jak się niełatwo chyba w tej chwili już domyślić, to "Związek Sowiecki".

A co z tego wszystkiego wynika? Na razie, jak myślę, i to co tu mamy, wystarczy na rozpałkę. (Żeby nie powiedzieć "detonator". Myśli oczywiście.) No bo bez klasowego podejścia ani zrozumienie tego, co się wokół dzieje, ani też, da Bóg, tego zwalczanie czy zmienianie, się chyba nie ma szansy udać. A kwestie klasowe są załgane i zamulone, bo dotąd stanowiły niemal monopol wiadomo kogo, a miłościwie nam panujące leberały robią wszystko, żeby żadne inne do tych spraw podejście się nie pojawiło.

Mówią nam, że pojęcie klas i jakiekolwiek klasowe podejście, to czysty marksizm i czysty komunizm. Ale to kłamstwo, no bo weźmy od drugiej strony - czy arystokracje od zarania dziejów, czy wszelkie warstwy szlachecko-rycerskie - nie widziały świata w kategoriach klasowych? Czy może uważały się samych za dokładnie to samo, co biedota, chłopi, czerń, czy choćby mieszczanie? Takie były znaczy postępowe, humanistyczne und liberalne, tak?

Oczywiście że nie! Dzisiaj oczywiście wielu z ludzi przyznających się, z mniejszym lub większy prawem, do arystokracji, to sam kwiat postępowości i lewicowego humanizmu (inaczej dawno by z nimi zrobiono porządek, choć są i szczerzy, a nawet porzadni i niegłupi arysto pozbawieni czarnego podniebienia, mam takich w rodzinie), ale przecież nie zawsze tak było! Na pewno zaś nie wtedy, kiedy te arystokracje i szlachty dopiero powstawały. Ani wtedy, gdy naprawdę się liczyły.

Tak że nie wmawiajcie mi, leberały i spółka, że klasy to komunistyczny wymysł i tego typu podejście jest kompromitujące i z natury lewicowe! Oczywiście: "klasa robotnicza", "klasa chłopska", "inteligencja pracująca", "kułak", "biedniak"," średniak", "klasa obszarnicza" - to marksistowskie i w dużej części bełkot. Ale "nomenklatura" analizowana we wspomnianej tu przeze mnie książce, to już nie jest to samo, choć świadomie stosuje się tam "marksizujące" metody analizy, mające "zaatakować"  Sowiety ich własną niejako bronią. (Książka była wydana w roku 1980.)

No a obecnie, choć oczywiście "klasa robotnicza", "obszarnicy" i wszystkie te kategorie, które kiedyś jakoś mogły być sensowne, na pewno już sensowne i intelektualnie płodne nie są. Co nie zmienia faktu, drogie prole, że jak się jest prolem, a się jest, niestety, to jakiejś tam formy klasowego podejścia do otaczającej nas rzeczysistości uniknąć się nie da. "Prol" to nie to samo co "proletariusz", czyli robotnik albo jakiś jeszcze biedniejszy i mniej wykształcony człowień!

Ja tam, choćbym miał w końcu z głodu zemrzeć pod krzywym płotem ("byle przy tobie"), i tak będę do końca jakąś tam wersją (może wykolejonego i na pewno zrujnowanego) arystokraty, skrzyżownego z wojownikiem od niezliczonej ilości pokoleń. (Choć wcale nie sama szlachta.) Z tym, że wojowników ci u mnie dostatek, natomiast arysto to tylko jedna czwarta i to po kądzieli. Ale charakter akurat taki.

(I na pewno ja zawsze będę panem, tak samo jak cham, który teraz ma moje srebrne łyżki z hrabiowskimi, koronami zawsze będzie chamem. Nawet o wiele bardziej chamem, niż ktoś, kto takiej łyżki nigdy na oczy nie widział.) Może dość bladym odbiciem dawnego arysto jestem, bo "byt kształtuje rzeczywistość", ale jednak ani lemingiem być nie potrafię, ani żadnym autentycznym proletariuszem nigdy nie byłem i na pewno nie będę.

Ale prolem niestety jestem i, jeśli dożyję, to mój status, o ile nie nastąpią rzeczy, o których się filozofom nie śniło, będzie się zmieniał razem ze statusem innych proli. Na coraz bardziej tożsamy ze statusem niewolnika, o ile cokolwiek z czegokolwiek rozumiem. A potem i dalej, bo ludzi jest przecież za dużo itd.

I to oczywiście wcale nie dotyczy tylko mnie. Taki Coryllus, który, jak sam opowiada, jednego dziadka miał robotnikiem rolnym, drugiego małorolnym chłopem, też nie jest żadnym proletariuszem, a nawet wprost przeciwnie - propaguje szlachecki etos i głosi ogromnie pozytywną rolę szlachty w polskiej historii. Ale w tym dzisiejszym świecie, w tych wszystkich @#$% procesach i zmianach, które się na naszych oczach (a częściej na naszych grzbietach) dzieją, to też, niestety - PROL.

