Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyczny liberalizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyczny liberalizm. Pokaż wszystkie posty

czwartek, lutego 13, 2020

Liberalizm a Bolszewizm

Nie będąc Coryllusem nie wypowiem tej myśli z przytupem, zaśpiewem i przy ryku trąb, ale taka oto hipotezka przyszła mi przed chwilą do głowy...

Liberalizm - ten "klasyczny" od Bolszewizmu/Komunizmu/Tego-Obecnego-Lewactwa różni się przede wszystkim tym, że jeden żerował na DEIŹMIE, podczas gdy drugi pasie się DARWINEM.


Dwie sprawy trzeba by tu sobie od razu zaznaczyć:

1. Mówimy o "Bolszewiźmie" i "Komuniźmie" w ich "Najgłębszej Esencji" - jak najbardziej właśnie i wprost unikalnie ZACHODNIEJ, pomijając całkiem to, że tak cudnie się to przecież przyjęło w Rosji i całą tą leninowsko-stalinowsko-breżniewowsą kacapską specyfikę. Na obecnym etapie tego niezwyciężonego oręża, jakim jest Tygrysizm Stosowanym, owa nauka uznaje, że rosyjski "komunizm" (po pierwszych rewolucyjnych latach Futurystów, Wolnej Miłości, wiary w Ludzi Wyższych-Piękniejszych, itp.) w sumie spotęgował raczej tylko odwieczne przesłodkie cechy rosyjskiego imperium (i może też "rosyjskiej duszy", vide Dostojewski z Tołstojem). O Chinach i innych takich nie wspominamy, bo tego, o ile wiem, nikt jeszcze nie rozkminił, nikt na Zachodzie, w każdym razie.

2. Z tej hipotezy wynikałoby, że Liberalizm był Mafijno-Religijny w stylu Don Corleone i/lub jego (ach jakże łagodny i jakiż legalista!) syn, a cały ten późniejszy, już ewidentnie lewacki, totalitarny syf to Naukowość (ach!) skrzyżowana z prawnukiem pana Don C. (Niewiele w praktyce z tego dla nas wynika, ale chociaż mamy przyzwoitą taksonomię. A "señor don" po po hiszpańsku w każdym razie funkcjonuje, choć to archaiczna forma.)

triarius

P.S. Ten cały Deizm, ludkowie moi rostomili, to skurwysyńsko ciekawe zjawisko Z PSYCHOLOGICZNEGO PUNKTU WIDZENIA! No bo niby, na pierwszy i drugi rzut oka, co to komu daje? Bez Piekła, bez Nieba... Trza by to kiedyś tygrysicznie! Widzę tu działanie resentymentu i innych nieładnych zjawisk. A że jako jedyny chyba w tenkraju prawicowy "publicysta" kojarzę i potrafię korzystać z psychologii (podczas gdy inni masakrują albo ekonomię, albo teologię), więc zapewne na mnie to spadnie. ;-)

wtorek, stycznia 31, 2012

Ogólne, globalne i w sumie niemal biężączka

Najpierw chciałem sprawdzić, czy potrafię, potem przez jakiś czas niemal myślałem składnymi blogowymi tekstami... Szedłem np. na trening, nieco to trwało, bo było daleko, a w głowie układał mi się ze szczegółami tekst, albo i dwa... Potem go i tak na ogół nie spisywałem, ale materiału miałem sporo.

Teraz jednak jakoś coraz mniej moje rozmyślania mają formę nadającą się na blogaska i w ogóle jakby coraz mniej widzę sensu w pisaniu. To znaczy, napisałbym chętnie coś naprawdę składnego, zgrabnego i głębokiego - coś w stylu Coryllusa, Rolexa, ludzi morza (Seaman i Seawolf), nie zapominając o wielu innych, ale nie potrafię. A w każdym razie nie potrafię sobie zadać tyle wysiłku, żeby naprawdę spróbować. Chyba po prostu nie jestem do tego stworzony.

Nie raz myślałem, żeby to rzucić, ale nieco fajnych ludzi jednak mnie wciąż odwiedza i głupio by mi było całkiem ich zawieść. Co najmniej na niektóre komęty musiałbym odpowiadać. No więc, jakoś wciąż myślę, żeby tu jakąś w miarę wartościową treść wrzucić, choć idzie mi to ciężko.

