Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PRL. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PRL. Pokaż wszystkie posty

czwartek, lipca 27, 2023

Napoleon, transy i złote kible

(Że coś napiszę, bo Gugiel, o dziwo, twierdzi, że wciąż mam masę gości z różnych przedziwnie egzotycznych krajów. Którzy z zapałem studiują moje dawne, faktycznie o wiele ambitniejsze, kawałki. Całkiem tego nie pojmuję, ale niech Guglowi będzie. To poniższe to dla Was Moje Kochane Egzotyczne Ludzie!)

Zawsze mnie dziwi (i lekko wkurwia, bom choleryk), jak jakiś szeroko pojęty "nasz" zwalcza transową propagandę (pyskiem oczywiście, że się smutno zaśmieję) różnymi pokrętnymi argumenty, a nigdy im nie powie: "Tak? Liczy się czym się czujesz, a nie jakie masze geny i miednicę? No to ja się czuję Napoleonem Bonaparte i dawać mi tu złoty kibel!"

No to dwa wyjaśnienia dla mniej na bieżąco będących... 1. Miednica, w sensie pelvis, jest, z tego co kojarzę, jedyną kością u człeka, różną ze wzgl. na płeć. 2. W Wesołej Anglii faktycznie ostatnio w szkole urządzili w szkolnym kiblu kuwetę dla ucznia, co się nagle poczuł kotem. (Czego, mimo chęci, nie potrafię całkiem i bez reszty potępić, bo koty uwielbiam. Ten świr miał przynajmniej niezły gust to źwierząt. Ale że to świr, to nie ulega cienia wątpliwości, a to tam w tej szkole to nawet do potęgi. Jeden z tysięcy bolszewickich cyrków w których mniej lub bardziej chętnie uczestniczymy. Cóż, definicję Totalitaryzmu podaną przez Joachima Festa można dzisiaj, i należy, udoskonalić. Wiecie jak Młodzi Tygrysiści? Chyba, że uznamy, iż to już nie Totalitaryzm, tylko coś o wiele gorszego.)

No to złoty kibel mamy odhaczony, Napka też, a co do transów, to ja się nawet mogę zgodzić, że facio uważający się za kobietę, to nie jest prawdziwy mężczyzna, takoż baba uważająca się za chłopa. Tyle takiemu np. faciowi do bycia nastojaszczą babą jeszcze bardzo, ale to bardzo daleko. W istocie nie zbliżył się nawet do tego wzniosłego celu o włos. (Mówimy o grubości włosa, nie o długości! I o włosach blond, bo te są najcieńsze. Wiedziałeś Mądrasiński?)

Teraz, specjalnie dla tych, co dotąd doczytali i jeszcze pełni ciekawości, zdradzę wielką tajemnicę... Otóż (tytułem drobnego wstępu) powiem ci ja, że przez te lata co pewien czas ktoś mnie nagabywał o mój idealny ustój i jakbym ja urządził własne państwo. Broniłem się przed tym rękami i nogami, bo przecież głoszę, że "Utopizm to główna cecha i znak rozpoznawczy Lewizny" (co jest absolutną prawdą, wężykiem!), więc gdybym tak na szybko zaczął o tych rzeczach mówić, wyszłoby, że sam siebie gwałcę i sobie przeczę (a przecież nie jestem Politykiem, prawda?).

Jednak miłość do Utopii to jedno, a poglądy na temat lepszych od obecnych praw i urządzenia różnych instytucji to nie całkiem to samo. (Zgoda panno Napieska?) Platonem ci ja być nie chcę, ale ew. mogę być Solonem. No więc dziś trochę, excusez le mot, posolonizuję, czym tuszę, uraduję połowę Globu - tę mądrą, co mnie, wedle Gugla, czyta.

Uwaga, zaczynam! Płci są w zasadzie dwie (plus cała masa zaburzeń psychicznych) - zgoda - ale w życiu społecznym jakoś jednak trzeba zakwalifikować tych, co się do własnej płci nie przyznają i z nią nie utożsamiają. Kiedyś można to było ignorować, bo to były bardzo rzadkie przypadki, może jakaś część nawet tak i czuła, ale się z tym nie ujawniała, jednak to było pomijalne. Dzisiaj, nie wnikając w przyczyny und mechanizmy, bo to nie na krótki odręczny blogaskowy tekst, jest tego tyle, że owe zjawisko pcha się przed oczy, domagając się magna voce, rozwiązania. 

 (Swoją drogą tak mi ostatnio chodzi po głowie myśl, że może każda późna czy kończąca się Cywilizacja musi mieć eunuchów, no to właśnie mamy. Zresztą eunuchy były i u dość prymitywnych ludów także - np. jazda na koniu na oklep jako specyficzna terapia i te rzeczy, tylko że my teraz nie o tym. Teraz zaś mamy nawet i babskie eunuchy, co chyba nie jest bardzo typowe, ale w końcu Faust to nie pierwsza z brzegu Cywilizacja i gwałcenie Matki Natury ma w genach!)

No więc w moim idealnym państwie byłyby - SPOŁECZNIE I PRAWNIE - (aż) trzy płci: chłop, baba i ni-to-ni-owo. Każda miałaby swoje obowiązki i prawa - myśl, że chłop i baba muszą mieć wszystko tak samo, jest mi do szpiku kości wstrętna i widzę w niej to ziarno, z którego mamy to, co mamy. I (co sprowadza się do tego samego, jak pomyśleć) ogromny triumf rozpasanej Biurokracji nad Życiem, Biologią i Wolnością nieszczęsnego Prola.

Tak jak w mrocznych latach PRL mówiło się: "wywalili go z Partii, ale my go nie przyjmujemy do Bezpartyjnych", tak samo być Kobietą czy być Mężczyzną, to zaszczyt i nie naprawdę każdy na niego zasługuje! Na pewno nie ktoś, kto się nie poczuwa! To coś, jak wpychanie orderów przez Dudusia takim, co je z łaski przyjmą, ale potem plują jadem, śmiechem po Tefałenach... Sami wiecie!

Miliarderów i inne ciężkie przypadki zostawimy sobie na inny czas, bo to także w moim idealnym ustroju nie byłoby tak urządzone, jak obecnie. Ale na razie macie kible, Napka i transów. Wgryźcie się, przetrawcie, a będziecie zdrowy kawał bliżej do Tygrysicznego Nieba i sporo dalej od tego tutaj... (Na to nie ma nawet adekwatnych określeń, już nie mówiąc cenzuralnych! Co za czasy!)

triarius

P.S. Wychodzimy pojedynczo. Uważać na ogony i podejrzane mordy!

niedziela, listopada 24, 2019

Hłe, hłe, hłe!

Just (czyt. "dżast") linek. Pisać za ch... olerę nie mam ochoty, ale po co pisać, skoro w sieci za darmo są takie jak ten smakołyki:


Ubawiłem się jak, norka, a jeszcze nie dojechałem do końca. Całe nasze @#$% liberalno-komusze życie w pigułce. (A już szczególnie życie tych, co mieli to szczęście, że wtedy żyli, of course. Z czego teraz są szacowni, bo starzy. Choć sadly not homo. Ach, o ileż życie byłoby prostsze!)

A zresztą zdjęcie też damy, co nam szkodzi...

Poseł Jerzy Zawieyski - IV Kadencja


triarius

P.S. 1 To zjęcie to bynajmniej NIE JA, tylko Nasz Bohater! (Zresztą nawet np. w Wiki są przezabawne rzeczy o tym panu.)

P.S. 2 Czytałem to, kulałem się ze śmiechu, aż bez większego zastanowienia dałem taki banalny tytuł. Notując nijako i uwieczniając mój homerycki śmiech. A gdybym był choć trochę pomyślał, dałbym coś w rodzaju: "Opowieść o Ludziach Życiowo Zaradnych"... Albo nawet "Ballada o..." No bo przecież tutaj jeden na drugiego, jeden drugiemu niby wbrew, a jednak każdy jakoś koniec z końcem w końcu potrafi związać, wódkę zakąsić, w telewizji wystąpić, a i na (męskie) dziwki mu nie zbraknie. Albo sukcesy w Totolotku i poklepanie przez oficera prowadzącego, jeśli nawet nie telewizja. Cudna zaiste symbioza, szapoba!

wtorek, sierpnia 14, 2018

Jedno B mniej, jedno B więcej...

Kameleon - to ci dopiero artysta!
Zachęcony ostrą jak przysłowiowa brzytwa dyskusją pod moim przedostatnim tekstem - dyskusja w sumie moja z jednym tylko człowiekiem o poglądach jednocześnie (turpe dictu) liberalnych i posoborowych, więc nigdy do niczego nie dojdziemy, ale kąpiel w pracowicie bitej pianie to też, jak się okazuje, może być miła odmiana od codziennej szarości i ęteraktywnych niedoborów - chciałem wam ludzie napisać coś o tej "mniej trudnej" muzyce, wrzucić kilka videjów z YT i w ogóle podkręcić sprawę tego grania na łyżkach, a jak Bóg da, to i na różnych ukulelach, bez której... Bez której poza ew. bicie smakowitej piany nie wyjdziemy.

Może kiedyś, na razie jednak poszedłem (ci ja) na nowy portal Coryllusów tego świata, mniejsza o to, czego przede wszystkim tam szukałem, no i przeczytałem (ci ja) dwa naprawdę interesujące teksty samego Guru, z całkiem interesującą dyskusją pod spodem. Jedno było o niejakim Szulkinie, rezyserze filmowym, który akurat był się przeniósł na łono Abrahama, i ewidentnie stanowił ubecką marionetkę dla ogłupiałej gawiedzi. Co dziwnie mnie mało zaskakuje, bo od dawna sądzę, że film, plus co najmniej jeszcze jedna dziedzina, o której da Bóg za chwilę, to były w PRL mateczniki wszelkich ubecji, i raczej trzeba się zastanawiać, dlaczego bywały tam, w filmie znaczy, bo w tej drugiej dziedzinie, o której za chwilę, moim zdaniem nie, rzeczy wartościowe.

Drugi tekst, który mi przypadł do gustu, był o tym, że słynny tekściarz przesławnego zespołu SBB i przesławnej Haliny Frąckowiak okazał się niedawno być pułkownikiem SB, piszącym pod pseudonimem. Poszedłem (ci ja) potem nawet na portal jakiejś lokalnej gazety - "Dziennik Zachodni" czy coś - gdzie napisali o tym dość długi i całkiem ciekawy artykuł. Można sobie poszukać. No i co teraz? Po pierwsze muszę, jak zwykle, pochwalić się, że dla mnie zespół SBB nigdy nie istniał, słyszałem to parę razy i kompletnie mnie to nie ruszyło.

Całkiem profesjonalne, ale profesjonalnie zrobionej muzyki rozrywkowej było w PRL pełno - problem był w tym, że starano się z tego zrobić wzgl. autentyczny rock, "taki jak na Zachodzie, ale nasz, PRLowski", i to za cholerę nie wychodziło. Bo i nie mogło - standardowe muzyczne wykształcenie i rock pasują do siebie jak pięść do nosa. Nie wiem i od lat łamię sobie głowę nad tym, po kiego grzyba ludzie słuchali, a nawet podniecali się, różnymi tam Dżemami, Dżamblami, Niemenami, SBB, Perfektem... Że już o Skaldach, No To Co, czy Trubadurach nie wspomnę - nawet nie z litości, tylko z obrzydzenia.

Na Trójce można było przecież złapać masę prawdziwej zachodniej "młodzieżowej" muzyki - problem był tylko raczej w tym, że jak się do czegoś dorwali, to człek mający, jak ja wtedy, radio włączone niemal 24/7 słyszał "House of the Rising Sun", "Nights in White Satin", czy, z innej nieco dziedziny (genialne przecież, choć akurat nie w tamtym topornym wykonaniu CCR) "Jambalaya on the Bayou" Hanka Williamsa trzy razy dziennie, i miał tego serdecznie dość.

Mniej to szkodziło z takimi rzeczami jak "Honkytonk Women" Rolling Stonesów - to muzyka, wbrew temu, co się wydaje różnym tam "znawcom" z drewnianym uchem, bardziej wyrafinowana, i zawsze czegoś nowego człek się potrafił dosłuchać. (A mówimy tylko o rocku, bo poza tym był jazz, ambitna piosenka francuska, całkiem sporo hiszpańskojęzycznych, bywała Amália, bywał Orlando di Lasso... To wszystko w PRLowskim radio!)

Dobra, powie ktoś, "Skaldowie i Trubadurzy" potrafię zrozumieć, ale co było nie tak z Niemenem? Niemen, odpowiem, był muzykalnym gościem (zresztą jakiś tam Białorusin, więc i inne geny, niż u naszego ludu o drewnianym przeważnie uchu, choć gumowych też nigdy nie brakowało), ale nie za mądry, chyba dość uległy charakter, a obskoczyła go zgraja agresywnie cwanych macherów, którzy, wykorzystując jego duży głos i potencjalny potencjał (!), za wszelką cenę próbowali z niego zrobić Murzyna i podbić w ten sposób świat. Złote wanny, brylantowe kible, kąpiele w szampanie. No i oczywiście Władza Proletariatu przy okazji.

