Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hierarchia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hierarchia. Pokaż wszystkie posty

piątek, czerwca 13, 2014

Czekając na dziesięć tysięcy

W Iraku cała struktura państwa się wali. Rewolta sunnitów na północy. Ich oddzialy, w sile, jak to słyszę, okolo trzech tysięcy, zmusiły (czy może w wielu przypadkach raczej "zachęciły") około 40 tysięcy regularnego irackiego wojska do ucieczki. Wojska szkolonego i wyposażonego przez Amerykanów.

We francuskiej telewizji Irakczyk z Bagdadu mówi: "Przecież ta armia kosztowała nas miliardy dolarów. Połowa wydatków państwa idzie na armię. Niech, do cholery, walczą!" Ale walczą, jak na razie, nie za bardzo. Jeśli ktoś stawia względnie opór rewolcie sunnitów, to raczej tylko plemienne oddziały Kurdów.

Trzeba być oczywiście durnym lemingiem, żeby oglądając różne tam "spontaniczne wywiady z przypadkowymi ludźmi z ulicy", nie zadać sobie za każdym razem pytań o to, po co to nam pokazują i komu to służy. W końcu nie do każdego się podchodzi, i nie wszystko się przecie ludziom pokazuje. Nie możemy wiedzieć, ilu rozmówców zostało przepytanych, a ilu nam pokazano.

Jednak tutaj, w przypadku tego akurat "spontanicznego rozmówcy", nie sądzę, by jego opinie mocno odbiegały od opinii większości tych nowoczesnych, proamerykańskich, niespecjanie religijnych szyitów z Bagdadu. Szyitów, których w tym Bagdadzie jest pono 60 procent - więc jeśli, jak się pewnie zdarzy, rebelianci nie zajmą teraz całej stolicy, to z tego właśnie powodu. Nie będą chcieli, nie będzie im się to opłacać, nie o to im w sumie chodzi.

Armia iracka to oczywiście armia wedle nowoczesnych amerykańskich standardów, więc przecież nie z poboru, tylko zawodowa. I tak właśnie to działa. Ów amerykański żołnierz, którego teraz wymienili za pięciu przywódców talibów, także był, oczywiście, zawodowcem. Jak wszystko wskazuje, zdezerterował, a jego poszukiwania kosztowały życie sześciu innych amerykańskich żołnierzy.

Nie chodzi mi absolutnie o to, że zawodowy żołnierz to z definicji tchórz i łajza! Oczywiście że nie, i sam miałem wśród przodków masę zawodowych oficerów. Jednak wmawianie sobie, że zawodowa armia - jak i wszystko inne oparte na "wolnorynkowych zasadach" - to jest jakieś genialne uniwersalne rozwiązanie wszelkich tego typu problemów, to skrajna głupota, albo i gorzej.

W ogóle - żeby szybko przenieść te rozważania na meta-poziom i w miarę szybko skończyć (bo zaraz wychodzę na trening, à propos takich właśnie krwiożerczych spraw, choć w mocno złagodzonej wersji, bom stary) - to tak mi się widzi, że my jesteśmy całkowicie zaczadzeni ekonomią. W sensie poglądem, że absolutnie wzystko od tej ekonomii zależy. I że zawsze tak było, zawsze tak będzie.

Fakt, że jest ważna. Fakt, że wciąż żyjemy w czasach, kiedy ekonomia zdaje się być sprawą najważniejszą. (Choć i na tej fasadzie daje się dostrzec rysy. I słychać jakby odległy krok dziesięciu tysięcy zdeterminowanych mężczyzn pod charyzmatycznym przywództwem.) Jednak tutaj, w tych militarnych kwestiach, dostrzegam sporo spraw, które mi ten pogląd mocno podważają. (Nie żebym ja akurat był tą ekonomią najbardziej ze wszystkich opętany. Raczej przeciwnie.)

