Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ewolucja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ewolucja. Pokaż wszystkie posty

środa, stycznia 11, 2023

Bolszewizm od jeszcze innej strony

O Bolszewiźmie mówiliśmy tu sobie ostatnio całkiem sporo - bo i też nie ma dziś bardziej nabrzmiałego aktualnością tematu! - ale nigdy za wiele zgrabnych sformułowań jego definicji! Oto kolejna, która nawiasem bardzo mi się samemu podoba...

Idea Bolszewizmu polega na tym, by stworzyć piekło, a potem pozwolić przeżyć i ew. zostawić potomstwo tylko tym, którzy się do niego grzecznie przystosują. (Śpiewy chóralne, pochody, machanie adekwatną flagą, nowomowa, przekraczanie norm, donosy, kowidowe "maseczki" i wyszczepki, itd, itd.) Najdalej po paru pokoleniach ci nieszczęśnicy nie będą już zdolni do życia w żadnym innym środowisku, koszmar w którym przyszło im żyć zaczną uważać za coś oczywistego i normalnego... Zaś Elita, czyli P.T. Bolszewicy, którzy im to piekło stworzyli i pilnują, by nie pojawiły się w nim luzy i szczeliny, naprawdę staną się wreszcie Demiurgami Nowej Ludzkości (ach!), o co większości nastojaszczich świrów zawsze od wieków chodziło. W każdym razie tym świrom od Uszczęśliwiania Ludzkości. Dixi!

triarius

piątek, stycznia 07, 2022

Jeszcze o Bolszewiźmie (i innym paskudztwie)

Gdybym miał jednym krótkim zdaniem zdefiniować Bolszewizm, rzekłbym że: Bolszewizm to zrzucanie odpowiedzialności za własne zbrodnie na Prawa Przyrody. (Przede wszystkim, jak dotychczas, na Ewolucję lub jej bękarcią siostrę - heglistycznie pojmowaną Historię.)

Da się to zrozumieć? Jeśli Prol nie śpiewa z wystarczającym entuzjazmem, to sam siebie skazuje na unicestwienie, bo Ewolucja nie zna litości (w odróżnieniu od Waadzy, która ma gołębie serce, ale cóż...), i ew. kula w tył głowy czy co tam, to tylko nieistotny akcydens.

Jeśli tak naprawdę jest (a rzadko się Pan T. w takich sprawach myli), to co z tego by wynikało? Otóż...

1. Że taka wygoda i łatwość wybielania się, skłania do popełniania zbrodni, co się jak najbardziej sprawdza w dotychczasowej historii.

2. Że Boski Nícolas ma głęboką rację, twierdząc że: Liberalny Burżuj to starszy brat Bolszewika. Dlaczego? No bo taka właśnie postawa, choć jeszcze nie do końca uświadomiona i nie całkiem sformułowana - ponieważ choćby sama Teoria Ewolucji została ogłoszona, kiedy Liberalizm już kwitł od ponad wieku - została właśnie zapoczątkowana przez Liberalizm i jego avatary.

3. No i oczywiście, jak zawsze... Że Tygrysizm - znowu się potwierdziło - to Niezłomny Oręż itd.

triarius

P.S. Verdi wpakował nas w to szambo i tylko Monteverdi może nas z niego wyciągnąć. (Nie sam zresztą Verdi, bo z Fryckiem. Skądinąd fajne hasło na koszulki. Ktoś już się napalił? Można by wyprodukować.)

środa, października 13, 2021

Problem z ludźmi jest taki, że...

... normalnie żyjący w swoim codziennym kołowrotku i całkiem zdrowy na umyśle osobnik, co oznacza pewną ilość hormonów, kafelki do łazienki, rodzinę i brak intelektualnego wyrafinowania... Mówimy o poziomach meta i przygotowaniu filozoficznym, co - powiedzmy sobie wyraźnie - w zbyt dużych dawkach jest po prostu TRUCIZNĄ! 

Widać to po lewiźnie, gdzie takie zjawisko występuje, nie u hunwejbinów of course, tylko u "intelektualnej elity". Nie kafelki, którymi szczerze mówiąc gardzę, nie rodzina, której urok przemawia do mnie tak sobie, tylko właśnie absurdalny przerost z przekrwieniem kory, z jednoczesną atrofią wszystkiego innego, nawet tych nieszczęsnych kafelków czy innego płotu.

Jak byście przeczytali Ardreya, to może byście zrozumieli, iż to wynika (m.in., zgoda!), że ludzki umysł nie powstał w celu obserwowania kursów giełdowych, poczynań świrów obdarzonych z szemranych powodów totalną władzą nad naszym życiem, czy subtelności rozmnażania się przez podział, wydumanych nie tak dawno, "żęderów", tylko...

Tak Mądrasiński! Do ganiania za antylopą po sawannie (widział ktoś kiedyś, mówię o TV, tę najstarszą znaną metodę polowania?)... Do wyczajenia gdzie można znaleźć najpożywniejsze bulwy... Do prezentowania charyzmy przy plemiennym ognisku... Do potraktowania drugiego samca kością udową wspomnianej antylopy w skroń, ale tak, by jego bracia nie widzieli... Do potraktowania drugiej samicy wstrętnym pomówieniem, żeby drugi pod względem umiejętności łowca w grupie nadal przynosił nam i naszemu potomstwu co upoluje, a nie tej obrzydliwej suce i jej paskudnym bachorom... Te rzeczy!

Wiecie, że wedle najnowszych badań ludzki język powstał nie dawniej, niż 40 tys. lat temu, w jednym miejscu w Afryce?! (Że w jednym miejscu to zawsze podejrzewałem zresztą.) Cóż więc silniej na nas działa, że spytam - kafelki i przemówienia Merkeli, czy też mające miliony lat wdrukowane instynkty?

Tak by można ardreyizować w nieskończoność, z nieskończoną rozkoszą i pożytkiem, ale ja chciałem właściwie rzec rzecz prostą, acz błyskotliwą. Że oto z powyższego wynika m.in., iż człek, o ile nie ma akurat, na dobre czy złe, takiej obsesji, ma cholerne problemy z inteligentnym uwzględnieniem czasu w swoich analizach, szczególnie tych czysto mentalnych, bez wspierających narzędzi, i spontanicznych. Szczególnie trudno jest porównywać wydarzenia mające różne skale czasowe. 

Biurokracje i Naprawiacze Świata mają do tego narzędzia i ludzi, których specjalnie po to pozbawiono troski o kafelki, ale zwykli i na ogół porządni ludzie nie. Nie mają też, jako się rzekło, przez Mamę N. wbudowanych mentalnych narzędzi do rozpoznawania kłamstw mediów i kto z Naszych Umiłowanych jest jeszcze większą mendą, niż reszta (tzw. "wolne wybory"),

Weźmy na przykład naszego ulubionego Kowida... Fakt, że takie małe coś, całkiem nieoczekiwanie wywraca plany Uszczęśliwiaczy Ludzkości, powinien teoretycznie zachwiać wiarą Ludu w nieomylność tamtych i skłonić do ich, łagodnie mówiąc, przepędzenia ze swojego życia. Tak Napieska? No bo jeśli wszystkie te do dwusetnego miejsca po przecinku dopięte na ostatni guzik światłe plany różnych tam noblistów, byle co potrafi obrócić w niwecz, to ile są warte zabiegi tych wszystkich... 

Ale nie! I dlaczego nie, moje dziatki? Właśnie, panno N.! Bo to skala czasowa całkiem inna od tej, w której taki zwykły, normalny i w sumie niegłupi Prol sobie żyje! Tu dnie, tygodnie, góra lata... Tam - ach! - odległe o może setki lat pokolenia jakichś bezpłciowych już zapewne, wielożęderowo-niebinarnych istot z chudzieńkimi nóżkami i ogromną głową - w sam raz pod telewizor! Nie ma już czarnych, żółtych i białych - wszystko to trzymane pod światło prześwieca dziwnym brudno-różowawym brakiem koloru. Wszystkie te, wymarzone przez Merkele tego świata, potworki trzymają się oczywiście bez przerwy za łapki i piskliwymi głosy zawodzą "Odę do radości".

W celu uszczęśliwienia naszych ew. potomków za kilkaset lat, za co my dzisiaj płacimy thru the nose, poświęcamy się każdego dnia i słuchamy tych wszystkich mało melodyjnych syrenich śpiewów, zwanych dzisiaj "mediami", "edukacją" czy "rozrywką". A jednak masy to robią i niestety robić będą, oni to wiedzą i niestety... 

You get the drift. Bez elity nic się nie może udać, a okazuje się, że jednak te ich "elity" elitami są w wystarczającym stopniu, by to działało, a po drugiej stronie... Czy ktoś potrafi sobie na przykład wyobrazić sytuację, że oto Prol z dnia na dzień przestaje kibicować meczykom i innym Małyszom, totalnie olewa media... Ach, co za myśl! Ale by się wystraszyli! Jednak Lud, choć sporo ma zalet i przewag nad tym, co dzisiaj chodzi za "elitę", w swej masie, w sprawach ponad-indywidualnych, bo o nich mówimy, durny jest i durnym pozostanie, taka jego natura.

Tamci to wiedzą i tamci to... Rozumiecie już? A zamiast jakiejś w miarę autentycznej elity,  która by cokolwiek mogła zmienić, podsuwają Prolom Małysze i... Jak ma ten "najlepszy piłkarz na świecie"? A - Lewandowski. Do tego Zenki, Freddy Mercury i inne mumie Stonesów (z czystej miłości do Muzyki wykonujących teraz Disco), "von" Misesa, angielską rodzinę królewską i JP2 doprawionego Franciszkiem... (Uff! Ta litania kosztowała mnie sporo zdrowia!)

A Prol to łyka i łyka, bo od tego też jest Prolem! Tak moje dzieci?

triarius

P.S. A teraz idźcie się poobściskiwać do jakiegoś parku, tylko najpierw wychodzicie stąd niezauważeni! Dbałość o demografię jest chwalebna, ale niekoniecznie na podziemnym wykładzie!

wtorek, października 12, 2021

Osobiście nie posiadam się z podziwu, że już na dobre parę lat przed Morawieckim...

[...] kiedy różnorodność gatunków nie rozświeca już godzin poranka, a różnorodność ludzi znikła, niczym ostatnia gwiazda o poranku: jeśli to jest poranek w którym mamy się obudzić, błagam Cię Boże, niech umrę we śnie.

 A jednak jest to poranek, do którego, świadomie czy nie, dążymy: ty, ja, kapitaliści, socjaliści, żółci, biali, brązowi. To poranek, którego domagają się profesorowie wraz z policjantami, który filozofowie dwóch ostatnich stuleci wychwalają, poranek identyczności, zbiorowo wywoływanego odruchu warunkowego, poranek egalitarnej rzeczywistości "Nowego Wspaniałego Świata", porządku niepodlegającego dyskusji, szarych nierozpoznawalnych cieni jednolitej reakcji na jednolity bodziec, poranek dźwięku dzwonka i owiec podążających na pastwisko.

 To właśnie poranek, który sławimy i o który się modlimy w naszych organizacjach przemysłowych, na naszych kolektywnych farmach, w naszych radach kościelnych, w naszych debatach rządowych, w naszych stosunkach międzypaństwowych, w naszych pełnych moralnego uniesienia żądaniach stworzenia światowego rządu, w naszych najcnotliwszych modlitwach o to, byśmy pewnego dnia wszyscy mogli być tacy sami. To poranek, przeciw któremu młodzi, nieważne wiedzą o tym czy nie, podnoszą się w proteście. I jest to także poranek, niech wieczna będzie chwała naszego pochodzenia, który nigdy nie nadejdzie.

 Tak jak życie jest większe od człowieka, tak też większe jest od nas. Ewolucja, tak samo jak nasze powstanie umożliwiła, na koniec nas osądzi. Selekcja naturalna nas do istnienia powołała i ona też, jeżeli pokona nas nasza hybris, zawyrokuje naszą eliminację. Jednak ten ciemny szary poranek nigdy nie nadejdzie, ponieważ prawa wyższe od ciebie i ode mnie, w bezstronnym, niepodważalnym wyroku jakiegoś nocnego sądu, skażą nas jako gatunek na wymarcie - lub, co bardziej prawdopodobne, zmuszą nas do poddania się prawom biologii.

Co to, pytacie dźwięcznym chórem? W dawnych czasach, kiedy były tu jeszcze komęta, ogłosiłbym konkurs na zgadnięcie kto to był rzekł, i dodatkowo, kiedy.  Nagrodą byłby uścisk dłoni Prezesa, albo i żółty pas Tygrysizmu Stosowanego. Teraz jednak nie mam wyjścia, więc mówię: to ostatnie słowa (w moim przekładzie) z mojej chyba najulubieńszej książki Roberta Ardreya (słusznie, z ich pkt. widzenia od leberałów zepchniętej do tygrysicznego podziemia, wraz z pozostałymi!) The Social Contract. Książka wydana w roku 1970, a więc naprawdę jeszcze przed Morawieckim i "pandemią", a nawet Boską Merkelą i LGBTXYZ. Łał?

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo, bez zwracania na siebie uwagi. (Wiem Napieska, że z twoją urodą to cholernie trudne. Załóż może podpaskę na odmianę na twarz. Wiesz: modo pandemico covidis pestis. Cel uświęca środki, a ciebie byłoby szkoda, gdybyś wpadła, nie to co tego tam... (Oczywiście, to łacina kuchenna. A jaka ma być? Garaży wtedy nie mieli. ;-)

wtorek, września 21, 2021

Dwa słowa o babskim futbolu i piramidach finansowych

Fakt, że "komercyjne" telewizje całymi godzinami pokazują damski futbol i (z całym szacunkiem dla ambitnych kalek, ale amicus Plato!) Paraolimpiadę, których, poza najbliższą rodziną, jak ma czas do zabicia, nikt nie pragnie oglądać, kiedy wystarczyłoby np. pokazać goły cyc (nie żebym osobiście był tego wrogiem!), albo powiedzieć marny dowcip, i byłby szoł, pokazuje, jak niewiele komercji jest w dzisiejszej "komercji", czyli w sumie w tej o tysiące rzędów najmonstrualniejszej w historii piramidzie finansowej, zwanej "kapitalizmem". 

Tak, miało to też i parę zalet - mało co żadnych zalet nie ma. Tak - wszystko na tym padole łez ma swoje wady. Tylko dlaczego akurat w tym jednym przypadku mamy ignorować ewolucję tego akurat tworu, która jednoznacznie prowadzi w kierunku koszmaru, o jakim się naprawdę mało komu dotąd śniło?

triarius

P.S. Po prawdzie, to w tytule chciałem napisać "dwie słowie", ale o by niestety nam przekaz zaciemniło. Kto chce, niech sobie ten uroczy dualis, z moim błogosławieństwem sam wstawi!

wtorek, stycznia 26, 2016

Rozmyślania nad czaszką słonia (2)

A było to tak... Jechałem ci ja wczoraj pilotem po krótkiej liście moich "ulubionych" kanałów TV... ("Ulubionych" - ludzie, trzymajcie mnie bo pęknę! Ulubionych to oni w ogóle nie mają w ofercie.) Działa to ostatnio przeważnie w ten sposób, że coś zobaczę, mignie mi jakaś mocno smrodliwa informacja na którejś z tasiemek informacyjnych, ale nic więcej nie raczą, więc zaczynam szukać po innych kanałach, choć tam, jak się okazuje, też niemal nigdy nie raczą.

Dodam, że na tej krótkiej liście, czyli wśród tego, co w ogóle oglądam z polskojęzycznych kanałów zajmujących się polityką, mam tylko TV Trwam. I tak na pewno będzie jeszcze długo. Nawiasem mówiąc, dzisiaj był świetny program z cyklu "W szkolnej ławce", na temat szkoły Sióstr Nazaretanek w Warszawie. Żeńskiej szkoły zresztą. (Koedukacja to dno!) Dowiedziałem się nieco interesujących rzeczy, a do tego nawet się trochę wzruszyłem.

* * *

Dygresja - całkiem obok naszego tu tematu, którą można potraktować jako cenny bonus, albo też zignorować i przeskoczyć.

Nie tylko to, że taki ze mnie były, przedsoborowy katolik, że wzruszam się na sam widok zakonnicy (!), to jeszcze niedawno sobie uświadomiłem, że sam chodziłem do liceum w sumie ubeckiego - po prostu żaden robotnik swoich dzieci do ogólniaka nie wysyłał, a i urzędnicy, których było o wiele mniej, wysyłali tam co najwyżej córki, a i to rzadko, a synowie zawsze szli do technikum...

Ubecji zaś w Elblągu w czasach PRL było, z dość zrozumiałych względów (wielki przemysł; ziemie odzyskane; ogromna ilość wojska, i to pierwszego rzutu; blisko morza; blisko ruskiej granicy) masę. No i ona swoich milusińskich (wam radzę nigdy nie używać tego słowa!) gdzie niby miała posłać? Do technikum? Czy może do zawodówki?