Choć korą mózgową mógłby całe stado proletariuszy obdzielić i jeszcze by mu sporo zostało. To nic tu nie zmienia. A raczej może właśnie zmienia, bo tamci się chyba dobierają na zasadzie najmniejszego wspólnego mianownika i tam nikogo wybitniejszego po prostu być nie może. Ale jednak to oni nas gnębią, a nie my ich.

Albo Nicpoń, któren, choć chyba ze szlachty nie pochodzi, to, jako wyjątkowo nieliczny z naszych, jest czymś w rodzaju autentycznego ziemianina. I to nie tylko w sensie życia z dużego gospodarstwa i uciskania chłopa, bo także różne dodatkowe i przeważnie pozytywne sprawy. Jemu się chyba zresztą wydaje, że tak jest i tak już być musi, a jak się wysili, to nas pozostałych do tego mniej więcej stanu podciągnie...

I zostaniemy elitą, a tamci, trafią tam, gdzie ich miejsce... OK, fajnie by było, ale na razie, tak mi się widzi, to PROLE(TY), choć oczywiście żaden tam "proletariat". Słoma z butów to nie my, tylko oni - tylko CO Z TEGO?

My nie jesteśmy żadnym klasycznym "ludem", do którego miałoby sens, czy wdzięk, stosować jakieś dawne ideologie "wyzwolenia ludu" - ani te marksistowskie, ani te lollardów czy innych religijnie natchnionych dawnych "ludowców". (Z pierwszymi chrześcijanami włącznie!) Oni nie są żadną arystokracją czy szlachtą... Są czymś bez porównania gorszym i niejako łączy ich właśnie ta marność, te owadzie cechy... Tylko że oni NIE MUSZĄ być super, nie muszą być szlachtą czy arystokracją, żeby nas gnębić!

Nie muszą także być wojownikami - mniej czy bardziej barbarzyńskimi, ale mającymi realne osobiste i zbiorowe zalety. Od takich spraw to oni mają służby, kamery, podsłuchy, szpicli i manipulatorów (medialnych, naukawych, edukacyjnych itd.) gdzie się tylko spojrzy (tak to się pisze?). Tu naprawdę nie chodzi o wybór, czy mamy się uznać za jakichś czternastowiecznych ciompich, czy jakiś fabryczny proletariat sprzed dwustu lat, czy też uciekać z krzykiem "bolszewizm" na każdą wzmianke o klasach społecznych!

A z tym podciąganiem do ekonomicznego, i jakego tam jeszcze, poziomu Nicka, to jest, tak mi się widzi, skrajny optymizm. Bo to oni ustalają reguły, i obecność jakiegoś Nicka czy mnie w ich "zacnym gronie" wcale by ich nie ucieszyła. A tym mniej zamiana miejsc w społecznej hierarchii. Tym bardziej, że przecież na prostej zamianie miejsc tak czy tak to by się zakończyć nie mogło. Nie dało by się zresztą, nawet gdybyśmy chcieli.

Tak że możemy sobie być elitą - duchową (ach!), intelektualną, patriotyczną - ale w tym dzisiejszym świecie wyżej nerek nie podskoczymy, zależymy od różnych ludzi, instytucji, klas (!), które nam, jak wskazuje doświadczenie, za dobrze nie życzą i mają niezbyt miłe zamiary. Z tego, że jesteśmy od nich, osobiście, pod każdym względem lepsi i o wiele bliżej nam do każdej prawdziwej szlachty czy arystokracji, w praktyce, tej dzisiejszej, niestety nic nie wynika.

Oni, swymi, godnymi robactwa (z jego liczącą 400 milionów lat historią) metodami, ze swym godnym robactwa charakterem, na razie zwyciężają jak chcą i nas coraz bardziej gnębią. Są teraz dwie istotne klasy: ONI I CAŁA RESZTA. (Z Wołkami i Sadurskimi tego świata, próbującymi się do tej "elity" za wszelką cenę załapać, ale ich możemy na razie pominąć.) Do tej reszty należymy my! Ta cała reszta to PROLE.

I żeby sobie to uświadomić, wcale nie musimy się utożsamić akurat z opisanym przez Marksa proletariuszem! W ogóle nie musimy z nikim się utożsamiać, bo sytuacja jest stosunkowo nowa. Marks jej na pewno w szczegółach nie opisał, choć być może dałoby się i u niego coś interesującego i pożytecznego na te tematy znaleźć.

I ja naprawdę nikogo nie namawiam, żeby się nawracał na "materializm historyczny i dialektyczny", żeby się poczuł "klasą robotniczą" czy czymś takim - ja tylko mówię, żeby się raczej nie przejmować za bardzo jazgotem różnego rodzaju agentury i poputczików, wrzeszczących, że "klasy społeczne to kłamstwo i bolszewizm, albo gorzej, bo socjalizm, w dodatku narodowy". Bo im za to płacą, a wy na to będziecie tyrać do śmierci. Choćby dlatego raczej się nie powinniście tym ujadaniem przejmować.