Gość, Niemen znaczy, był fajny w swoich najwcześniejszych nagraniach - tych z gdańskiego "Żaka" chyba to było. "Czarny Orfeusz" itd., potem jeszcze z Niebiesko-Czarnymi (w sumie znośna trupa, choć dziwna, typowo komunistyczna organizacja), do "Kałakolczika" włącznie (choć trochę w tym nagraniu z głosem się nie wyrabia), potem to już był koszmar i Czerwono-Czarni, czyli koszmar do kwadratu. Tak to widzę.

Halina Frąckowiak była, jak pamiętam, ładna, i jakoś mnie przesadnie śpiewem nie odrzucała, ale nic nie pamiętam i nigdy by mi nie przyszło do głowy słuchać. Byli, jako rzekłem, Rolling Stones, było Canned Heat, byli The Doors, dopóki nie zrobiono o Morrisonie filmu dla lemingów... Na krajowym rynku dla mnie był kabaret Elita, Starsi Panowie, pierwsza płyta plus parę drobiazgów Młynarskiego... Lubiłem garażowy (z wrocławskiego "Pałacyku" w rzeczywistości) zespół Romuald i Roman, byli tacy autentyczni i nie pokazywano ich niemal wcale ludowi... Ale Jezu, jakie to było słabe, jak się teraz tego słucha na YT! (Fakt, że lepszy sprzęt i trochę nagraniowych bajerów sporo by tu zmieniło, przynajmniej dla naszych niezawodnych "znawców".)

Taraz będzie clou... Mógłbym w sumie napisać coś b. krótkiego i z cholernym kopem... Ale po co pisać krótko i z kopem, jak można długo i zawile? No więc wszyscy się tak cholernie teraz dziwują, że ten natchniony tekściarz - a w istocie NIELUDZKI WPROST GRAFOMAN, jak widać na podstawie fragmentów, które nam pokazano... Którymi tak się nasi Genialni Artyści (Frąckowiak i Skrzek z SBB) zachwycają... Grafoman na skalę, przy której Osiecka w swych najgorszych momentach to Dante skrzyżowany z Wergiliuszem... No więc ten genialny tekściarz okazał się być ubekiem i to jest szok. Nikt z naszych Genialnych Artystów nawet się tego nie domyślił i w ogóle.

No to ja mówię tak... Jeszcze raz - jak się nazywał ten cudowny zespół, że spytam? SBB, tak? Co miało być skrótem - słyszałem parę razu te uczone egzegezy, choć, jako rzekłem, ta muzyka kompletnie do mnie nie przemawiała, ideologia też nie - skrótem miało być raz od "Silesian Blues Band", a innym razem od "Szukaj Burz Buduj"... I jeszcze jakaś inna oficjalna wersja też tego istniała. No a jak się nazywała tajna policja w PRL? SB, tak? No i teraz - wyobraźcie sobie, że macie kapelę i dla niej wymyślacie nazwę... Będzie to nazwa tak zbliżona do nazwy ukochanej przez rodaków komuszej tajnej policji? No bo przecież bardziej zbliżonej nazwy trudno sobie wyobrazić, prawda? Nazwalibyście swoją kapelę np. "Gesztabo"? To przecież dokładnie to samo!

SSB być nie może, bo to SS, ale za to podwójne B... Takie trochę rozciągnięte B, lekko się potykając... ("SB wyszeptane zakochanymi wargami Michnika", jak mi przyszło do głowy po paru dniach. Bo Michnik się cudnie zacina, jakby ktoś nie wiedział.) Albo właśnie SMAKUJĄC te rozkoszne dźwięki, to jak najbardziej. Słowo staje się dłuższe, o całe 50 procent, a przez to i smakowitsze. I przecież nadal każdemu przytomnemu człowiekowi SBB musi się kojarzyć ze znajomym SB. Czy nie? Czyżbym się mylił?

No więc, jeśli mam (ci ja) rację, to jak to świadczy o członkach tej kapeli, o otaczających ją macherach, o zamiarach i planach tych wszystkich ludzi, o ich celach i inspiracjach? I o tym, czy naprawdę aż tak ich ta ubecka przeszłość ich natchnionego tekściarza mogła zaskoczyć. Zastanówcie się nad tym, a może i parę innych rzeczy wam się wyjaśni - na temat waszej własnej przeszłości, na temat waszych (mniej lub bardziej) artystycznych idoli, na temat tego, co mamy dzisiaj i co będziemy ew. mieć w przyszłości.

Jak to się daje wytłumaczyć? Nie do końca to rozumiem, ale widzę kilka możliwości: albo to miało oswajać lud z Obrońcami Najlepszego z Ustrojów, albo miało stanowić haka na naszych natchnionych artystów, albo było spontanicznym wyrazem miłości z ich strony... Może jakiś rodzaj satanizmu? W każdym razie nijak nie potrafię sobie wyobrazić, że oni albo tego podobieństwa nie dostrzegali i nikt im na to nie zwrócił uwagi, albo że "po prostu" nie widzieli w tym problemu, co by zresztą samo w sobie było już problemem, i to sporym.

No dobra, powie nasz Niewierny Tomasz, a jaka to jest ta druga dziedzina PRLowskiej kultury, w której Pan T. z trudem dostrzega cokolwiek poza ubeckimi (i innymi rusko-komuszo-partyjnymi) machinacjami? Jest to właśnie popularna (tzw.) muzyka - czy to nie oczywiste? A właściwie to myślę teraz nie o całej, tylko o tej "młodzieżowej".

Teraz dziękujemy sobie nawzajem wylewnie za owocne spotkanie, każdy podaje rękę kilku najbliższym sąsiadom, po czym, nie zwracając na siebie za bardzo uwagi, idziemy do domu rozmyślać nad mechanizmami działania PRLu i ich wpływem na nasze obecne gusta. Tak? No to pa i do następnego razu!

OK, znajcie moje serce - oto linek: http://www.dziennikzachodni.pl/artykul/81338,o-esbeku-ktory-pisal-piosenki,4,id,t,sa.html

triarius

P.S. Na temat kultury w PRL miałbym jeszcze sporo do powiedzenia i nie wszystko aż tak przygnębiające, jak to tutaj, bo były tam przecież sprawy, o jakich w koszmarze III RP nie możemy nawet marzyć. Zapraszam ew. chętnych do dyskusji na te tamaty.

poniedziałek, kwietnia 16, 2018

Skoro tak was to kręci...

... ludkowie moi rostomili, to pogadajmy sobie jeszcze o tym całym "dostępie". Miałbym, tuszę, ważniejsze i ciekawsze tematy do poruszenia, nabrzmiałe, Deo volente, literacką soczystością, ale nie jestem Ziemkiewicz, żeby pisać za darmo. (To był dowcip, i nie byle jaki!)

powszechny dostęp do broni palnej
Zacznijmy jednak, mimo wszystko, literacko, a konkretnie od... Sami zobaczycie. Otóż pewien niegłupi, a także prawicowy, w tym specyficznym amerykańskim sensie, człek, rzekł był raz niegłupio, że: "Każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie. I rzecz w tym, że owo rozwiązanie jest zawsze i bez wyjątku złe".

Pomyślcie chwilę nad tym stwierdzeniem! Teoretycznie (bo nie mam, niestety wielkich w tym względzie nadziei, za dużo widziałem) mogło by was to skłonić do weryfikacji różnych przekonań, które tak się już z wami zrosły, że nie potraficie sobie nawet wyobrazić, że mogłyby nie być prawdziwe. Oraz, że ktoś mógłby je podważać i nie być przy tym, nie być z tego właśnie powodu, kompletną lewacką zlewaczoną lewizną.

Jakie to poglądy? - pytacie. Rzucę paroma przykładami, pierwszymi z brzegu. Na przykład "wolny rynek". Albo "co tylko robił prlowski komuch, zrobimy odwrotnie i to gwarantuje, że będzie przecudnie". Dzięki temu ostatniemu przekonaniu, mocno zresztą popartemu tym pierwszym, staliśmy się po "upadku komuny" takim właśnie bantustanem, i do tego o wiele, wiele uboższym, niż to było konieczne.

Jeśli ktoś wam, ludkowie, stręczy jakieś proste, szybkie i oczywiście niezawodne rozwiązanie wszystkich problemów społecznych po wieki wieków, z problemem ludzkiego cierpienia na czele, którego jakoś dotąd nikomu się nie udało przezwyciężyć, choć problem ten atakowano od wszelkich możliwych stron, nie szczędząc ofiar i nakładów, to albo (excusez le mot) ruski agent lub inna tego rodzaju menda, albo zwykły idiota. (Ta ostatnia możliwość jest dość nikła w przypadku istot, którym się udało zrobić większą, lub choćby dłuższą, karierę, niż Rysiowi Petru.)

I tak samo jest z "powszechnym dostępem". Które ma być kolejnym rozwiązaniem wszystkich problemów ludzi żyjących na tym łez padole, choć przecie spoozieramy już łakomie i na odległe galaktyki. Po prawdzie to b. mgliście się nam wyjaśnia, jak by to miało działąć, ponieważ w istocie nikt nie wie, lub wie i nie chce głośno powiedzieć, do czego te pistoleciki miałyby KONKRETNIE służyć. W punktach bym prosił, jedna kartka A4 całkiem wystarcza, ale KONKRETNIE!

Jednak (i tu cudnie wracamy do tej fuzji wiszącej na ścianie w pierwszym akcie, prawdziwa wielka literatura, ach!) mamy przecież ów miażdżący argument, że w prlu broni palnej w rękach "obywateli" było b. (ponoć) niewiele, więc teraz na przekór, musi jej być jak najwięcej. Po co jednak komuch pragnął, by "obywatele" nie mieli w rękach (nie mówimy o ubekach i partyjnych bonzach) broni? Bo broń zabezpiecza przed nawróceniem się na "materializm dialektyczny i historyczny"? Bo posiadanie pistolecika w połową magazynka naboi w szafce przy łóżku sprawi, że polityczne dowcipy będzie się opowiadać bez trwożliwego rozglądania się, czy nikt niepowołany nie słucha?

Nie - po prostu dlatego, że komuch był zły i głupi, więc trza robić wszystko odwrotnie, niż to robili władcy prlu, i wtedy będzie cudnie. (Tak cudnie, jak to widzimy dokoła.) Jednak ja twierdzę, że komuch nie bał się tej broni z powyższych względów, tylko dlatego, że chciał mieć spokój i porządek.

Spokój i porządek - powtórzcie sobie i wsmakujcie się w te słowa! Oczywiście komuch był paskudny, mało kto go tak nie znosił, jak wasz oddany, ten porządek był mu w znacznej mierze potrzebny do czynienia różnych brzydkich rzeczy, ale nie wyłącznie brzydkich, bo coś tam, z konieczności, musiał czasem zrobić i na plus (tylko leberały zdają się nie musieć, ze wszystkich dotychczasowych wzgl. stabilnych ustrojów).

Przeciwieństwem porządku jest... No, co? Brawo Napieska! Przeciwieństwem porządku w społeczeństwie jest: burdel i anarchia. (Nawiasem, to dla równouprawnienia i tego tam typu parytetów zamiast Mądrasińskiego będziemy czasem mieć b. ładniutką młodą kobietkę, w dodatku pochodzącą z naprawdę dobrej rodziny hrabiów Napieskich z Napiesia. Mam nadzieję, że to nikogo nie urazi.)

Burdel i anarchia - tego właśnie chcemy w tym naszym (oby kiedyś) wyzwolonym od komuny i lewizny państwie? A może samo mówienie o "państwie" jest paskudne i "nieprawicowe"?! Przecież ci, którzy (z tego co wiem) nagłośniej i najdłużej wołają o "powszechny dostęp", państwa z samej istoty NIENAWIDZĄ i stręczą nam (nam jak nam, ale gimnazjalistom na pewno) różne tam "libertarianizmy", nie będące w istocie niczym innym, niż pradawnym skrajnie lewicowym ANARCHIZMEM, tyle że w wersji tchórzliwie "konserwatywnej".

Na amerykańskim rynku (hłe hłe, "rynek"!) mogę to jeszcze, te striemlienia znaczy, jakoś tam zrozumieć, bo US of A to czysta emanacja Oświecenia, czyli "władzy ludu", "powszechnej wolności", "równości każdego z każdym" itp., a w realu - jak to dziwnie często z liberalizmem (tradycyjna nazwa "socjalradykalizm") bywa - się to wykoleiło i mamy tam niemal czystą, a za to dość bezczelną, OLIGARCHIĘ Z PLUTOKRACJĄ, z którą faktycznie coraz ostrzej walczy prawniczo-urzędnicza mafia, ale tak czy tak prosty człowiek, jeśli nie jest wielbicielem CNNu i Clintonowej, to co on może? Chyba tylko wziąć flintę na plecy i zaszyć się w jakichś niedostępnych lasach.

Tutaj jednak? A skoro już o lasach mowa, to co ma wynikać z mapek ukazujących w dramatycznych barwach takie wołające o pomstę do nieba dzieła Szatana jak np. różnica w nasyceniu bronią palną w tenkraju i w Finlandii? Gdzie niemal każdy mieszka w gęstym lesie i poluje, a na co, że spytam, my mielibyśmy tutaj, w tenkraju, polować? (Nie pytałem "na kogo"! Proszę mnie rano bez sensu nie budzić!)