Więc mamy leberałów z ich "w pełni zawodową armią" - mniejsza już z tym, ile było w tym celowej agenturalnej roboty, ile chęci brudnego zarobku, a ile ideologicznej głupoty. O pacyfistach i innych tego typu przypadkach nie będziemy tu dyskutować, bo to materiał do całkiem innych rozważań. (Nie o militariach i ekonomii, tylko o psychiatrii i agenturalności.)

No a "prawdziwa prawica" (swoją drogą to ta, o której Dávila mówi to, co mówi) głosi nam, że dobrze bronić własnego kraju mogą jedynie ludzie mający w nim majątki, najlepiej chyba ziemskie... I takie tam.

Klasa średnia zatem, tak ukochana od liberałów od stuleci. Czyli oczywiście WŁASNOŚĆ na sztandarach. Na co wpadł już był Locke - na to mianowicie, że własność (ach!) to jest to najważniejsze, nawet Bóg niczym innym się nie interesuje... I z tego zresztą powstał cały liberalizm. W XVII w. to było.

Na co by można szybko odpowiedzieć, że coś w tym może być, ale tylko trochę, no bo przecież i Spartanie nie za wiele mieli tej prywatnej własności, i amerykańscy Indianie nieźle, jak na swoją ilość, zasoby, organizację oraz podatność na europejskie choroby (to coś jak Polacy, nawiasem), utrudniali życie europejskim najeźdźcom.

Polski proletariat miejski także się czasem całkiem nieźle na wojnie sprawdzał. Szkoda że to było tak dawno. No i tak mi ostatnio przyszło do głowy, że może należałoby zmienić perspektywę i spojrzeć na tę kwestię od innej strony. Zamiast jak zwykle, do obrzydzenia ekonomicznie - trochę inaczej. Na zasadzie tych moich siedemnastu mopedów pod plandeką. (Kto nie wie, o co chodzi, niech się dowie, bo mu szansa na doktorat z filozofii w wolnej Polsce pryśnie!)

I tak sobie myślę, że można by do tej kwestii podejść ardreyicznie. To znaczy jakoś tak, że tu chodzi:

1. o terytorialność

(czytać ten kawałek Ardreya, com go wam przetłumaczył, tam o tym sporo jest!)

2. o hierarchię w stadzie

Z tą hierarchią to tak mi się to widzi, że taki chłop czy inny ziemianin - który faktycznie w obronie ojczyzny jest często niezły, choć też nie zawsze - to on dlatego jest dobry, być może, iż jest NA SWOIM ALFĄ, ale jednak AKCEPTUJE HIERARCHIĘ władzy i autorytetu swojego kraju (państwa, narodu itd.)

Czyli że tu, u siebie, jest alfą, a w armii jest jakąś najczęściej gammą, i mu to pasuje. I że TO, być może, jest właśnie tajemnicą idealnej armii - w każdym razie armii obronnej. To taka dzika i z czapy hipoteza, bez żadnych na razie dowodów, ale przynajmniej drobna "rewolucja kopernikańska", i nie patrzymy na wszystko cały czas w ten sam, beznadziejnie nudny i dziwnie jałowy, panekonomiczny sposób.

I to by na razie było na tyle. A co do dziesięciu tysięcy, to z pewnością się pojawią, i raczej nie będą "w pełni zawodową armią". Pytanie tylko skąd się pojawią i kiedy. I czy się z tego cieszyć, czy będzie może jeszcze koszmarniej niż teraz. W każdym razie tak modne dzisiaj zamawianie duchów i inny żęder nic tutaj nie mogą, sorry!

triarius

czwartek, kwietnia 05, 2012

Spowiedź lewicowca który przejrzał na oczy (specjalnie dedykowane Arturowi M. Nicponiowi)

Ja się dość lubię wirtualnie i werbalnie naparzać, Artur M. Nicpoń, z tego co dotąd widziałem, też. No więc wychodzą z tego różne fajne słowne utarczki. Nic w tym w końcu złego. Utarczki o różne sprawy, ale całkiem sporo o Roberta Ardreya. Którego ja (jak kto mnie czyta, to chyba wie) widzę jako absolutną podstawę tego, co ja uważam za sensowną i niepozbawioną zębów prawicowość, Artur zaś się z tym poglądem nie zgadza. Z różnych tam powodów, z których jedne są w miarę sensowne, inne raczej idiosynkratyczne, jeszcze inne wynikają z niewiedzy, jeszcze inne z uprzedzeń... I tak dalej.