Tyle tytułem Wstępu, żeby - jak każdy wysoce zorganizowany i dojrzały system - nieco pozjadać własny ogon, czyli pozajmować się samym sobą. A teraz będzie (krótki, mam nadzieję) Wstęp bis...

Otóż mamy tę sytuację - a mówię o globalnej, bo III RP to w ogóle nie jest temat na moje skromne pióro - naprawdę interesującą. Tzw. kryzys hula sobie i się rozkręca, a moim zdaniem nie jest to kryzys, tylko po prostu koniec "kapitalizmu", z "liberalizmem" i "demokracją" (cokolwiek by to miało oznaczać) na dodatek. Idzie zamordyzm z totalitaryzmem, jakich nawet sobie wyobrazić nie potrafimy - chyba że ten syf, mówię o tym syfie dążącym do tego zamordyzmu und totalitaryzmu - po drodze zdechnie...

Ale to nie też nie będzie dla nas przesadnie miłe, bo oni kontrolują niemal wszystko, a jak te miliardy biednych, całkowicie zależnych od... Od czego właściwie oni są zależni? No od władzy, administracji, "stróżów porządku", służb, dostaw, wypłat... I czego tam jeszcze... Jak one tego wszystkiego nagle nie będą miały, to będą się działy sceny o których Dantemu się nie śniło.

Ale ja właściwie nie o tym. Chciałem wrócić natomiast do jednego z moich ulubionych tematów przez cały ten czas, i poniekąd terenu jednego z moich większych sukcesów. Czyli do liberalizmu. (Może być "konserwatywny".) Sukcesu w tym sensie, że ja go dość wielu ludziom obrzydziłem i otworzyłem na niego oczy, i to jeszcze zanim stał się niepopularnym, gamoniowatym i wrednym chłopcem do bicia dla niemal każdego. (Poza oczywiście leberałami, ale to świry.)

Ale że mnie inwencja opuściła i właściwie - skoro zaczynają się dziać naprawdę HISTORYCZNE rzeczy (globalnie, ale także, w pewnym sensie, niech i będzie, w nieszczęsnej Polsce) - powinienem je śledzić i komętować na bieżąco, do czegom jednak niezdolny, no to ja przykopię jeszcze nieco liberalizmowi, a właściwie to kopniętemu pojęciu "liberalizmu konserwatywnego" (czy odwrotnie)...

I zrobię to, ale w sposób leniwy, a konkretnie cytując z pewnej książki i się jej treścią podpierając. Książka ta to "The Hidden Persuaders" ("Ukryci przekonywacze", gdyby takie słowo istniało, ale za to jest dosłownie), wydana po raz pierwszy w roku 1957, autor Vance Packard. Jest to rzecz o reklamie, a dokładniej o reklamie stosującej "psychologię głębi", czyli coś w rodzaju oddziaływania na "podświadomość" (używając, z braku dobrych alternatyw, freudowskiego języka). 

No i jest to co, tam się daje wyczytać, naprawdę interesujące samo w sobie, a jeśli się pomyśli o tych wszystkich "Oburzonych", strajkach, protestach, "postawach roszczeniowych" i "niedojrzałej młodzieży, która te postawy przejawia", nierobach, i czym tam jeszcze... (Wcale nie mówię, że to WSZYSTKO kłamstwo, ale wiele jednoznaczności w tym raczej jak dotąd nie ma, zgoda?) 

Czyli o tych wszystkich zjawiskach, których mamy coraz więcej i więcej, a jeszcze nie tak dawno nikt o nich nie słyszał... No to wtedy różne rzeczy z tej książki wydają się dziwnie, choć nieco pośrednio, aktualne. Zacytować zaś z niej można by tu masę rzeczy, wywołując, mam nadzieję, entuzjazm P.T. Czytelników, ale ja akurat doczytałem to takiego jednego miejsca, stwierdziłem, że coś się jednak moim P.T. Czytelnikom należy, więc postanowiłem to, do czegom doczytał, tutaj, we własnym przekładzie, umieścić. Z niniejszym wstępem na okrasę.