I jak to do mnie doszło, to faktycznie okazuje się, że poza nielicznymi wyjątkami, to były same prawie dzieci szeroko pojętych ubeków, z WSW włącznie. Jakie wyjątki? Ano takie, że np. mój dość dobry kolega, jeszcze z podstawówki, to był syn jednego z dyrektorów ZAMECHu...

Inny, z którym byłem jakiś czas całkiem blisko, był synem dyrektora banku (a po maturze, z tego co wiem, ożenił się z córką ubeka w Krakowie i został jednym z nich); jedna b. apetyczna Hanka, z którą się napawdę lubiliśmy, była córką nadleśniczego... 

Z czego widać, że jednak tam chodziły dzieci szych, a nie pospólstwo, moja matka aż taką szychą nie była, ale jednak nie "pospólstwo" - no i po prostu w naszej rodzinie szło się na studia, więc technikum odpadało. 

No a moja pierwsza... Niech będzie "miłość"... I przyjaciółka owej Hanki... Też niczego sobie dziewucha, choć zdecydowanie w wersji dla koneserów. Tutaj to już nawet nie było SB, tylko coś o wiele wyżej i bardziej militarnego... 

Jej ojciec był zbyt przystojny, miły i dorzeczny (a do tego ach, jaki otwarty i tolerancyjny w pewnych istotnych dla nas wtedy kwestiach!) na byle kogo z byle jakich służb - więc to na pewno byle kto z byle czego nie był. Nie żebym się wtedy tego domyślał, ale dzisiaj raczej już nie mam wątpliwości. Zresztą dziewczyna była naprawdę fascynująca, także intelektualnie i literacko, choć, łagodnie mówiąc, narowista.

Co do mnie, to tak się dzisiaj, po pół wieku, domyślam, że nikt właściwie nie potrafił wyczaić, czymi mogę być pociotkiem i kto właściwie za mną stoi - skoro tak wyraźnie wszystko mam w dupie, mówię co myślę, albo niemal, i jakoś mi to dziwnie płazem uchodzi. I to było zapewne moje ogromne i niezapracowane szczęście. 

Taki kapitan z Köpenick, tylko naiwny jak dziecko i niczego nieświadomy, ale na szczęście oni mnie nie rozgryźli. (Mojej matki zresztą, choć ona aż tak pod włos nigdy nie szła, też chyba nie potrafili w jej zawodowym środowisku rozgryźć - dlaczego, @#$$% mać, ona nawet się nie raczy zapisać do Partii?!)

O części moich ówczesnych licealnych kolegów było to wiadomo już wtedy, bo nikt się tam z takimi sprawami nie krył - raczej przeciwnie... Co do części nie można mieć dziś wątpliwości, kiedy się człek nieco zastanowił. A spotykałem czasem i ojców różnych koleżanek, które miały na mnie weneryczno-matrymonialną ochotę i chciały mi zaimponować dostatkiem, kulturą i tym nieuchwytnym je ne sais quoi swojej familii...

I zaprawdę powiadam wam, że ci ich tatusiowie to był TEN resort, w ostrej wersji i od samych początków "władzy ludowej", a co do części wątpliwości można niby mieć, ale też to raczej było to. Z jakimiś może drobnymi wyjątkami, bo nie chciałbym tu bezpodstawnie na kogoś rzucać podejrzeń, choćby istoty te były dla ew. Czytelników anonimowe. 

Mógłbym jeszcze na ten temat wiele, ale byłoby to już naprawdę b. osobiste, a poza tym, jak na dygresję całkiem niezwiązaną z głównym tematem, to jest to i tak już dość długie, nawet jak na rozczochraną gawędę w tygrysim stylu. Choć może jeszcze coś kiedyś, kto wie? Nie, "Dzieci PRLu" w mojej wersji to by już naprawdę był "hardkor" (to słowo akurat całkiem lubię) w każdym możliwym znaczeniu!

Koniec dygresji, która wzięła się jedynie z tego, że chciałem pochwalić pewien program TV Trwam i tak się oto autobiograficznie und demaskatorsko rozpędziłem.

* * *

Jechałem ci ja więc tak po tych kanałach, aż nagle znalazłem się na jednym takim francuskim, gdzie akurat pokazywali słonie. Ogólnie ardreyiczne programy o źwierzętach na afrykańskiej sawannie dość mnie cieszą, ale tym razem nie byłem na to nastawiony i omal nie pojechałem dalej. Jednak działy się tam rzeczy zarówno interesujące, jak i zabawne, więc na szczęście zacząłem oglądać.

Oglądaliśmy sobie - ja i hipotetyczna reszta publiczności - jak dorosłe słonie budzą małe słoniki, które śpią sobie słodko na ziemi. Budzą najpierw łagodnie, potem nieco już zniecierpliwione, ale wciąż są opiekuńcze jak cholera... Pomagają co bardziej niezgrabnym, czy może co mniej wyspanym, gramolić się na nogi...

Niektóre małe grzecznie wstają, inne wstają do połowy i zaraz znowu się kładą, więc te duże je znowu budzą, podnoszą, łagodnie popędzają... Było to naprawdę zabawne, dla mnie nowe, i nawet z lekka, przyznam (drugi raz dzisiaj!) duszeszczipatielne.

Nie wiem wprawdzie, czy budzenie było do szkoły, do kościoła, czy może na majówkę, i czy te małe strajkowały z jakichś ideologicznych względów, czy po prostu chciały sobie jeszcze pospać, ale moja sympatia i szacunek do słoni wyraźnie wzrosły.

Jak już wszystkie w końcu wstały, to oglądaliśmy, jak całe to spore trzypokoleniowe stado maszeruje sobie niespiesznie po sawannie. Idzie sobie, idzie, aż nagle przed nim, na spieczonej słońcem ziemi, porośniętej rzadką trawą, pojawia się zbielała ze starości czaszka słonia. Czaszka starej słonicy, jak nas poinformowano. Nie wiem, czy to się daje rozpoznać, czy też znali nieboszczkę wcześniej.

Słonicy niewątpliwie należącej kiedyś do tego samego stada, co można by wywnioskować choćby z czysto ardreyiczno-ekologicznych (co nie ma nic wspólnego z ociepleniem klimatu i innymi lewackimi obsesjami!) przesłanek. Taka czaszka wydaje się znacznie mniejsza, niż człek by sobie wyobrażał, ale i tak to jest spory kawał kości. Więc leży sobie ona na sawannie, a stado się do niej zbliża.

Kiedy już się całkiem zbliżyło, stanęło. Teraz słonie gromadzą się dookoła czaszki w zupełnej ciszy. Potem jeden po drugim podchodzą do tych relikwii pramatki, by je delikatnie przez chwilę podotykać końcem trąby. Słowo - niczego nie zmyślam!

W filmie trwało to dobrych kilka minut, ale w realu nie wiem ile, bo mogli coś skrócić, albo właśnie zwielokrotnić z innej kamery (choć to nie są polityczne demonstracje) - a poza tym, w głupocie swojej zmieniłem kanał, by jak dureń pognać za tą śmierdzącą polityczną informacją, która mnie do tych słoni przywiodła. (A i tak się na temat tamtego smrodu niczego bliższego nie zdołałem dowiedzieć.)

Teraz tego oczywiście cholernie żałuję, bo naprawdę chciałbym wiedzieć, jak to się tam skończyło, między tą czaszką prababci i może dwudziestką blisko z nią spokrewnionych słoni. W każdym razie i tak w owym filmie ujrzałem to, o czym Ardrey wspomina na kilku stronach jednej ze swoich czterech książek na ardreyiczno-tygrysiczne tematy.

To mianowicie, że słonie zdają się rozumieć śmierć "jako taką", mają w związku ze śmiercią co najmniej przedstawicieli własnego gatunku pewne charakterystyczne zachowania, oraz wyraźnie przejawiają związane ze śmiercią uczucia. (Mówienie o "uczuciach" w zwierzęcym kontekście absolutnie nie jest niczym bezsensownym, a lektura Ardreya każdego powinna o tym przekonać.)

Ardrey, starając się zachować naukową rzetelność, a dysponując jedynie skąpym materiałem w postaci nielicznych relacji myśliwych i tym podobnych ludzi, nie pisze o tym wiele, choć jest to przecież sprawa nieprawdopodobnie fascynująca, płodna w rozliczne intelektualne i aksjologiczne konkluzje, no i ogromnie po prostu "ardreyiczna" - w tym sensie, że stanowi niesamowity wprost argument za tą specjalną wizją stosunku między człowiekiem i przyrodą, która wyłania się z dzieła Ardreya.

Powiem to jako laik, w dodatku taki, który nie poświęcił tej sprawie bardzo wiele czasu, by ją dogłębnie studiować, powiem więc z głębi swej intuicji, ale chyba mam tu rację.

Otóż to "rozpoznawanie śmierci" przez słonie, w połączeniu z ich specjalnym do niej stosunkiem uczuciowym i pewną z nią związaną "rytualizacją" - wydają mi się czymś, co zdecydowanie wychodzi poza "ewolucyjne przystosowanie" - nawet rozumiane bardzo szeroko, jak to zresztą Ardrey właśnie czyni (głosząc m.in. teorię, moim zdaniem nie do zbicia, zbiorowej ewolucji całych społeczności).

Poświęcenie życia dla rodzeństwa, albo nawet tylko dla własnego plemienia - daje się uzasadnić "biologicznym interesem" danej grupy, czyli zwiększonym prawdopodobieństwem przetrwania jej genów. (Inna sprawa, że liberalna i lewicowa "nauka" nijak nie chcą się z tym pogodzić.)

Jeśli np. profilaktycznie utrupisz jakiegoś Maleszkę we własnym plemieniu, to dość oczywiste jest, iż w ten sposób zwiększasz szansę, iż twoje geny posiądą kiedyś ziemię, że twe potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu.

Natomiast wzruszenie na widok bielejącej w słońcu czaszki prababci i pieszczotliwe dotykanie jej trąbami w całkowitej ciszy, to coś jeszcze o kilka rzędów od "przetrwania najlepiej przystosowanych" i "egoistycznego genu" bardziej odległe. Nie sądzę, by ktokolwiek w jakichkolwiek wulgarno-ewolucyjnych kategoriach potrafił to kiedyś w miarę sensownie wytłumaczyć!

Ewolucja, OK - zgoda, oczywiście! Ale to już jest "kultura" (oczywiście nie w szpęglerycznym sensie!) - czyli to, co "normalnie" przypisuje się jedynie ludziom. I to jest jeszcze o wiele bardziej "kulturowe" i o wiele mniej w wąskim rozumieniu "biologiczne", niż np. etyka, która, jak to wykazuje Ardrey, jak najbardziej u zwierząt występuje (choć oczywiście nie całkiem w tej samej formie, co u ludzi), choć zarówno laik, jak i liberalny "uczony", nigdy się z tym zapewne nie zgodzi.

OK - zgodzę się, że taki "pietyzm wobec zmarłych" może mieć pozytywny wpływ na spójność społeczną, z czego wynika lepsza szansa na przetwanie własnych genów... Ale będzie to całkiem taki sam pozytywny wpływ, jaki ma na te sprawy RELIGIA. Bo też i jest to pewna pierwotna forma religii!

Przynajmniej, jeśli religię zdefiniujemy po PanaTygrysiemu: Religia to wszystko to, co nadaje sens naszemu życiu i naszej ŚMIERCI. SZCZEGÓLNIE śmierci, bo to jest trudne, a "sens życia" potrafi być trywialnym bełkotem lub beztroską bezmyślnością. W autentycznej religii z sensu śmierci (od której i tak nie uciekniemy, szanowna lewizno) wynika właśnie sens życia. 

(A niby jak inaczej mielibyśmy to ją zdefiniować? Zwracam uwagę, że mówimy teraz świeckim językiem.) Jakąś formę (zakodowanej hardware'owo) etyki ma wiele zwierząt, jeśli nie wszystkie - jakąś formę religijności zdają się mieć wyłącznie słonie, a jeśli nawet u jakichś innych gatunków jeszcze jej nie odkryto, to raczej tych gatunków nie będzie wiele. 

Jednak to i tak niemało, skoro bez tej naszej ogromnie przerośniętej kory mózgowej jakiekolwiek "religijne" zachowania są możliwe. I raczej powinno nam to dać wiele do myślenia, oraz spowodować parę przewrotów w naszej aksjologii. Tak to widzę.

* * *

OK, mamy zatem to, co zasadniczo miałem do powiedzenia. Nie żeby na ten temat nie dało się powiedzieć jeszcze sporo więcej, ale byłyby to już raczej zainspirowane opisanym tu zjawiskiem intelektualne spekulacje i filozofowanie. (Nie żeby było w tym coś złego!) Nie wykluczam, że jeszcze sobie ten temat podrążymy - szczególnie gdyby ktoś łaskawie mi tu ostro pokomentował - ale na razie zadanie wykonane i temat chwilowo zamknięty. Dzięki za uwagę!

triarius

piątek, stycznia 02, 2015

Krótka historia intelektualna Zachodu od Oświecenia do chwili obecnej

Pełny tytuł:

Krótka historia intelektualna Zachodu od Oświecenia do chwili obecnej, a nawet dalej, bo do chwili, gdy wtorki, środy i soboty (piątki nie, bo one są u nich święte) zostaną się za wykidajłów w haremach (gdzie będą sobie słodko żyły co ładniejsze z waszych, ludzie, wnuczek); wszyscy postępowi księża zamienią się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w tańczących derwiszów; a każdy posiadacz choćby połowy platformianego genu będzie chodził bez rąk

Ładnie to umieścić na stronie tytułowej, oczywiście fajny drzeworyt, i będziemy mieli barok, do którego nam przecie tęskno, i nie bez powodu!

* * *

Powiedzieliśmy sobie ostatnio, że określenie "satanizm", w odniesieniu do tego, co różni tacy ostatnio z upodobaniem czynią, ma kilka miłych zalet, ale także poważne wady. Zaletą jest oczywiście to, że jeśli ktoś by naprawdę poważnie traktował tę drugą religijność, która dziś robi za chrześcijaństwo, to mu się owa nazwa gładko w światopogląd wpisuje i budzi właściwe emocje. Poza tym jest to określenie krótkie, mające interesujące konotacje, i w ogóle literacko po prostu perła.

Z drugiej jednak strony tak mi się widzi, że mówiąc o tych sprawach jako o "sataniźmie", przeważnie chybiamy celu. Językiem artylerzystów powiedziałbym, że przestrzeliwujemy cel. Nie w sensie, że na wylot, niestety, tylko w tym, że zamiast trafiać w zgromadzone przeciw nam baterie i sklady amunicji, trafiamy co najwyżej w leżące na głębokim zapleczu składy zrabowanych miejscowemu chłopstwu dóbr doczesnych, niezbyt zresztą imponujących. Czyli jakichś żałosnych Nargalów, albo niemal równie żałosne Pyzate Zuzie.

Z innej, choć również artyleryjskiej, perspektywy - nasze działa właśnie nie donoszą i trafiamy w ziemię niczyją pomiędzy naszymi niezwyciężonymi oddziałami i zgrają okopanych po uszy wrogów. Też niestety niedobrze, bo tam także co najwyżej jakiś zabłąkany Nargal i zabłąkana Zuzia, podczas gdy Główne Macherki kryją się za umocnieniami.

Jakie na to lekarstwo? Zatrucie duszy, moi państwo! Nic innego! Nie w tym sensie, żebyśmy sami chcieli zatruwać dusze, tylko w sensie, że to określenie - "zatrucie duszy" - wydaje się być owym celnym ogniem, potrzebnym do zniszczenia wrażych baterii i wszystkiego czemu one służą. (Łał, prawda?)

Co pilniejsi czytelnicy tych moich blogowych mądrości znają już zapewne co najmniej ten kawałek dorobku Roberta Ardreya, który ja tu dla was ludzie, swego czasu polskiej mowie przyswoiłem, tak? Jeśli ktoś nie zna, a jest pilny, to prosiłbym się z nim zapoznać. Może nie być w tej chwili, ale co najmniej wkrótce po przeczytaniu niniejszego. Jest to tutaj w odcinkach na tym blogu, ale bardziej wypolerowane wersje powinny wciąż być w sieci - proszę wrzucić w wyszukiwarkę "Afrykański początek + Ardrey" (bez cudzysłowów), i jeśli jest, to powinno się pokazać.

Po co nam to akurat teraz? A po to, że, jak do mnie całkiem ostatnio doszło, owo zatruwanie dusz ma ścisły związek z tym, o czym (nawet właśnie w owym przetłumaczonym par moi) kawałku pisze Ardrey. Czyli z marzeniem różnych takich naprawiaczy świata - których niestety zawsze było i wciąż jest multum - o tym, by z ludzi zrobić owady. Mówię całkiem poważnie, a Ardrey, w omawianym fragmencie, mówi to równie poważnie, a do tego ładniej i obszerniej.

Nie chodzi oczywiście o to, że takiemu naprawiaczowi tak się podobają powiedzmy wąsy karalucha, że chciałby nimi obdarzyć nas wszystkich. (Po prawdzie, jeśli wierzyć Theofilowi Gautier, to Fourier chciał nas obdarzyć piętnastosopowym ogonem z okiem na końcu, a czymże przy tym są wąsy?)