Żadna niby wielka tragedia i ja w zasadzie doceniam, a nawet odbieram jako swego rodzaju szorstki męski komplement, że Artur chce mnie wyprowadzić z moich sprośnych błędów - z zawracania sobie i innym głowy jakimiś Ardreyami, żebym użył swego talentu do propagowania rzeczy jego zdaniem ważniejszych i lepszych. Tak to odczytuję, i poważnie - dostrzegam w tym pewne uznanie. Nie wyłącznie uznanie, bo w końcu mój gust, czego Ardrey dowodem, pozostawia nieco do życzenia (Artura zdaniem, ma się rozumieć), ale jednak Artur mógłby sobie mną głowy po prostu nie zawracać, ale jakoś tam mu zależy.

Jednak ja naprawdę uważam, że Artur ważny i cenny dla "sprawy", ja, mam nadzieję, także, ale pozostaje i Ardrey... Który, moim niezmiennym zdaniem, jest dla "sprawy" równie cenny, jeśli nie cenniejszy. I szkoda go, żeby biedak przez te nasze utarczki - godne poniekąd samczyków rybek zwanych mieczykami (o czym za chwilę) - gość się zmarnował z całym swym, i tak przez establiszmęt przemilczanym, dorobkiem.

A że ktoś wreszcie - konkretnie piotr34 - poczuł się, i szarpnął, na ufundowanie przetłumaczenia fragmentu Ardreya, i ja to właśnie od wczoraj robię, i mam już kawałek zrobiony, to wkleję tu, tytułem zachęty dla potencjalnych czytelników (a także POTENCJALNYCH FUNDATORÓW) drobny fragment z tej mojej aktualnej roboty. Na odmianę nie będzie to coś po prostu o hormonach, nie o drapieżnikach z sawanny, tylko coś, co także i, tuszę, Arturowi powinno się spodobać. 

Bo to ni mniej, ni więcej, tylko spowiedź człowieka, który w młodości był przekonanym lewicowcem - w dodatku w tym przedwojennym zachodnim stylu, gdzie te wszystkie Deweye, von Misesy, Freudy, i inne takie sobie wesoło grasowały, łowiąc naiwnych - ale przejrzał na oczy, pod wpływem nie czego innego, niż właśnie ardreyicznych faktów... By stać się tym Ardreyem, którego znamy i kochamy. To znaczy Artur wciąż nie kocha, ale powinien, i mam cień nadziei, że ów drobny poniższy fragment (ufundowany, jako się rzekło, przez blogera piotr34) nieco go w stronę miłości do Ardreya popchnie.

Wytłuszczenia moje własne, bo to są właśnie najpikantniejsze fragmenciki tej "spowiedzi lewicowca, który przejrzał na oczy". Moim zdaniem rzecz zarówno smakowita, jak i po prostu ważna. Ważna "politycznie". Także dla tych nieco bystrzejszych (a są tacy?) liberałów z obsesją własności i przeważnie całkiem obłędnym brakiem pojęcia na temat jej istoty. 

A potem jednak dam następujący po tym fragmencik o rybkach, bo jest po prostu fajny. (Jak cały zresztą Ardrey.)

A teraz, niech już przemówi on sam. Ardrey znaczy.