Bez przemyślanej na nowo sprawy klas po prostu nie da się nic zrozumieć ani z PRL bis, ani z całego tego dzisiejszego globalnego... Powiedzmy "świata". Z Unią na czele, choć jest nadzieja, że długo już nie pociągnie.

(Swoją drogą, całkiem nie na temat, martwię się o Putka, któren nam coś niedomaga. Cóż, skończył sześdziesiątkę biedaczyna, a to poważny wiek! Wiem coś o tym. Może gdyby się był z tego judo przerzucił na czas na BJJ.... Albo może ichnie sambo, gdzie chyba też się bardziej tarzają, niż walą drug drugiem o ziemię... Choć w sambo sobie okrutnie wykręcają nogi, na tym to właśnie polega, on chyba właśnie z nóżką ma coś nie tak. W każdym razie biedny!)

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

sobota, lipca 30, 2011

Biężączka? Chyba jednak biężączka... Choć nietypowa

Po każdym wydarzeniu w rodzaju tej niedawnej masakry w Norwegii (o czym, swoją drogą, planuję nieco napisać, z głębi swego syntetycznego umysłu i kompletnego braku jakichkolwiek wiarygodnych faktów) na "prawicy" (trudno to słowo dzisiaj pisać bez cudzysłowu!) od razu rozlega się jazgot na temat kary śmierci i dostępu do broni palnej.

Co do kary śmierci, to trudno mi byłoby znaleźć coś równie idiotycznego, skoro cała ta "prawica" (pomijając oczywiście agenturę!) jest obecnie w sytuacji proletariatu (Marksa czy Toynbee'ego),  proletów (Orwella), humiliores z okresu późnego Rzymu, itp., itd. Domaganie się zniesienia jednego z niewielu funkcjonujących jeszcze skrupułów tej (światowej) władzy/elity, które mimo wszystko jakoś podludzi chronią, to naprawdę skrajny idiotyzm, w dodatku samobójczy.

Te skrupuły oczywiście, w mojej opinii, wynikają znacznie mniej z jakichś intelektualno-moralnych przyczyn, a w znacznie większym stopniu z tego, że owe elity (jak zgrzytliwie by to słowo w ich przypadku nie brzmiało) odrobiły prostą lekcję historii i wiedzą, iż wszelki terror, choć rozpocznie się, jak Bóg (świecki albo co najmniej łagiewnicki) przykazał, od hołoty, ale prędzej czy później uderzy i w samą elitę. Przykłady są w historii naprawdę liczne, ale im zapewne wystarczyło jedynie drobne przemyślenie kariery Robespierre'a czy Stalina na stosownych kursach Marksizmu Leninizmu, czy w innych Uniwersytetach Postępu i Szczęścia Ludzkości. Dlatego też oni się do stosowania terroru zupełnie nie palą, a dotychczas po prostu nie musieli.

Dlaczego nie musieli? Liberalna gospodarka - mówimy tu o realnym liberaliźmie, nie o jakichś utopiach czy rewizjonizmach! - funkcjonowała... Powie ktoś, że marnie. OK, jednak znowu chyba nie do końca się zgadzamy w kwestii tego, jaki jest w sumie cel realnego liberalizmu, wraz z jego gospodarką, i co jest w tym przypadku sukcesem. Ktoś powie, że jest to stałe "zwiększanie dostępu do dóbr" (w sumie konsumpcja, mało co, moim zdaniem, jest równie mało prawicowe!) i wtedy będzie miał poniekąd rację. Ja jednak nie wypuszczam się na tego typu wody wzniosłych (?) abstrakcji i dla mnie celem jest trzymanie hołoty (ludu, lemingów, proletów itd.) za twarz - raczej metodą niewielkiego kijka i sporej, choć w dużym stopniu jedyne wyimaginowanej, marchewki, zamiast masowego terroru.

I tutaj liberalna gospodarka dotychczas sprawdzała się naprawdę dobrze. Od zakończenia drugiej wojny światowej. Oczywiście nie na całym świecie, ale kto by się przejmował takimi krajami jak Polska czy Czechy, no a Rosjan nie było trudno (i nadal nie jest) wygodnie utożsamić z ich władzą i raczej zazdrościć im sukcesów - a konkretnie skutecznego podbijania świata, plus "braku bezrobocia", "równości płci" (miłość mych uczniowskich lat  traktaristka Frosia!) i czego tam jeszcze.

Ten stan - miły poniekąd dla obu stron, poza już całkiem tygrysią prawicą, której nie pasuje ów powolny i łagodny w sumie przecież postęp mrówczego i "humanitarnego" (z założenia) globalnego totalitaryzmu... W dodatku owa tygrysia prawica nie chce uwierzyć, żeby zawsze to miało już być jedynie mrówczo i humanitarnie (tutaj, swoją drogą, fajna sprzeczność), bo to się ich zdaniem musi prędzej czy później, z takich czy innych bezpośrednich przyczyn, zmienić. (Na co zmienić? Trza pomyśleć!)