* * *

No dobra, na razie tyle. Reszta, jeśli nadal będziecie się tym tematem (i moim, pochlebiam sobie, bo inaczej się nie da, pisarstwem) podniecać, ęteraktywnie.

triarius

P.S. Swoją drogą to osły jesteście, żeście nic sensownego nie wymyślil na temat tej tektury! Kończę konkurs i wyjaśniam... Kiedy, po wielu kolejnych wywalaniach dyplomatów, tysiące tych istot zamieszkaja w tekturowych pudłach, a w cieplejszych porach roku, w cieplejszych klimatach, będą spały na tekturze w parkach - to jak to wpłynie na rynkową cenę tektury, że spytam? Coryllusa się widzę nie czytało, ale co gorzej moja tutaj nauka tygrysicznego myślenia okazałą się orką na ugorze. Smucicie mnie, ale też nie będziecie się mogli przed ukochanymi pochwalić żółtymi pasami Tygrysizmu Stosowanego. Tylko tak dalej!

wtorek, lutego 13, 2018

Zabawna przygoda filosemity część 1

Miałem ci ja kiedyś znajomego. Bardzo bliski znajomy, nie uwierzylibyście jak bliski. (Tylko bez żadnych świńskich podejrzeń proszę!) Ten znajomy opowiedział mi kiedyś ze szczegółami jedną swoją przygodę. Z jednej strony niezwykle wprost ucieszną, z drugiej mającej jednak spory wpływ na drugą połowę życia tego mojego znajomka, na jego życie zawodowe, rodzinne, finanse i co tam jeszcze.

Od czego by tu zacząć... No więc niech będzie tak... Ten mój kumpel znalazł się tak gdzieś w połowie lat '80 ubiegłego już wieku na obczyźnie. "Solidarność", brak przekonania do Najlepszego Ustroju... Takie tam. Kiedy go już po roku oczekiwania zaakceptowano jako imigranta, dano mu listę, na której było chyba ze trzech tłumaczy, a on miał z niej wybrać, który dostanie do przetłumaczenia jego dyplom wyższej, jak to się określa, uczelni.

Uczelnia z Platońską Akademią czy innym Harvardem nie mogła się równać, ale była to jedna z lepszych szkół w PRL, a nasz bohater po jej ukończeniu miał prawo dumnie określać się mianem "mgr. inż.". W naprawdę nie byle jakiej dziedzinie zresztą, choć on do tej uczelni i dziedziny miał, z jakichś powodów, stosunek dziwnie, mówiąc eufemistycznie, mieszany. Mieszany czy nie - tytuł miał, a także kilka lat pracy na stanowisku o naprawdę dumnie (jak na te czasy i ten kontekst) brzmiącym tytule zawodowym. W dość imponująco (j.w.) brzmiącej instytucji.

Wszystko to pięknie, ale nasz znajomy miał także jedną dziwną i rzadką przypadłość... Był mianowicie filosemitą. Łagodnym jak letni wietrzyk, ale niewątpliwym. Zanim rzucicie kamieniem, pozwólcie sobie parę rzeczy wyjaśnić. Wiem, że będzie trudno, ale spróbuję. Zrobię to tak pokrótce, jak to tylko możliwe, bo mi to całkiem rozwala narrację, ale po prostu bez tego się nie da. Kiedyś może powiem o tym więcej, bo sprawa nie jest nieinteresująca. (Zwracam uwagę - podwójna negacja! Do szkoły chodzili, prawda?)

c.d., Deo et Publico volente, n.


triarius

sobota, października 01, 2016

Seriale niszczą Polskę!

Odaliska

Niejedno można w telewizji znieść, jeśli człowiek umie brzdąkać na gitarze. Albo czymś. Lub, powiedzmy, jeśli lubi położyć bosą stopę na nagiej piersi niewolnicy i akurat ma takie pod ręką. (Niejednego zapewne zmartwię, ale sama stopa nie wystarczy.) W tym akurat przypadku chodziło o gitarę. Przez "niejedno", nie mam oczywiście na myśli nudnego bicia piany w wykonaniu "naszych", żeby już nie wspomnieć "nienaszych", martyrologii, "filmów dla prawdziwych mężczyzn" (pościgi samochodowe, strzelaniny, chude agresywne laski), babskiego porno, czy babskiego MMA...

Te rzeczy oczywiście nie, ale zwykła, powiedzmy, komedia, czy coś takiego da się wytrzymać. Szczególnie jeśli poprosi kobieta. Żebyśmy wytrzymali. Obejrzeli znaczy. (Nie wiem jak tam dzisiaj jest z młodymi, podobno z tym ich testosteronem istna tragedia, ale jeśli by ktoś np. chciał mieć szczęśliwy i zgodny wirtualny harem, z którym by zdalnie rozstrzygał różne nabrzmiałe problemy i wymierzał sprawiedliwość widzialnemu światu, to taki ktoś powinien starać się spełnić sporą część pragnień tych swoich ulubionych, a tak mu oddanych, kobiet. Szczególnie tych, o których one same nie mają pojęcia. I takie rzeczy. Szczegóły może kiedyś, szczególnie, jeśli zaczniecie chóralnie prosić.)

No więc znajoma poprosiła mnie, żebym obejrzał polską komedię pod tytułem "Wkręceni", a ja się zgodziłem. Przygotowałem gitarę... Nie, wygłupiam się, ona zawsze czeka przy telewizyjnym fotelu, takoż i banjo, tylko elektroniczny stroiciel gdzieś mi zniknął. Odpowiedniej niewolnicy akurat pod ręką nie miałem, więc rytm musiałem wybijać o podłogę, ale za to nie było konieczne zdejmowanie skarpetki, a to też plus.

No i obejrzałem ci ja ten film. Jakie wnioski, jakie refleksje? Po pierwsze, w części dzięki gitarze i Siboneyowi, pięknemu jak tropikalne karaibskie marzenie, nie tylko dotrwałem do końca, ale nawet było to dość przyjemne przeżycie. (Poza dręczeniem gitary udało mi się jeszcze podczas tego seansu wykonać nieco ćwiczeń izometrycznych, które ostatnio stały się jedną z mych tkliwych pasji, i nie bez powodu, ach!)

Niezłe, albo nawet całkiem dobre, aktorstwo, choć miejscami mocno przeszarżowane ("komedia panie, komedia!"). Trzy główne postacie. Jeden aktor znany mi z reklam, nie żebym dobrowolnie chciał je oglądać, bo poza Małym Głodem i paroma arcydziełami, głównie z podpaskowej niszy, reklamy mnie nie kręcą. Ten miał rólkę dość nijaką, ale na koniec się zakochał i to zapewne dla normalnych kinomanów było super.

Drugi, drobny blondynek, był za kretyna. Jak to w komedii. Trzeci i najbardziej cwany, pyskaty i chyba także najbardziej nasz, to był młody, jak się potem dowiedziałem, Opania. To nazwisko mi się już obiło o uszy. Przystojny, z imponującą fryzurą (coś nie tak z testosteronem?), choć lekko nalany. Na twarzy znaczy.

Dla mnie byłby idealny do roli Dyzmy, bo Wilhelmi mi się z tą postacią wcale nie kojarzy. Nie żebym oglądał ten film - czytałem dwa razy książkę i to mi wystarczy. Wilhelmi to zdaje się był super aktor, ale z tą jego twarzą lumpa, to nie jest to, co ja widzę w Dyzmie. Jakby nie było mandoliniście. Nie mógł więc wyglądać jak Wilhemi, z całym doń szacunkiem. (A swoją drogą, jak oni sobie radzili bez elektronicznych stroicieli z tymi ośmioma strunami?!)

Kobiety też były, jakoż i różne drugoplanowe postacie. Kobiety przeszarżowane na maksa, schematyczne i w ogóle, choć pani domu pragnąca się od pierwszego wejrzenia puścić z przybyłym bezrobotnym, branym za niemieckiego mega-inwestora, była zabawna. Konwencjonalna jak cholera, ale zabawna i w jakiś tam demokratyczny sposób drapieżna. (W sensie drapieżnego zarysowania postaci, ale zresztą w innych znaczeniach też.)

Bardzo ładne widoki Zamościa. (Dziwnie pusty jednak ten ich rynek.) "Życiowe", z założenia w każdym razie, dialogi, i parę całkiem niezłych dowcipów na temat Unii, Naszych Przyjaciół Zza Zachodniej Granicy. (Nie mówimy tu o serbo-łużyczanach, choć ja bym akurat chciał.) Drugoplanowe postacie bardzo już schematyczne, nie tylko kobiety. Cała historia wzięta żywcem z setek, jeśli nie tysięcy, różnych filmów czego tam, czyli "Kapitan z Köpenick", czy jeszcze chyba wcześniej, "Martwe dusze". Z pewnością jednak Plautus z Terncjuszem też ten motyw wykorzystywali.

Czyli przyjeżdża jakiś byle kto gdzieś, a tam biorą go za bógwico i odpowiednio do tego traktują. No więc doszliśmy do scenariusza, stwierdzając, że sam pomysł nie był oryginalny, mówiąc bardzo już łagodnie, i choć został dość radykalnie, w założeniu przynajmniej, zaktualizowany, to jednak cały czas miało się to subtelne wrażenie mocno odgrzewanego kotleta.

Dalej, jeśli chodzi o scenariusz, który był absolutnie najsłabszym elementem tego filmu - w istocie niezwykle wprost słabym - było już tylko gorzej. Odgrzewany motyw główny da się przeżyć, a w mistrzowskim wykonaniu potrafi nawet stanowić zaletę, vide różne dowcipne parafrazy, choćby te Mela Brooksa (rodem z Warszawy, by the way), żeby daleko nie szukać, bo i żaden ze mnie znawca kina. Jadnak, poza niezłymi dowcipami i (zapewne) znośnymi, w dolnej granicy chyba jednak, dialogami, było fatalnie.

Nie dość że sytuacje niezwykle wprost banalne i tylko dlatego nieprzewidywalne, że nikt takiego przewidywalnego banału nie mógł przewidzieć... Może przesadziłem - ja w każdym razie bym nie mógł, choć za wychowanego na serialach konesera sztuki filmowej nie mogę ręczyć. Szczególnie, jak to bywa, rozwiązanie okazało się słabe i naciągane, bo, jak każdy wie, pierwszy akt sztuki potrafi napisać każdy, a dopiero potem zaczyna się prawdziwe pisarstwo. To faktycznie dość prawdziwe stwierdzenie, bo wystarczy wymyślić jakichś ludzi, jakąś sytuację, i pozwolić tym ludziom gadać, albo czasem nawet i działać... Tylko co potem!? Co potem!?

I tu, niestety, prawda ta okazała się dla twórców zgubna. Co do nieprawdopodobnych wprost idiotyzmów scenariusza, to najpierw uderzyła mnie taka rzecz (faktycznie nie dla każdego konesera kina i balonów chyba oczywista), że oto do ratusza w Zamościu nasz dzielny zakochany przywiązał balon, w którym się zaraz miało skończyć paliwo, bo to był balon w stylu pana Montgolfier, więc panika i w ogóle. Tylko jak on ten balon, duży, lecący sobie w łatwy do zauważenia sposób i z założenia niesterowny, zdołał on tam niepostrzeżenie podprowadzić i przywiązać?

No dobra, akurat do mnie doszło, dlaczego ten rynek widziany z lotu ptaka był taki dziwnie pusty. Jeśli był taki pusty w dzień, to co dopiero w nocy! Więc faktycznie, w tym specyficznym świecie to się dało jakoś zrobić. Jednak najniesamowitszym idiotyzmem filmu było to, że szwarcharakter, który podmienił naszym bohaterom milionową łapówkę na wydrukowane własnoręcznie pieniądze...

Ucieka i najpierw cieszy się tą swoją pełną gotówki teczuszką, co jest dość zrozumiałe, tym bardziej, że jedzie super bryką, co niektórych podnieca bardziej niż gitara czy niewolnicza pierś, a potem gdzieś tam na chwilę wstępuje, do banku chyba - jakże logicznie! - pozostawiając tę teczkę z milionem w niezamkniętym najnowszym BMW (poznałem po napisie, że to było BMW, bo inaczej bym nie miał jak), no i oczywiście w pięć sekund jakiś złodziejaszek mu to kradnie. Zbrodnia nie popłaca, kochane prole, idźcie pracować - taki musi z tego być morał. (A na deser serial.)

Nie tak to wyglądało w genialnej, choć przecie prlowskiej, komedii "Gangsterzy i filantropi"! Czyli jeszcze jednej wariacji na odwieczny temat kapitana z K., tylko że naprawdę znakomitej. Tam zarówno samo zawiązanie tematu, jak i jego rozwiązanie, były błyskotliwe. Nie to co tutaj.

A tak przy okazji, skorośmy przy scenariuszu, to już nie będziemy nawet omawiać nie-do-wyobrażenia zawiązania tej cudownej, jak się pod koniec szczęśliwie okazało, miłości nie wspomnę, bo to by się nie dało wyjaśnić krótko i bez liźnięcia co najmniej Propedeutyki Psychologii Podlotka. Może współczesny młodzian wierzy w taką wersję kobiecej psychologii, ale stary wróbel jak ja nie. (Fakt, że wróble nie oglądają seriali i niewiele rodzimych komedii.)