* * * * *


To, że ta współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się dotychczas w niemal absolutnej ciszy, nie powinno być widziane jako coś nadmiernie dziwnego. Inne, głośniejsze rewolucje opanowały nasze niespokojne czasy. W porównaniu z losami totalitarnego państwa, z fizyką nuklearną, z antybiotykami czy płytami długogrającymi, przygody paleontologa mogą się wydawać odległe od naszego codziennego życia. Cała zaś owa rewolucyjna praca została wykonana przez ludzi tak ściśle wyspecjalizowanych, że zarejestrowano ją jedynie na tak niedostępnych stronach, jak te w American Journal of Anthropology albo Biological Symposia. Tacy heroldowie nie zdobywają wielu słuchaczy na dzisiejszych jarmarkach.

Jeszcze istotniejsza od niewiedzy publiczności czy specjalizacji tej rewolucji była jej nagłość. Kiedy w roku 1930 wyszedłem, jako przyzwoicie wykształcony młody człowiek, z szacownego amerykańskiego uniwersytetu, nie miałem najmniejszego nawet pojęcia, że prywatna własność może być czymkolwiek innym, niż ludzką instytucją, która wyewoluowała dzięki ludzkiemu umysłowi. Jeśli ja i moi młodzi współcześni, przez następne lata zmarnowaliśmy masę energii na społeczne projekty zawierające w sobie likwidację prywatnej własności, czyniliśmy to głęboko wierząc, że takie posunięcie ochroni ludzkość od wielu frustracji. Żadna część programu na naszych wydziałach psychologii, socjologii czy antropologii nie przedstawiła nam informacji, że terytorialność – popęd zdobywania, utrzymywania i obrony wyjątkowego prawa do konkretnej własności – jest zwierzęcym instynktem mniej więcej tak dawnym i tak silnym, jak seks.

Rola terytorium w ogólnym zwierzęcym zachowaniu znajduje się dzisiaj poza wszelką naukową kontrowersją – wtedy była nieznana. My, absolwenci z roku 1930, musieliśmy wkroczyć w świat burzliwych ocen bez dobrodziejstwa tej niezwykle istotnej obserwacji. Nie mogliśmy także wiedzieć, gdy tak zabawialiśmy się rozważaniem powabów bezklasowego społeczeństwa, że hierarchia jest instytucją u wszystkich zwierząt społecznych, i że popęd do dominacji nad współplemieńcami to instynkt mający za sobą trzy lub cztery miliony lat.

Istnieje klasyczny eksperyment, który można wykonać na mieczykach, tych szybko się poruszających czerwonych rybkach, stanowiących ozdobę wielu tropikalnych akwariów. Pół tuzina samczyków mieczyka, zebranych w jednym akwarium, szybko zorganizuje się w liniową hierarchię, a każdy z nich, dzięki swej sile, determinacji i bojowości, znajdzie tych współbraci, których może zdominować, i tych, którym musi ustąpić. Jego ranga decyduje o wielu przywilejach, czy to będzie dostęp do samic, czy do pożywienia, czy też do własnego kąta akwarium, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, obrona zaś własnej rangi pozostanie jego najżywotniejszym zmartwieniem. To, jak głęboko sięga ów instynkt dominacji u mieczyków, daje się łatwo sprawdzić. Ochładzajmy stopniowo wodę w akwarium. Nadejdzie chwila, kiedy samczyki mieczyka stracą zainteresowanie seksem, ale nadal będą walczyć o status.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

wtorek, czerwca 15, 2010

Nocne myśli co mnie naszły, o zdrowych anarchistycznych odruchach i różnych chorych libertarianizmach

Należy przypuszczać, że w stanie źwierzęco-pierwotnym każdy pierwotny źwierz zna swoje miejsce w hierarchii i w sumie się  z nim godzi. Oczywiście, źwierz stara się z reguły swą pozycję poprawić - z tego w końcu cała ta hierarchia się bierze i cała ta dynamika - ale kiedy widzi, że to głową w ścianę, z motyką na słońce i kijem Wisłę, to wtedy źwierz...