Ten stan, jako rzekłem, dotychczas w sumie działał zadowalająco. Jednako ostatnio jakby przestawał. Przestawał zadowalająco działać, znaczy. A nawet ten i ów - bardzo zły człowiek, albo alternatywnie skrajny pesymista - zaczyna w tym genialnym systemie dostrzegać sprzeczności nie do pogodzenia, wraz ze zjawiskami wróżącymi rychłe się tego systemu zatarcie, aż po totalny kolaps. (Słowo "kolaps" nie wydaje mi się przesadnie polskie, ale w tym kontekście fajnie brzmi i sobie je zapożyczymy.)

Z jednej strony mamy europejską Unię, która, niesyta, wciąż, mimo wszystko, trwającą sytością swoich poddanych (co nie jest Unii zasługą!), oraz tym, że potulnie jak dotąd łykają oni wszystkie postępowe nauki i grzecznie wcielają je w życie - pakuje się w ryzykowne (mniejsza już, że wątpliwe moralnie, a nawet prawnie) awantury w rodzaju interwencji w Libii... Jednocześnie zaś ekonomia jej się wali, z ukochanym jej projektem wspólnej waluty. Który to projekt w oczach coraz większej ilości ludzi musi wyglądać jak coś motywowanego całkiem innymi niż zdrowo-i-uczciwie-ekonomiczne (dobro i konsumpcja poddanych) przyczynami. Przyczynami, które temu i owemu mogą się zacząć nawet wydawać przewrotne. (Żeby jedynie przy tym słowie pozostać.)

Oczywiście, tak samo jak w Rosji po zwycięstwie bolszewickiej "rewolucji" (przed też zresztą), były różne skrzydła i frakcje. Na przykład "prawicowa", która miała ochotę ograniczyć podbijanie świata na czas jakiś, aby zająć się uszczęśliwieniem i przekonaniem miejscowej ludności... Oraz "lewicowa", która za wszelką cenę chciała nieść tę rewolucję gdzie się da. (I, jak się zdaje, właśnie późne pociotki tej ostatniej nam tu w Unii miłościwie teraz panują.)

Tak samo w Unii, gdzie rozlegają się bojowe pohukiwania, że "obecny kryzys, oczywiście nie ojro, tylko krajów, które nie dość Unii się słuchały i chciały coś bez niej", to "znakomita okazja do przyspieszenia dalszej integracji", bo unijny minister finansów od razu rozwiązałby wszystkie te problemy. A jednocześnie ci spośród unijnej biurokracji i nowej nomenklatury (niniejszym wprowadziliśmy to pojęcie, to precedens!), którzy mniej w młodości palili marychy i mają jeszcze nieco czynnych zwojów kory mózgowej, plus odrobinę instynktu samozachowawczego, muszą już mieć portki pełne ze strachu. Przy czym zawartość strachu w tych portkach zapewne zwiększa się z dnia na dzień.

Sprawa, która sobie tak wolniutko, bez wstrząsów i prawie niezauważalnie podążała do szczęśliwego (dla niektórych, inni nie mają i tak nic do gadania) celu, nagle zaczęła się sypać. Konflikty - klasowe, nie bójmy się tego słowa! - zaczęły się zaostrzać. Tu i ówdzie upiorne widmo kontrrewolucji zaczęło podnosić swój paskudny łeb, a nawet w samej elicie (jak należy sądzić) zaostrzają się różnice zdań... Wkrótce (tutaj stosowny wykrzyknik, do wyboru) może tam dojść do konfliktów - ba, nawet powstania frakcji!

Liberalizm realny się nie sprawdził - nie tylko w oczach oszołomów w rodzaju Pana Tygrysa, ale nawet w oczach elit. Dla jednych to zbyt mało - i zawsze tak było, po prostu zmuszono ich, by siedzieli cicho i co najwyżej publikowali sobie Lenina w jakichś "Krytykach Politycznych"... Dla innych, skoro nie ma już dla wszystkich marchewek, a hołota podnosi łby... Albo wkrótce może zacząć je podnosić - to trzeba zdjąć aksamitne rękawiczki i użyć bardziej szorstkich środków.

Problem tylko - kim to zrobić? W istocie, jeśli się teraz ktoś wśród owej elity, z tych, co mają jeszcze parę aktywnych zwojów, zastanowi, to zacznie się zastanawiać i zastanawiać... Coraz intensywniej... Że przecież elita też nie jest monolitem. Że taki na przykład unijny biurokrata (oczywiście to się tak tam nie nazywa, ale, że nie wiemy jak, to sobie tak go roboczo określiliśmy) ma samochód, komórkę, mieszkanie z widokiem, diety, kotlety, przeloty, dzieci na studiach i z zapewnioną karierą... Ale, jakby tak to cynicznie wszystko wycisnąć, to co on naprawdę ma? Na czym opiera się jego władza? Na czym opiera się właściwie posłuszeństwo tego ludu - suwerennego, a jakże! I w ogóle celu wszystkich tych uszczęśliwiająco-umoralniających zabiegów - ale jednak w sumie to przecież bydło, prolety i hołota!