W sumie, jeśli robi się w tenkraju filmy na podstawie tak beznadziejnych scenariuszy, to musi działa tu - świecka, cywilna zapewne, choć i na to nie ma gwarancji - wersja Resortowych Dzieci. Czyli że komuch miał swoich artystów, którzy byli sprzedajne świnie, ale jednak część z nich to były niebylejakie remiechy. Ich natomiast potomstwo to już przeważnie dno (oczywiście są wyjątki, a mówię tu tylko o SCENARIUSZU tego filmu).

Co drugi "prawicowy bloger" w tenkraju (bez cudzysłowu się nie da, ale chyba się rozumiemy), po parodniowym kursie, napisałby znacznie lepszy scenariusz. Po prostu! Więc to, że nie pisze, a pisze ktoś, kto potrafi wyprodukować tak nieprawdopodobną chałę, świadczy o tenkraju więcej, niż całe masy tego, co nam w "naszych" mediach stręczą. Scenariusz zaś wydaje mi się najważniejszą w istocie częścią filmu, i to nie tylko ja tak sądzę, bo słyszałem ostatnio wielkiego zagranicznego znawcę, który tak właśnie twierdził.

I mimo to, mimo że to kosztuje i przynosi miliony, zajmują się tym w tenkraju ludzie, którzy pewnie na codzienny chleb zarabiają pisaniem scenariuszy do tasiemcowych seriali, którymi się pono lud pasjonuje, i które bez cienia wątpliwości zarówno mają służyć do urabiania tego ludu na lubianą przez niektórych, tzw. "elity", modłę, jak i świetnie się w tym z pewnością sprawdzają. Przerabiając zwykłego prola, w sumie wciąż jakoś tam zdrowego, na leminga.

To, że mamy podobno dobrych aktorów, nie jest zapewne złą rzeczą - lepsze dobre cokolwiek, niż złe - ale też, jak to zauważył jakiś publicysta w mrocznych czasach PRLu (niewykluczone że Urban nawet, ale w czasach prze-rzecznikowskich, kiedy dawał się strawić, poza oczywiście wyglądem, który wiele tłumaczy) -  ale też powtarzanie cudzych kwestii i udawanie różnych emocji to nie jest ani męska sprawa, ani bardzo mądra, więc to raczej świadczy o naszej, jak twierdził ten ktoś, i moim zdaniem nie bez racji, niedojrzałości. Intelektualnej i emocjonalnej, jako... Jako no - Polaków, żeby nie komplikować z "narodem" czy "społeczeństwem".

A film to w tenkraju (w mrocznym PRLu było jednak z tym znacznie lepiej), to po prostu zbieranina różnych przecudnych rzeczy, bez większego ze sobą związku: dowcipasy, choćby nienajgorsze i w sumie słuszne; widoczki zabytkowego miasta; dialogi "prosto z życia" (nie do końca mnie jednak przekonujące); trochę ślunskiego akcentu (lubię dialekty, nie tylko zresztą polskie); niezłe, albo i lepiej, aktorstwo... Natomiast cała historia i połączenie tego wszystkiego w jedną całość - totalna klapa!

Ludzie, chcemy uratować tenkraj, to wymieńcie kadry, nie tylko w sądach, ale także np. wśród scenarzystów! Wsadźcie tam choćby blogerów. Blogerzy na plan! A jeśli ktoś, nawet i bliski mojemu wirtualnemu i intelektualnemu sercu, zechce następnym razem przekonać mnie do obejrzenia w całości zrobionego w III RP filmu - to niech mi dostarczy słodką i uległą cycatkę pod stopę! Albo chociaż niech nastroi mi tę cholerną mandolinę!

triarius

P.S. A jako bonus wymyśliłem właśnie dla was zagadkę: Jak się nazywa scenariusz filmu o bokserach? "Szczenariusz"!

poniedziałek, sierpnia 29, 2016

Bóg a sprawa polska

Dzisiaj śmiertelnie poważnie i gdybym mimo wszystko zaczął swoje zwyczajowe stylistyczne, słowotwórcze, i jakie tam jeszcze figle, to proszę mnie walnąć zwiniętą gazetą po nosie, albo polać wodą ze szlaucha! Dlaczego poważnie, spyta ktoś. To nie wynika z wahań mojego nastroju, tylko z tematu, który chcę dziś poruszyć.

Jednak z powodu tej powagi nie potrafiłem wymyślić dobrego tytułu (tu by trzeba autentycznego poety, albo i to by nie dało rady), więc tytuł jest nieco w stronę błyskotliwości, a nawiązuje do bonmotu, który mi właśnie przyszedł do głowy, będącego prostą parafrazą scholium Dávili. Bonmot nasz idzie tak: "Nie jest trudno wierzyć w Boga, trudno jest tylko uwierzyć, że się interesuje Polską". (W oryginale Dávila  nie wspomina o Polsce, co można zrozumieć, a mówi po prostu "o nas", w sensie że o ludziach.)

Ja tam z tą wiarą w Boga wciąż mam nieprzezwyciężone problemy, ale to co się obecnie dzieje z Polską zaczyna mnie powoli zadziwiać. Tak mi to mianowicie wygląda już trochę tak, jakbyśmy znowu trafili w wyrwę w czasoprzestrzeni, jakiej dosłownie NIKT nigdy nie ma prawa się w tym naszym ziemskim bytowaniu spodziewać - choćby nie wiem jak była dlań konieczna -  skutkiem czego my tu sobie zaczynamy robić naprawdę fajne rzeczy, a nasi liczni wrogowie i jeszcze niestety liczniejsi przyjaciele zdają się być sparaliżowani.

W sensie, że na razie nam niespecjalnie przeszkadzają, nie mówiąc już o rozbiorach, wdeptaniu nas w ziemię (mówimy o realu, nie o ujadaniu), czy uczynieniu z naszej prześlicznej równiny bezludnej, spalonej i napromieniowanej pustyni.

Nie mówmy oczywiście "hop" i w ogóle uważam, że gdzie się da, należy zachować low profile, ale zaczyna mi to wyglądać przedziwnie pozytywnie - coś niemal jak wojna na raz przegrana przez wszystkich naszych trzech zaborców i kilka innych czynników, których źródła i stojące za nimi motywy można sobie różnie, w ogólnych rozważaniach o świecie, oceniać, ale które wtedy były dla nas ogromnie korzystne.

Kto mnie trochę zna, wie, że narodowe obchody to nie jest to, co by mnie często doprowadzało do zachwytu, nie mówiąc już o martyrologii. Oczywiście mam nadzieję, że nikt nie bierze tego za lekceważenie naszych niezliczonych ofiar, nie mówiąc już o braku szacunku dla bohaterów, którzy coś istotnego dla Polski poświęcili. To nie o to chodzi, tylko o to, że często dostrzegam w tym masochistyczną rozkosz lizania własnych ran, połączoną z działalnością pozorną, którą można określić jednym zbiorczym hasłem "cała para w gwizdek".

Gdybyśmy się odgrażali, też byłaby cała para w gwizdek i wcale nie byłoby dużo lepiej, jeśli w ogóle, co więcej nasi liczni przyjaciele by nam wtedy dali popalić, ale takie od przyjaciół bezpieczne, za to masochistyczne popłakiwanie, na cały głos zresztą i z przytupem, też wcale mnie nie cieszy.

Co powiedziawszy, przejdę do sedna i rzekę, iż wczorajszy pogrzeb Inki i Zagończyka bardzo mi się podobał - zarówno sama idea, jak i niemal całość wykonania. Właściwie cała całość, bo ohydę tych wszystkich nowszego typu pomników, które nam Ojczyznę przyozdabiają - tych postaci z brązu, ach jakżesz realistycznie oddanych - można potraktować jako coś poza zasadniczą sprawą.

(Co nie zmienia faktu, że ja bym takiego pomnika nie chciał i bardzo bym pragnął, żeby poznikały. Czym je zastąpić? Nie mam pojęcia. Może prasłowiańskimi dębami? Naprawdę nie wiem, ale ohyda jest ohydą i nic na to nie poradzę. A ohyda NIGDY nie jest dobra.)

Historia Inki to wspaniały przykład bohaterstwa, te jej słowa z ostatniego grypsu - te o babci i zachowaniu się jak należy - są po prostu... Nie wiem jak to określić, mówienie o arcydziełach w tym akurat kontekście wydaje mi się nieco zbyt frywolne... W każdym razie lepiej nikt by nie potrafił. To jest po prostu wielkie. Traugutt też był w podobny sposób bohaterski, ale on był żołnierzem, co do czego nie mógł mieć wątpliwości, a Inka mogła, tak jak większość z nas.

To naprawdę był pewien specjalny, ale jednak rodzaj greckiej tragedii - katastrofa czy klęska... I niech mi nikt nie mówi, że nie klęska i katastrofa, skoro młoda osoba zginęła po torturach, a Polska jeszcze po 70 latach nie jest wolna od Rzeplińskich i Tulejów, jak też od Merkeli i czego tam jeszcze. Jasne że w tym była niesamowita wzniosłość, a jeśli ktoś szczerze wierzy w wieczną szczęśliwość w Raju - no to oczywiście w tych kategoriach nic aż tak strasznego się Ince nie stało. (Ktoś by reflektował na podobny koniec dla siebie?)

Polska jednak powinna była być wolna - także od przodków Tulei i Michnika - już wtedy, panna Siedzikówna powinna była żyć jeszcze dość długo, choć oczywiście tu nie ma pełnej gwarancji nawet w najlepszym kraju, więc to było jak najbardziej zwycięstwo MORALNE, zgoda, ale raczej żadne poza tym. Czyli dokładnie tak, jak w przypadku Antygony! I o to mi tu właśnie chodzi.

Oddanie hołdu tym dwojgu bohaterom było oczywiście rzeczą piękną, słuszną i pewną pośmiertną rekompensatą, chciałoby się wierzyć, że ktoś, gdzieś odczuł to jako rekompensatę, ale tu już wchodzimy na teren czystej metafizyki.

Było to także bardzo oficjalne przyznanie, że PRL to nie było naprawdę polskie państwo, co uważam za ogromnie ważne i w miły sposób w dodatku wzbudzające bezsilną (na razie i oby na zawsze) wściekłość tych wszystkich pieszczoszków przywiezionej nam ze wschodu obcej i agenturalnej władzy, których wciąż mamy od cholery, i to nie w takich miejscach, w jakich ew. można by ich chcieć.

Tak całkiem nawiasem, to chciałem swego czasu, "w podziemiu", wspomnieć w jakimś "podziemnym" tekście o tym właśnie, że ta komusza władza nie jest po prostu legalnym polskim rządem, bo ten siedzi w Londynie, ale kolega dostarczający te moje twory w głąb "podziemia" osadził mnie słowami "pomyśl o drukarzach".

Nie chodzi tu oczywiście o mnie, bo napisanie tego w jednym egz. to nie było żadne bohaterstwo, zaś o tym Rządzie Londyńskim to ja tak myślałem od małego, ale chodzi mi o to, że jak za kimś się za każdym razem wstawiali różni zachodni eurokomuniści, żeby już na nich skończyć, to się dawało robić w PRLu opozycję - co innego jeśli się nikt taki nie wstawiał, więc trudno się dziwić, że dziś tak wielu dawnych znanych opozycjonistów to ciężka lewizna, a porządny człowiek i patriota albo skończył jak Inka i Zagończyk, albo wegetował zgrzytając zębami, bo cóż innego mu pozostało?

Cały czas brakowało mi tego oficjalnego odcięcia się naszego państwa od PRLu, co niestety nie w każdej dziedzinie da się zrobić, ale naprawdę nie ma powodu, by się do różnych komuszych działań przyznawać, albo honorować te zobowiązania, które komuna w naszym imieniu podejmowała, o ile da się z tego wyplątać. A żeby chcieć się wyplątać, trzeba głośno i oficjalnie odciąć się od PRLu uczuciowo i ideowo. Tu właśnie sprawa Niezłomnych ma swoje realne i polityczne znaczenie.

To w ogóle jest sprawa, która jest w stanie trafić do młodzieży, a te słowa Inki to już w ogóle brzmią jak najlepsza dewiza i motto dla różnych patriotycznych działań, tylko że to też trzeba zrobić uczciwie, bez nadmiaru głupoty i nie dopuszczając do tego różnych cwaniaczków. Te koszmarne zaiste pomniki pokazują w miniaturce (?), jak łatwo jest zrobić z patriotyzmu, czy powiedzmy z miłości do JP2 (czego nie chcę oceniać, bo to ma różne aspekty itd.), paskudne pomniki, które odstręczą od tych idei każdego, kto ma nieco poczucia smaku.

Tak więc patriotyczne wzmożenie (użyłem tego słowa, ale w jak najbardziej pozytywnym sensie), szczególnie młodzieży - jak najbardziej! Historia Inki - jak najbardziej! Jej ostatnie słowa... "Arcydzieło" brzmi zbyt wulgarnie, ale nie ma lepszych! Jednak za tym musi coś iść, i to nie kolejne nakręcanie emocji, choć tym razem wyszło to tak dobrze, tylko konkretne działania. Jakie? Na pewno coś innego od sprzątania po psie i płacenia za telewizor - tyle wiem na pewno.