Albo więc cieszy się swą pozycją omegi - która w końcu zapewnia mu swego rodzaju immunitet pariasa, w sensie, że je ostatni i wszyscy go popychają, ale jednak nie grozi mu codziennie pojedynek na kły i pazury z alfą, czy aspirującymi betami, przede wszystkim zaś nie ma na głowie odpowiedzialności za swe stado, plemię, czy inną watachę... Kobiety na niego nie lecą, raczej żyje właśnie w celibacie, ale też, dzięki zjawisku psychologicznej kastracji, któremu wszelkie autentyczne omegi z urzędu niejako podlegają, niezbyt go to martwi...

Albo też jest właśnie tą alfą i cieszy się tym najwyższym z możliwych szczęść dostępnych dzikiemu źwierzowi - czyli statusowi alfy, z jego powodzeniem u kobiet, z wynikającą z tego miłego faktu perspektywą, że jego potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu, i posiądzie ziemię... Plus emocjonującym, pełnym przygód życiem... Plus możliwością przykopania każdemu zgodnie z własnym humorem... I tak dalej...

Godząc się i przyjmując, jak to się mówi, z dobrodziejstwem inwentarza fakt, że jest jako ten opisywany przez Frazera Król Lasu znad jeziora Nemi, co to ciągle na czatach, ciągle z mieczem w dłoni, ciągle wypatruje czającego się nań w zaroślach wroga... I wie, że nie dane mu będzie słodko i niewinnie umrzeć po długim i beztroskim życiu na starczy uwiąd i sklerozę, tylko właśnie jakiś nowy kandydat, jakiś kolejny konkurent, jakaś nowa, młodsza alfa... Pozbawi go w sposób gwałtowny i nieprzyjemny życia...

Nie mówiąc już o autentycznej trosce o losy stada czy plemienia, o nieprzespanych z tego powodu nocach, o posiwiałych w końcu, z czasem, z tego powodu włosach, obwisłych policzkach, wyliniałym ogonie... Wszystko ze stresu, ten zaś spowodowany odpowiedzialnością. Jak wykazano swego czasu w (okrutnym, ale chociaż pouczającym) eksperymencie na małpach, taki szympans wrzodów żołądka dostaje nie wtedy, kiedy go po prostu kopią prądem, tylko kiedy wie, że za jego błędy kopią prądem jego szympansich współbraci. I od tego taka alfa po prostu uciec nie może!

Jednak mówiliśmy o stanie naturalnym i źwierzętach - nawet gdyby tymi źwierzętami mieli być ludzie. A jak jest z ludźmi - tymi, którzy się już nieco (albo i wiele) oddalili? Którzy mają tę swoję korę i sobie nią kompinują, nie będąc już, przynajmniej bezpośrednio, poddani wszechwładzy swych biologicznych, naturalnych, źwierzęcych instynktów? Oddalają się - powie każdy wart soli którą zjada Ardreyista-Tygrysista - przywiązani jednak przecież do tych instynktów taką grubą gumą od bungee.

Nie, zgoda! Jednak faktem jest, że się oddalają i sobie kompinują, więc wszystko to robi się o wiele bardziej złożone. TO jest faktem, choć także faktem jest (dla Ardreyisty-Tygrysisty), że bardzo daleko i na bardzo długo od biologii i instynktów nie uciekniemy.

No więc, tak sobie myślę, że dzięki tej korze i oddaleniu się jednak nieco od tych pierwotnych instynktów możliwy jest u człeka m.in. zdrowy odruch anarchizmu. Czyli, że nam się cała ta hierarchia, cała ta piramida, nie widzi i nie podoba, i my ją... Chętnie byśmy roztentego - jednak nie tak, że od razu, w miarę jak my ją roztentegowujemy, wchodzimy w buty tej niewyspanej, siwiejącej z poczucia odpowiedzialności za całość, prześladowanej przez żądze zakochanych i pragnących (choć nieświadomie, tu kłania się samolubny prof. D.!) by ich alfa-potomstwo jako te gwiazdy na niebiesiech, jako ten piasek w morzu, samic...