Chodzi o to, że: "Paczpan, te owady, niby takie mają małe te łepki, takie niby mało inteligentne, a jak one umieją społecznie żyć, zgodnie, harmonijnie i dla wspólnego dobra! Trza by to zrobić z ludźmi, bo już przecież nie można na to patrzeć, a ludzie w końcu niby mądrzejsi."

Takie marzenia, takie plany, takie zamiary, pojawiają się dość obficie, co najmniej od czasu, gdy straciły na wadze podobne poniekąd plany oparte na religii. Czyli różni tam Lollardzi i Menonici. Czyli, stosując grubą kreskę, przyjmujemy iż gdzieś od Oświecenia.

Potem ruszyło to dużo ostrzej z kopyta od Darwina, kiedy to do uszczęśliwiania Ludzkości zaczęto stosować już nie tylko mechaniczny model świata Newtona, na czym w znaczniej mierze polegało przecież Oświecenie, ale także teorię ewolucji, a taki np. komunizm to przecie krzyżówka heglowskiej filozofii, traktowanej jak religia (ale do tego aż stopnia, że nawet się z innymi religiami nie raczyła pozwolić porównywać), z "naukowym" jak wszyscy diabli planem wyewoluowania ludzkiego gatunku w coś nowego i "lepszego", czyli w człowieka "nareszcie" udomowionego...

Co było jednocześnie (paczpan, jak to się dziwnie plecie!) planem uczynienia "wreszcie" z ludzkiego społeczeństwa, w skali globalnej oczywiście (żadnych tam partykularyzmów!), czegoś, czego by się nie powstydziły mrówki, pszczoły i termity! Pomyślcie nad tym chwilę, a jestem pewien, że mi przyznacie rację. Czyli, patrząc na to z perspektywy ewolucyjnej, chodzi o przeskoczenie owych czterystu milionów lat, dzielących ssaka od owada. (O czym właśnie ładnie pisze Ardrey.)

No i teraz ujawnia się naszym oczom fakt, że z tego punktu widzenia zatruwanie ludzkiej duszy - duszy choćby w sensie całkowicie świeckim, rozumianej jako nasze, ludzkie, psychiczne w najszerszym sensie, "oprogramowanie" (choć przecież tam, gdzie dusza ma także wymiar religijny, także oczywiście "powinna" zostać zatruta, a ta religijna część, czy może całość, szczególnie).

W dodatku łatwo zauważyć, że, jeśli mamy rację, że to właśnie jest główny cel owego zatruwania, który niektórzy wolą dźwięcznie nazwać "satanizmem", to nie musi to być nawet jakieś psychodeliczne zatruwanie - w sensie wizji i takich tam - bowiem całkiem wystarcza po prostu owej duszy ZNISZCZENIE! Indywidualnej duszy, czyli indywidualnej ludzkiej psychiki i inteligencji.

Coś, co nawiasem postulowała osławiona (ktoś o niej słyszał?) Szkoła Frankfurcka. Jako (oficjalnie przynajmniej) lekarstwo i profilaktykę przeciw wszelkim faszyzmom i nacjonalizmom. (Które, oczywiście, miałyby być czymś od tak potwornych działań bez porównania gorszym. Co do mnie słabo trafia, sorry!)

Nad tym naprawdę warto się zastanowić. Co więcej, my tutaj mamy dodatkową satysfakcję, że zwróciła nam się inwestycja w Ardreya, bo gość pozwala zrozumieć współczesność lepiej, niż ogromna większość współczesnych mędrców, o autorytetach nie wspominając. Mam jednak coś jeszcze lepszego! Może nie aż "lepszego", bo i to było super, ale więcej czegoś równie wspaniałego.

Weźmy Spenglera. Drugiego z naszych... Well, niemal gurów. Wie ktoś, pamięta ktoś, co Spengler  w drugim tomie swego niekastrowanego dzieła pisze o istocie Magieńskiej K/C? Otóż ta Kultura (obejmująca żydowską, wczesnochrześcijańską, irańską, i islam jako swą reformację) ma bardzo specyficzne widzenie świata - jak każda (wysoka) Kultura zresztą, ale też, jak każda, całkiem inne od wszystkich pozostałych.

Tam niemal wszystko jest np. substancją - nawet życie i śmierć, nawet chyba czas, nie mówiąc już o np. duchu. (Światło też - to dla zainteresowanych fizyką. Wiem, że mam paru takich wśród znajomych, tylko do Spenglera nie mogę ich przekonać.) Oczywiście to się różnie w różnych językach nazywa, ale po grecku jest pneuma, czyli indywidualna dusza każdego żywego stworzenia, oraz (na odmianę po łacinie, po grecku zapomniałem i nie chce mi się szukać) spiritus, czyli "DUCH" z jak najbardziej wielkiej litery.

Ta pneuma to jest właśnie takie świeckie coś, taki software, który każdą żywą istotę napędza. Nie ma w tym nic religijnie wzniosłego. Wzniosły jest ten DUCH, czyli spiritus (nie w tym sensie, rodacy!), który spływa ewentualnie z góry, wypiera wszelkie możliwe diabelskie i ciemne substancje (dualizm!), i czyni człowieka pobożnym, a nawet, da Bóg, świętym. Tak to widział Plotyn, a po nim cała masa innych myślicieli i mistyków.

Ta świętość, z góry spływająca i wnikająca w człowieka, dodajmy, może być wersji mitraistycznej, mozaistycznej (z wieprzowiną lub bez), wczesnochrześcijańskiej (jako "łaska"), islamskiej - czyli otwarcie religijnej; albo też pozornie całkiem nie-religijnej, np. jak u Jana Jakuba Rousseau albo wprost w KOMUNIŻMIE.

Nie zajmujemy się tu streszczaniem Spenglera, wiec niestety nie powiemy o tych fascynujących sprawach aż tyle, ile by należało, bo to ma o wiele więcej niezwykle fascynujących aspektów, ale tutaj zmierzamy do tego, że oto - żeby w tych magiańskich kategoriach...

(Skąd one się nagle dzisiaj na szeroko pojętym Zachodzie wzięły, spyta ktoś? Nie wyjeżdżajcie mi tu, drogie ludzie, z jakimś antysemityzmem, bo będziemy mieli na karku Bratkowskiego, albo nie tylko! Więc sza! Zastanówcie się sami, jeśli macie odwagę.)

No więc, zakładając, że ktoś to dzisiaj jeszcze widzi w tych kategoriach... (A są dziś nawet i tacy, którzy twierdzą, że dla tej K/C także i państwo musi wyglądać jak partia komunistyczna - i to nawet bez żadnych demonicznych zamiarów - po prostu oni nic innego nie pojmują, a nawet się wszystkim innym po prostu okrutnie brzydzą. Może coś w tym i jest, nie wiem.)

No więc, patrząc z tej magiańskiej perspektywy, zniszczenie indywidualnych dusz, tych egoistycznych pneum, okazuje się NIEZBĘDNE I KONIECZNE do tego, by zamiast nich wszędzie wniknął ów duch spływający z góry - tylko że w tym przypadku trudno jest jakoś bardziej jednoznacznie ustalić, ile w tym czystej religijności (i nie mówimy o chrześcijaństwie!), ile zaś tego zamiaru uczynienia z Ludzkości, dla jej Szczęścia i dla Postępu oczywiście, roju pszczół czy innej termitiery. Tutaj zamiar świecko-robaczywy splata się ściśle z zamiarem mętno-religijnym. I nikt, a przynajmniej nikt przy zdrowych zmysłach i nienależący duchem do tamtej K/C, tego rozumem nie rozwikła.

I o to mi właśnie chodziło. Może to nieco trudne do pojęcia po jednym szybkim przeczytaniu, ale wydaje mi się to warte ponownego uważnego przeczytania i późniejszego przemyślenia. Chyba, oczywiście, że mnie megalomania ponosi i bardzo się w tej kwestii mylę.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!

środa, lipca 16, 2014

Miękki puchaty Tygrysek w szponach Natural Born Killers z rodzimego netu

My tu sobie poruszamy różne tematy - nie mówię wam może o wszystkim, co mi w duszy śpiewa, bo to albo byłby już przesadny ekshibicjonizm, albo bardzo niepolityczne (sapienti sat, o czym mówię), ale jednak tematy są od Koronacji Poppei po naszą, ludzką znaczy, drapieżną przeszłość i co z tego mogłoby wynikać.

Poprzez polityczną biężączkę, niezwiązane z niczym konkretnym dowsipasy, oraz definiowanie sobie różnych pojęć - albo na nowo, albo po prostu ignorując wszystkie dotychczasowe defincje, bo stać nas na lepsze.

Te ludzkie drapieżniki, które my mamy z Ardreya, to wcale w istocie nie jest sprawa ociekających krwią kłów i pazurów, gołej przemocy itd. Jasne - te rzeczy istnieją, zarówno w domowych kotach, jak i wokół nas - jeśli jeszcze nie całkiem blisko, to na razie są telewizje, a wkrótce, zapewniam, będzie o wiele, wiele bliżej.

Jednak domowe koty to przeurocze zwierzęta, a ich natura drapieżnika ma masę przecudnych aspektów. Drapieżniki są po prostu inteligentniejsze, ciekawsze świata, więcej i z większym przekonaniem się bawią...

Chciałbym z przekonaniem móc to powiedzieć o moich ludzkich pobratymcach, ale coś się we mnie wzbrania. Jednak, kiedy oddalimy się nieco od dzisiejszego leminga i jego ponurego pogromcy - będziemy mieli to samo co u kota. (Kto nie wie, co koty potrafią wyprawiać, niech się nie dowiaduje! W sumie to są naprawdę czarujące stworzenia i niech tak pozostanie. Nic na tym ziemskim padole nie może być idealne.)

Ludzie nie czytają Ardreya, a potem sobie wmawiają, że to jakieś krwawe kły i pazury... Ludzie czytają Pana Tygrysa, a mimo to, i w czasem najlepszej wierze, przekonani są, że to jakiś "Natural Born Killer"...

A potem, nagle, rusza kampania - "prawicowa" jak cholera, jakby inaczej! - za przywróceniem kary śmierci... Pan Tygrys zaś krzywi się z niesmakiem i pisze w dodatku kpiący tekst na ten właśnie temat. Nie dziwne?

Albo właśnie teraz, Kurak, i nie on jeden przecie, podnieca się niezdrowo policjantami, którzy strzelając w plecy (jak słyszę) zabili uciekającego już "psychopatę". No i Pan Tygrys, z głębi swego ardreyicznego tygrysizmu, krzywi się znowu z niesmakiem, mamrocząc coś pod nosem na temat groteskowej krwiożerczości ludzi, którzy nigdy żadnej prawdziwej przemocy nie spotkali. Także dziwne, prawda?

Trochę to zbyt ambitny temat jak na mój obecny zapał do pisania, ale najwyższy czas, żeby sobie parę rzeczy na ten - być może jeden z absolutnie najważniejszych - tematów powiedzieć. Jaki ja mam w ogóle autorytet, żeby się o tych sprawach wypowiadać? Żeby się ew. kłócić z takimi znakomitościami (mówię to bez ironii) jak MatkaKurka (po jego nawróceniu na "PiSizm", of course)?

No więc ten Ardrey, którego blogaskiem lansuję od lat niemal dziesięciu, a którego znam o co najmniej ćwierć wieku i sobie chwalę. Nie jest to absolutnie jakiś krwiożerczy facet, ale jednak propaguje poglądy Leakeya i Darta na temat tego, że nasi przodkowie nie byli żadnymi tam wegetariańskimi "zbieraczami", tylko od początku przede wszystkim polowali, zbiorowo i z użyciem broni - to zaś miało o wiele większy wpływ na naszą naturę choćby i dziś, niż wszystko to, w co my naiwnie wierzymy, bo ktoś nam to mówi.

Czyli praca (ach!), wielka kora mózgowa... I takie rzeczy. Nie - od zwykłych małp różnimy się dlatego, że, z takich czy innych przyczyn, mniej lub bardziej obiektywnych, zeszliśmy miliony lat temu ze stosunkowo bezpiecznych i obfitujących w owoce drzew - aby szukać szczęścia na, niebezpiecznych dla takich małych, z natury niemal bezbronnych stworzeń, sawannach. Gdzie w dodatku wielu owoców już nie było.

To jedno. Po drugie, cóż, niechętnie mówię o samym sobie (tu się zaśmiał głosem jak dźwięk srebrnego dzwoneczka), ale jest też parę innych spraw, które mnie uprawniają do wypowiadania się na tematy związane z walką, przemocą itd.

To że sporo czytałem historii, a nawet nieco postudiowałem, to oczywiście nic aż tak niezwykłego, by przesądzało, ale obok innych spraw, nie całkiem bez znaczenia. (I proszę mi w to nie mieszać Tuska z Komorowskim, bo się cholernie obrażę!)

Dodatkowo to, że pochodzę z rodu (żeby to tak wzniośle określić) o sporych militarnych tradycjach. Nie będę się tu aż tak puszył, jak by się dało, ale od pułkowników Czarnych Ułanów w Pierwszej Wojnie Światowej, po Orlęta Lwowskie, powstańców wielkopolskich (odznaczonych za odwagę), poruczników 8. Półku Ułanów w '39 (ten był akurat bratem mojej babci, ranny i sadystycznie zamordowany w ukraińskiej wiosce), obrońców Helu, profesorów fizyki na WAT...

Żeby już się na tym zatrzymać, no bo jak czyjaś szwedzka pra-pra-prababka miała na panieńskie nazwisko Stjerneld ("Ogień gwiazd") i była baronessą, to też raczej ta rodzina musiała nieżle po dręczonej wojną Europie w tym XVII wieku militarnie się udzielać. Nie mówiąc już o drugiej, równoległej, pra-pra-prababce, ze znanego z łagodności klanu MacLeod. (Której ojciec, jak się dowiedziałem, był podpułkownikiem.)

Poza tym, spędziłem sporo lat na matach, podłogach, trochę na ringach (choć oficjalnie na ringu nigdy nie startowałem, fakt), a nawet dzisiaj - w wieku wyraźnie ponad 60 lat - kulam się po macie, z bardzo nieraz dobrym zawodnikami. Submission grappling to się nazywa - takie zapasy z wykręcaniem członków i duszeniem.

Nie twierdzę, że jestem w tym wielki, a w zawodach to już zapewne nawet nigdy nie będę miał ochoty swoich sił próbować, ale jednak jak na stojącego nad grobem inteligenta, to i tak się staram. A chadzałem i na boks i na MMA, tylko czegoś mnie wywalili - nie wiem czy dlatego, że nie chciałem bulić za sportowe badania, czy dlatego że biłem nie tych, co należało. Albo coś jeszcze innego.

Interesuję się też po prostu - nie tylko historią (również) w jej militarnym aspekcie, ale też różnymi metodami walki, z bronią lub bez, no i mam parę zaliczonych szkoleń z różnych takich. (Mam gdzieś przecudne swoje zdjęcie na tle izraelskiej flagi, by the way. Z takiego szkolenia w Kapapie w zeszłym roku.)

Czy jestem w związku z tym jakimś Natural Born Killerem? Absolutnie nie! Zapewne byłbym mniej zagrożony, i w razie potrzeby bardziej niebezpieczny, od typowego inteligenta w starszym wieku, czy od, młodego nawet, typowego moherowego blogera.

Mam jednak sporo cech, które czynią ze mnie wprost zaprzeczenie tego NBK, a których w większości przypadków nie mają nawet najłagodniejsi spośród moich, urzędujących po całych dniach przed komputerem i brzydzacych się wszelką realną fizkulturą (o jakiejkolwiek realnej walce nawet nie wspominając!), rodaków.

Lubię zwierzątka, lubię (z nielicznymi wyjątkami) dzieci, nigdy celowo niczego większego od robaka nie zabiłem i raczej się do tego nie palę. Trochę rozumem polowanie, ale mnie do niego mało ciągnie. Na lwy (by) z włócznią - jasne, to może, a nawet musi, zaimponować, ale też pewnie bym się jednak nieco bał. Przynajmniej na początku i bez stosownego przeszkolenia.

I też bym się trochę zastanawiał, że przecież mi ten lew nic osobiście nie zrobił. Choć, z drugiej strony, za pazurami to on swoje i tak ma, więc nie ma co się przesadnie pieścić. Od tego się jest w końcu lwem, żeby sobie radzić z oponentami!

W dodatku, żeby wrócić do tego, cośmy sobie mówili na początku - ja wcale nie jestem żadnym wielkim zwolennikiem kary śmierci... (Choć oczywiście państwo pozbawione, z takich czy innych przyczyn, możliwości karania śmiercią za ewidentną zdradę, albo zabijania ewidentnych wrogów, nie jest już po prostu państwem, a ja bym chciał, żeby Polska była. Tylko że najpierw musielibyśmy chyba odzyskać tę Polskę.)