Jest to ogromny potencjał patriotyzmu, ma to szansę trafić do młodzieży jak mało co innego, ale też jest tu ogromna odpowiedzialność, bo można to zmarnować bardzo łatwo, najpierw czyniąc z tego dętą i do niczego nieużyteczną szmirę, a potem jednak każdy się prędzej czy później połapie, że coś tu nie tak, i się odwróci.

Poziom - jeśli to porównamy z muzyką - różnych tam Kukizów, Skibów, Trubadurów i innych spraw na tym poziomie, do których idealnie pasują (choć o gustach non est disputandum) słowa: "Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio!", to nie jest ten, na którym patriotyczne emocje naszej młodzieży powinny być nakręcane! (Nawiasem mówiąc, trudno o bardziej liberalną zasadę niż ta, bo to w sumie sama przecie esencja liberalizmu. Tylko potem niech się nikt nie dziwi, że liberalizm zabija patriotyzm i samo państwo narodowe, nawet niespecjalnie się w tym kierunku wysilając.)

Szmira zawsze będzie szmirą, czyli trucizną dla ducha, a gdybyście ludzie mieli rozum i słuchali Monteverdów tego świata zamiast tego, co słuchacie, nie mielibyście dziś większości tych mentalnych problemów, kiedy to jakiś kolejny "geniusz" i nasz ulubieniec okazuje się być komuszą świnią... Nie budujmy patriotyzmu na szmirze - powtarzam! Co z kulturą popularną zatem? To sprawa dość skomplikowana, więc na jakiś inny raz, ale przywołam Dávilę, który rzecze iż: "Sztuka ludowa to to, czego lud w ogóle za sztukę nie uważa - to co uważa to po prostu szmira".

Szmira zaś... Już wiecie, tak? No, tośmy sobie tę sprawę wyjaśnili. Na koniec jeszcze taki drobiazg... Ktoś może uważać, że taka okrutna męska świnia jak Pan Tygrys może mieć coś przeciw temu, że Inka jest porucznikiem. Bzdura! Pan Tygrys jest przeciw wysyłaniu kobiet do bezpośredniej walki, najlepiej byłoby w ogóle trzymać je z dala od zabijania kogokolwiek, choćby dlatego, że wykorzystujemy wtedy opory porządnych ludzi przez zabijaniem (naszych) kobiet, podczas gdy nieporządni takich oporów nie mają, te opory jednak w końcu muszą paść i wtedy my płaczemy, że nam nasze słodkie niewinne kobietki ktoś brutalnie... Da się to zrozumieć?

Inka była jednak sanitariuszką, więc to jest jak najbardziej OK, a że ma szarżę i miałaby mundur? Chciałbym, żeby w Polsce, kiedyś wreszcie naprawdę wolnej, formacje kobiece, nie walczące z nikim bezpośrednio, były oddzielone od męskich, bo żęderu wciąż nie lubię, i miały w związku z tym INNE mundury, jednak po cywilnemu przecie chodzić nie będą, więc mundury (dobrze leżące i twarzowe, ach!) jak najbardziej.

A szarże mogą być te same, nie ma problemu. Inaczej byłoby to cholernie skomplikowane. Tak czy tak generał piechoty łanowej to nie to samo co generał Armii Zbawienia (który akurat może być kobietą, tylko że to nie ma z nami tutaj nic wspólnego).

W sumie, powtórzę: to było naprawdę potrzebne i piękne, jest w tym, jak sądzę, ogromny potencjał, ale też trzeba to należycie wykorzystać, młodzież nie może dojść do wniosku, że ją się emocjonalnie nakręca do jakichś przyszłych poświęceń, kiedy ta nakręcająca elita ustawia się sama rufą do wiatru, z nadzieją na jakieś wulgarne osobiste korzyści... I te rzeczy. A nawet jeśli ta elita jest uczciwa i napędzana szczerym patriotyzmem, to i tak należyte wykorzystanie tego rodzącego się właśnie (jak przewiduję i mam nadzieję) patriotyzmu, zdolności do poświęceń itd. - wymaga nie tylko uczciwości i własnego patriotyzmu, ale też (i to mnie właśnie mocno niepokoi) masy rozumu i choć trochę przyzwoitego smaku.

Miejmy jednak nadzieję, kiedy już najlepiej jak się da zrobimy wszystko, co do nas należy i co od nas zależy, że naprawdę Bóg istnieje, i to taki, któremu, o dziwo, z jakichś nie-do-końca-jasnych powodów zależy na Polsce. Albo może to jakieś Prawa Natury, całkiem świeckie, choć to by było już nie-do-uwierzenia dziwne.

(W każdym razie jest dziwnie OK, choć nie łudźcie się, że to kiedykolwiek dotrze do rasowych lemingów - mam doświadczenia z jednym takim, z których wynika, że do nich nigdy nic z tej sfery dotrzeć nie może. No ale o żydokomunie porozmawiamy sobie kiedy indziej, Deo, oczywiście, volente.)

A swoją drogą ta babcia Danuty Siedzikówny powinna też dostać pośmiertnie order, i to nie byle jaki!

triarius

P.S. No dobra, wyjaśnię jeszcze dlaczego tak się głupio upieram, że NIE SZMIRA. Otóż szmira, moi rostomili ludkowie, to jest ORDYNARNE KŁAMSTWO. Kłamstwo na poziomie plucia oszukanej ofierze w gębę, i nieważne, że ona tego często nie potrafi zauważyć. Prędzej czy później autentycznie patriotyzmem rozedrgana młodzież ten fałsz wyczuje. Poza tym szmira to po prostu szmira i dlatego jej nie znosimy. Prawdziwa sztuka jest bardziej prawdziwa od wulgarnych faktów, szmira jest kłamstwem, a rozrywka może być niezła, nie będąc autentyczną sztuką, fakt, ale nie o tym mówimy.

No to macie jeszcze bonmota: "Ryba psuje się od głowy, państwa i narody psują się od szmiry". Dixi!

niedziela, sierpnia 07, 2016

O Januszach (1)

Janusze w stanie patriotycznego wzmożenia
Jak każdy wie, toczy się przeogromna debata na temat tzw. Januszów, czyli takich, co przyjeżdżają latem to różnych Sopotów (dla mnie to zawsze była "stonka" i komu to przeszkadzało?), żrą frytki na zjełczałym oleju, słuchają na całą okolicę obrzydliwego... przecież nie powiem "muzyki"... czegoś... a do tego chętnie ubierają się w biało-czerwone koszulki na różnych tam meczach.

Celebryci na nich zażarcie napadywują, czemu "nasi" dają jadowity odpór, i tak to się kręci. Chciałbym rzucić nieco światła i odrobinę rozumu do tej, niesamowicie wprost żenującej, w mojej skromnej opinii, "debaty". Co więcej, zrobimy to sobie hiper-wprost-metodycznie.

* * * * *

W nabrzmiałym i (nie bójmy się tego ślicznego słowa!) NABOLAŁYM januszowym problemie na pierwszy rzut oka dostrzegam następujące kwestie składowe:

1. nazwa sama w sobie
2. celebryci sami w sobie, na Januszów plujący
3. stosunek "naszych" do owych celebryckich plujów
4. Janusz jako taki - pomijając już rozkoszność przekomarzanek z obecną elitą: jest ci on powodem do radości, czy wręcz przeciwnie?
5. polskość w tym wszystkim, czyli patriotyzm taki i inny
6. podsumowanie - czyli jak w sumie?
7. ew. ozdobniki, bąmoty i błyskotliwostki

* * * * *

Ad 7. Która matka jest lepsza? Czy ta, co swoje dziecko uważa za najcudowniejsze na świecie (jak większość matek jedynaków zapewne, przy liczniejszym potomstwie staje się to trudniejsze), czy też ta, która znając niewydarzoną pokraczność owocu żywota swego - jednak kocha je, ponieważ jest własne?

* * * * *

Ad 1. Nie chciałbym zbyt długo dręczyć tego akurat tematu, bo może mi nie wystarczyć pary wodnej na rzeczy istotniejsze, a P.T. Czytelnikowi może zabraknąć na nie cierpliwości, ale ta właśnie rzecz bije po oczach na samo przywitanie, a poza tym jest symptomatyczna.

Otóż nazwa "Janusz" w odniesieniu do zjawiska, które sobie dopiero spróbujemy dokładnie określić i ocenić, ale w sumie przecież z grubsza wiemy, o co chodzi, jest dla mnie symptomem upadku mediów, dziennikarstwa i wszelkich związanych z tym spraw.

Nazwa ta nie ma najmniejszego sensownego związku ze zjawiskiem, które rzekomo określa - imię "Janusz" jest normalne i przyzwoite, postponowanie noszących go ludzi, tylko za to, że je noszą (a jest to przecież dokładnie to, co, przynajmniej w swojej opinii, owi celebryci robią!), jest zachowaniem z kategorii mitycznego rasizmu czy innego "hejtu", tylko że tym razem naprawdę.

W odróżnieniu od genialnych mian, których przykładem jest "leming" - to tutaj to po prostu jakiś pismak sobie wymyślił, bo czemu niby nie, krótkie, dźwięczne, w dodatku POLSKIE (choć pochodzenia węgierskiego przecie, od Janos), o co im jak najbardziej chodziło...

Jednak najgłupszy pismak nie odważyłby się przyklejać całkiem bezsensownej łatki do jakiegoś zjawiska, gdyby nie był pewien, że inni, którym oszczędził umysłowego wysiłku na wymóżdżanie jakiegoś własnego określenia, skwapliwie to podchwycą i sprawa zacznie się wiralnie propagować. Mem po prostu, hurra! Że bez sensu? A co to za problem? Byle na chama, byle głośno, byle głupio!

* * * * *

Ad 6 i 2. Przeskoczymy sobie na chwilę do szóstki i dwójki, ponieważ obawiam się, iż w przeciwnym przypadku P.T. Potencjalny Czytelnik - znający może skądsiś moje elitarystyczne, monteverdyczne gusty - mógłby nasze rozważania na samym początku ze wzgardą odrzucić, sądząc, że ja ustawiam się po stronie owych celebrytów, co mogłoby mu dać asumpt to przeróżnych przemądrych rozważań, jak to w końcu z każdego farbowanego wróbla wyjdzie sęp i hiena...

Czyli że prawda się wydała, nikomu nie można ufać, a Pan Tygrys taka sama menda i szuja, jak pierwszy z brzegu... Żebym ja jeszcze pamiętał nazwisko któregoś z tych celebrytów. (Nie żeby mnie ten brak jakoś szczególnie bolał.) No - niech będzie z grubej rury: Komóra z ruskiej budy!

Otóż to nie tak! Ci celebryci (i tu sobie załatwiamy punkt 2, gdyby ktoś to miał naukowo, na doktorat jakiś, analizować) to dla mnie właśnie zupełne NIC i zaskakuje mnie, a także martwi i nieco śmieszy, że "nasi" w ogóle ich jakoś znają, w dodatku powielając ich opinie i przejmują się nimi. To jest NIKT, ignorować tę swołocz - nie tylko ich wypowiedzi o Januszach, czy o czymkolwiek zresztą, tylko wszystko - całą @$%^ "twórczość"! Wyznam bez przesadnej skromności, że Bozia obdarzył mnie niemal całkowitą odpornością na słowicze tryle wszelkich szmirusów, za co pięć razy dziennie wznoszę do nieba dziękczynne modły.

Zgoda, nie jestem typowy, ale faktem jest, że mi to oszczędza masę głupich błędów i idiotycznych "sporów". Trochę szczegółów? OK. W takim PRLu, na przykład, poza Starszymi Panami, bardzo niewiele było rzeczy, związanych ze "sztuką" czy "kulturą", na które bym jakoś pozytywnie patrzył. Wrocławski zespół Romuald i Roman do nich należał.

Zgoda, była to co prawda żałosna amatorszczyzna, ale za to jeśli w ogóle występował w prlowskiej telewizji, to sporadycznie, i mógł sobie w związku z tym pozwolić na włosy zasłaniające uszy. Albo może odwrotnie to było z przyczyną i skutkiem. (Serio, tak to wtedy działało.) W odróżnieniu od takich np. (o Boże!) Skaldów, dzięki którym do PRLu pałałem niegasnącą nienawiścią. (Choć paru innych szmirusów też się przyczyniło.)

Jakaś Młynarska, mgliście pamiętam... Jej ojciec (tak?) nagrał w latach '60 jedną znakomitą płytę, niewątpliwie ubecja co najmniej wydała mu na to zgodę, potem było już tylko gorzej, choć czasem dało się wytrzymać, ale kim jest ta jego córka? Nic, zero, null! Stuhr?

Czy nawet dwa? Ktoś kiedyś DOBROWOLNIE oglądał jakieś coś z tymi ludźmi? No to gratuluję gustu i nadmiaru czasu! Nie, fakt... Sam jakąś "Seksoramę", czy jak to się tam wabiło, oglądałem, w Szwecji chyba zresztą, ale to wyłącznie z powodu rozbieranej sceny z meczem babskiej siatkówki - przysięgam! Stuhra mogło tam dla mnie całkiem nie być. jak i w ogóle nigdzie.