Nie! Taki anarchista - a mówimy tu w tej chwili o zdrowym odruchowym anarchiźmie, nie o jakichś ideologiach czy Kropotkinach - po prostu sobie całą tę hierarchię swego stada czy plemienia odrzuca. Jemu się ona nie widzi, jemu się ona nie podoba, on się nie poczuwa ani do odpowiedzialności i siwego włosa alfy - groźnej i wspaniałej, ale targanej stresem i skazanej na los Króla Lasu...

Ani też nie chce sobie siedzieć w kącie na tyłku i cieszyć się, że jeszcze żyje i może mieć wszystko w głębokim lekceważeniu... Jak to omega. Czyli jak jakiś pijący denaturat kloszard. Albo oglądająca "Taniec z Gwiazdami" gospodyni (?) domowa.

Wydaje się w końcu dość naturalne, że spora kora (rym zamierzony!) i aktywna sprzyja temu, by sobie świat wyimaginowany mentalnie stwarzać, oraz ze światem faktycznym mentalnie się nie godzić. Lepszy świat mogąc sobie bez trudu, za sprawą i pomocą tej kory właśnie, wyobrazić.

Mamy więc tak, że praktycznie każda młoda i pełna energii, potencjału i ambicji jednostka (z tych obdarzonych grubą i zdolną do kompinowania korą) czuje się, w całkiem naturalny sposób i z naturalnych przyczyn, postawiona ZBYT NISKO w hierarchii (swego stada czy plemienia)... I w sposób naturalny zazdrości alfie jego niezliczonych kobiet, platynowych kart Visa, pokazywania się trzy razy dziennie w telewizji, puszystego ogona, pełnego przygód i niebezpieczeństw życia...

Co jest naturalne, choć, patrząc z meta-poziomu, niezbyt w sumie mądre. (I tu znowu lewak od "samoblubnego genu" wystawia swój paskudny łeb.) No, ale kto na to patrzy z meta-poziomu? (Poza lewizną i nami, znaczy. Zabawne połączenie!) My tutaj, zgoda, ale jaki to ma wpływ na ambicje i odruchy takiego młodego ambitnego, który czuje się w swym stadzie czy plemieniu niesprawiedliwie niedoceniany, więc sobie szybko wymyśla lepsze o niebo stado czy plemię...

I (bo co go to kosztuje) sobie je, mniej czy bardziej realnie, mniej czy bardziej mózgowo i w oderwaniu od rzeczywistości, wprowadza w życie. W przestrzeni między czystymi, platonicznymi marzeniami i realnym działaniem.

Możemy się na to wściekać (my starzy i mądrzy), możemy się z tego wyśmiewać, ale trudno tego w sumie nie zrozumieć. To W TYM sensie należy z pewnością interpretować słynne (i mające wielu autorów) stwierdzenie, sprowadzające się do tego, że w młodości wypada być lewicowcem, ale w wieku dojrzałym już nie. 

Mieliśmy Ardreya, teraz będzie szczypta Spenglera, do kompletu. Tak sobie właśnie myślę, że - spenglerycznie rzecz ujmując - taki, poniekąd naturalny, wynikający z wad i zalet młodości, oraz naszej rozbuchanej i w sumie nie bardzo mającej co z sobą zrobić, więc czas sobie zabijającej (tutaj także "Taniec z Gwiazdami"), mózgowej kory, anarchizm, to może być dość i OK dla Człeka Faktów.

Czyli człeka normalnego, niepozbawionego hormonów i społecznych instynktów, które to nam Mama Natura przez miliony lat wdrukowywała, i całkiem nieźle, wbrew temu, co się nam ostatnio wmawia, jej sie to udało. Mówimy teraz o człeku nie całkiem przez rozszalałą korę zdominowanym. No i taki człek albo się buntuje w ten młodzieżowy sposób, albo się nie buntuje.