Brzydzę się też karami cielesnymi, do wprowadzenia których nawołuje tak spora część naszych "konserwatystów". Nie mówcie mi o obcinaniu rak, publicznej chłoście, bo doczekacie się naszej drapieżnej ewolucyjnej przeszłości w akcji, w moim wykonaniu! Co najmniej wirtualnie.

(Z drugiej strony, choć uważam, że np. Korwin celowo robi to tak obrzydliwie wulgarnie, państwo naprawdę nie ma żadnego powodu mieszać się do tego, jak sobie takie czy inne małżeństwo załatwia własne porachunki. Batem, piąchą, naręczem polnego kwiecia, dwudziestocentymetrowym obcasem - nic komu do tego! A Korwin, swoją drogą, robi to tak po chamsku na pewno celowo, ale też inaczej by po prostu nie potrafił, bo leberały tak mają.)

Aha - byłbym zapomniał... Pan Tygrys, czyli ja, nie ma też żadnej obsesji broni palnej, i w ogóle śmieje się (swym perlistym śmiechem) ze wszystkich tych bredni, jak to zezwolenia na pistolet, albo właśnie brak jakichkolwiek zezwoleń, radykalnie zmienią oblicze tej ziemi. I to na plusa.

Jasne - kontakt z bronią to nie jest rzecz bez znaczenia dla naszej (wyewoluowanej przecie z drapieżników) psychiki, a psychika jednostek wpływa na życie społeczne.To jednak nie działa w aż tak sprosty, by nie powiedzieć prostacki, sposób, jak nam różni mędrcy od ruszania z posad bryły świata wmawiają! Jak zatem to działa?

To jest znakomite pytanie (żeby zacytować Klasyka), wielki temat, który my sobie, jak Bóg da, weźmiemy a warsztat jakimś innym razem. Jeśli uznamy, na podstawie przeróżnych sygnałów, że warto.

Na razie zrobiło to się nam już i tak całkiem długie, realne życie domaga się, bym jemu też poświęcił nieco uwagi. Do niczego bardzo istotnego na razie jeszcze nie doszliśmy, ale i tak muszę wszystkich ew. P.T. Czytelników, którzy aż tu dojechali, pożegnać. Pa!

triarius

sobota, sierpnia 10, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 3)

Małe powtórzenie przerobionego materiału... Agresja Aspołeczna jest albo instrumentalna, albo też napędzana praczłowieczymi instynktami łowcy. Mamutów, jaszczurek, myszy, niedźwiedzi, bliźnich na kolację itd.

(Pragnę b. wyraźnie podkreślić, że my tu NIE MORALIZUJEMY! Potem jeszcze, Deo volente, kwestię tę rozwinę, ale na razie ogłaszam, jeśli ktoś jeszcze mnie nie zna - staramy się zrozumieć. Gryzienie sercem mało nas interesuje, a jeśli już, to nie na tym wczesnym etapie. Dixi!)

Dlaczego ten dualizm? Dlatego, że ludzie polowali (na jaszczurki, mamuty, ptaki, bliźnich itd.) od milionów lat, więc to po prostu cholernie polubili. Jasne - dzisiejszy cywilizowany und kulturalny człowiek MOŻE wszelkich polowań (nie mówiąc już na bliźnich) serdecznie nie znosić...

Jednak pod względnie cienką powłoczką tej kultury i cywilizacji siedzi taki sam (tylko z brzuchem i na cienkich nóżkach) prehistoryczny łowca mamutów, który, kwicząc z rozkoszy, zwalał wraz z kolegami różne tam mamuty, konie i co się dało w przepaść... I temuż podobnież.

I on może tego dzisiaj nie widzi, nawet na pewno, ale jego zbieranie wycinków z prasy, kart telefonicznych, kafelków na ścianę, dolarów na koncie.. Czy powiedzmy dobrych recenzji albo kręconych żeńskich włosków na tapecie... Jest tych wszystkich prehistorycznych wyczynów jego własnych przodków dalekim echem. Albo nawet nie aż tak dalekim.

Tak więc typowy, walczących dla forsy, żołnierz zaciężny to będzie raczej agresja Aspołeczna, natomiast rozedrgany patriotycznymi uczuciami powstaniec, butelką płynu zapalającego atakujący Mołotowa, czy inne komusze bydlę, to jednak będzie agresja Prospołeczna. Zresztą nawet i tego najemnika, jeśli jest dobrym żołnierzem, motywuje lojalność wobec kolegów z pododdziału, honor pułku i takie inne sprawy. (Czytać "The Face of Battle" Johna Keegana!) Więc tutaj też trudno, jak to często w życiu, całkowicie te rodzaje agresji oddzielić.

Kat? Oczywiście też Aspołeczna - no, chyba żeby się np. napędzał miłością do Ładu i Porządku, czy czymś takim. Co wcale nie jest wykluczone. Gdyby natomiast chciał zrobić większą karierę, niż brat, ceniony rewindykator wierzytelności, no to mielibyśmy tutaj agresję Społeczną. Przynajmniej w jakiejś części. (W niektórych krajach, trzeba wam wiedzieć, kat po jakimś tam czasie, automatycznie otrzymywał szlachetwo.) No a jeśli on by swój miły fach traktował jako legalną okazję do tępienia bliźnich - JAKO BLIŹNICH - to by była agresja Antyspołeczna, prawda?

Agresja Społeczna to z definicji niemal RYWALIZACJA. Chcemy pokazać, sobie czy komu, że jesteśmy lepsi. Albo chcemy pokazać tej mendzie, że jest mendą. (A my, w założeniu, nie.)

Agresja Antyspołeczna, poniekąd chyba (mimo ewidentnych sukcesów w budowaniu liberalnego raju, przez tych, którzy nas tak gorąco pragną uszczęśliwiać) najmniej w praktyce istotna, bo, poza jakimś wandalizmem, dość wciąż względnie rzadko spotykana, to szał niszczenia, agresywna desperacja, albo trywialny wandalizm dla samego wandalizmu. Psychologicznie może to być b. ciekawe, ale chyba dla nas na razie o tym wystarczy.

Po co ja wam to wszystko, ludkowie rostomili, mówię? Pewnie nikt się jeszcze nie domyślił, jakie w tym są głębie i ile konkretnych rzeczy z tego wynika. I ja nie mam o to pretensji. Tak od razu po otrzymaniu tego... Powiedzmy "narzędzia"... Tej klasyfikacji rodzajów agresji... Pewnie się nie da z tego wyciągnąć jakichś ciekawszych wniosków. (A co dopiero powiązać to jakoś z ryżym wnuczkiem z wehrmachtu.)

Jednak, z wielu nawet względów, ja sądzę, że mówię wam rzeczy ważne i praktycznie istotne. (Nie mówiąc już o tym, że ma to też i związek z ryszawym. Zresztą ja bym wszystko zdołał z nim powiązać, gdybym się uparł, jak i pewnie z wszystkim innym, ale to nie o to tu chodzi.)

No bo weźmy np. takiego gościa od MMA. Jest kurewsko silny, wytrzymałość ma niesamowitą, odporność psychiczną, na ból, mocną szczękę, zrogowaciałe od (i do) kopania po nich uda i golenie... A w konfrontacji z, cherlawym nawet, ale zdeterminowanym psychopatą, czy jakimś zawodowcem od mordowania ludzi, będzie jednak miał kłopoty. Czemu? No bo on traktuje - odruchowo, ma taką tendencję, bo to bez przerwy robi - tę konfrontację jako formę RYWALIZACJI, kiedy tamten widzi w nim MAMUTA, którego on przerobi na bitki czy inne eskalopki.

Rywalizacja, czyli agresja Społeczna, ma różne "wbudowane" ograniczenia. Są "wbudowane" przez naszą biologię, w wyniku milionów lat ewolucji (bez żartów, ewolucja była i nie ma co się wygłupiać głosząc co innego!). No bo ani w MMA, mimo całej tej słodkiej tam brutalności, ani wewnątrz prehistorycznego plemienia, nie chodzi i nie chodziło o to (Mamie Naturze, czy może Cioci Ewolucji), żeby bractwo całkiem pozabijało, czy doszczętnie połamało! Prawda?

No to są zapory, naturalne i oczywiste, które jednak przenoszone są potem na ew. walkę z psychopatami, zawodowcami i innymi tego typu specami od praktykowania Aspołecznej agresji. Którzy żadnych tego typu skrupułów nie mają. Nie mają (żeby sobie popsychologizować) dlatego, że ofiara, choćbyśmy ją nawet nazwali "przeciwnikiem", w ogóle nie jest "z ich stada".

O jakim stadzie mówimy? A o takim fenomenologicznym. W prehistorii to było normalne stado, ale dziś trudno jest już, w tym skomplikowanym świecie, określić jednoznacznie co jest naszym stadem. I to się w dodatku ciągle zmienia. Raz przez "moja rodzina" mogę rozumieć wszystkich razem z psem i kotem (a jak się rozhuśtam, to i z myszą mieszkającą za szafką w kuchni), nie licząc dalekich krewnych i zmarłych wieki temu herbowych przodków... Innym razem prawie nikogo poza sobą.

Tak samo z ludzkością - raz może mi każdy bliźni, a nawet kosmita z odległych galakyk, być bratem, a nawet siostrą... Innym razem nic mnie te miliardy lemingów nie obchodzą (i słusznie!). Zależy od tego głodnego murzyniątka, które mi właśnie totalitarni macherzy od przekrętów i zniewolenia w globalnej skali w telewizji pokazali.

Fe-no-me-no-lo-gia moi kochani ludkowie!

I to by na razie mogło być tyle. C.d.n. albo c.d.n.n. nawet.

triarius

P.S. A tak przy okazji, to testuję sobi taką stronkę, więc dam tu do niej linka. Z keywordem po angielsku, bo tak trzeba. Nikt się tym nie musi interesować, a nawet nie powinien. Do you want to learn The Truth About the Six Pack Abs? Then click the link, and God bless you!

poniedziałek, sierpnia 20, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 3

3. Zwierzęce społeczeństwo


Tragiczny, nieznany Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik, którego drobny eksperyment na czerwonych mrówkach opisałem w poprzednim rozdziale, był największym geniuszem, jakiego nauki przyrodnicze wydały w tym stuleciu. I żadna dyskusja o zwierzęcych społeczeństwach nie może się rozpocząć bez oddania mu hołdu.

Marais rozpoczął swą pracę na przełomie wieków, stając się prawdziwym pionierem tego wszystkiego, co może jeszcze być przed nami w naszych próbach zrozumienia samych siebie. To jego oko było pierwszym, które jasno, i tylko z rzadka antropomorfizując, dostrzegało zachowanie człowieka w zachowaniu zwierząt. To on przeprowadził pierwsze badania zarówno owadzich społeczeństw, jak i społeczeństw naczelnych, naświetlające kwestię naszego własnego pochodzenia. To jego umysł jako pierwszy bez zahamowań zajął się obłożonym tabu tematem ewolucji ludzkiej duszy. I to on dokonał pierwszych dłuższych obserwacji zachowania naczelnych w stanie naturalnym. Jednak to, iż nie włączyłem tych wszystkich jego badań do historii współczesnej rewolucji, wynika z bardzo prostego powodu. Pozostały one, z jednym znaczącym wyjątkiem, nieznane nauce, ponieważ zostały napisane w języku afrykanerskim.

Marais to było jeszcze wiele innych rzeczy, poza przyrodnikiem. Był poetą, adwokatem, dziennikarzem, niedokończonym lekarzem, morfinistą i samobójcą. Pochodził z jednej z najstarszych afrykanerskich rodzin i w chwili wybuchu wojny burskiej przebywał w Londynie, studiując prawo. Został internowany. Ukończył studia i jakoś zdołał wydostać się z Anglii. Koniec wojny zastał go w Rodezji, przemycającego broń i amunicję do wyczerpanych walką Burów.

Porażka jego ludu pozostawiła na jego psychice tak dotkliwe blizny, że opuścił ojczyznę. Choć angielskim władał znakomicie – czytałem wiele jego listów – mimo to tylko raz czy dwa opublikował cokolwiek w innym języku, niż afrykanerski. Depresja zaś, jaką odczuwał po owej wojnie, sprawiła, iż porzucając ludzkie społeczeństwo, zaszył się w Waterbergu, górskiej fortecy w północnym Transvaalu, i wybierając społeczeństwo zwierząt. Dla dramaturga jest to zaiste ironiczna okoliczność, że pojedynczy wybór uczynił z wrażliwego człowieka największego w całym stuleciu przyrodnika, jednocześnie skazując go na pozostanie przez całe życie nieznanym.

Marais zamieszkał na fermie w pobliżu Doornhoek, w wysokopołożonej górskiej dolinie. Rok był wtedy, jak to można obliczyć, 1903. Dolina była dzika i bezludna. W niedostępnym wąwozie ciągnący się wzdłuż spiętrzonych poszarpanych skał, stado pawianów, liczące jakieś trzysta osobników, uczyniło sobie sypialnię, zasłoniętą przez masywne konary ogromnej dzikiej oliwki. Ponownie skutki wojny burskiej przesądziły o życiu naszego bohatera. Lokalni farmerzy nadal pozostawali jeńcami wojennymi. Przez całe lata pawiany nie słyszały huku broni palnej, do tego stopnia, że w pewnej mierze zatraciły swój strach przed człowiekiem. Marais mógł się do nich zbliżyć. Zbudował więc chatę przy wejściu do wąwozu.

Przez trzy lata – najdłuższy okres ciągłej obserwacji dokonanej na zwierzęcym społeczeństwie w stanie dzikim – Marais żył z owym stadem i studiował je. Jeden po drugim farmerzy powracali z obozów jenieckich i Marais znalazł się w roli adwokata trzystu urodzonych bandytów, jakich drugich nie ma w całej naturze. Z własnych funduszów kompensował lokalnym farmerom szkody poczynione w ich sadach. Strzelby nadal milczały. Po trzech jednak latach złodziejstwo pawianów przekroczyło w końcu ludzkie możliwości finansowe i badanie się zakończyło.

Marais opublikował swe obserwacje w formie krótkich esejów w pewnej afrykanerskiej gazecie. Pozostały one nieprzetłumaczone i niezebrane do roku 1939, kiedy to niektóre z nich pojawiły się w cienkiej ale niezapomnianej książeczce My Friends the Baboons („Moi przyjaciele pawiany”). To co stanowiło rewolucyjne obserwacje nieco po początku wieku, pozostało rewolucyjnymi obserwacjami trzydzieści pięć lat później. Ale wtedy już Marais nie żył.

Trzeba mimo wszystko z ogromną ostrożnością podejść do obserwacji zwierząt z najwcześniejszych faz kariery Eugene'a Marais. Z początku nie można go określić mianem choćby przyrodnika-samouka, bowiem jego samouctwo dopiero się rozpoczynało. Antropomorfizm bez wątpienia zabarwia niektóre z jego wniosków. Jego umysł, szkolony do zawodu prawnika, był jednak zdyscyplinowany i samokrytyczny, a jego intuicje godne geniusza. Obserwacje społecznych zachowań pawianów, dokonane przez samotnego, przygnębionego, uzależnionego od narkotyków prawnika w niedostępnym Waterbergu, wytrzymały próbę czasu lepiej, niż obserwacje innego pochodzącego z Południowej Afryki naukowca, wysoce wykształconego i o światowej sławie, dokonane w londyńskim zoo.

To po owym okresie spędzonym wśród pawianów Eugène Marais dokonywał jeden po drugim eksperymentów o najwyższym naukowym wyrafinowaniu. Zafascynowały go zachowania insektów i spędził lata obserwując tajemnice społeczeństwa termitów. I jego teorie, stanowiące być może najwyższe w tym stuleciu naukowe osiągnięcia w badaniu zachowania odległych od nas zwierząt, są znane we wszystkich zakątkach świata. Jednak, czy to przez przypadek, czy też nie, nie kojarzymy ich z imieniem Eugène Marais. Dopiero w tym samym roku, w którym opublikowano My Friends the Baboons, a także The Soul of the White Ant, dowiedziano się o tej dziwnej okoliczności poza Południową Afryką. W swej przedmowie do owej książki dr. Winifred de Kok, jej tłumacz, pisze:
Lata wytężonej pracy w veldzie doprowadziły Eugene'a Marais do sformułowania teorii, że indywidualny kopiec termitów jest pod każdym względem zbliżony do organizmu zwierzęcia, z robotnikami i żołnierzami pełniącymi rolę czerwonych i białych ciałek krwi, hodowlą grzybów jako organami trawiennymi, królową funkcjonującą jako mózg, i seksualnym lotem analogicznym do owulacji i ejakulacji.
Mniej więcej sześć lat po tym, jak te artykuły zostały opublikowane, Maurice Maeterlinck opublikował swą książkę The Life of the White Ant („Życie białej mrówki”), w której opisuje tę organiczną jedność termitiery i porównuje ją do ludzkiego ciała. Owa teoria wzbudziła wielkie zainteresowanie w owym czasie i została powszechnie zaakceptowana jako oryginalna teoria sformułowana przez Maeterlincka. Fakt, że nieznany południowoafrykański obserwator rozwinął tę teorię po wielu latach niezmożonych wysiłków, nie była szerzej znana w Europie. Wyjątki z artykułów Eugene'a Marais pojawiały się jednak w okresie ich publikacji w Południowej Afryce w belgijskiej i francuskiej prasie. W istocie oryginalne, napisane w afrikaans, artykuły byłyby dość łatwo zrozumiałe dla każdego Flamanda, bo afrikaans i flamandzki są bardzo zbliżone.