"Patriotyczna prawica", która zna Stuhry i Młynarskie, a do tego przyznaje im tyle statusu znakomitości, że przejmuje się ich opinią i zaszczyca ich (żałosną, ale jednak) polemiką? Nie, sorry, to nie dla mnie! Wyprowadźcie mnie stąd na świeże powietrze, bo się uduszę!

Zaś wracając do spraw ogólnoludzkich i obiektywnych - tę @#$% "elitę" po prostu należy totalnie ignorować (nie zapominając o odstawianiu od cycka i ew. pakowaniu do pierdla, kiedy zasłuży), oraz JAK NAJSZYBCIEJ zastąpić autentyczną. Autentycznie polską. (I najlepiej Tygrysiczną. JK jest super, ale tylko na krótką metę i b. lokalnie.)

* * * * *

Ad 7. Chłoszczę głupotę, chamstwo i podłość TYM MOCNIEJ, szmirę też zresztą, im intensywniej wymachuje biało-czerwoną flagą. Sorry, ale tak mam i tego nie zmienię!

(Zresztą w czasach szemranych KODów nie ma nawet w tym nic paradoksalnego czy błyskotliwego.)

* * * * *

c.d. Deo volente n.

triarius

czwartek, grudnia 31, 2015

Refleksje na koniec roku (mam nadzieję, że nieco mniej banalne od większości tego typu elukubracji)

Kończy się właśnie rok, który, po krótkim lecz dogłębnym zważeniu tej kwestii, muszę uznać za najlepszy dla Polski od roku 1918, czy może 1920. W każdym razie druga połowa tego roku jest zdecydowanie na plusa, a dynamika też (odpukać) rysuje się, jak na to co mamy na świecie, pozytywnie. Z tej tezy wynika kilka innych interesujących wniosków, z których niektóre pokrótce zasygnalizuję.

Po pierwsze, Tygrysizm Stosowany znowu wygrał z różnymi takimi podejściami, które - jak szczerze patriotyczne by w zamiarach nie były i jak znaczącymi by się nie podpierały autorytetami (choć dla mnie Józef Mackiewicz na przykład to żaden autorytet w sowietologii i podobnych sprawach, czy zresztą czymkolwiek; niech mu ziemia lekką itd., ale nie), jedynie gryzą sercem, masują sobie te ślicznie, mimo lat komuny i III RP, zachowane cnotki, i czekają na gen. Andersa na białym koniu.

Kto wie do kogo piję, ten wie, inni mogą się łaskawie domyślać, jeśli łaskawie zechcą. III RP może być równie, lub niemal tak samo, obrzydliwa jak PRL, ale jednak działało to całkiem inaczej. W tym na pewno inaczej działały i w innym miejscu tego systemu były umiejscowione wybory.

Gadki-szmatki na przykład, że to niby głosowanie w III RP (niech szczeźnie, tutaj całkowita zgoda!) jest całkiem tym samym wygłupem bez najmniejszego przełożenia na rzeczywistość, co w PRL, zawsze były (sorry, jeśli komuś kaleczę nabrzmiałe ego!) głupie; najczęściej, jak podejrzewam, zdradzały lenistwo umysłowe i wygodnictwo w realu; a to co się w roku 2015 stało wykazało ten fakt tak dobitnie, że uciekanie od tej prawdy odbiera chyba po prostu prawo nazywania się polskim patriotą i człowiekiem myślącym.

Wyrażę tę myśl raz jeszcze, w cholernie przystępnej i jasnej formie: O ile w PRL wybory faktycznie były żałosną farsą bez znaczenia i udzial w nich zawsze był jakąś formą osobistego upokorzenia, to w PRL bis, inaczej zwanej III RP, (która wciąż jeszcze nam niestety panuje, choć już nieco mniej) jedynym mądrym i (jednocześnie) przyzwoitym zachowaniem jest jednak głosowanie, a przez ostatnich z grubsza 10 lat - głosowanie na PiS.

Oczywiście jeden głos o niczym nie może przesądzić itd., zgoda, ale tę kwestię sobie już tu kiedyś dyskutowaliśmy. Pascal rzekł credo quiam absurdum est, no to wy możecie sobie rzec eligo quia absurdum est i jazda na wybory! Takie to proste - żeby każde patriotyczne działanie zawsze było tak proste, oczywiste i w dodatku bezpieczne!

Co powiedziawszy, dodać jednak muszę, że porównanie roku 2015 - dla Polski, bo nie dla Francji i USA przecież, ale też Polska nas najbardziej przecie obchodzi - do lat 1918 i 1920 jest jednak jakoś kulawe i, jak się głęboko zamyślić, nieco przygnębiające. No bo wtedy - wiadomo: niepodległość, która zaraz się sprawdziła i potwierdziła w starciach z agresorami, skuteczne, jakby nie było, zjednoczenie rozbitych społeczeństw z trzech zaborów itd.

Teraz zaś po prostu do władzy - tej dzisiejszej, "demokratycznej" (jak to się oficjalnie wabi, choć jakakolwiek realna demokracja to dziś przecie "populizm", młodszy brat terroryzmu), w kraju zniszczonym, lekceważonym i semi-kolonialnym, gdzie władza w związku z tym wszystkim b. niewiele może... no chyba, żeby z czasem zmieniła różne sytuacje i móc zaczęła... - doszła ekipa mająca, na odmianę, dobro Polski na względzie...

Nie mówię, że jest jakaś gwarancja, że ci ludzie zawsze będą mieli rację, a nawet na pewno zawsze jej nie mają, ale jednak w porównaniu z platfąsami od ośmiorniczek i poklepywania się z Merkelą to jest niebo a ziemia... A więc dobro Polski, to raz, plus dwa, czyli to, że na razie - o dziwo i Deo gratias! - zdają się postępować nieoczekiwanie sprawnie i sensownie.

No i jeszcze trzy, czyli to, że ta ekipa ma już całkiem niemałe poparcie w naszym dzielnym ludzie, a jeśli jeszcze to się trochę pokręci, to ten lud - jak doszczętnie nie byłby chwilowo rozbrojony, pozbawiony wpływu na cokolwiek, zatomizowany i poznawczo/intelektualnie zagubiony - nie da już tego po prostu gładko odkręcić.

"Arabska Wiosna" w Polsce to nie jest jakaś przeurocza perspektywa dla polskiego patrioty, w tym oczywiście dla Stosowanego Tygrysisty, ale ona nie jest urocza także dla naszych ukochanych sąsiadów, przyjaciół, sponsorów i całej tej @#$%^ reszty, która kręci tym nieszczęsnym bantustanem z krzywdą dla tubylców i innych głowonogów. Nieco się jednak zastanowią, zanim zagrają z nami naprawdę ostro - i tym bardziej będą mieli powód się zastanawiać, im dłużej PiS będzie tak fajnie sobie radził, jak to czyni na razie.

Natomiast granie nieostro jakoś im wyraźnie słabo wychodzi - trybuni ludu żałośni nie do uwierzenia, lemingi w demonstracjach antyrządowych gonią w piętkę machając narodowymi flagami i wznosząc patriotyczne na odmianę (!) hasła, ale to są dowcipasy dobre na jakieś lewackie forum, bo, nawet sądząc po różnych szalomach (których linia partyjna, nawiasem, wydaje się ostatnio dość paskudna i targowicka), gdzie patrioci z lewizną bez sensu (chyba głównie dla ilości wejść) gadają, widać, że to nikogo naprawdę nie rusza. A jeśli nie rusza na szalomie, to już nie wiem gdzie by mogło.

I znowu mi wyszło optymistycznie, co za checa! Jednak to, co chciałem na zakończenie rzec, miało być bardziej szpęglerystycznie pesymistyczne. Mianowicie, że o ile kiedyś, te sto lat temu, niecałe, sukces oznaczał, że naprawdę sobie mogliśmy (czas jakiś) robić tak, jak chcieliśmy - mimo wszystkich wrogów i wszystkich dobrze-nam-życzących - to teraz samo w sobie dojście PiS do "władzy" nie oznacza jeszcze prawie nic.

Państwa narodowe nadal zanikają w oczach; globalna biurokracja o jednoznacznie mrówczo-totalitarnych zamiarach, choć ostatnio napotkała pewien opór (sapienti sat), nadal się wzmacnia; przyjaciele i sponsorzy, mimo miliona potencjalnych terrorystów i ich płodnych rodziców w niedalekiej przyszłości, na razie jeszcze zipią; leming nadal jest lemingiem, Obama Obamą, za drzwiami czeka Clintonowa (no bo Trump przecież się nie załapie, choć były milion razy lepszy)... W sumie ten sukces, który z roku Pańskiego 2015 uczynił najlepszy dla Polski i każdego polskiego patrioty od... 95 lat co najmniej, to prawie nic.

Tym niemniej - albo my coś chcemy robić dla TEGO KRAJU (nie do końca rozumiem histerię na temat tego określenia, przyznam), naszego kraju, Polski - albo nie chcemy, kładziemy na wszystko i mamy w dupie. Jeśli to drugie, to nie ma o czym rozmawiać. Dla Tygrysisty może dałoby się znaleźć jakąś inną drogę - od razu jechać globalnie itd., ale bez żartów - to by było jeszcze mniej pewne, jeszcze o wiele trudniejsze... Ktoś to niby realizuje? Wątpię!

A jeśli lagi nie kładziemy i na Polsce (tenkraju) nam zależy - no to sorry, ale ktoś już zrobił jeden mały, jednak zdecydowany i w dobrym kierunku, krok, a my, jeżeli nam zależy - jeżeli tacy z nas junacy, husarze, bataliony Zośka itd. - możemy to pociągnąć dalej. I raczej po prostu powinniśmy.

Zamiast przeżuwać kolejną klęskę swej ukochane wizji świata, i wizji ukochanego patriotyzmu (cnotka, masaż, biały koń, choć istnieją i inne, równie, jeśli nie bardziej absurdalne i szkodliwe) i wymyślać alibi mające kogoś przekonać, że "jednak mieliśmy i tym razem rację, tylko trzeba na to spojrzeć dialektycznie..."

W sumie, żeby ładnie to podsumować, ponownie zakrzyknę (a echo mi zawtóruje): to był bardzo dobry rok, a w dodatku NIEOCZEKIWANIE I W SPOSÓB GWAŁCĄCY RACHUNEK PRAWDOPODOBIEŃSTWA dobry rok. Może jednak Bóg istnieje i w dodatku naprawdę da Polsce jeszcze jakąś szansę? Nie wiem dlaczego miałby być aż tak cierpliwy, ale może ktoś to wymodlił, albo... Co ja o tym mogę wiedzieć.

triarius

P.S. A tak zupełnie bez związku z czymkolwiek, to znalazłem w jednym kursie bicia brzydkich ludzi fajne stwierdzenie. W swobodnym tłumaczeniu brzmi to tak, że "Jeśli gość jest uzbrojony, to na pewno zostaniesz zraniony, ale uwierz, że zupełnie inaczej odczuwa się postrzał czy ranę od noża jeśli to ty go zabijasz, a inaczej jeśli jesteś sam zabijany". Bez związku z naszym dzisiejszym tematem, ale daje do myślenia, i w dodatku chyba warto.

niedziela, października 25, 2015

Wracamy do Średniowiecza!

Wracamy zatem do Średniowiecza! Jakby nie kojarzył jak wygląda Średniowiecze, to poniżej drobna ilustracja...


Chyba nienajgorzej, prawda? Nawet pomijając topory i morgensterny. Teraz sobie możemy luźniutkim truchtem do tygrysicznego Baroku, ale bez pośpiechu, bo jak sobie dłużej pozostaniemy w Średniowieczu, to też będzie bardzo fajnie.

Całkiem na serio, te wybory to - jeśli coś ma się naprawdę poprawić - tylko pierwszy malutki kroczek, ale trzeba było go zrobić, bo osiem lat platfąsów i cztery lata Bula, to naprawdę już przesada. Szkoda że tak późno i takim kosztem.

(Co do Bula, to jego naczelnym zadaniem było, moim skromnym, po prostu kompromitowanie Polaków gdzie się dało, co nawet jak na bantustan jest dość specjalnym traktowaniem małowartościowych tubylców.)

Tak że, jeśli ktoś nie głosował, albo głosował na jakieś twory dla lemingów, to niech mi się łaskawie do tego przez najbliższych parę lat nie przyznaje, i nie pieprzy, że wszyscy politycy to jedna banda, a wybory w III RP nic nie znaczą.

Zgoda, że III RP pod niektórymi względami jest nawet gorsza od PRL (w niektórych okresach), ale rola wyborów parlamentarnych w obu tych pokracznych avatarach jest całkiem inna! I nie sądzę, by ktokolwiek będący w stanie coś zrozumieć z mojego blogasa, nie mówiąc już czerpiący  z niego intelektualną przyjemność, mógł jeszcze, na jesieni roku 2015 tego nie rozumieć.

W ostateczności, jeśli naprawdę jest to trudniej niektórym zrozumieć, niż mi się wydaje, to proszę pytać, ale jednak bez przyznawania się do żadnych własnych szczeniackich, z tym wyborami związanych, głupot, dobra?