A ponieważ społeczeństwo dalekie jest - jak wszystko co ziemskie - od doskonałości (a niektórzy twierdzą nawet, że od pewnego czasu wciąż od niej dalsze), więc i jednostki dojrzałe intelektualnie i emocjonalnie, także mogą się z hierarchią swego (ale właśnie nie do końca swego, w tym rzecz!) stada, plemienia, czy społeczeństwa nie zgadzać.

No i mamy wtedy różnych Diabłów Stadnickich (mój krewny by the way, choć nie przodek), czy innych upiornych warchołów, albo i bez porównania bardziej ideowych i bezinteresownych buntowników. (Bo buntownikiem się albo jest, albo się nie jest. To sprawa taka jak wzrost, czy skłonność do łysienia.)

Ludziom jednak Prawd... Przypominam, że mam na myśli spengleryczne rozróżnienie Prawd od Faktów, oraz ludzi, którzy się jednym czy drugim kierują. Ludziom Prawd zatem - tym (by użyć języka Brantome'a w przekładzie Boya) "mózgowcom", co to im kora bez żadnej kontroli czegokolwiek szaleje, kreując wizje, hiper-logiczne i całkiem oderwane od rzeczywistości (ale za to jakie uwodzicielskie i o ile od rzeczywistości lepsze, ach!) świata interpretacje i modele.. Tym więc... Niech będzie po prostu "ludziom"...

Więc im to po prostu nie wystarcza. W ich oczach taki zwykły odruch anarchii, to goły i trywialny Fakt. Zresztą to samo mamy na przykład z liberalizmem. Dla takich ludzi liberalizm to także goły i trywialny Fakt. Fakt, a więc nic pięknego, nic ważnego, nic wzniosłego... Nic PRAWDZIWEGO w końcu. Jak się takim czymś podniecać?! Jak takie coś miałoby sprowadzać człeka z drogi ku lepszej, PRAWDZIWEJ wreszcie przyszłości, lepszemu i PRAWDZIWEMU wreszcie światu...?

Mamy więc, w miejsce mniej lub bardziej REALNEGO liberalizmu, w miejsce mniej lub bardziej realnego i naturalnego anarchizmu, anarchizmy wyrozumowane różnych szczerych i (ach, jakże!) bezinteresownych kniaziów Kropotkinów... Albo mamy liberalizmy mózgowe, "korowe", niewyrastające z (wulgarnych dla tego typu ludzi) Faktów, nie ograniczone ułomnością i niedoskonałością wszystkiego, co ziemskie... I w ten oto sposób otrzymujemy np. libertarianizm i inne tego typu ideologie.

Swoją drogą, choć to cholernie śliski temat, oraz nie całkiem organicznie się z naszym dotychczasowym wywodem splata, jednak wśród tych moich nocnych myśli była i taka, że jednak może i tutaj toczy się owa podziemno-podskórna, często nieświadoma, podjazdowa walka, która zdaje się splatać w miłosnym-lecz-nie-tylko uścisku naszą faustyczną cywilizację i cywilizację...

No tych... Tych, co to czasem są nami, albo całkiem takimi samymi jak my... A czasem całkiem nie są, bo są lepsi... Albo może (innym razem) niekoniecznie lepsi, ale tacy biedni, tacy biedni, że jak my byśmy mogli im cokolwiek zarzucić? Ale często są lepsi, no bo oni akurat potrafią grać w te klocki, a my nie. Ale w inne klocki grać nielzia - nie mamy prawa nawet o tym pomyśleć!

Jak im akurat wygodnie. Chodzi, jak się już może ktoś domyślił, o (spenglerycznie rzecz biorąc) ten istotny i wciąż aktywny odłam pradawnej Magiańskiej K/C, o którym, z takich czy innych powodów, zawsze głośno. No i w końcu panowie "von" Mises i Rothbart, wynalazcy, jak rozumiem, libertarianizmu i "prawdziwego" - czyli mózgowego i nie liczącego się z wulgarną rzeczywistością, czy ludzkimi instynktami - liberalizmu, to byli właśnie ludzie wyszli tej specyficznej grupy. I zapewne nie oni jedyni.