I tak sobie ten hipotetyczny myślący przedstawiciel tej dzisiejszej światowo-europejskiej elity rozmyśla. A nie są to myśli wesołe. My zaś możemy się w tym akurat przypadku z ową elitą - normalnie od nas, szaraczków, o lata świetlne odległą, wyniosłą i niedostępną - o tyle zrównać, że też możemy sobie pomyśleć. Nawet na te same tematy! Czyż to nie jest rewolucyjna okoliczność?

Na początku wspomnieliśmy o pistoletach, a raczej, durnych naszym zdaniem, wrzaskach wszelkiej "prawicy" za ich pełną dostępnością po każdym tego rodzaju wydarzeniu, jak niedawna masakra. Nie jest to, naszym tygrysim zdaniem, aż tak durne i tak samobójcze, jak domaganie się kary śmierci, ale durne jest. Jednak tekst wyszedł nam i tak długi, bo nie dało się wyjaśnić kwestii tej kary śmierci bez poruszenia nieba i ziemi - jako że wszystko się ze wszystkim w tym świecie łączy, a niektóre rzeczy łączą się nawet bardziej - więc o pistoletach już tym razem nie będzie. Może tylko bonmot na pociechę: "Pistolet to kobieca broń - jak trucizna albo czary". (Wymyśliłem to parę dni temu i zadedykowałem, znowu, hajduczkowi Iwonie Jareckiej.)

Mam nadzieję, że powyższe moje rozważania nie są całkiem nieinteresujące, że kogoś zapłodnią (zanim uczyni to, uzbrojony w stosowny nakaz, któryś z działaczy gejowskich), i że, jeśli się ostro pomyśli, daje się tu nawet znaleźć związek tego wszystkiego z karą śmierci i postulatami w jej sprawie, które uważam (jak większość z tego, co robi czy gada, dzisiejsza "prawica") za równie głupie, co samobójcze! Jasne - tradycyjne wartości, normalne zdrowe społeczeństwo... Wszystko to racja. Jednak stanowczo krytykowanie obecnego syfa i całej tej rzekomo "humanitarnej" ideologii, która za nim stoi, ja bym zaczynał od całkiem innych spraw. A już szczególnie w tak rewolucyjnych i nabrzmiałych gwałtownymi wydarzeniami czasach, jak te, które nam właśnie nadchodzą. Dixi!

* * *

Zaraz, byłbym zapomniał o bonmocie, który przed chwilą do mnie przyszedł. Trochę się wiąże z powyższym. Oto i on:

Jedyną znaną mi i w miarę sensowną alternatywą dla wizji niezależnych od siebie cywilizacji, proponowaną przez Spenglera, jest ortodoksyjna wizja ciągłego rozwoju jednej ogólnoludzkiej cywilizacji - czyli w największym skrócie: "Od Sargona do Magdaleny Środy", albo może: "Od udomowienia owcy do letnich skoków narciarskich w telewizji HD".

(Być może jednak zapomniałem o Konecznym. No więc proszę - dla jego zwolenników to może być: "Od Romulusa do Bronisława Komorowskiego".)

Tak czy tak, bardzo budujące i wzniosłe wizje, prawda?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, kwietnia 25, 2009

Nietolerancyjna samica kameleona i Karol Marks

Znalazłem sobie przed chwilą w ostatniej książce Roberta Ardreya "The Hunting Hypothesis" fajny cytat, którym chciałbym moim ew. Czytelnikom zaprezentować. Jest tu nieco i o prawie własności (i to nie tak, jak by się może niektórzy po mnie spodziewali), jest o Marksie, Leninie... I o paru innych istotnych sprawach nieco bardziej między wierszami. Warto jednak przeczytać i się zastanowić.

(Tłumaczenie stosunkowo luźne, bo Ardrey ma nieco barokowy styl i inaczej trudno dokładnie, ale oczywiście merytorycznie jest wierne. Dla lepszej czytelności rozbiłem ten tekst na nieco mniejsze akapity.)Niezależnie od różnych interpretacji terytorialności, istnieje niewielkie zróżnicowanie sposobów jej wyrażania. Wszędzie istnieje ta sama izolacja w prywatnym mateczniku*, ta sama nietolerancja wobec sąsiadów. Wszędzie istnieje ta sama troska o granice, ten sam, niezmienny opór wobec nieproszonych wizyt, oraz niemal ta sama pewność, że intruz zostanie odparty. Dlatego też w jednej z mych wcześniejszych książek postawiłem tezę, iż człowiek jest gatunkiem terytorialnym. Bronimy naszej przestrzeni nie dlatego, że tak chcemy, tylko dlatego, że musimy.