Może kogoś to zainteresuje, może jakiegoś "konserwatywnego liberała" sprowokuje to do odparcia tych "paskudnych zarzutów" i rozwiania moich, wielokrotnie już zresztą wyrażanych, podejrzeń, że nic tak chyba jak "wolny rynek" nie rozwaliło konserwatywnych (a są inne?) wartości, rodziny, tradycji, religii... I nic tak chyba jak on nie uczyniło ze współczesnych ludzi Zachodu lemingów i w sumie niewolników. A co najmniej na niewolników kandydatów. A więc cytujmy!

* * *

Dr. Riesman* w swoim studium zasadniczych zmian zachodzących w amerykańskim charakterze na przestrzeni dwudziestego wieku (to znaczy od wewnątrz-sterowności, do zewnątrz-sterowności), odkrył, że nasze rosnące zainteresowanie** aktami konsumpcji odzwierciedla ową zmianę. To zainteresowanie, zaznacza, jest szczególnie intensywne (i intensywnie popierane przez producentów produktów) na poziomie dzieci***. Charakteryzuje on dzieci Ameryki jako "przyuczane do roli konsumentów".

We wcześniejszych, bardziej niewinnych czasach, kiedy nacisk był nie na tworzenie przyszłych konsumentów, czasopisma dla chłopców i ich odpowiedniki koncentrowały się na trenowaniu młodzieży do (stanięcia) na froncie produkcji, łącznie z wojną. Jako część tego treningu, stwierdza dr. Riesman w "The Lonely Crowd", początkujący sportowiec mógł rezygnować z palenia i picia. "Odpowiadające im media dzisiaj szkolą młodych ludzi (do stanięcia) na froncie konsumpcji - opowiadając im o różnicach między Pepsi Colą i Coca Colą, a później między papierosami Old Golds i Chesterfield." [_ _ _]

Problem tworzenia gorliwych konsumentów dla przyszłości był w połowie lat pięćdziesiątych rozważany na sesji Amerykańskiego Stowarzyszenia Marketingu. Szef firmy Gilbert Youth Research powiedział marketerom, że niema już żadnych problemów ze zdobywaniem funduszy "na targetowanie@ rynku młodzieżowego". Jest ich masa. Problemem jest targetowanie tego rynku z maksymalną skutecznością. Charles Sievert, piszący o reklamie felietonista New World Telegram i Sun, wyjaśnia o co chodzi w tym targetowaniu, mówiąc: "Oczywiście dywidendy z inwestycji w rynek młodzieżowy służą rozwijaniu wierności wobec produktu i marki, w ten sposób otrzymaniu przyszłego wiernego rynku dorosłego."

Bardziej otwarte wyrażenie tego, jaką okazję stwarzają dzieci, pojawiło się w reklamie zawartej w Printer's Ink kilka lat temu. Firma specjalizująca się w dostarczaniu materiałów "edukacyjnych" dla nauczycieli szkolnych w formie tablic do wieszania na ścianie, wycinanek, podręczników dla nauczycieli, wezwała handlowców i reklamodawców: "Gorliwe umysły można kształtować tak, by pragnęły twojego produktu! W szkołach podstawowych Ameryki jest niemal 23 miliony dziewcząt i chłopców. Te dzieci jedzą żywność, noszą ubrania, używają mydła. Są konsumentami dzisiaj i będą nabywcami jutro. Oto wielki rynek dla waszych produktów. Zdobądź$ te dzieci dla swojej marki, a będą naciskać rodziców, by nie kupowali żadnej innej. Wielu dalekowzrocznych reklamodawców zarabia dzisiaj duże pieniądze... i buduje dla jutra... kształtując gorliwe umysły" poprzez materiały "Project Education" dostarczane nauczycielom. I dodawano z przekonaniem: "wszystkie troskliwe lukrowane przekazy mające na celu stworzenie akceptacji i popytu na produkty..." Komentując ten apel, Clyde Miller, w swoim "The Process of Persuasion", tłumaczy kwestię warunkowania reakcji u dzieci mówiąc: "To wymaga czasu, tak, ale jeśli spodziewasz się być w biznesie dłużej, pomyśl co to może oznaczać dla twojej firmy w sensie zysków, kiedy uwarunkujesz milion albo dziesięć milionów dzieci, które będą wyrastać na dorosłych, wyuczone kupować twoje produkty, jak żołnierze są wyuczeni by atakować, kiedy słyszą słowo kluczowe 'naprzód'!"