No i tak sobie myślę, że może w tym jednak jest to, że oni całkiem nie rozumieją i nie potrafią zaakceptować naszego faustycznego państwa i narodu. Bo, jeśli mamy wierzyć Spenglerowi, a ja mu wierzę i bardzo ładnie mi się to właśnie zgadza, to każda K/C ma swoje własne rozumienie takich spraw, a on mają takie, które Spengler nawet b. dokładnie opisał.

Żyjąc wśród nas i w dużej mierze zapewne uważając się za jednych z nas (niby czemu nie?), jeśli jednak coś w ich wychowaniu (bo nie chodzi zapewne o żadne gołe geny), w ich tradycjach, w filozofii, którą mimowiednie nawet nasiąkali, jest coś z tej ichniej pradawnej K/C... No to dla nich rzeczywiście nasze państwo i nasz naród (nie mówię tu o polskim, tylko o wszelkich państwach i narodach rozumianych na sposób "zachodni") muszą być ANATEMĄ!

Ci ludzie, w takim wypadku, co im całkiem chętnie przyznaję, wcale nie muszą być żadnymi oszustami, idiotami, czy zbrodniarzami (Marks i inni tacy też, a nawet być może częściowo i Trocki) - oni właśnie są cholernie wierni własnym przekonaniom i, często, w tym bezinteresowni! Te przekonania są ze swej istoty religijne, lub, ostrożniej, quasi-religijne, a ta bezinteresowność także być może jest bezinteresownością religijnych fanatyków i proroków. (No bo dobre uczynki w sensie inwestycji, żeby potem balować w Raju, to raczej późna, mieszczańska i liberalna idea. Z autentycznymi prorokami ma to raczej mało wspólnego.)

Marks rozwalał państwo, Trocki rozwalał państwo (w odróżnieniu od takiego Stalina czy Putina) - a cóż'że innego czyni "von" Mises czy Rothbart? (Że spytam.) Uważam, że sprowadzanie WSZYSTKIEGO do geszeftu, forsy, oraz brzydkich skłonności odwiecznych handlarzy czy lichwiarzy, jest zarówno naiwne, jak i dość, w sumie, chamskie. Na pewno jest tego sporo, ale tego sporo jest przecież niemal wszędzie. Czy w Polakach na przykład nie?

Oczywiście często chodzi o forsę, ale też forsa - od ponad dwustu lat stanowi o praktycznie wszystkim, z wielką polityką na czele. To się na naszych oczach zdaje kończyć (co genialnie przewidział Spengler), ale wciąż jeszcze trwa i długo jeszcze się definitywnie nie zmieni. A jeśli tak, to cóż się dziwić, że droga do władzy, do Nowego Świata, Nowego Człowieka, Prawdy i Raju Na Ziemi, wiedzie przez zdobycie ogromnego majątku?

Przyznam, że naprawdę wkurza mnie powtarzanie przy każdej okazji, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze". Jest to dowcipne (jeśli się to słyszy raz, góra dwa razy), jest to w interesujący sposób cyniczne... To z pewnością jakiś pradawny szmonces. Powiedziałem to już kiedyś w jednym tekście, Jarecki cały ten mój tekst opublikował na jakimś lewackim blogowisku, i był niezły ubaw, bo rebe Bratkowski, z wirtualną pianą na pysku, nawymyślał mi (i Jareckiemu chyba też) od "antysemitów". (A skąd on, że spytam, wie, jaki jest mój stosunek do Arabów?! Na przykład Palestyńczyków?)

Wracając do wątku głównego, pragnę zakończyć stwierdzeniem, że moim zdaniem warto analizować opisywane tu zjawiska z opisanego tu punktu widzenia. Na odmianę. Bo niewykluczone, że może to się okazać płodne. I niewykluczone nawet, że właśnie TU leży prawda o tych sprawach. ("Prawda" z małej litery, uwaga!)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.