Wyznawcy tezy, że wszystko-jest-wyuczone tego oczywiście nie lubią. Są też tacy, których smucą wszelkie asocjacje z rodzaju "człowiek i zwierzę", jednak, skoro oni rzadko czytają moje książki, sprawiają mi niewiele kłopotu. Większość czytelników, nieco zaszokowanych, przyjrzało się swym własnym doświadczeniom z całego życia i mruknęło: "No więc tak to jest. Oczywiście!" Ci, którzy sprawili mi trwały problem - choć ta odpowiedź może być zaskakująca dla tych, którzy się zgodzili - to marksiści.

A przecież reakcja marksistów była wymuszona. Jeśli prywatna własność jest ludzkim wynalazkiem, powodującym walkę klasową, jeśli państwo zostało stworzone by chronić posiadaczy przed pozbawionymi wszelkiej własności, w związku z czym abolicja prywatnej własności, jak to Lenin przewidywał, doprowadzi do zaniku państwa (zdarzenie, którego dotychczas jakoś nie udaje się w historii zaobserwować) - wtedy odwieczność terytorium stanowi problem.

Albo bowiem żyjące na płotach jaszczurki, kanadyjskie bobry, pieski preriowe, cierniki o trzech kolcach, małpy wyjce, agresywne samce antylopy gnu, nietolerancyjne samice kameleona, najprzeróżniejsze gatunki ptaków śpiewających i najprzeróżniejsze gatunki mew mylą się... Albo też mylił się Karol Marks. Ta druga konkluzja jest nie do pomyślenia. (Tak nawiasem, to Marks był zafascynowany Darwinem, któremu pragnął zadedykować Das Kapital. Darwin był mniej zafascynowany.)

Tak więc mam kilka politycznych problemów. A ponieważ jest niemal niemożliwe dla politycznie motywowanego naukowca dojść do wniosku, który by wyniknął z innych, niż ideologiczne motywy, mam nadal kilka problemów.

-------------------

* W oryginale "preserve", czyli coś w jak "rezerwat". Uznałem jednak, że to będzie bardziej mylące od "matecznika". W każdym razie nie chodzi tu koniecznie o gęstwinę leśną, a po prostu o własną "posiadłość", gdzie człek (lub zwierz) ma święty spokój od współplemieńców.

-------------------

Koniec cytatu. Co do posiadania problemów, to Ardrey już z nich nie wyszedł - nie dość, że od dawna nie żyje, to jego, głośne swego czasu, książki są obecnie całkiem zamilczane. Na ich miejsce - jako że natura nie znosi próżni - mamy wprawdzie sporo innych, niewątpliwie interesujących, rzeczy, jednak w idealnym świecie człowiek sam powinien móc zadecydować, czy woli prof. Sadurskiego, prof. Śpiewaka, rebe Michnika, czy też może jednak, mimo wszystko, Ardreya. Widać jednak to z przyczyn obiektywnych niemożliwe w dzisiejszym, skażonym świecie i musimy poczekać na Ziemski Raj, który nam od dość już dawna Nasi Światli Przywódcy (z których paru Ardrey w tym fragmencie wspomina, ale innych nie zdążył poznać) obiecują...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 23, 2008

Co słychać u naszych lewicowych braci - odc. 1

Intelektualne dokonania dzisiejszej lewicy (jak i lewicy w ogóle) dałyby się w sumie podsumować prościutkim wierszykiem:
Coś tam w lesie stuknęło,
Coś tam w lesie huknęło,
A to Sierakowski z drzewa spadł,
Złamał sobie w łepku gnat.

(I teraz tym złamanym gnatem w łepku pojmuje i objaśnia innym Marksa, Lenina i Pol Pota. Oj dana, dana!)
I to by załatwiało sprawę intelektualnych lewicy dokonań, ale są i inne, bardziej praktyczne, gdzie lewizna ma pewne osiągnięcia. Czy cenne, to kwestia dyskusji, natomiast z pewnością warte poznania przez ludzi dostatecznie ciekawych swojej epoki i dociekliwych. No więc jest tak, że dorwałem niedawno ebooka zatytułowanego "Bodyhammer: Tactics and Self-Defense for the Modern Protester". Czyli mniej więcej "Bodiczek: Taktyka i samoobrona dla dzisiejszego uczestnika protestów". "Bodiczek", wyjaśniam pięknym i niezainteresowanym telewizyjnymi głupotami paniom, to jest takie wpadanie drug w druga, stosowane w hokeju.

"Bodyhammer" zaś to dosłownie "młot cielesny" - gdyby komuś się "bodiczek" nie podobał.
Autorem jest niejaki sarin, z którym można się ponoć nawet skontaktować pisząc maila na sarin@devo.com. Ja nie próbowałem, ale jeśli komuś się uda, chętnie się o tym dowiem. Teraz sobie to dzieło przetłumaczymy. Może w całości i w odcinkach, jeśli będzie żywiołowa i w miarę przychylna reakcja... (Nie mówiąc już na ulicach.) Albo też wybór. No to jedziemy! (Tłumaczenie jak najbardziej wierne, podkreślam, Mamy w końcu tę lewiznę poznać, a nie snuć sobie na jej temat bajki, prawda? Tylko rozbiję to na mniejsze akapity, dla czytelności.)