Potencjał telewizji w warunkowaniu młodzieży tak, by byli lojalnymi entuzjastami jakiegoś produktu, czy są dość dorosłe, by go konsumować, czy nie, stało się rzeczą oczywistą we wczesnych latach pięćdziesiątych. Młody spec od reklamy z Nowego Jorku, uczestnicząc w kursie marketingu na lokalnym uniwersytecie, od niechcenia stwierdził, że dzięki telewizji większość dzieci uczy się śpiewać reklamy piwa i innych towarów zanim nauczą się śpiewać narodowy hymn. Youth Research Institute, wedle The Nation, chwalił się, że nawet pięciolatki śpiewają reklamy piwa "raz za razem i z upodobaniem". Napisano tam, że dzieci nie tylko śpiewają o zaletach reklamowanych produktów, ale także czyniły to z wigorem przejawianym przez najbardziej entuzjastycznych prezenterów, i przez calutki dzień "bez dodatkowego kosztu dla reklamodawców". Nie można ich wyłączyć, jak telewizora. Kiedy na początku dekady telewizja była w powijakach, pojawiła się w branżowym czasopiśmie reklama, alarmująca [dosłownie!] producentów o ogromnej zdolności telewizji wyrycia [dosłownie!] przekazów w młodych mózgach. "Gdzie indziej na ziemi", wołała owa reklama, "świadomość marki zostaje tak mocno wbita w psychikę czteroletnich dzieci? ... Ile jest to warte dla producenta, który może wstrzelić się w młodocianą widownię i kontynuować sprzedawanie w kontrolowanych warunkach rok po roku, aż do czasu osiągnięcia dorosłości i statusu pełnowymiarowego nabywcy? To MOŻNA zrobić. Zainteresowany?" (Kiedy autor przygotowywał ten rozdział, usłyszał własną ośmioletnią córeczkę, radośnie wyśpiewującą piosenkę reklamującą papierosy: "Nie strać radości palenia!")

---------------------
* O którym śmy se tutaj całkiem niedawno rozmawiali, bo to autor książki "The Lonely Crowd" ("Samotny tłum").

** Bardziej dosłownie "troska" lub nawet "zmartwienie" - "preocuppation". W obu przypadkach gdzie mamy "zainteresowanie".

*** Bardziej dosłownie trza by to przetłumaczyć jako: "na poziomie przed-pubertalnym". Tu i w wielu innych miejscach, gdzie mowa jest o "dzieciach" czy "młodzieży".

@ Wiem, że to słowo jest niespecjalne, ale to dosłowne tłumaczenie i tu akurat dziwnie pasuje.

$ Dosłownie "sell these children to your brand". Czyli dosłownie: "sprzedaj te dzieci swojej marce". Mocne! Po angielsku brzmi to bardziej naturalnie (w końcu mają to dłużej), ale sens jest w sumie ten sam.

(Miałbym więcej przypisów, ale jest problem ze znalezieniem odpowiednich znaczków, bo ile w końcu może być gwiazdek. Więc "naukowość" tego tłumaczenia nieco ucierpi, ale treść w sumie jest i tak jednoznaczna.)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

sobota, kwietnia 23, 2011

To i owo wiosną 2011

Zastanawiam się, czy Reagan nie zrobił w sumie dla Polski więcej złego, niż dobrego - a konkretnie przez to, że uczynił liberalizm "prawicą", którym on nigdy, jako żywo, nie był. (A że jego rzekomy wielki sukces, czyli to nasze osławione "wyzwolenie spod komunizmu" jest do kitu, to już chyba nikomu rozsądnemu nawet nie trzeba tu tłumaczyć.)

Można by rzec, co i ja zresztą także wielokrotnie mówiłem, że na tle ruskiego komunizmu, to amerykański liberalizm był hiper-prawicą. Coś w tym jest, ale to chyba jednak nie tak. Przynajmniej, kiedy odejdziemy od praktycznych uproszczeń i zanurzymy na chwilę w głębszych analizach, czy nawet spengleryzmach.

Ja to widzę tak, że Sowiety to nie jest takie coś, gdzie by można jednoznacznie mówić o prawicowości-lewicowości. Jasne - bolszewicy do władzy doszli jako lewizna, no i sowiecka propaganda i agenturalna działalność też oczywiście przede wszystkim na lewiznę była nakierowana. (Dzisiaj też oczywiście jest. Neo-sowiecka, jeśli ktoś chce się bawić w rozszczepianie włosa.)