Marais w istocie pozwał laureata nagrody Nobla, twierdząc, że strona po stronie zostały dosłownie wzięte z jego własnych artykułów, zaś naukowa naiwność Maeterlincka była taka, że nawet używał terminologii stworzonej przez Marais sądząc, że to ogólnie przyjęty naukowy język. Jednak mocniejsze dochodzenie swych racji w takim międzynarodowy procesie leżało poza finansowymi możliwościami Marais, więc dzisiaj nie potrafimy ocenić słuszności jego twierdzeń. Wszystko co możemy stwierdzić, to że popadał w coraz większe zapomnienie.

Po roku 1915, jak się zdaje, nie wykonał już wiele pracy naukowej. Nadal dorywczo zajmował się dziennikarstwem i napisał kilka z najwspanialszych wierszy w języku afrykanerskim. Jednak złowieszczy urok morfiny coraz bardziej dominował jego życie. I wtedy, w końcu w roku 1935, w Londynie dr. de Kok podjęta tłumaczenie na Angielski jego wczesnych historii o naczelnych.

Czytałem listy Eugène'a Marais do jego tłumaczki, których kontekst powinniśmy mieć na uwadze: zostały napisane mniej więcej wtedy, gdy badania nad naczelnymi doktora Carpentera po raz pierwszy otwierały drzwi do ewolucyjnego poznania ludzkiej natury, były napisane przez człowieka, który trzydzieści lat wcześniej zrozumiał prawdy, które i dzisiaj zapewne pozostają nieprzeniknięte, i przez człowieka, który w ciągu kilku miesięcy umrze.

Te listy są wesołe, błyskotliwe, precyzyjnie wyrażone. Marais mówi w nich o pewnym południowoafrykańskim wydawcy, który „myśli, że jestem zbyt wielkim głupcem, by można mi powierzyć jakąkolwiek transakcję natury finansowej. Cóż, powinien być w stanie to osądzić, skoro wysondował wszystkie głębie i płycizny mojej duszy pod tym konkretnym kątem – zawsze z własną finansową korzyścią!” Innym razem wykazuje brak pewności siebie, mówiąc o esejach, które za dwa lata będą opublikowane jako My Friends the Baboons. „Zawsze się dość wstydziłem tych opowiadań, leżą tak daleko poza sferą tego, co uważam za swoją prawdziwą pracę. Pojawiały się w odcinkach w pewnej afrykanerskiej gazecie i nigdy nie miały uzyskać żadnej bardziej trwałej postaci.”

W tych listach z goryczą wyraża się o sprawie Maeterlincka, i bez żalu o swym fatalnym zauroczeniu językiem afrykanerskim. Potem wspomina swego wczesnego nauczyciela, anglikańskiego misjonarza, swoje życie w Londynie, i to jak, po porzuceniu czteroletnich studiów medycznych, został przyjęty do prawniczej kongregacji Inner Temple. „Być może moje reakcje na to wszystko zaszokują Panią. Najdłużej trwającym rezultatem było to, że stałem się o wiele bardziej rozgoryczony z powodu tej wojny, niż ludzie, którzy wzięli w niej udział w dojrzalszym wieku, i którzy mieli mniej do czynienia z Anglikami. To z wyłącznie uczuciowych względów odmawiałem pisania w jakimkolwiek innym języku, niż afrikaans, mimo faktu, że o wiele płynniej i łatwiej wyrażam się po angielsku.

Jego angielska proza, której pisania na własną szkodę odmawiał, sprawia, że szkolne wypracowania amerykańskich i angielskich uczonych zdają się kulawe i niezdarne. Jednak, choć Marais w swoim czasie był pionierskim umysłem współczesnej zoologii, samotnie i nieuzbrojony w choćby najbardziej mglisty precedens, był on też, jak każdy inny Bur, przede wszystkim zwierzęciem terytorialnym. I żadne ludzkie względy, czy wymogi racjonalności, mogły rywalizować z przymusem ze strony tak niezaspokojonego instynktu.

Na późniejszych stronach tej korespondencji mamy zapierające dech wrażenie, iż Eugène Marais znowu zapala się naukowym ogniem. Zaczynają go absorbować plany przetłumaczenia i wydania drugiej jego książki, The Soul of the White Ant, co dr. de Kok rzeczywiście później zrealizowała. Miały tam się znaleźć jego teksty o termitach sprzed Maeterlincka. Widzimy także, jak zwierza się swej tłumaczce z nadziei na zebranie, ze swych starych polowych notatek i nieopublikowanych tekstów, materiału na kolejną książkę, którą zawsze widział jako swe największe dzieło, The Soul of the Ape („Dusza małpy”). W jednym z listów, napisanym w końcu roku 1935, ubolewa nad swym słabym zdrowiem i niezdolnością do pracy: „Piszę to w łóżku, pod wpływem i z inspiracji bólu”. W następnym liście przeżywa uniesienie. I nikt, kto czyta ten jego natchniony list ćwierć wieku później, nie może nie poczuć także uniesienia.
Widzi Pani, że jej miły entuzjazm mnie zaraził! … Musi Pani wiedzieć, że wykonałem wiele pracy, a moja interpretacja wyników będzie nowa dla nauki. Nikt inny, pracując w terenie, nie miał takich możliwości jak ja, by studiować naczelne w całkowicie naturalnych warunkach. W innych krajach masz szczęście, jeśli uda ci się dostrzec to samo stado dwukrotnie w ciągu dnia. Ja żyłem w środku stada dzikich pawianów przez trzy lata. Chodziłem z nimi na ich codzienne wyprawy, spałem między nimi, karmiłem je, nauczyłem się rozpoznawać każdego indywidualnie, nauczyłem je ufać mi i kochać mnie – a także nienawidzić mnie tak gwałtownie, iż moje życie było kilka razy w niebezpieczeństwie. Tak niepewne były ich uczucia do mnie, że cały czas chodziłem uzbrojony, z automatycznym Mauserem pod lewą pachą, jak amerykański gangster! 

Jednak dowiedziałem się najtajniejszych sekretów ich życia. Będzie Pani zaskoczona, dowiadując się, w jakie ciemne i odległe zakamarki psychiki to mnie doprowadziło. Myślę, iż odkryłem prawdziwe miejsce w naturze hipnotycznych warunków u zwierząt niższych i u człowieka. Mam całkowicie nowe wytłumaczenie dla tak zwanej podświadomości, i powód dla którego przetrwała u człowieka. Myślę, że mogę udowodnić, iż cała koncepcja Freuda opiera się na splocie złudzeń. Nikt nigdy nie zbliżył się nawet do prawdziwej koncepcji podświadomości u człowieka, jeśli nie zna naczelnych w naturalnych warunkach. … Proszę się nie przejmować sprawą zdrowia. Głupio zrobiłem pisząc w taki sposób – po prostu okres depresji, jakiej co pewien czas podlegam. Proszę przyjąć moje podziękowania i pozdrowienia – Eugène Marais.
To był ostatni list. Następny, kilka miesięcy później, był od przyjaciela w Pretorii, informujący dr. de Kok, że Eugène Marais popełnił samobójstwo. Wspominał pewne szczegóły z burzliwego, zniszczonego przez narkotyki życia, i kończył się tak: „Żałuję, że nie miała Pani przywileju spotkania go. Był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną, i naprawdę czarujący. My, którzy mieliśmy przywilej nazywać go przyjacielem, nigdy go nie zapomnimy.”

Tak jak żadna galeria sztuki współczesnej nie może nie być nawiedzona przez płonące oczy Vincenta van Gogha, tak samo kartki poświęcone przyszłej nauce nie mogą nie być nawiedzone przez melancholijną, samotną, mniej dotykalną obecność Eugène'a Marais. To jego umysł jako pierwszy przeniknął sekrety cudownego świata zwierzęcia, oraz pojął najistotniejsze z tajemnic cudownego świata człowieka.


2

Najsławniejszym spośród zwierzęcych społeczeństw jest społeczeństwo owadów. Więcej napisano o życiu pszczoły, mrówki czy termitu, niż o wszystkich innych przedludzkich społeczeństwach razem wziętych. Nic dziwnego, że tajemnica zachowania owadów tak fascynowała Eugene'a Marais w początkach jego kariery. A zatem, kiedy zwracamy badawczy wzrok na te zwierzęce społeczeństwa, które mogą mieć lub nie mieć związku z naszym ewolucyjnym pochodzeniem, zacznijmy od insektów, abyśmy mogli je wykluczyć. Nie mają praktycznie żadnego związku.

Badania i teorie dotyczące społeczeństw owadów zaprezentowane światu przez Maeterlincka, stanowiły podstawę kilku najbardziej szokujących obserwacji zachowania zwierząt, jakie kiedykolwiek miały stać się częścią literatury. Aby poznać najnowsze spośród zadziwiających rewelacji, można się dziś zwrócić w stronę doświadczeń doktora Karla von Frischa na pszczołach miodnych. Jednak moje własne spotkanie w Kenii z pewnym mniej od pszczoły znanym owadem dostarczyło mi zarówno momentu trudnego do wyrażenia zadziwienia, jak i powodu by na stronach niniejszego sprawozdania poświęcić owadom jedynie niewiele miejsca.

Żyje w Kenii stworzenie zwane flattid bugi, z którym zapoznał mnie w Nairobi, kilka lat temu, ten sam wielki dr. L. S. B. Leakey, który dzisiaj w ogromnych ilościach wydobywa z wąwozu Olduvai przedludzkie szczątki. Ściślej mówiąc, tym z czym mnie dr. Leakey zapoznał, był kwiat w kolorze koralu, w postaci kiści wielu malutkich kwiatków – coś jak aloes albo hiacynt. Każdy z tych kwiatków miał podłużny kształt, długości może około centymetra, który przy bliższym zbadaniu okazał się być skrzydłem owada. Kolonia owadów przyczepiona do martwej gałązki tworzyła całość tego kwiatu, tak autentycznego z wyglądu, że można się było po nim spodziewać jedynie wiosennego zapachu.

Mój moment prawdziwego osłupienia miał jednak dopiero nadejść. Nigdy dotąd nie widziałem nic porównywalnego to tego owadziego kwiatu, ale podobnego typu ochronne imitacje istnieją w naturze szeroko. Patyczak stwarza tak znakomitą imitację gałązki, że nawet ma cienie na plecach. Istnieje ćma kryjąca się pośród liści, która ma na skrzydłach wzór żyłek widocznych na liściu. Pośród innych ciem rozwinęły się całkiem niewiarygodne zdolności mimetyczne, jak to się określa. Niektóre smakujące ptakom ćmy wytworzyły sobie wzory na skrzydłach stanowiące dokładną imitację takich gatunków, które ptakom nie smakują, bo są gorzkie. W jaki sposób przypadkowe mutacje mogą być odpowiedzialne za takie upodobnienia to zmartwienie dla genetyków. Jednak imitacje istnieją w naturze i, aby się popisać wiedzą, wyraziłem podziw dla niezwykłego owada, dorzucając do tego kilka podobnych przykładów.

Leakey słuchał rozbawiony, zgodził się ze mną, potem jednak od niechcenia wspomniał pewien fakt. Koralowy kwiat odtworzony przez te owady nie istnieje w naturze. I wtedy właśnie rozpoczął się mój moment osłupienia. Społeczeństwo tego owada stworzyło ową formę.

Kiedy ja cierpiałem na mentalną niestrawność po usłyszeniu tej niewiarygodnej informacji, ów sławny Kenijczyk, który dwa lat później miał odkryć dawne stworzenie, nazwane Zinjanthropus, i postawić przed nauką masę nowych zagadek – momentalnie dostarczył nowego materiału dla mego, związanego z owym owadem, zadziwienia. Powiedział mi mianowicie, że w muzeum Coryndon wyhodowano wiele pokoleń tych stworzonek. I że w każdej partii jaj składanych przez samicę, zawsze będzie co najmniej jedno z którego potem wyłoni się owad z zielonymi, nie koralowymi, skrzydłami, oraz pewna ilość z którego wyłonią się owady ze skrzydłami w odcieniach pośrednich.

Przyjrzałem się uważnie. Na szczycie owadziego kwiatu znajdował się malutki zielony pączek. Dalej leżało około pół tuzina nie całkiem dojrzałych kwiatów, na których koralowej czerwieni było tylko trochę. Za nimi, na gałązce, przyczaiła się cała potęga społeczności owada o nazwie flattid bug, o skrzydłach z najczystszego koralu, dopełniająca dzieła i potrafiąca zmylić oczy najgłodniejszego z ptaków.

Istnieją chwile, gdy jedyną reakcją na jakieś ewolucyjne osiągnięcie może być uczucie mrowienia w skórze głowy. A jednak moje osłupienie nie osiągnęło jeszcze swego szczytowego momentu mózgowej pustki i zdrętwienia. Leakey potrząsnął patyczkiem. Przestraszona owadzia kolonia podniosła się z gałązki, wypełniając powietrze masą trzepoczących skrzydłami owadów. Wydawały się całkiem takie same, jak wszystkie inne chmary ciemii, które spotyka się w afrykańskim buszu. Potem wróciły na swoją gałązkę. Wylądowały bez jakiegoś zorganizowanego porządku i przez chwilę na gałązce roiło się od drobnych stworzeń, włażących jedno drugiemu na plecy, w czymś, co wyglądało jak przypadkowe ruchy. Te ruchy jednak nie były przypadkowe. Moment później gałązka była nieruchoma i znowu można było na niej podziwiać ten sam kwiat. Zielony przywódca znowu zajął pozycję, w której wyglądał całkiem jak pączek, a jego wielokolorowi towarzysze ustawili się tuż za nim. Masa szeregowców także zajęła swe zwykłe pozycje. Śliczny kwiat w kolorze koralu, nieistniejący w naturze, został stworzony na moich oczach.

Tak właśnie wygląda kolonia tego owada uformowana w nigdzie poza tym nie istniejący kwiat.iii

Jakiś rok później spędzałem noc w południowoafrykańskiej wiosce, wraz z grupą naukowców. Jednym z tej grupy był dr. C. K. Brain, zadziwiający młody człowiek z muzeum Transvaalu. Brain to naukowiec naukowców i nie znam nikogo, kto by w tak młodym wieku, na jakimkolwiek kontynencie, osiągnął tak szeroką renomę z powodu tak różnych osiągnięć. Jest Rodezyjczykiem, pochodzi z rodziny spokrewnionej z rodziną Eugene'a Marais. Ma długą, dystyngowaną twarz, a jego zachowanie, całkiem inaczej niż moje, składa się przeważnie z długich, dystyngowanych chwil milczenia. Brain miał wtedy dwadzieścia siedem lat i wcześniej uzyskał doktorat z geologii. Następnie przyszły trzy owocne lata antropologii, w którym to czasie dostarczył paleontologii jedynego pełnego geologicznego badania wszystkich pięciu stanowisk zawierających szczątki australopiteków; rozwinął metody datowania dawnych znalezisk, o których nikt przed nim nie pomyślał; a jego odkrycie prymitywnych tłuków pięściowych z Sterkfontein zostało przez dr. Kennetha Oakleya z British Museum uznane za jeden z kamieni milowych stulecia. Teraz zaś, w wieku dwudziestu siedmiu lat, ku rozpaczy antropologii, Brain kierował swą uwagę na zoologię. Wolał, jak sam stwierdził, rzeczy żywe od martwych.

Byliśmy zatem w Potgietersrus, pora była już dobrze po północy. Siedzieliśmy, popijaliśmy, zajęci późną rozmową. Wspomniałem o owadzie zwanym flattid bug, stosownie tajemniczym temacie na taką porę. Nikt nigdy o nim nie słyszał. Opisałem go ze szczegółami i przywołałem moje własne wrażenia. Jak takie dziwy mogły istnieć? Wszyscy siedzieli w milczeniu. W końcu odezwał się Brain.

Musimy sobie uświadomić”, powiedział, „że owad jest o dobre trzysta milionów lat starszy od nas.”

Ssak ma historię liczącą nieco ponad sto milionów lat. Historia owada sięga czterystu milionów lat. Ewolucja miała dodatkowe trzysta milionów lat na udoskonalenie intuicji, komunikacji i wzorców społecznego zachowania rządzących życiem owadów. Kiedy zadziwiają nas społeczeństwa flattid bug, albo pszczoły, znajdujemy się w sytuacji dziecięcego gatunku o wybitnych zdolnościach, zaszokowanego osiągnięciami istot niższych, które, o czym mamy skłonność zapominać, są od nas zdecydowanie starsze.