Oczywiście nie jest idealnie, bo wtedy 80% miejsc mieliby Zjednoczeni Tygrysiści Stosowani, a 20% PiS, jednak jeśli K**win i ZSL się nie załapią, będzie słodko, a jeśli do tego prlowsko-eurokomunistyczna lewizna by także wypadła, byłaby to przysłowiowa wisienka na przysłowiowym torcie. Teraz niedługo zresztą platfąseria powinna się między sobą pożreć, rozpaść i zgnić, więc naprawdę powinno być fajnie.

Ja na przykład mam zamiar od jutra przestać rzucać śmieci gdzie popadnie przed blokiem, jak to robiłem od kiedy mi te miejscowe @#$% zamknęły na głucho blokowy ssyp. Nie wiem, czy długo z tym wytrzymam, ale zamiar przecie wzniosły, n'est-ce pas? (To oczywiście tylko taka narracja und konfabulacja, proszę mnie nie pociągać!)

W dodatku na YT mają więcej Średniowiecza, które serdecznie polecam, a Biedronka ma całkiem niezłe wina za marne grosze. Nie tylko zresztą ci zresztą, ale na początek nowej drogi wystarczy i nie trzeba nawet wiele szukać. Całuję wszystkich serdecznie z dubeltówki, z innej dubeltówki chętnie bym... Milcz serce, ma nie być zemsty! (I tak mówiłem o soli, nie o ołowiu.)

W każdym razie jesteśmy do przodu i możemy zacząć... To co jest do zaczęcia. Niech żyje Jarosław Kaczyński, niech żyje Prawo i Sprawiedliwość, niech żyje Polska! Amen! (I niech żyje Tygrysizm Stosowany, dodam szeptem.)

triarius

P.S. Swoją drogą, będę się nadal upierał, że to nie tyle jakieś "mądrzenie Polaków" i "przeglądanie lemingów na oczy", nie jakieś konkretne działania PiSu czy platfąsów przesądziły o mniejszym niż kiedyś entuzjaźmie ludu dla dotychczasowej światłej i europejskiej władzy, tylko właśnie nieuchronny spadek w oczach ludu, z lemingami na czele, prestiżu Unii i zanik związanych z nią nadziei.

Sorry, ale naprawdę nie potrzeba żadnej większej bystrości, żeby dostrzec, że Unia kompletnie nie spełnia nadziei, które w niej pokładały lemingi! Nie mówiąc już o nadziejach ludzi mniej durnych i podatnych na plewy propagandy od rasowego leminga - z których spora część także od Unii spodziewała się raczej dobra, niż tego @#$%, które otrzymaliśmy, które mamy i które na naszych oczach narasta.

Gdyby nie to, platfąsy rządziłyby w tymkraju do samego końca i nikt by im nie podskoczył, a na pewno już nie PiS. Co nie zmienia faktu, że...Wygraliśwa, kochane ludzie, a te @#$% dostały w dupę!

czwartek, maja 21, 2015

Żegnaj włochaty pustynny wielorybie! (2)

 Poprzedni odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-1.html

(Powiedziałem "a było to tak"? Jeśli powiedziałem, a chyba faktycznie, na koniec poprzedniego odcinka, no to możemy zaserwować omdlałej z wyczekiwania publiczności następny krótki odcinek. Ach, jak ja umiejętnie buduję to napięcie!)

* * *

No więc pod koniec lat '70 i na początku tzw. "stanu wojennego" drugi raz, byłem ci ja po parę miesięcy na zarobku w Libii. Zarabiałem na szaro, że tak to określę, czyli że oficjalnie było to nielegalne, ale wszyscy takich pracowników pragnęli jak powietrza, jak wody, więc każdy to robił. Każdy kto mógł, znaczy. Ale nie same Libiany, ma się rozumieć. Każdy inny tyrał  jak głupi, choćby było 50 stopni w cieniu itd. Od swojskiego rodaka po różnych czarnych Afrykanów i Filipińczyków. 

Zachód zresztą też, na przykład Włosi, a ja kiedyś u nich harowalem jak nie wiem co, ale za to odżywiłem się za wszystkie czasy. (Ale dawali żarcie! Konsumując, czułem się jak Cysorz, nawet bez salonowca z VIPami.) Przelicznik bowiem tego ichniego dinara, kadaficznego znaczy, był wówczas niesamowity. Za dzień pracy, niechby i dziesięciogodzinny (paskudnie tego nie lubilem), można potem było żyć w prlu, że hej! 

Z tym, że ja nie żyłem że hej, tylko po prostu żyłem i nie musiałem sobie dorabiać, jak wszyscy inni, pożal się Boże, "młodzi inżynierowie". (A czym ja się do dziś słusznie brzydzę, jak i wszystkim, co śmierdzi liberalizmem. A już całkiem dno to za sześć tysięcy, of course.)

Oczywiście sami Libijczycy, poza tymi, co mieli (też do czasu podobno, ale za moich czasów mieli) kramiki, na zapracowanych nie wyglądali. (Co zresztą, żeby nie było, mnie osobiście wcale nie razi, bo sam bym chętnie właśnie tak robił,)  Libia to jest kraj, o którym się ostatnio nieco słyszy, a jeśli mnie przeczucie nie myli, niedługo zacznie się o nim słyszeć o wiele więcej. No, chyba żeby ktoś stwiedził, że nie warto nas denerwować - niech się babcia cieszy.

Dlatego zresztą właśnie uznałem, że ten tekścik o pustynnym wielorybie, z Libią jak najbardziej związanym, nie będzie całkiem od rzeczy. Jest to bowiem sprawa zarówno aktualna, jak i (Boże uchowaj, ale nie ma co na to liczyć) nabrzmiała historiozoficznymi znaczeniami.

No więc pracowałem ci ja w tej Libii, i to było nie byle jakie przeżycie, ale też czasem traciłem tę robotę na szaro, bo ktoś się niepotrzebnie dowiedział, albo coś, i musiałem na nową poczekać, czasem całkiem długo. Robiłem wtedy, kiedy nie pracowałem znaczy, różne interesujące rzeczy, choć np. języka arabskiego nie udało mi się nawet porządnie nadgryźć. 

(Może szkoda, bo chciałem, i może dzisiaj byłbym wielgachnym ekspertem? Ale nawet zanim zdążyła zadziałać moja dysleksja, połamałem sobie, o dziwo, bo słuch mam wyborny i język giętki, zęby na dwóch ichnich głoskach. Coś jak "h", ale wcale nie "h". Choć język, trzeba sobie powiedzieć, mają piękny.)

Były tam, raczej w kontekście pracy, niż tego mojego subtropikalnego urlopu, wydarzenia jak z Mrożka czy innego Barei, często w dodatku z nutką grozy. Może kiedyś o nich opowiem, ale to raczej na łożu śmierci. Co ciekawe, choć reżim Kadafiego słodki nie był, z czym się przesadnie nie ukrywał, i słuchy wśród gastarbajterów na temat tego co się stać może, jak się np. człowiek schla (co mnie akurat przesadnie wtedy JUŻ nie dotyczyło, choć i to nie do końca) chodziły raczej przerażające, to ja osobiście z jego zbirami żadnych przykrości niegdy nie zaznałem.

Ani ja, ani chyba nikt kogo osobiście spotkałem, z jakimiś autentycznymi siepaczami niegdy się bezpośrednio nie zetknął, ale np. gdyby nie wyjątkowe maniery libijskich policjantów, czy też może raczej dziwnie cywilizowane przepisy (w połączeniu z manierami, bo taki policjant może sporo, jeśli się uprze), które tam obowiązywały w niektórych sprawach, mogło być nieprzyjemnie. Mimo że oczywiście byłem w sumie grzeczny i uważałem. Tym niemniej, o podobnie powściągliwych zachowaniach obecnych policji w "naszym" PRL-bis nawet marzyć byłoby naiwnością. Uwierzcie!

Gdyby nie ich sport narodowy - czyli te setki rozjechanych psów i kotów na wszystkich drogach - uznałbym, że ludek był tam całkiem sympatyczny i w ogóle w to mi graj. Okrwawione krowie łby przed jatkami także mnie nie zachwycały, ale to by się dało znieść. Raz tylko, kiedy szliśmy z matką wsiowym przedmieściem (gdzie ona zresztą mieszkała) Trójmiasta (które tam, jak wiadomo, jest stolicą), jakieś szczeniaki obrzuciły nas z oddali kamieniami. 

Ale zaraz oberwały po uszach od dorosłych, zresztą akurat wtedy Kadafi prowadził całkiem oficjalną z Zachodem wojnę (nie żeby nie miał facet intuicji!), wiec mogę to zrozumieć. Z kobietami oczywiście też nic się nie dało, a za pierwszym pobytem wszystkie nasto- i dwudziestolatki chodziły w wojskowych mundurach (za to wiele ich babć było tak opatulonych, że tylko jednym niewidocznym okiem łypały przez jakiś otworek w powiewnej szacie, ale to chyba same z siebie, bez odgórnych rozkazów).

Nawet w dwóch wymiarach z kobietami był kłopot - w każdym razie teoretycznie - bo, choć różne tam Paris Matche i Newsweeki dało się dostać na straganach (jak długo człek nie przeliczał ich na tygodnie rozkosznego życia w PRL, oczywiście), to wszystko co gołe, w sensie brzuch, udo, dekolt, żeby już nie mówić wprost o trzecio- i drugorzędnych cechach płciowych, jawiło się pracowicie zamazane grubym czarnym flamastrem.

Mimo to, oczwyiście, choć z kobietami w realu, przynajmniej w moim przypadku, a ja tam byłem krótko i z rodakami (poza matką, u której mieszkałem, a ona tam przez lata pracowała, żeby po powrocie wpaść w szpony Balcerowiczów tego świata) miałem do czynienia niewiele, z dwuwymiarowymi statycznymi kobietami i alkoholem problemu tam rodzimi gastarbajterzy nie mieli. 

I ja także nie, choć, jak się rzekło, moje heroicznie wysokoprocentowe lata, jak i równie heroiczne palenie, skończyly się gdzieś pod koniec drugiej klasy liceum. (Co jest skądinąd całkiem osobnym tematem i nikomu nic do tego.) Dokładnie to będzie walka Frazier-Foreman, jeśli się komuś chce wyliczać, a raczej zaraz na trzeci dzień po niej. Hłe hłe, co za wspomnienie! Potem już nigdy nie starałem się naprawdę uczciwie wpaść w szpony, zresztą trudno jest, kiedy więcej rzygasz niż pijesz... A w końcu całkiem mnie to przestało bawić. 

A co do walki, to przecież nawet nie dało się wtedy zobaczyć. Dopiero po wielu, wielu latach, w Szwecji, ujrzałem Foremana rzucającego biednym Frazierem, znakomitym przecież pięściarzem, niczym szmacianą lalką. Usłyszeć na żywo też się zresztą nie dało. To nie był Wyścig Pokoju, czy choćby Jerzy Kulej. 

Nie żeby ten nie był dobry. Kijki mi zresztą kiedyś, dzieckiem jeszcze prawie będącemu, podał. W wypożyczalni sprzętu przy dolnej stacji kolejki na Kasprowy. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie podnieciło - nigdy nie byłem łowcą autografów czy czymś takim. Jednak obejrzeć sobie z bliska cała kadrę Sztamma to była pewna frajda. Trela taki np. malutki, malutki. Za z twarzą wyjątkowo szeroką. Że o braciach Olechach nie wspomnę, bo to było oczywiste. Przedszkolaki z wąsami.

* * *

No i wydało się, dobrzy ludzie - mam sklerozę że hej! Walka o której pisałem odbyła się w '73, a ja wtedy już dawno w liceum nie byłem. To musiała być pierwsza walka Ali - Frazier, choć ta też odbyła się znacznie później niż myślałem, bo w marcu '71, na Dzień Kobiet. Czyli tuż przed moją, niezapomnianą skądinąd z paru względów, maturą. 

Na swoje usprawiedliwienie podam, że ja tej walki przecież nijak nie widziałem - po prostu czytałem "Boks", oglądałem co się dało w telewizji, ale nie zawodowców przecie, załozyłem się, choć chciałem odwrotnie, ale nie było do tego przeciwników, przegrałem... 

A potem była ta cholerna, czy może właśnie błogosławiona, pomarańczówka, i cała reszta mojej fascynującej biografii. A że w '73, co zobaczyłem wiele lat potem, Foreman rzeczywiście przedziwnie łatwo Friazierem rzucał, co możecie sobie zobaczyć w sieci, to fakt. Spełniła się w tamtym przypadku znana reguła, że Slugger bije Swarmera, oj spełniła!

Wszystkich ew. zawiedzionych przepraszam, dopraszam się wzięcia pod uwagę mojego alibi, i trzeba by na to chyba spuścić zasłonę milczenia. (Dobrze, że mi tu ostatnio Jarecki nie raczy komętać, bo dopiero by mnie wyśmiał!)

* * *

A co do alkoholizmu, to heroiczny okres zaczął się to u mnie w sumie niewiele wcześniej, już w liceum, więc to był w sumie epizod. Co po mnie chyba widać. W sumie opowiedziałem to o pijaństwie dziatwie dla nauki. Morał na pewno jakiś tam jest, niech szukają! A zresztą ułatwię wam: Bóg poświęcił biednego Joe Fraziera (niech mu ziemia lekką, a ja już nie mogłem na to gołe "Joe" w narzędniku patrzeć), pół litra pomarańczówki i sporo domowego wina, żeby mnie sprowadzić na dobrą drogę. 