Ale co jest takiego lewicowego w sowieckim zamordyźmie - czy Stalina, czy Breżniewa, czy Putina, że spytam? Jeśli już bym musiał wybierać, to raczej prawica. Czy każda prawica musi być słodka, słuszna i sympatyczna? Co to za naiwne przekonanie! Niemiecka, na przykład, prawica będzie z reguły dla Polski o wiele niebezpieczniejsza od jakiejkolwiek ich lewizny.

Przynajmniej do czasu - fakt, że już chyba bliskiego - gdy poziom zlewaczenia mieszkańców tych naszych (do czasu i nie do końca nawet teraz) ziem osiągnie "odpowiedni" poziom. Do tego czasu nas ichnie lewaczenie się stosunkowo słabo ima - co innego zachodu Europy, więc pośrednio to oczywiście, ich lewizna TAKŻE jest dla nas b. niebezpieczna.

Z kolei czy USA to taki prawicowy kraj? Na tle dzisiejszej Europy może tak, ale dzisiejsza Europa jest zaledwie wypoliturowanym trupem, więc co to za porównanie? USA to jednak ukochane dziecię Oświecenia, kraj przeżarty tym Oświeceniem do szpiku kości... A Oświecenie to absolutnie nie żadna prawica. Tylko co? Tylko liberalizm!

Ergo - USA to też żadna wielka prawica, albo nawet wcale. Zresztą wystarczy się chwilę zastanowić, skąd do nas dotarła Polityczna Poprawność i gdzie to pokraczne coś wynaleziono. Wraz z "Równouprawnieniem Płci" (co za PEDALSKA idea!) i masą innych lewackich pierdołów.

Reagan był fajny i o tyle miał rację, że walka z Sowietami na terenie Stanów, i ogólnie Zachodu, polegała głównie na walce z lewizną, która Sowiety wspierała, a Zachód, w tym USA, rozkładała jak tylko mogła. Tyle, że jednak senator McCarthy do dziś jest opluwany przez praktycznie wszystkich - na "prawicy" wcale nie mniej, a do władzy do chodzi taki ktoś, jak Obama. (I nie chodzi mi o jego, dość w sumie nieokreślony, kolor!)

W Polsce jednak sytuacja jest inna - a przynajmniej inną była do stosunkowo niedawna - i zwalczanie Putinów tego świata, których mamy nie tylko całkiem niedaleko na wchodzie, ale nawet w samym środku naszego nieszczęsnego państwa ("państwa"?) nie polega, czy w każdym razie do niedawna nie polegała, na zwalczaniu lewizny jak takiej, tylko obcych agentur, komuchów ("post", ha ha!), ubeków (j.w.) i LIBERALIZMU właśnie! I tutaj to, co być może zrobił nam Reagan służy nam jak, powiedzmy, ratlerkowi krokodyli ogon. Albo i gorzej.

* * *

Przyszła mi (też) do głowy taka myśl, że ta nowa inicjatywa niezniszczalnego Korwina tym razem może mieć jako zasadniczy cel SPALENIE NAZWY "NOWA PRAWICA" w języku polskim i w naszym kraju. Wiadomo, że sensie wyborczym i, nazwijmy to tak, "realno-politycznym", ci ludzie, jak zawsze, nic nie osiągną. I normalnie to zdaje się być celem - zamieszać, ośmieszyć samą ideę prawicowości, odebrać parę procent...

Ale tutaj jednak z tą nazwą - powtórzę, chodzi o nazwę NOWA PRAWICA - sprawa wydaje mi się poważniejsza. W końcu ta nazwa jest "słuszna" i - potencjalnie - cenna. (Aż trochę pluję sobie teraz w brodę, że już dawno nie kupiłem domeny nowaprawica.pl, no ale w sumie po co ona komu w jakimś realu?) Zakładając oczywiście, że coś się w tym nieszczęsnym kraju zacznie w końcu dziać. Na co nie ma, oczywiście, najmniejszej gwarancji, ale też jeśli nie zacznie, to...