Owady rozpoczęły są ewolucję w momencie bardzo wczesnym w stosunku do historii wszelkiego życia. Możemy studiować, jeśli chcemy, indywidualne zachowanie owada, jego kolektywną psychikę, i jego społeczeństwo, skonstruowane jako pojedynczy organizm, w którym jednostka istnieje jako ułamek całości. I to nasze badanie musi w nas wywołać ogromny podziw dla tego, co natura, mając dosyć czasu, potrafi skonstruować z czegoś tak niewielkiego. Kiedy jednak eksplorujemy świat natury w poszukiwaniu tych horyzontów zwierzęcego zachowania, które są genetycznie związane z naszymi, możemy niemal całkiem pominąć społeczeństwa owadów. Ich droga oddzieliła się od naszej zbyt dawno, podążając własnym szlakiem przez eony całkiem dla naszej dziecinnej wyobraźni nie do pojęcia.

Pradawność owadziego społeczeństwa jest czynnikiem ignorowanym w rozważaniach wielu politycznych myślicieli. Niektórzy z nas mogą widzieć w termitierze doskonały model współczesnego państwa, a w zachowaniu społecznym insektów idealny wzór dla ludzi. Nawet uznając mądrość takiego ideału, musimy przetestować pokłady naszej własnej cierpliwości. Udoskonalenie owych subtelnych instynktownych schematów, których owadzie społeczeństwa wymagają, zajęło naturze dodatkowe trzysta milionów lat.

3

Człowiek jest kręgowcem – co oznacza, że ma wyposażony w stawy kręgosłup, coś, co w ewolucyjnym procesie rozwinęło się zbyt późno, by mogło wpłynąć na tę gałąź, do której należą owady. Pojawiło się także zbyt późno, by mogło wpłynąć na losy mątwy i ośmiornicy, kraba i małży. Tak więc możemy mówić, iż zachowanie małży, dla przykładu, która nie może się poszczycić kręgosłupem, ma dla człowieka mniejsze znaczenie, niż zachowanie złotej rybki, która kręgosłup ma. Jeśli zaś znajdujemy jakąś cechę dominującą wśród wszystkich gałęzi kręgowców, jak na przykład instynkt utrzymywania i obrony terytorium, musimy stwierdzić, że instynkt ten jest naprawdę istotny.

Bardziej konkretnie, człowiek jest ssakiem. Nie składamy jaj, a nasze ciała są ciepłe. Wiek ssaków można w przybliżeniu określić jako sto milionów lat, aa zachowanie ssaków musi mieć większe znaczenie dla ludzkiego badacza, od zachowania kręgowców w ogólności. Tak zatem zachowanie lwa i wilka, antylopy i myszy, musi oświetlać zachowanie człowieka, z większą intensywnością niż zachowanie dorsza.

Człowiek jest jednak przede wszystkim naczelnym. Z tego powodu ród nadrzewnych istot, które wyodrębniły się z obejmującego wszystkie ssaki tła siedemdziesiąt milionów lat temu, i w którym, od równie długiego czasu, zawiera się cała nasza ewolucyjna historia, musi nas dotyczyć nas najbardziej. Gdy przyglądamy się społecznemu zachowaniu małp, spoglądamy na coś leżącego bardzo blisko domu. Kiedy zaś spojrzymy, jak to uczynimy w dalszym toku naszej narracji, na zachowanie naczelnego który poluje – tej drapieżnej podrodziny, której człowiek jest jedynym żyjącym przedstawicielem – wtedy, z jedną istotną różnicą, będziemy patrzeć na samego człowieka.

Co to właściwie jest naczelny? Ze wszystkich zwierząt jest on najtrudniejszy do zdefiniowania. Na różnych stadiach ewolucji naczelnych różne gałęzie tej rodziny stawały się najbardziej widoczne. Raz były to nadrzewne ryjówki, innym razem wyraki albo lemury. Małpy w różnych okresach stawały się tymi naczelnymi, które najlepiej oświetlone zostały niezmożonym punktowym reflektorem ewolucji. W tej zaś chwili, przynajmniej na razie, naczelnym jest człowiek. Bardziej szczegółowo przyjrzymy się charakterowi i historii rodziny naczelnych, kiedy zaczniemy się zajmować pojawieniem się ludzkiego gatunku. Na razie wystarczy stwierdzić, że naczelne wyróżniają się jako grupa swym brakiem specjalizacji. Tylko jeden anatomiczny szczegół mają wszystkie one rozwinięty bardziej niż inne zwierzęta: mózg. Od ryjówki do człowieka, sekretem siły naczelnych wydaje się połączenie nadzwyczajnego, przerośniętego mózgu, ze zwyczajnym, nie za wielkich rozmiarów ciałem. Jest to ciało zdolne do wykonania każdego zadania, nie ograniczane jednak ani swą masywnością, ani specjalnymi potrzebami – ani przez kopyta, ani przez rogi, ani przez monstrualny apetyt. Jesteśmy jednak tak, jako rodzina, niewyspecjalizowani, iż jeśli ktoś chce znaleźć szybki sposób na odróżnienie małpy wąskonosej od szerokonoseji, można tylko stwierdzić, że szerokonosa huśta się na gałęziach, po których wąskonosa biega, oraz że wąskonose mają ogony, a szerokonose nie.

Poza powiększonym mózgiem, my naczelne mamy jeszcze jedną cechę – fizjologiczną –ą u nas powszechną, a wyjątkową w świecie zwierząt. Jest nią nasza wolność od seksualnych ograniczeń związanych z sezonową rują i okresem godowym. Periodyczność u samic jest charakterystyczną cechą wszystkich żyjących gatunków naczelnych, i nie tylko to, ale cykl menstruacyjny trwa u wszystkich gatunków w przybliżeniu tyle samo. U szympansów jest to 34-36 dni, u rezusów 28, u pawiana 30-40. I choć, zgodnie z najlepszą ustanowioną przez Du Chailluii tradycją, uważano, że brutalny, oszalały z żądzy samiec małpoluda brał swoją samicę nawet w czasie jej menstruacyjnych okresów tabu, mamy teraz wyższe mniemanie o jego dobrym smakuiii. Włazi na nią, fakt, ale nie stara się wejść w nią. Jak Carpenter kiedyś to określił, to jest jedynie przyjacielski gest.

Modne kiedyś było, jak już to widzieliśmy, sprowadzanie społeczeństwa naczelnych wyłącznie do unikalnej możliwości uzyskiwania przez cały rok seksualnej satysfakcji. Jednak inne unikalne czynniki mają porównywalne znaczenie. Mamy więc powiększony mózg i jego zwiększoną zdolność uczenia się. Mamy ciało tak w sumie bezbronne wobec drapieżników, że brak mu nawet pazurów, którymi mogłoby walczyć. No i jest też instynkt terytorialny, zapewne najistotniejszy z tego wszystkiego. Każdy gatunek naczelnych, który dotąd badano – ze znaczącym wyjątkiem goryla – utrzymuje własne terytorium i broni go.

Wszystkie te cztery czynniki – seks, terytorium, powiększony mózg i bezbronne ciało – wniosły swój wkład w ewolucję złożonego społeczeństwa naczelnych. Piątym czynnikiem, dominacją, zajmiemy się w następnym rozdziale. Ostatnim zaś czynnikiem był oczywiście życie na sposób drapieżcy – wkład dokonany przez australopiteka. O tym porozmawiamy w przyszłości.

Możliwość korzystania przez okrągły rok z żeńskiego towarzystwa przyczyniła się bez wątpienia do rozwoju u naczelnych trwałej rodziny, tak charakterystycznej dla małp szerokonosych. Jednak wśród wielu gatunków ptaków samiec, z niewielką szansą na seksualną satysfakcję, także bierze sobie towarzyszkę na całe życie. Samiec lwa cieszy się posiadaniem stałego haremu, ale jego przyjemności, choć mnogie, są jednak wciąż sezonowe. Inne więc czynniki niż seksualna satysfakcja muszą więc skłaniać samce wielu gatunków, zarówno naczelnych, jak i do naczelnych nie należących, do zaakceptowania seksualnych układów na całe życie. Wśród małp zaś, wąsko i szerokonosych, te układy są tak różne, i czasem tak skomplikowane, że nie daje się z przekonaniem stwierdzić, iż choćby tylko sama trwała rodzina naczelnych, nie mówiąc już o ich trwałym społeczeństwie, spoczywa wyłącznie na seksualnym fundamencie.

Gibbon, najaktywniejszy i najliczniejszy spośród obecnie żyjących małp szerokonosych, żyje w południowo-wschodniej Azji. Bierze sobie na głowę żonę i na tym poprzestaje, jest monogamiczny. Mniej wiadomo o zachowaniu jego indonezyjskiego sąsiada, orangutana. Ten może być monogamiczny, albo i nie. Inaczej jednak niż gibbon, dostrzega on, jak się wydaje, niewiele uroku w ryzyku związanym z damskim towarzystwem. Choć utrzymuje stałą rodzinę, ucieka od niej ile tylko może, samotnie rozmyślając na jakimś osobnym drzewie. Dwie afrykańskie małpy szerokonose, szympans i goryl, nie znajdują w monogamii żadnych zalet. Każda z nich bierze sobie harem tak duży, jakiemu tylko potrafi podołać, jednak zazwyczaj nie więcej, niż dwie lub trzy kobiety. Wiosną roku 1960 nasze oceny dotyczące goryla zostały jednak gwałtownie zweryfikowane w górę. Kilka tygodni przed moim przybyciem do Ugandy na stokach góry Mahavura zakończył życie ogromny samiec. Pozostawił po sobie syna-niedorostka i pięć wdów. Syn wciąż uczepiony był martwego olbrzyma, a dziś znajduje się w londyńskim zoo. Pięć wdów, porzucając zarówno dziecko, jak i umierającego partnera, jak jeden mąż wyruszyły na gorączkowe, trwające dziesięć dni, poszukiwania nowego męża. Znalazły go – starzejące się stworzenie z jedną samicą i jednym dzieckiem. Tak więc te wdowy znajdują się dzisiaj gdzieś na stokach wulkanu w Ugandzie, stanowiąc istotną część sześcioosobowego haremu. Jest powód by przypuszczać, że w świecie naczelnych rozmiar męskiego haremu nie zawsze jest zdeterminowany męskim wyborem.

Rodzina naczelnych, szczególnie wśród małp szerokonosych, może powstać poprzez trwały seksualny układ pomiędzy samcem i jedną lub większą ilością samic. Na tym się to jednak nie kończy. Ta grupa rozszerza się dzięki szczególnej cesze młodych naczelnych – powolnemu dojrzewaniu. Małpa szerokonosa dojrzewa w tropikach w tym samym, mniej więcej, tempie, co człowiek. Powolność zaś fizycznego rozwoju dodatkowo komplikuje inny czynnik, utrzymujący ich dzieci długo na łonie rodziny. Ich instynkty są słabo rozwinięte. Muszą się uczyć poprzez doświadczenie.

Marais przeprowadził kiedyś udany eksperyment, mający przetestować względną siłę instynktów i doświadczenia u wyższych i niższych zwierząt. Z rodzinnego gniazda uzyskał malutką wydrę, a z ramion zmarłej matki, malutkiego pawiana. Wydra, tak jak pies, jest jednym z najbystrzejszych przedstawicieli zwierzęcego świata poza naczelnymi. Pawian, największa z małp wąskonosych, jest jedynym szerokowystępującym naczelnym, który z powodzeniem żyje na ziemi. Choć fizycznie małpa szerokonosa jest nieco bliżej spokrewniona z ludzką linią ewolucyjną, to jednak pawian jest najbardziej znaczącym spośród wszystkich naczelnych. Jego naziemne życie stwarza mu problemy z przetrwaniem, które bliskie są naszym własnym.

Maleństwa Maraisa były nowonarodzone. Wychował je z dala od ich naturalnych środowisk. Wyda nigdy nie widziała wody, poza wodą do picia. Pawian nigdy nie widział gór, które były przeznaczonym mu domem. Żadne z nich nie miało żadnego kontaktu z przedstawicielami własnego gatunku, ani też nie skosztowało pożywienia, które stanowiłoby część ich normalnej diety. Po trzech latach Marais przywrócił każde z tych stworzeń jego naturalnemu środowisku: wydrę uwolnił na brzegu rzeki, pawiana włączył do stada. I oba zwierzęta były głodne.

Wydra, po raz pierwszy w życiu została skonfrontowana ze swym naturalnym środowiskiem, wodą. Zastanawiała się przez może trzydzieści sekund, potem dała nurka i w ciągu niewielu minut złapała rybę. Instynkt rządził. Inna była jednak historia biednego pawiana. Pałętał się tu i tam bez celu. Dla niego zwykłe pozycje z diety pawianówkorzonki, kolczaste gruszki, kolby kukurydzy, owoce z sadów – nie znaczyły nic więcej, niż popękane kamyki albo szczapy drewna. Widok skorpiona – wyjątkowego przysmaku na stole pawiana – wywołały u niego apetyt wyłącznie na paniczną ucieczkę. Nieszczęsne głodujące stworzenie, z beznadziejnym, w wyniku źle spędzonej młodości, życiem, zakończyło ów smutny eksperyment zjadając trujące jagody, których normalny pawian by za nic w świecie nie ruszył, i musiało zostać uratowane przed naturą przez samego przyrodnika.

Sławna historia młodej lwicy Elsy, tak wspaniale opowiedziana przez Joy Adamson w książce „Born Free”, jest tu także dobrym przykładem. Zanim Elsa mogła zostać przywrócona jej naturalnemu buszowi, musiano ją nauczyć zabijać. Jest to jednak wszystko, czego trzeba nauczyć młodą lwicę, cała reszta to sprawa instynktu. Stado lwów to polujący zespół. Starsi biorą na siebie odpowiedzialność za formowanie zdolności młodych w jedynym społecznym celu całego stada – zabijaniu. Żadne inne działania nie są podejmowane. W Rezerwacie Krugera największą przyczyną śmiertelności lwów jest rywalizacja o pożywienie pomiędzy dojrzałymi i młodocianymi członkami stada. Od momentu, kiedy przestaje ssać, lwiątko nie otrzymuje od lwicy żadnej pomocy ani ochrony. Zależy wyłącznie od siebie i często z tego ginie.

Dla naczelnych problem ten ma całkiem inną skalę. Elsa miała trzy lata, kiedy powróciła do dziczy. Szympans, wzrastając w tropikach, nie dojrzeje zanim nie skończy ośmiu czy dziesięciu lat. I tutaj powiększony mózg wkracza na scenę naszej społecznej ewolucji. Choć zapewnia on naczelnym ogromne korzyści z uczenia się, ten sam mózg osłabia ich instynkty. Młody naczelny nie może być wolno puszczony w świat, zanim nie zostanie wyedukowany. Tak więc rodzina, ten podstawowy element konstrukcji społeczeństwa naczelnych, rozszerzona zostaje o długi szereg młodych, w różnych rozmiarach i na różnym poziomie głupoty. Samiec orangutana, rozmyślający na swym osobnym drzewie, być może zaakceptował stałość związku, odrzucając jednak katastrofalne jego konsekwencje. Orangutan ma jednak inne przygnębiające powody do rozmyślań: kurczenie się własnej domeny, która kiedyś rozciągała się aż do Chin, teraz zaś ogranicza się do kilku wysp w archipelagu Indonezji; rzadkość występowania swego gatunku i trudności ze znalezieniem męskiego towarzystwa; stały brak wystarczającej ilości owoców, by wyżywić własne wątłe ciałko, z wynikającą z tego koniecznością ciągłych emigracji na stały ląd, daleko od ulubionych bagnistych brzegów rzek. Nie jest szczęściem być ewolucyjną porażką, a do tego ojcem!

Jakkolwiek nie byłby orangutan nastawiony do rodziny, jako instytucji społecznej, reszta świata naczelnych wita ją z radością. Tak cenne w niej widzą rozwiązanie swych życiowych problemów, że niewiele naczelnych zadowala się jedynie towarzystwem własnych samic i potomstwa. Miast tego rozszerzają tę grupę do hałaśliwej hordy, stałego i często pomieszanego stowarzyszenia kilku, albo i wielu, rodzin – prawdziwego społeczeństwa naczelnych.

4

Jeszcze w roku 1927 sławny antropolog Malinowski mógł zadeklarować, że: „rodzina jest jedynym rodzajem zgrupowania, który człowiek przejął od zwierząt”. To twierdzenie nie neguje społecznej natury naczelnych. Sugeruje jednak, że wszelkie przedludzkie społeczne więzy i konflikty miały związek z seksem lub jego konsekwencjami. Jego teza i wcześniejsze podobne wnioski miały głęboki wpływ na współczesną psychiatrię. A jednak jest to ewidentnie teza fałszywa.

Rzadko występujący orangutan z reguły żyje w izolowanych grupach rodzinnych. Ewolucja jednak nie pokazuje go jako zwycięzcy. Odnoszący sukcesy gibbon, najdoskonalszy z akrobatów, także akceptuje społeczeństwo ograniczone do współpartnera i dzieci. Jednak poza tymi dwoma przykładami nie można w świecie małp znaleźć przykładu stworzenia, które by konsekwentnie w stanie natury utrzymywało społeczeństwo tak proste, jak pojedyncza rodzina.