Okładka (czyli taka niby-okładka, bo to przecież ebook) jest taka:


Potem mamy motto: “I will force my body to be my weapon and my statement so...”
Czyje? Podobno The Stranglers, “Death & Night & Blood”. A znaczy to, gdyby ktoś nie wiedział, "Zmuszę moje ciało by było moją bronią i moją deklaracją, aby...".

Wstęp

Technologia zmieniła uliczne prostesty. W przeszłych stuleciach masa ludzka pragnąca się wyrazić, mogła zostać uciszona jedynie przez aktywny ogień z broni palnej. Jednak nadejście opancerzenia do tłumienia rozruchów, gazów łzawiących i "mniej zabójczych" pocisków pozwoliły rządzącemu establishmentowi z ogromną łatwością zdusić głos ludzi ulicznych protestach, a nawet z lepszym piarem.

Celem tej broszurki jest pomoć w zachowaniu naszej wolności wypowiedzi i publicznego poruszania się za pomocą wyrażania naszych opinii. Celem nie jest reklamowanie czy zachęcanie do ulicznych bitew. Nikt nie zamierza nawiązywać walki z policją czy armią. Jesteśmy na ulicach by nas widzano i słyszano, ale jest to coraz trudniejsze, jako że aresztowania i urazy zadawane nam przez siły porządkowe mają na celu wyciszyć nasze głosy z ogólnego równania.

Jedną z korzyści z naszego nowoczesnego i marnotrawnego społeczeństwa masowej konsumpcji jest to, iż pozwala nam ochronić się przed tymi siłami. Posiadamy materiały i środki aby obronić nasze protesty i utrzymać policję na dystans. Naszą metodą jest samoobrona. Maszerujemy z misją, i jeśli ludzie posiadający siłę nakażą innym zatrzymać nas, mamy prawo bronić naszych ciał, tak samo jak naszego przekazu.

Ta broszurka została napisana w celu uświadomieniu protestującym w Północnej Ameryce o potrzebie taktyki samooobrony. Większość tej książki została silnie zainspirowana przez ruch Białych Kombinezonów (White Overalls) w Europie, który ma o wiele dłuższą historię osiągania zmian poprzez potężne demonstracje. Jesteśmy im winni podziękowanie i mamy nadzieję, że w Ameryce także nasze głosy znajdą tę samą siłę.


Część I

Typy i konstrukcje tarcz

Typ tarczy, którego ci potrzeba, zależy od głównych czynników, jakimi jest szybkość wykonania, możliwość ukrycia, działania w jakich będzie użyta, oraz dostępne materiały.

Rzymska płaskorzeźba ukazująca formację testudo

Wybór typu tarczy


...


To na razie tyle. Supense powinien narastać, bo tak cwanie przerwałem! Może jednak to nikomu do niczego i tak nie potrzebne, więc po co? Więc czekam na głosy. (Zemke, ozwij się!) A więc na razie mówię: c.d.n. Deo et Publico volente.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, czerwca 10, 2008

Triarius the Tiger o wolnym rynku, bezzębności i burżujach

Kilka nowych bonmotów etatowego bonmociarza tego bloga:  Mogę się ew. zgodzić, że państwo nie ma się mieszać do wolnego rynku. Pod warunkiem jednak, że wolny rynek nie będzie się mieszał do państwa.

("Wolny rynek" powinno właściwie być w cudzysłowie, bo to abstrakcja, której nikt w realu nie widział i nie ujrzy. Ale to bonmot, a nie dysertacja.)

* * * * *

Jak tu się dziwić, że polska prawica jest bezzębna i bezsilna, skoro właśnie bezzębność i bezsilność to dla większości Polaków sama esencja prawicowości?

* * * * *

Powinniśmy się chyba modlić, by Stalin w jednej przynajmniej rzeczy miał rację - w tym, że kontrrewolucja nasila się w miarę postępów budowy komunizmu. Inaczej marnie z nami będzie w tej lewacko-totalitarnej ojropie i w tej koszmarnej bananowej III RP!

* * * * *

I na deser... Gigamot hiper-przewrotny, jednak nie żebym całkiem nie tak to widział:

Pomysł, że państwo ma się zajmować głównie, albo nawet wyłącznie, obroną materialnych interesów burżuja przed tymi, którym się nie bardzo chce pracować, jest tyleż zabawny, co absurdalny.