Człek chciałby jednak wierzyć, że nie wszystko stracone i że portrety Putina nie zawisną niedługo w zarządzanych przez tow. Hall tzw. szkołach. Wraz całą resztą podobnie fajnych atrakcji.

Widzę to tak, że "normalna" prawica była w tym naszym nieszczęsnym kraju od pół wieku obsadzona przez zaufanych agentów, którzy lewiźnie, Sowietom, III RP, światowemu leberalizmowi, i całej słodkiej reszcie nigdy by nie podskoczyli i w niczym im nie zagrażali. (Inaczej, to byłby "faszyzm" - z definicji!)

Teraz jednak sytuacja zaczyna się niektórym wydawać nieco napięta und nabrzmiała nieprzewidywalnością, więc, kiedy tamta "prawdziwa" prawica, nieco już się zgrała, trzeba by się zabezpieczyć zajmując miejsce, gdzie by ew. powstać mogła jakaś inna i mniej, jak to mówią (choć tego słowa nie znoszę) "spolegliwa".

Z kimś w końcu to jednak robić trzeba, bo z ulicy się ideologów nie weźmie, ani z konkursu, a Pan Tygrys na to nie pójdzie, więc bierze się takich mniej skoordynowanych, którzy za żadne swe wcześniejsze słowa odpowiedzialności nie ponoszą, bo w sumie sami sobie przeczą co trzy zdania, no i robi się co... Nową Prawicę of course! Są już twarze, jest super nazwa, na "program" wprost dziatwa pod trzepakami się skłonna nabierać, nawet ta, która zęby w szklance przy łóżku w nocy trzyma...

Jakieś dwa procent naszej "prawicy" znowu się nabierze, można już się było przyzwyczaić. Trochę jednak szkoda tej nazwy...

* * *

Powiedzieć, że o prawie mogą (i "mają prawo") dyskutować jedynie prawnicy, to dokładnie tak, jak by twierdzić, że o żarciu mogą mówić tylko kucharze, o złodziejstwie tylko złodzieje, a o karaluchach karaluchy.

No a jeśli ktoś mi wmawia, że o Unii Europejskiej nie mam prawa mówić, bo nie znam na pamięć jej struktury (tej oficjalnej, ma się rozumieć) i jej niezliczonych przepisów, to dla mnie całkiem tak tak, jakby mi ktoś wmawiał, że mafię ma prawo krytykować tylko ten, kto co najmniej raz w tygodniu pije wódkę z jej ogólnokrajowym bossem

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, października 01, 2010

De religione et golarcis rosis

Różowe golarki do części intymnych nie są, same w sobie, złą rzeczą. RELIGIA różowych golarek do części intymnych JEST złą rzeczą!

No a w każdym razie rzeczą NIEDOSTATECZNIE DOBRĄ. Ergo, stosując (jakżesz rynkowe przecie und naukowe!) pojęcie opportunity cost - do dupy.

(dzięki tj za ęspirację! ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, lipca 06, 2010

Człowiek Miarą Wszechrzeczy, czyli Chodzenie do Kibla i Metafizyczne Przerażenie, cz. 1

Dewiza, że "człowiek miarą wszechrzeczy" nie jest chyba ostatnio specjalnie popularna. Ostatni raz coś na jej temat przeczytałem dobrych naście lat temu. O ile dobrze pamiętam, było to w czymś, co ja wtedy uważałem za prawicowe, a co faktycznie usilnie stara się za prawicowe uchodzić... No bo był to chyba "Najwyższy Czas!"

No i było to niezwykle wobec wspomnianej zasady krytyczne - po prostu mieszało ją z błotem i z niej wywodziło cały upadek naszych czasów. Nie tylko zresztą "naszych" w ścisłym sensie, bo, jeśli mnie pamięć nie myli, także wszystko inne od "Rewolucji Antyfrancuskiej" co najmniej.

Kiedy to czytałem, nieco się przejąłem, a w każdym razie zastanowiłem. Teza owa - że "człowiek miarą wszechrzeczy" - była mi jednak całkiem bliska wtedy, a teraz jest mi jeszcze o wiele bliższa. Albo więc autor owej diatryby sprzed lat błądził, albo też ja jestem antyfrancuskim lewakiem - tertium po prostu non datur!