- Ten syf i beznadzieja, to fakt, nie przeczę, ale niezbadane są wyroki moje. Ciebie, mój synu, przeznaczam jednak do wielkich zadań. Będziesz kiedyś prowadzić PanaTygrysi blog...
- Co to "blog", Mój Panie? Co to "PanaTygrysi"?
- Nie pytaj, mój synu, bo to, daruj, przypomina wierzganie przeciw ościeniowi. Niepotrzebnie wspomniałem. Teraz idź i rozwijaj się! Niczym, nie przymierzając, rozmaryn. To chyba kojarzysz? Zrobię cię redaktorem naczelnym najlepszego bloga w galaktyce.
- A w innych galaktykach oni też mają te blogi?
- Nie, nie mają. Najlepszego we wszechświecie, jeśli koniecznie chcesz być taki dokładny.


Tak to mniej więcej zapamiętałem, choć może to był tylko dodatek do białych myszek? I/lub diabelska złuda? (Okazało się, że jednak nikt wtedy akurat Fraziera nie poświęcił, więc może naprawdę diabelskie oszustwo? Choć poza tym mogło by się to zgadzać, nie?)

No i, choć nie to jest naszym głównym tutaj wątkiem, i z tytułowym wielorybem pustynnym wiąże się luźno - to właśnie ten dostęp do alkoholu i płaskich statycznych kobiet generował sporą część tych tragikomicznych emocji, związanych z Libią, o których wcześniej wspomniałem. Nie tylko te dwie rzeczy, ale one też jak najbardziej.

* * *

I na razie to by było tyle. C. d., jeśli Bóg zechce, publika zawyje o więcej, a Pan Autor nie będzie miał nic lepszego, ani ważniejszego, do roboty, n. I wtedy zapewne zdradzę też tajemnicę owego piaskowego Lewiatana z tytułu, bo będzie to z pewnością odcinek ostatni, więc inaczej się nie da. Na razie zaś dziękuję za uwagę!

Następny odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-3.html

triarius

sobota, października 25, 2014

Zgłaszam Zachód do Nagrody Darwina

Niniejszym zgłaszam Zachód do Nagrody Darwina. Tej dorocznie przyznawanej za największą głupotę w ciągu minionego roku, ale koniecznie prowadzącą do własnej śmierci i polepszenia puli genów, w wyniku usunięcia z nich genów nagrodzonego.

No więc, żeby najpierw robić to, co się robiło, czyli podbijać cały świat i wyczyniać różne kontrowersyjne rzeczy, wzbogacić się na tym i w ogóle... Nie moralizuję, bo życie to nie piękna bajka, ale nie oszukujmy się - Zachód swoją normę podłości, zdrady, morderstw i rabunków wyrobił z nawiązką... 

A potem nasprowadzać sobie tych samych ludzi, te swoje poniekąd ofiary, a z innego punktu widzenia po prostu ludzi całkiem innej cywilizacji, wyznających całkiem inne wartości i nie poczuwających sie do żadnej "irracjonalnej" miłości do nowej ojczyzny...

A po drodze pracowicie i skutecznie zniszczyć niemal wszystkie wartości własnego społeczeństwa, a także odwagę i zdolność poświęcenia jednostek... Teraz ktoś oczekuje, że ludzie będą narażać życie w obronie POZIOMU KONSUMPCJI? Czy może w imię walki z "homofobią" i "seksizmem"? Sorry, ale te wartości (?) mają to do siebie, że nikt za nie karku w realu nie nadstawi. Inaczej niż np. religia.

Na tę nagrodę w równej mierze zasłużyły zachodnie Elity (?), które to wszystko świadomie zrealizowały, i pospolite Lemingi, które pozwoliły owym Elitom (?) nie tylko na bezkarność, ale nawet na dalsze monopolistyczne rządy. Brawo Lemingi!

Nie - sami widzicie, że Nagroda Darwina to drobiazg przy czymś takim, a w każdym razie Zachód powinien odtąd być jej jedyny, stałym i dorocznym laureatem. Aż do samego końca!

triarius

czwartek, grudnia 05, 2013

Osiem walizek, gitara i saksofon - czyli pośrednio o paszporcie prof. Cieszewskiego

Całkowicie zgadzam się z poglądem wielu, m.in. MatkiKurki, że:

1. ew. podpisanie czegoś 40 lat temu przez prof. Cieszewskiego nie ma, w interesującej nas wszystkich sprawie, specjalnie wiele do rzeczy, oraz że

2. jeśli prof. Cieszewskiego te (medialno-ubeckie) siły tak niszczą, to raczej nie dlatego, że on im pomaga, tylko wprost przeciwnie.

Zgoda?

Dość żałosne mi się natomiast wydaje, że nikt nie potrafi sensownie wybrnąć z porównań z Baumanem. To nie to samo, drogie ludzie - nauki ścisłe i socjologia! (Zakładając nawet, że socjologia to w ogóle nauka, i że dzisiaj nie jest to raczej dość obrzydliwa rzecz. Choć Kurak też z wykształcenia socjolog, więc może od razu nie przekreśla.)

B. ładnie to Kurak dzisiaj napisał, więc nawet wkleję linka:

http://kontrowersje.net/chris_cieszewski_dupa_nie_tw_z_ama_e_nam_wi_t_brzoz_z_amiemy_ciebie_0

Gdyby Bauman zajmował się obliczaniem trajektorii, albo choćby datowaniem wykopalisk, jego przeszłość miałaby w oczywisty sposób o wiele mniej wspólnego z jego dzisiejszymi badaniami, niż w przypadku, gdy się zajmuje przerabianiem w taki czy inny sposób społeczeństwa. To chyba dla wszystkich tutaj, poza zbłąkanymi, jest oczywiste?

Oczywiście pojawia się wiele idiotycznego bełkotu najemnych trolli i działającej w necie agentury. I serwują naiwnym patriotom - nie mającym dość rozumu i dość jaj, żeby się tej swołoczy po prostu pozbyć - kawałki tego rodzaju:
@BEEM.DEEP
Ależ sprawa paszportu jest jak najbardziej i bezpośrednio związana z tematem obu audycji, Tej Sekielskiego i tej z Macierewiczem. Tego nie da się pominąć w całej sprawie. W 1983r. paszport był towarem bardzo deficytowym! I jeśli ktoś mówi, że uciekł od SB, po rozmowie z ludźmi z tej służby, to ja mu po prostu nie wierzę. Nie mam dwudziestu lat, aby dać się nabierać na takie plewy.
I możesz mnie zbanować:) Trafisz na moją listę banów, którymi się szczycę. Bo niektórzy tutaj uznają tylko poglądy zbieżne ze swoimi, resztę wykluczają:) Twój wybór:) Bye:)
RETALIACJA22:262195665
     

Linek tutaj:


Są to oczywiście ubeckie brednie godne III RP. Statystycznie to może być bez znaczenia, ale jednak, jeśli od razu w pierwszym miejscu gdzie się spojrzy, widzi się coś wręcz przeciwnego, to raczej cała "misterna" konstrukcja pada.

Ja wyjechałem latem '84 z żoną w dziewiątym miesiącu (córka urodziła się w pięć dni po dotarciu na miejsce) i pięcioletnią córeczką. (Najlepszą wtedy, wspominam to całkiem przy okazji, przyjaciółką również pięcioletniej Marty Kaczyńskiej.) Jechaliśmy do Szwecji. Na dwa tygodnie. Z wizytą do kuzyna żony, który był sporą szychą na królewskim dworze, a także wśród Polonii. (I który sporo lat wcześniej rodzinny kraj opuścił w sylwestrową noc pod węglem na szwedzkim statku.)

Przed wyjazdem upchnęliśmy gdzie się dało (niestety marnie, jak się potem okazało) dwa koty i pozałatwialiśmy sporo innych spraw. Wracać bowiem nie mieliśmy zamiaru. (Lech Kaczyński był wyraźnie zaskoczony, kiedy mu tuż przed wyjazdem powiedziałem, że to na zawsze. Na zawsze, jak się okazało, PRL'u nie opuściłem, ale na dość długo i wtedy miało być na zawsze. Uwierzyłem, płaski idiota, że to już wolna Polska i wróciłem.)

Co jest zabawne i śmieszy mnie do dziś, to to, iż na te dwa tygodnie wzięliśmy ze sobą osiem sporych i wypakowanych waliz, plus gitarę i saksofon altowy. (Wtedy chciałem być drugim Parkerem, ale najpierw sąsiedzi mi to obrzydzili, a potem jazz mi w sumie b. zbrzydł. Przerzuciłem się na Country, Monteverdiego i inne rancheras. Ale to już inna historia.)

Żaden ubek nie mógłby mieć cienia wątpliwości, że wracać nie zamierzamy. Wielkim działaczem nie byłem, jakąś szychą jeszcze o wiele mniej, bo z paru istotnych względów takich funkcji pilnie unikałem, ale paru ubeków na pewno wiedziało, że istnieję. Kiedy raz w życiu byłem zatrzymany i przesłuchiwany (przez "kolegę" z wydziału, dwa lata wyżej), ten rzekł mi dobrotliwie, że "w takim NRD ktoś taki jak pan zniknąłby bez śladu". Drobiazg, ale traktuję to jako komplement.

Fakt, że miałem, daleko wprawdzie od siebie, ojca oficerem na WAT. Rozwiedzionego we wczesnym dzieciństwie. Nie ze mną oczywiście, tylko z matką. Bezpartyjnym oficerem, z tego co wiem. Co było sprawą wyjątkową. Profesora fizyki. Co mogło mi nieco pomagać... Albo i sporo, ale wtedy nawet mi do głowy to nie przyszło. Zresztą z ojcem spotykałem się góra raz na rok, a politycznie bywało różnie.

Najpierw on zrobił ze mnie antykomunistę, a potem jakoś mu miłość do Zachodu nieco przeszła i się żarliśmy. Zresztą podejrzewam, że ten stary endek, w duszy, wyczuwał lewiznę tych wszystkich Michników i Kuroniów, bo to był b. bystry facet i sporo wiedział. Ale żarliśmy się o politykę w czasie tych rzadkich kontaktów strasznie.

W każdym razie wyjechaliśmy do tej Szwecji jak prawdziwi państwo, w "stanie wojennym", a żadnym TW nigdy nie byłem, ani niczego nie podpisałem. Zresztą nikt mnie o to nawet nie prosił. Wypuszczono mnie także zresztą po jakichś siedmiu godzinach na komendzie we Wrzeszczu, bo i w istocie moje przestępstwo było dość śmieszne - wybuchłem homeryckim, i dość ostentacyjnym, śmiechem na widok drepczącego Grunwaldzką patronu wojskowo-milicyjnego, złożonego z długiego chudego milicjaniera i gromadki idących w dwuszeregu malutkich żołnierzyków o b. niewyraźnych minach, za to w spadających im na nosy ogromnych hełmach.

Widok był nieprawdopodobny, a mnie Bóg pokarał poczuciem humoru. Na szczęście bez oporu dałem się zatrzymać, nie próbowałem uciekać. To był dobry odruch, bo mogło się skończyć znacznie gorzej. Śmieszna sprawa, że mimo iż choć przeciw Władzy Ludowej robiłem od co najmniej '70... Co tylko się dało - "wpadłem" za taką głupotkę.

Nie byłem też, jak z powyższego wynika, nigdy internowany. W odróżnieniu od takiego Bul-Komorowskiego i jemu podobnych. Nie wiem, faktycznie teraz, jak się zastanowię, to widzę, że koledzy jakoś mnie w ostatnim okresie omijali przy produkcji podziemnych solidarnościowych pisemek...

Wtedy mi się to z niczym nie kojarzyło, co najwyżej z tym, że jako gość wysoce spontaniczny, faktycznie nie jestem typem idealnego konspiratora. Jednak to mogło być właśnie to, co ubecja w takich przypadkach chce osiągnąć, czyli wzbudzenie nieufności. Nie z Bonim, nie z Komórą z ruskiej budy, tylko właśnie ze mną.

 A mnie przecież nawet nie trzeba lustrować, żeby wiedzieć, iż nigdy niczego dobrowolnie dla ubecji, dla Władzy Ludowej i Obozu Postępu nie uczyniłem! Wystarczy porównać - do czego doszedł w tym kraju Bul, Tusk, czy inny Boni, a do czego ja. Prawda? Taki wewnętrzny emigrant jak ja - nie tylko w prlu, bo także i dzisiaj, nawet na śpiocha się nie nadaje! Przecież z jakiegoś tam poziomu trzeba startować, żeby gdzieś zdążyć w tym krótkim ziemskim życiu dojść. Co najmniej tam, gdzie Boni. Inaczej to przecież nie ma cienia sensu i najgłupszy ubek to rozumie.

W sumie o sobie, ale czymże mają się w końcu zajmować starcy, a już szczególnie starcy pisujący na blogach? Z tym, że to o mnie jest tylko dodatkiem i z konieczności, moim zamiarem było wyjaśnienie (młodym, choć nie tylko), na moim własnym przykładzie, paru z owych prlowskich realiów i zawiłości działania prlowskich ubecji. Teraz i zawsze.

triarius