Grupa wyjców zawiera przeciętnie trzech samców i sześć lub osiem dorosłych samic. Panamski czepiak żyje w stałych społecznościach zawierających z reguły około ośmiu samców i piętnaście samic. Stado rezusów, uważnie obserwowane przez Carpentera w Syjamie, zawierało sześć samców i trzydzieści dwie samice. Ja sam nigdy nie zaobserwowałem w Afryce stada koczkodanów liczącego mniej niż czterdzieści osobników.

Szympansa trudno jest obserwować, a jego obyczaje wydają się zmieniać. Niels Bolwig opowiadał mi w Kampali, że jego obserwacje we wschodniej Ugandzie wskazują na skłonność do społeczeństw złożonych z jednej rodziny. Jednak spośród dwudziestu grup badanych przez Nissena w Gwinei Francuskiej, sześć zawierało dwóch lub więcej samców. Obserwacje goryli także w przeszłości były tak niepełne, iż pozostawiały miejsce na przekonanie, że goryl to stworzenie żyjące w pojedynczej rodzinie. Badane nad górskimi gorylami w paśmie kongijskich wulkanów, dokonane przez George Schallera, zawiera jednak obserwacje stałych grup, liczących nawet i dwadzieścia siedem osobników, z czego siedem dorosłych samców i dziewięć samic.

Pawian hamadryas, w Sudanie, żyje w stadachiv liczących do trzystu sztuk. Stado pawianów chacma, którymi zajmował się Marais, także liczyło trzysta osobników. Fitzimons kiedyś obserwował stado pawianów chacma liczące aż pięćset sztuk. Z powodu swego naziemnego życia, pawian, jak to już sugerowałem, prowadzi egzystencję bardziej zbliżoną do egzystencji człowieka od każdego innego z naszych krewniaków wśród naczelnych. Nie musimy jednak koncentrować się na środowiskowych podobieństwach chcąc wycisnąć z pawiana pewne ludzkie podobieństwa. Z wyjątkiem gibbona i orangutana, wszystkie wyższe naczelne mają skłonność łączyć się w społeczności większe i bardziej złożone od pojedynczej rodziny.

Przyrodnicy z pokolenia Malinowskiego (i Freuda) nie potrafili pojąć, że społeczeństwo naczelnych rzadko jest ograniczone do jednej rodziny. I choć Zuckerman i jego współcześni skorygowali ten błąd, uznając fakt istnienia wśród pod-ludzkich naczelnych szerszego społecznego życia, nadal szerzyli owo wyolbrzymiające znaczenie seksu złudzenie, a to w wyniku prowadzenia swych obserwacji w chronionych klatkach ogrodów zoologicznych. Nie potrafili dostrzec roli drapieżnika w życiu stworzenia o delikatnym ciele, i nie potrafili ocenić zachowań terytorialnych przejawianych wyłącznie poza tymi ogrodami. W stanie naturalnym seksualne możliwości i obowiązki mogą służyć do stworzenia u naczelnych stałej rodziny, ale terytorialne korzyści, możliwości i konieczności sprawiły, iż wyewoluowały u nich większe społeczeństwa.

Samiec gibbona ma na swych szczytach drzew środowisko dające mu niezłą ochronę i nie potrzebuje sojuszników do obrony swego terytorium przeciw innym gibbonom, ani swej rodziny przeciw naturalnym wrogom. Pole bitwy zawieszone sto stóp ponad ziemią stanowi potężnego sprzymierzeńca dla akrobaty jak nikt znającego swe nadrzewne terytorium. Carpenter obserwował syjamskie gibbony dokonujące na swoim terytorium skoków prosto w dół o długości czterdziestu lub pięćdziesięciu stóp. To niebezpieczne życie i spora ilość szczątków gibbonów, które kiedykolwiek zostały znalezione, ukazuje ślady zaleczonych złamań kości. Szansa na przeżycie wśród tych, którzy bronią terytorium musi być znacząco wyższa, niż wśród tych, którzy dokonują inwazji.

Samiec gibbona ma także korzyść z innej, i bardziej u naczelnych zadziwiającej od monogamii, okoliczności. Jego popęd seksualny jest słaby. Kopuluje rzadko, w wyniku czego ma niewiele rodzicielskich obowiązków, a ze swą mała rodziną może sobie pozwolić na brak szerszych więzów. Ze swą pogardą, zarówno dla grawitacji, jak i dla wielożeństwa, ten szczupły szary akrobata żyjący wysoko wśród zieleni, bardziej przypomina ptaka, niż innych naczelnych. I jak ptak, dzieli swe terytorium jedynie z własną rodziną. Mimo to, mając naprzeciw siebie naturalnego wroga, takiego jak na przykład człowiek, gibbon także docenia obronne korzyści, jakie zapewnia liczba. Carpenter kiedyś zakłócił swą obecnością spokój aż trzech grup gibbonów naraz. Wszystkie samce natychmiast połączyły się we wspólnych zwodzących manewrach. Kiedy Carpenter się wycofał, wszystkie wróciły na swe zwykłe terytoria.

Jeśli spośród naczelnych gibbon cieszy się najbardziej sprzyjającym habitatem, konstrukcją cielesną i temperamentem, to pawian ma tych radości najmniej. Zamieszkuje bezlitosną ziemię, gdzie na względy może liczyć tylko specjalista. Pawian zaś nie wyspecjalizował się w niczym, poza złodziejstwem. Zebra może uciec, biegnąc szybciej od swych prześladowców – pawian nie. Borsuk może się zagrzebać od nich głębiej – pawian nie potrafi kopać głębiej, niż do swego ulubionego korzonka. W ciągu milionów obfitych w pożywienie lat lampart rozwinął w sobie szczególny apetyt na mięso pawiana, a pawian nie może się z nim równać ani siłą, ani zdolnością kamuflażu, ani szybkością. Od niepamiętnych czasów pyton przejawia wyjątkowe upodobanie do niemowląt pawiana, ale natura dała pawianowi niewiele miejsc, gdzie mógłby się schronić, i które by nie były równie dostępne źle mu życzącemu pytonowi. Aby go do końca pognębić, natura obdarowała pawiana także burzliwym życiem erotycznym. Wobec tylu utrapień, pawian musi szukać sposobów przetrwania nie tylko dla siebie, ale także dla chmary swych żon i dzieci.

Pawian też oczywiście nie jest całkiem pozbawiony atutów. Jest całkiem silny. Jak wszystkie naczelne nie ma pazurów, ale jego paznokcie są groźne. Ma kły jak sztylety. No i ma spryt. Kiedy plądruje na jakiejś farmie i mężczyzna wyjdzie z domu, ucieknie. Jeśli wyjdzie kobieta, zignoruje ją. Jednak jeśli zdeterminowany ludzki wróg płci męskiej przebierze się w kobiece ubranie, pawian natychmiast da nogę. W Południowej Afryce farmerzy są przekonani, że pawian potrafi liczyć do trzech. Gdy stado pawianów chacma pustoszy sad i pojawi się wściekły farmer, stado wycofa się, by się pojawić natychmiast kiedy farmer sobie pójdzie. Jeśli trzech farmerów wejdzie do sadu i dwóch się wycofa, pawiany nie dadzą się oszukać i będą się trzymały z daleka. Dopiero jeśli do sadu wejdzie czterech farmerów i trzech się wycofa, matematyczne zdolności pawiana zawiodą. Wróci do sadu i wpadnie w pułapkę.

Taka bystrość jednak nie przyczynia się za bardzo do bezpieczeństwa pawiana, ponieważ oznacza ona tylko tyle, że do, i tak imponującej, listy wrogów, dla których pawian nie jest równym przeciwnikiem, dołączył także człowiek. Można by się zastanawiać dlaczego w ogóle na świecie istnieją jakieś pawiany, skoro wszystkie szanse zdają się przemawiać przeciw nim. A jednak pawian jest ewolucyjnym sukcesem na niewiarygodną skalę. Po prostu kwitnie. Adaptuje się do najbardziej nawet marginalnych warunków klimatycznych i terenowych. Jako czołowy afrykański bandyta, jest praktycznie nie do wytępienia, o czym zaświadczy każdy farmer. Jak przetrwał? Najbardziej bezbronne ze zwierząt, uziemiony naczelny, pawian przetrwał znakomicie rozwijając najbardziej wyrafinowane ze wszystkich znanych naturze środków obrony – społeczeństwo.

To nie jest ewolucyjny przypadek, że bezpiecznie żyjący gibbon może sobie pozwolić na życie w społecznościach należących do najmniejszej w świecie naczelnych, ani to, że zewsząd zagrożony pawian żyje w społecznościach, które należą do największych. Stado pawianów może liczyć wiele dziesiątków, albo i setki, osobników. W typowym przypadku będzie liczyło tuzin, albo więcej, dorosłych samców, każdy z własnym haremem i gromadą gąb do wykarmienia. Będzie też zazwyczaj liczyło pewną, i różną w różnych przypadkach, ilość kawalerów, tolerowanych ze względu na ich udział w plądrowaniu i obronie, a żyjących w romantycznej frustracji o różnym nasileniu. Dominujący pawian to praktyczne zwierzę, które zdaje się być wystarczająco przekonane o tym, że ilość przekłada się na siłę, by zaakceptować pewne skalkulowane ryzyko dla swego rodzinnego pożycia.

Stado trzyma terytorium wykorzystujące wszelkie korzyści, jakich może dostarczyć okolica, i broni go przed pobratymcami. Jako społeczeństwo przejawia ono wszystkie owe nieprzyjazne cechy, które charakteryzują indywidualnego posiadacza terytorium, a więc izoluje się od ogółu świata pawianów. Jednak grupa pawianów to społeczeństwo złożone z jednostek – to nie jest kolonia owadów. Pawian nie ma jak skorzystać z bogactwa społecznych instynktów ewoluujących przez czterysta milionów lat, które by pokierowały jego zbiorowym zachowaniem. Mimo to, pojedynczy pawian, jeśli ma przetrwać, musi zadbać o to, by przetrwało jego społeczeństwo. Musi, dla dobra grupy, stłumić wiele odruchów indywidualnej ekspresji.

Pawiany – i wszystkie inne naczelne – zbudowały swe złożone społeczne instytucje na prostocie pradawnego terytorialnego popędu. Członkowie grupy są jednocześnie izolowani od wszystkich innych przez terytorialną wrogość, i zespoleni ze sobą przez obronę terytorium. Obcy musi być znienawidzony, swój musi być chroniony. Dla obcego nie może istnieć żadna tolerancja, żadna litość, żaden pokój, wobec swojaka trzeba czuć przynajmniej jakąś prostą lojalność i poświęcenie. Jednostka musi bronić grupy, grupa musi bronić jednostki.

Przez wiele lat wielki autorytet w sprawach zachowania człekopodobnych w niewoli, W. Kohler, eksperymentował na szympansach w swoim ośrodku na Teneryfie, jednej z Wysp Kanaryjskich. Szybko zaobserwował, że jeśli jeden szympans miał być ukarany, dozorcy groziła zemsta wszystkich. Zuckerman zauważył ten sam problem w londyńskim zoo. Przez wiele lat zbiorowisko pawianów hamadryas trzymano tam na terenie nazwanym – dzięki wzlotowi wyobraźni, jakim tylko człowiek mógłby się poszczycić – Monkey Hill („Małpie wzgórze”). Usuwanie stamtąd martwych pawianów stanowiło poważny problem dla strażników – pawiany broniły nawet martwych ciał.

Grupy zebrane w warunkach niewoli są sztuczne, ale mimo to bronią jednostki. W dziczy będą jej bronić nawet kosztem znacznego ryzyka. Jeden z największych afrykańskich strażników dzikiej zwierzyny, Stevenson-Hamilton, zaskoczył kiedyś w buszu stado pawianów. Stado natychmiast się wycofało, ale jeden z ich liczby pozostał samotnie na drzewie. Opuszczony, przerażony pawian wołał o pomoc. Część stada powróciło. Nie były gotowe go zostawić. Stevenson-Hamilton złapał tego samotnego pawiana, a stado nadal nie chciało odejść. Dopiero kiedy kilka zwierząt zostało zastrzelone, stado w końcu uciekło.

Afrykańscy myśliwi wspominali liczne przypadki altruistycznego zachowania. Zanotowano na przykład, że ciekające stado pawianów zabrało swego rannego członka. Pewien myśliwy zabił pawiana i znalazł się oko w oko z całym stadem. Stado otoczyło zabitego i nie chciało odejść. Istnieje też historia o pewnym stadzie, które wpadło w pułapkę i uciekło, pozostawiając kilku zabitych. Jednym z nich była matka, do której martwego ciała przytulało się niemowlę. Inny pawian zawrócił, złapał malca i uciekł. Jak wiele z tych opowieści jest prawdziwych, nie potrafię ocenić. Przykłady autentycznego poświęcenia, lub czegoś przypominającego prawdziwy heroizm, muszą z pewnością być rzadkie. Niebezpieczne jest też opisywanie takich zachowań przy pomocy ludzkiej kategorii – altruizmu. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wszystkie jednostki będące członkami grup, wykazują, w różnym stopniu, w odpowiedzi na wszelkie zewnętrzne zagrożenie, reakcje mające na celu grupowe przetrwanie. I czasem taka reakcja może być naprawdę niezwykła.

Eugène Marais zanotował pewien przypadek, co którego nie istnieją żadne powody, by go kwestionować. W paru swych wczesnych obserwacjach, jak już wspomniałem, wydaje się, że mógł wpaść w pułapkę antropomorfizmu. Jednak w jego zapisie jednego strasznego zmierzchu w Waterbergu nie można znaleźć posmaku dobrodusznej spekulacji czy ludzkiej identyfikacji. Interpretacja nie gra tu żadnej roli. Te rzeczy się wydarzyły i wydarzyły się w pewnej kolejności. To wszystko.

Pawian boi się człowieka, jako najnowszego uzupełnienia swej listy naturalnych dyskomfortów. Nieszczęściem pawiana jest to, iż jego apetyt na owoce i kolby kukurydzy, w połączeniu ze skłonnościami, które trudno byłoby nazwać umiłowaniem prawa, doprowadzają go tak często do konfliktu z lokalnymi farmerami. Co pewien czas pawian jest oficjalnie ogłaszany plagą. Za jego skalp wyznacza się nagrodę. Strzelanie do pawianów stawało się w co trudniejszych czasach swego rodzaju patriotycznym czynem, dokonywanym dla domu i ojczyzny. Jednak to nie ten, tak niedawno pozyskany, wróg, jakim jest człowiek, wzbudza w pawianie prawdziwą panikę. Ta rola jest zarezerwowana dla wroga o wiele dawniejszego – dla lamparta. O zmierzchu.

Waterberg to było samotne miejsce, w tamtych latach na przełomie wieków. Nadal zresztą jest, jeśli o to chodzi. Noc zapada jak cichy pociąg ekspresowy, a mrok staje się spokojny od zwierzęcego nasłuchiwania. W ostatniej godzinie przed zmrokiem stada pawianów na całym kontrolowanym przez Maraisa terenie powracały ze swych porozrzucanych żerowisk do bezpieczeństwa domu i znacznej liczby. Jedno szczęśliwe stado, na przykład, spało w niemal niedostępnej jaskini, pięćset stóp ponad ziemią, na bardzo stromym klifie. Dostęp do tej groty zapewniała półka skalna, długa na pół mili i miejscami mająca zaledwie sześć cali szerokości, zawieszona, jak i sama grota, na wysokości, z której upadek musi być śmiertelny zarówno dla pawiana, jak i dla każdego z jego wrogów. W ostatniej godzinie przed zachodem słońca ta półka zatłoczona była przez stado poszukujące bezpieczeństwa. Marais obserwował, podziwiając porządek, w jakim zwierzęta się poruszały. Ostrożność wyjątkowo uciszyła normalną paplaninę pawianów. Dorosłe samce prowadziły, potem szły bezdzietne samice, następnie samice, których pleców i brzuchów czepiały się niemowlęta. Marais zanotował, że niebezpieczeństwo może wprawdzie uciszyć głos pawianów, ale nie chęć do zabawy ich młodych. W najbardziej niebezpiecznych miejscach dzieciarnia nie potrafiła się oprzeć pokusie pociągania sąsiadów za ogony, jeśli nadarzyła się taka okazja. W końcu jednak grota się wypełniła, a skalna półka opustoszała. Zapadła noc. Śmierć na bezszelestnych stopach wędrowała przez las, przez krzaczaste zarośla i przez polanę. Zimne gwiazdy, brutalne w swej nieczułości, uczyniły z nieba niemal pustą przestrzeń. Ale przynajmniej zwierzęce społeczeństwo było bezpieczne i mogło spać spokojnie.