O co chodziło autorowi diatryby? Na ile pamiętam, o to, że miarą ma być Bóg, Prawda Obiektywna... Zapewne też Prawo-Przez-Duże-P, co by tam pasowało, choć co do tego nie mam stuprocentowej pewności... Człowiek czyniący się miarą wszechrzeczy to pycha, lewackie brednie o "suwerenności Ludu", D*kracja... To nie ja oczywiście to mówię, tylko autor diatryby... Powszechna szkoła zapewne też, i to, że rodzice nie mają prawa swoich dzieci zjeść na obiad...

Ach jakież to lewackie! Jakie ohydne! Jakie pyszne! (Kłaniają się chrupki "Lejs".)  I tylko - każdy, komu duszy nie wyjadł do cna robak socjalizmu, to przyzna - Monarchia Z Bożej Łaski, jaką reprezentował znany libertarianin Ludwik XIV, może nas jeszcze uratować! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Na to ja, że faktycznie owa dewiza - że "człowiek miarą wszechrzeczy" - nie jest przesadnie religijna, ale ma wiele innych zalet, a z tą religijnością sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, niż to by wynikało z propagandy poniektórych, pragnących za prawicę uchodzić, ludzi. Po pierwsze - tę religijność, w której "człowiek NIE JEST miarą wszechrzeczy", mamy już dawno za sobą. Ba - sam Ludwik XIV - Król-Libertarianin, który Francję doprowadził do tak niesłychanego ekonomicznego rozkwitu... (To oczywiście ironia, gość doprowadził ją na skraj, jeśli nie dalej, finansowej ruiny, z libertarianizmem miał naprawdę mało wspólnego, a z RZYMSKIM katolicyzmem też nie aż tak wiele, jak się nam wmawia.)


Ja bym tę sprawę ad hoc naszkicował jakoś tak: najpierw "Bóg jest miarą wszechrzeczy", potem "człowiek", a na końcu ani Bóg, ani człowiek, tylko jakiś ponadludzki SYSTEM i/lub (szeroko pojęta MASZYNA. Tutaj świetnie zresztą pasuje Ekonomia marksistów, Wolny Rynek liberałów... Postęp Ludzkości tych świrów, co ich obecnie mamy u żłobu, i które nam z każdym dniem przykręcają śrubę... Te rzeczy. "Człowiek" jako ta miara wszechrzeczy, to naprawdę nie jest taka zła, czy głupia, rzecz!

Tośmy se pofilozofowali w kategoriach niemal historiozoficznych - przejdźmy'ż teraz do konkretów! Cóż w praktyce (intelektualnej, ale jednak praktyce) oznacza, że miałby być "człowiek miarą wszechrzeczy"? Dużo by o tym można, ale najprościej chyba, i najskuteczniej, będzie podać kilka przykładów. Ja sobie w każdym razie tę sprawę tak właśnie w duszy mojej rozstrzygam.

No więc, powiedzmy... Piękny jest brylant... (Ach!) Czy człowiek - niechby i przepiękna kobieta! - może być TAK piękny? No dobra, a co tu ma właściwie znaczyć "TAK piękny"? Co ma znaczyć to "TAK"? I właśnie o to chodzi - w kategoriach piękna właściwych brylantowi, każdy człowiek, każda niewiasta, każda Piękna Helena skrzyżowana z Phryne i podlana sosem z Kleopatry - będzie czymś po prostu ohydnym! Mam rację? W to trza się wczuć, jeśli to, Człeku, do Ciebie nie trafiło, to znaczy, żeś się nie wczuł.

Czy taki brylant, że spytam, CHODZI DO KIBLA? A chodzenie do kibla jest ładne? No to właśnie mamy! Zgodnie z zasadą "brylant miarą wszechrzeczy"... Powie ktoś, że nie dostrzega związku pomiędzy "miarą wszechrzeczy", brylantem i chodzeniem do kibla... No to ja powiem: Człeku, mówimy przecież o DOSKONAŁOŚCI! No bo o czym niby innym mielibyśmy mówić? Przecież nie o tym, że miarą długości ma być łokieć, a nie oparty na geografii metr...