Burżuj jest od państwa uzależniony bardziej, niż nierób i nieudacznik na socjalu. Dopóki burżuj ma możliwość robienia pieniędzy, nie ma co się skarżyć. Co zresztą wynika z podstawowych zasad rynku: gdyby się nie opłacało, to by przecież tego nie robił, prawda? Zaś skoro się opłaca, to skąd burżuj wie, że mu się dzieje krzywda i można to wszystko zrobić lepiej? Sam przecież nie potrafi nic innego, niż ew. robić pieniądze (i to w wariancie optymistycznym, bo przeważnie to nie aż tak bardzo od zdolności zależy), rezonować i skamleć.

Nie chodzi oczywiście o to, że źle jest pracować, być przedsiębiorcą, bogacić się. Ale ci normalni ludzie robią swoje, czasem robią też coś innego. Burżuj zaś polityką się brzydzi, za to ma wymagania. Burżuj to sprawa mentalności. Ta burżujska mentalność jest szkodliwa dla wszystkiego z czym się zetknie - z samym burżujem włącznie.

Burżuj u władzy? Paranoja! Kiedyś faktycznie istniała władza w interesie burżuazji i szybko wyrodziła się w władzę "w interesie mas". Czyli w sumie ten zmanipulowany syf, który obecnie mamy i który dryfuje w stronę lewackiego totalitaryzmu. Lenin ładnie ujął zady i walety burżuja w znanym powiedzonku o sznurze. (Dávila ujął to jeszcze lepiej, parę razy to tutaj cytowałem, ale to zbyt długie, by tutaj to znowu wpychać.)

Oczywiście nie chodzi o to, by burżuja zsyłać do łagrów, jednak z pewnością nie należy ulegać jego szmatławym "wartościom", które nas doprowadziły do obecnego moralnego i materialnego upadku, oraz bezbronności wobec bezczelnych zakusów totalnego lewactwa, choćby tego spod sztandaru (lub raczej szyldu) "Zjednoczonej Europy".

* * * * *

I jeszcze jeden gigamot przyszedł mi do głowy już po opublikowaniu powyższego. (Nie ma jak rozmowy z Hrabią, prawda Zemke?)

Autentyczny konsekwentny liberalizm: Uznajemy, że całe życie społeczne, jeśli jest zdrowe, to jeden wielki wolny rynek. Całe więc życie społeczne analizujemy w kategoriach wolnego rynku, zaś to, co jeszcze tego ideału nie sięga, zmieniamy tak, by się wolnym rynkiem stało. Czyli puszczamy ten meta-wolny rynek na żywioł, bez ograniczeń, i cieszymy się, że prostą drogą podążamy do złotego wieku.

Liberalizm konserwatywny: Jak wyżej, ale z tym, że pragniemy - i wierzymy, że tak się stanie, bo tego przecież pragniemy, jak małe dzieci - żeby to, co nam się w obecnym świecie i naszym życiu podoba, pozostało bez zmian. W końcu nikt nie lubi zbyt radykalnych zmian we własnym życiu, prawda? A więc lepszą nazwą dla liberalizmu konserwatywnego byłoby moim zdaniem "liberalizm naiwno-egoistyczny".

* * * *

No i jeszcze jeden - tym razem bon-:

Leberał to taki gość, co wciąż ma przeróżne polityczne pretensje i wymagania, ale politykę uważa jednak za coś poniżej swej godności. Dzisiaj zaś jesteśmy już tak przeżarci leberalizmem, iż większość ludzi nie dostrzega nawet w tej postawie paranoi.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, maja 02, 2007

Proszę - przyjmijcie do Partii. Chcę komunistą umierać.

Jak wszystkim pewnie już wiadomo, "Kwaśniewski, Olechowski i Szymborska stworzą nowy ruch" (tytuł z onetu - co się będę silił na własne, skoro oni to już tak pięknie powiedzieli?). I to nie byle jaki ruch, bo ruch obrony demokracji. Że też wcześniej nikt na to nie wpadł!

Tę wzniosłą okazję pragnę uczcić kapką nieco dawniejszej i jakby nieco niesłusznie zapomnianej Poezji Naszej Noblistki.

(Jeśli litery za małe i trudno się czyta, proszę po prostu kliknąć na Poezję, a Ona powiększy się jeszcze jak za dotknięciem magicznej różdżki.)



Przyznam, że nieco mnie zastanawiają te nacjonalistyczne akcenty w drugim wierszu od góry. Ale widać taka była wtedy linia Partii, teraz by z pewnością o narodzie nie było, za to sporo o Demokracji, nie popadajmyż jednak w anachronizmy.

Proszę nie dziękować, bo to wcale nie jest jeszcze wszystko, co mam Państwu dzisiaj do zaofiarowania! Trudno w to z pewnością wielbicielom Poezji i zarazem Demokracji uwierzyć, ale czekają ich długie godziny. miesiące i lata absolutnej ekstazy, bo sporo równie cudownej Poezji Naszej Noblistki znajduje się tylko o kliknięcie myszą od Was, drodzy Czytelnicy, czyli... tutaj.

A zresztą, co mi szkodzi umieścić tu jeszcze jeden przepiękny i demokratyczny fragment? Oto proszę Państwa...



Z demokratycznym pozdrowieniem

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.