Inne stada żyjące w Waterbergu, jak na przykład stado które studiował Marais, nie posiadały fortec o porównywalnej sile. Wszystkim im jednak, jakiekolwiek byłoby zagrożenie, noc przynosiła jedno przerażające widmo. Marais zawsze wiedział, kiedy lampart znajdował się w pobliżu jego stada. Chronione wyłącznie przez wgłębienia w poszarpanych skałach i zamaskowane jedynie przez konary masywnego starego figowca, stado zaczynało się wtedy niespokojnie poruszać. Wyczuwał niepokój, a potem dochodziło go specjalne, związane z zagrożeniem, zawołanie. Bezsilnie stado oczekiwało, aż niewidzialna śmierć, nie zauważywszy go, pójdzie dalej. Pewnej jednak nocy lampart przyszedł wcześnie.

Był wciąż jeszcze zmrok. Stado pawianów dopiero co wróciło z żerowiska i ledwo miało dość czasu, by się rozproszyć po skałach wysoko się piętrzących poza figowcami. I oto nagle wydaje z siebie pisk przerażenia, a Marais widzi lamparta. Wyszedł z buszu, pewny swego, powolutku. Tak bezbronne są te pawiany, że lampart zdaje się dostrzegać, iż nie ma powodu do pośpiechu. Przysiadł tuż pod niewielkim skalnym nawisem, obserwując swą zdobycz i analizując teren. Marais zauważył zaś dwa samce pawiana ostrożnie wyłaniające się zza skały wprost ponad drapieżnikiem.
Oba samce poruszały się ostrożnie. Lampart, jeśli je w ogóle dostrzegł, zignorował je. Całą jego uwagę przykuwała wielka kłębiąca się, piszcząca, bezbronna horda pomiędzy skałami. Potem oba samce rzucają się w dół. Spadły na lamparta z wysokości dwunastu stóp. Jeden wgryzł się w kręgosłup drapieżnika, drugi rzucił się mu do gardła, uczepiając się od spodu łapami jego szyi. Momentalnie lampart rozpruł pazurami swych tylnych łap brzuch pawianowi wiszącemu mu na szyi i chwycił szczękami tego, którego miał na plecach. Było jednak już za późno. Pawian z rozprutym brzuchem, dość długo przed śmiercią wpijał się zębami w jego gardło, by dosięgnąć kłami żyły szyjnej. 
 
Marais obserwował, podczas gdy pod niewielkim skalnym nawisem wszystko zastygało w bezruchu. Zapadała noc. Śmierć, ukryta przed wszystkimi poza niewzruszonymi gwiazdami, otuliła zarówno zdobycz jak i drapieżnika. We wgłębieniach zaś majaczących w ciemnościach skał, zwierzęca społeczność zapadała w sen.

5
Seks to dodatkowe przedstawienie w zwierzęcym świecie, bo dominującą barwą tego świata jest strach. Tylko za ogrodzeniami czy fosami ogrodu zoologicznego ujrzymy seks zajmujący miejsce na głównej scenie. Bo nie ma terytoriów w zoologach, nie ma drapieżnikówv, i nie ma strachu. Wszystkie te subtelne instynktowne mechanizmy, które dzięki naturalnej selekcji wyewoluowały, aby sprzyjać przetrwaniu jednostek lub przetrwaniu gatunków, także są zawieszone. Jedynie seks i zdrowy apetyt pozostały dla nas widoczne. Jak to, jednak subtelne mogą być owe instynktowne społeczne reakcje w stanie natury, zostało zanotowane przez niejednego obserwatora. Nawet w zoo można niektóre z nich dostrzec.

Kiedy Kohler obserwował prawdopodobieństwo zbiorowej retrybucji ze strony szympansów, zanotował także, iż ta obrona następowała jedynie jeśli ukarany szympans wydał konkretny, charakterystyczny okrzyk. Zuckerman obserwował to samo dziwne zachowanie wśród pawianów na Małpim Wzgórzu. Grupa ruszała bronić jednego ze swych członków, ale tylko jeśli wydał on pewien określony okrzyk. Stevenson-Hamilton zanotował podobne zachowanie wśród pawianów w stanie dzikim. Zbiorowa reakcja w społeczności naczelnych nie jest wywoływana przez nieszczęście pojedynczego członka, tylko przez specjalny głosowy sygnał.

Zuckerman zauważył też, że ilekroć strażnicy próbowali usunąć ze Wzgórza zwłoki – dowolne zwłoki, czy to było niemowlę w ramionach jego matki, czy starzec który przeniósł się do lepszego świata, czy po prostu jakąś nadmiernie poturbowaną ofiarę zwierzęcych porachunków – obrona tych zwłok była zawsze poprzedzona charakterystycznym niskim, chóralnym szczekaniem. Zuckermanowi wydało się bardzo nieprawdopodobnym, by pawian potrafił jakoś specjalnie rozpoznać śmierć, a ja raczej się z nim zgadzam. Grupa broni zwłok tak, jakby broniła żywego towarzysza, nie rozpoznając jego specjalnego stanu. Śmierć nie jest dotykalną rzeczą, a czymś ogólnym, wnioskiem, nazwą, którą człowiek nadaje pewnemu konkretnemu abstrakcyjnemu stanowi nie-istnienia, i wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne, by zwierzę potrafiło reagować na taki konceptualny stan. Jest tu jednak pewien problem. W głębi Waterbergu, ponad pół wieku temu, Marais słyszał i opisał to samo charakterystyczne szczekanie pawianów. Leżąc w środku nocy w swym łóżku, słyszał ten ich chór, gdzieś głęboko w górach. I wiedział z całą pewnością, że rano najdzie zwłoki przyjaciela, który odszedł.

Jest wiele rzeczy, których się jeszcze od zwierząt nie nauczyliśmy, wiele takich, które niedługo poznamy, i wiele takich, których nie poznamy nigdy. Jeśli zgadzam się z Zuckermanem co do niewielkiego prawdopodobieństwa głosowej reakcji zwierzęcej społeczności na śmierć któregoś ze swoich, czynię tak dla zasady, a także dlatego, iż nie zgromadzono dotąd dość dowodów, które by tę tezę podważały. Czynię tak jednak z głęboką wiedzą o tym, że tym autorytetom od zachowania zwierząt, które z największym przekonaniem głosiły doktryny o zwierzęcych ograniczeniach, historia zgotowała wyjątkowo żałosny los.

Społeczeństwo środkowoamerykańskich wyjców, o ile wiem, nie reaguje głosem na śmierć. Jednak poszczególny wyjec komunikuje swe reakcje na dziewięć różnych sytuacji za pomocą dziewięciu określonych i różnych od innych okrzyków, każdy z których ma znaczenie dla jego społeczności. To jest dokładnie ta sama liczba, co liczba okrzyków gibbona czy dalekowschodniego siamanga. Najbardziej charakterystycznym z okrzyków wyjca jest sygnał, że terytorium jest zagrożone inwazją, który ma mniej więcej taki wpływ na grupę wyjców, jak okrzyk „Pamiętaj o Alamo!” na grupę Teksańczyków. Inny okrzyk, całkiem inny, wyraża po prostu podejrzenie. To jest alarm, kierujący uwagę grupy na jakiś możliwy kłopot. Emocjonalną konsekwencję tego okrzyku, całkiem przeciwnie, niż w przypadku zawołania wojennego, wyraża cisza. Inny sygnał głosowy, o wiele mniej dramatyczny, dałby się prosto zinterpretować jako „Idźmy w tę stronę”. Pojawia się wtedy, gdy jakiś samiec, w ciasno zbitej żerującej grupie, wpada na nagły pomysł tego rodzaju, którym musi się zresztą podzielić. Jeśli grupa go zaakceptuje, wtedy wszyscy ruszają za pomysłodawcą. Często się jednak zdarza, że inny samiec powtarza ten sam okrzyk, wyrażając w ten sposób swoje własne zdanie na temat przyszłego kierunku marszu całej grupy. Kłótnia, która się potem wywiązuje, zgodnie z uświęconą wśród wyjców tradycją, będzie zawierała minimum przemocy przy maksimum harmideru. Prędzej czy później grupa dogada się ze zwycięzcą i wszyscy ruszą w drogę.

Lorenz miał długie doświadczenie ze społecznością kawek, niewielkiej, inteligentnej i uroczej odmiany europejskiej wrony. Odkrył w społeczności kawek okrzyk porównywalny pod względem znaczenia, a także w wynikającej zeń kłótni, do „Idźmy w tę stronę” wyjca. Kawki mają jednak także i inny okrzyk, całkiem inny pod względem brzmienia i znaczenia, a oznaczający: „Wracajmy do domu!” Jeszcze inny spośród charakterystycznych okrzyków kawek wynika z pewnej szczególnej cechy tego gatunku: otóż pisklęta kawki nie potrafią rozpoznać naturalnych wrogów. Pisklę kawki będzie naiwnie przyglądać się z zaciekawieniem zbliżającemu kotu. Nic, z wyjątkiem owego specjalnego okrzyku wydanego przez inną kawkę, nie zakłóci dobrego samopoczucia pisklaka. To ów okrzyk, nie zaś widok wroga, uczy go, kto na tym świecie dobrze mu życzy, kto zaś źle.

Ptaki, tak jak i naczelne, mają znakomitą zdolność uczenia się z doświadczenia. Natura skorzystała z tej zdolności, wyposażając społeczeństwo kawek – nie zaś indywidualną kawkę – w świadomość zagrożeń. Każde pokolenie kawek komunikuje następnemu, poprzez swój ostrzegawczy okrzyk, mądrość zgromadzoną przez całą historię ich gatunku. Kiedy pojawia się nowe zagrożenie w życiu kawek, widoczne staje się, o ile bardziej selektywny i przystosowawczy od sztywnego aparatu indywidualnego instynktu jest mechanizm zbiorowego doświadczenia.


6

Społeczeństwo jest najlepszym przyjacielem każdego z naczelnych. W grupowej reakcji odnalazł on broń zwielokrotniającą liczbę jego oczu, wagę jego mięśni, ilość rzędów jego bojowych zębów. Poprzez mechanizm społeczny naczelny zapewnił sobie największy zwrot ze swego największego zasobu: mózgu; i najmniejsze możliwe straty z powodu swej wrodzonej ułomności: ogólnej słabości swego ciała.

Istnieje porządek w całym zwierzęcym świecie. Stoimy przed klatką w zoo i obserwujemy coś, co wydaje nam się być pogodną lub rozdrażnioną anarchią. W każdym razie jest to życie wolne od reguł, może zresztą dlatego tak lubimy chodzić do zoo. Jednak w stanie natury życie zwierzęcia nie jest takie. Stosuje się do reguł i przepisów terytorialnego zachowania. Jeśli to zwierzę społeczne, to przestrzega reguł i przepisów własnego społeczeństwa, a jego osobiste skłonności muszą, czasami, ustąpić przed tego społeczeństwa potrzebami. W tym względzie zwierzę akceptuje i przyjmuje na siebie swego rodzaju pierwotną moralność.

Dzikie zwierzę nie jest wolne. Jeśli jest małpą, jego zachowanie podlega wymogom przetrwania jego potomstwa, które musi zostać nie tylko nakarmione i obronione, ale także wyedukowane; wymogom obrony terytorialnej; oraz prawom dominacji, którym zaraz się przyjrzymy. Przede wszystkim zaś, ponieważ jest to zwierzę polegające dla swego przetrwania na społecznych mechanizmach, jego osobiste skłonności podlegają porządkowi narzuconemu przez wymagania jego społeczeństwa. Naczelny to gość wyjątkowo wprost uporządkowany. Usuńmy jednak z jego życia jeden czynnik – terytorium – i wszystko może się wydarzyć.

Opowiadałem już wcześniej, jak to C. R. Carpenter osiedlił jakieś 350 indyjskich rezusów na wyspie Santiago, w pobliżu wybrzeża Puerto Rico. Ów długi, starannie kontrolowany, eksperyment był może tym, który najwięcej ujawnił na temat zachowania naczelnych, ze wszystkich, kiedykolwiek dokonanych, obserwacji. Jeden jednak jego etap przebiegł nie całkiem zgodnie z planem.

Zwierzęta były transportowane morzem. Przeniesienie ich do nowego habitatu oznaczało, iż musiały się przyzwyczaić do nowej diety. Aby je do tej nowej diety przyzwyczaić, konieczne było karmienie ich bardzo skąpo i utrzymywanie w stanie ciągłego głodu. Ta faza przygotowania, zgodnie z planem, miała mieć miejsce podczas morskiej podróży. Na morzu jednak małpy nie miały terytoriów. W Indiach terytorialne zachowania były częścią ich ewolucyjnej tradycji, na wyspie zaś Santiago miały ustalić sobie nowe terytoria i zorganizować nowe społeczeństwa. Na statku nie było jednak takiej możliwości. Tak więc, bez maszynerii ich społecznego życia, głodne małpy pogrążyły się w anarchii, tracąc najprostsze nawet odruchy swego społecznego porządku.

Można by sądzić, że obrona własnego dziecka przez matkę będzie instynktem tak głębokim, iż będzie wciąż działał, niezależnie od wszelkich odstępstw od normalnego życia. Nic nie mogłoby być bardziej fałszywe! Bez dyscypliny terytorium i społeczeństwa, matki kotłowały się w walce o pożywienie, nie zwracając uwagi na swe dzieci. Raz po raz jakaś matka walczyła z własnym dzieckiem o byle ochłap. Żaden samiec, ma się rozumieć, nie wystąpił w obronie kolegi czy potomka. Bez terytorium był tam tylko terror. Do końca podróży dziesięcioro młodych było martwych.

Coś koło roku zajęło tym rezusom, jak już wspomniałem, podzielenie trzydziestu sześciu akrów wyspy Santiago na terytoria, każde z jego nowozorganizowanymvi społeczeństwem. W czasie tego roku nie było tam braków żywności, ponieważ opiekun rozdzielał ją codziennie. Nie brakło tam, w istocie, niczego poza społeczeństwem. To było jednak dość. Do końca tego roku więcej małych rezusów zostało zabitych przez dorosłe rezusy, niż zmarło ze wszystkich innych powodów łącznie. Potem warunki się ustabilizowały. Ustalone zostały terytoria, społeczeństwa oddzieliły się od siebie i zunifikowały. Samice odzyskały macierzyńskie uczucia, samce odzyskały szacunek dla reguł i przepisów. Śmiertelność dzieci szybko przestała być problemem zagrażającym przetrwaniu rezusów.

Istnieją ptaki, takie jak jaskółka i kawka, oraz ryby, takie jak śledź i dorsz, tworzące społeczeństwa oparte na czymś innym, niż popęd terytorialny. Jednak w rodzinie naczelnych, do których nasza własna gałąź należy od siedemdziesięciu milionów lat, pozbawienie terytorium, to pozbawienie społeczeństwa, a być pozbawionym społeczeństwa to niemal to samo, co być pozbawionym wszystkiego.

-----------------------------------------------------------------

PRZYPISY (wszystkie pochodzą od tłumacza, czyli mnie):

i Tak to skomentował na moim blogu jeden czytelnik: „Ardrey zrobił literówkę albo oficjalna pisownia się nieco zmieniła od tego czasu. Flatid bugs to są pluskwiaki z rodziny Fulgoromorpha - piewikowate. Sądząc po opisie moze chodzić o "flatid leaf bugs"- piewika z gatunku Phromnia rosea, nie ma polskiej nazwy.” I dał mi link do tego obrazka, który tu wkleiłem. Dzięki! Ale skoro „nie ma polskiej nazwy”, to pozostanie tak, jak Adrey napisał.

ii Bo ćmy, jak się niedawno dowiedziałem, wcale nie muszą być szaro-bure i nocne! A tym bardziej jeśli afrykańskie. No o te flattid bugi to są właśnie ćmy.

iii To akurat zdjęcie nie pochodzi z książki Ardreya, tylko zostało znalezione w internecie, ale uznałem, że warto to pokazać. (Próbowałem je umieścić w samym przypisie, co by było elegantsze, ale są z tym techniczne problemy.)


iv Czyli w oryginale „ape” i „monkey”. (To „ape” nazywa się także ponoć ostatnio hipernaukowo „małpoludem”, ale to by nam tutaj za wiele myliło.

v Paul Belloni du Chaillu (ur. 31 lipca 1835, zm. 30 kwietnia 1903) - amerykański podróżnik i antropolog. (Nieco więcej w Wikipedii, ale raczej nie tej po polsku, bo tam niemal tylko tyle. Plus portrecik.)

vi Tego, przyznam, całkiem nie zrozumiałem. Tłumaczę jednak absolutnie wiernie, bo taka moja rola.

vii W oryginale, i w ogóle po angielsku, takie „stado pawianów” to „baboon troop”, a „troop” to „oddział”, jak wojska. Co dodatkowo wzmacnia i dodaje kolorytu temu, co Ardrey mówi o pawianach.

viii Oczywiście chodzi tu o to, że nie ma drapieżników, które by polowały na zwierzęta w zoologicznym ogrodzie. Same drapieżniki w zoologach jak najbardziej bywają. (Wyjaśniam, choć to chyba dość oczywiste, żeby nie było, że coś źle przetłumaczyłem.)

ix Żaden TW nie będzie mi dyktował, jak mam pisać po polsku! Takie rzeczy zawsze pisało się razem i ja tak nadal będę pisał.