COŚ w tym by wprawdzie było, ale to i tak musiałby być jakiś syntetyczny łokieć, łokieć uśredniony, albo arbitralnie narzucony, bo inaczej... Fakt, odchodząc od łokcia odeszliśmy poniekąd i od "człowieka miary wszechrzeczy", ale to jest dokładnie to, o czym mówiłem wcześniej - odchodzimy od człowieka i idziemy w dużo gorsze bagno, bagno ODCZŁOWIECZONE!

Jednak w istocie tutaj chodzi przecież o DOSKONAŁOŚĆ, a nie cokolwiek innego, Nawet ów niby-prawicowy zarzut przeciw tej pięknej zasadzie opierał się na tym właśnie, że Boga zdjęto z piedestału, na którym stanowił STANDARD DOSKONAŁOŚCI. Nie rozumiem jednak, jak Bóg mógłby funkcjonować jako ten standard W PRAKTYCE, skoro z definicji nikt się z nim porównywać nie może i nie powinien. Nie mówiąc już o tym, że nie widzę, jak jakiś "palec Boży", czy inny łokieć, miałyby się stać realną miarą długości. Ale to na boku i częściowo żartem, bo naprawdę to tutaj chodzi o DOSKONAŁOŚĆ i nic innego.

Wracamy do głównego wątku. Łagodniejszy wariant to by było porównanie Pięknej Heleny z pawiem, łabędziem, antylopą elan, tygrysem (i nie mówię tu o Panu Tygrysie), kotem domowym o imieniu Belinda, misiem koala, świnką pekari, krową rekordzistką... Czyli jakimś doskonałym w swoim rodzaju i pięknym ową doskonałością stworzeniem Bożym. Tutaj także najpiękniejsza nawet kobieta, a to upierzenie ma nie dość gęste i błyszczące, a to skoczność śmiesznie małą, a to mleka daje jak na przysłowiowe lekarstwo, a to nie jest pod ochroną i nie bez powodu.

Weźmy teraz "miarę" w jeszcze ściślejszym sensie. Czy piękne jest DUŻE, jak chce wielu - czy też MAŁE, jak chcą różni ekologiści? Jeśli duże, no to jak tu się i dlaczego niby ograniczać? Piękne są galaktyki, ale jeszcze piękniejsze są galaktyki razy milion... A człowiek? A Piękna Helena? Tfu, pyłek jakiś, a nawet nie pyłek przecież! Nie, wykrzykniemy - to małe jest piękne! Tak? No to też nie ma powodu się ograniczać: piękna jest bakteria... Na pewno piękniejsza od Heleny, no bo mniejsza... Piękniejszy od bakterii jest wirus...

Nic nie bije jednak elektronu, przynajmniej na razie, dopóki czegoś tam mniejszego się nie odkryje, lub nie wymyśli! A człowiek, a Helena... Przecież nawet nie da się już powiedzieć "Piękna", bo to byłby jakiś niemal palikoci dowcip! Ohydna jest ta Helena - po prostu! Każdy por jej skóry tysiąc razy większy od największej (a więc i najbrzydszej) bakterii, co dopiero od wirusa!

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------  
"Cham" nie obraża, jak się oficjalnie dowiedzieliśmy, Urzędu Prezytenta RP - co z "WSI'owym Bucem"?

wtorek, czerwca 15, 2010

Nocne myśli co mnie naszły, o zdrowych anarchistycznych odruchach i różnych chorych libertarianizmach

Należy przypuszczać, że w stanie źwierzęco-pierwotnym każdy pierwotny źwierz zna swoje miejsce w hierarchii i w sumie się  z nim godzi. Oczywiście, źwierz stara się z reguły swą pozycję poprawić - z tego w końcu cała ta hierarchia się bierze i cała ta dynamika - ale kiedy widzi, że to głową w ścianę, z motyką na słońce i kijem Wisłę, to wtedy źwierz...

Albo więc cieszy się swą pozycją omegi - która w końcu zapewnia mu swego rodzaju immunitet pariasa, w sensie, że je ostatni i wszyscy go popychają, ale jednak nie grozi mu codziennie pojedynek na kły i pazury z alfą, czy aspirującymi betami, przede wszystkim zaś nie ma na głowie odpowiedzialności za swe stado, plemię, czy inną watachę... Kobiety na niego nie lecą, raczej żyje właśnie w celibacie, ale też, dzięki zjawisku psychologicznej kastracji, któremu wszelkie autentyczne omegi z urzędu niejako podlegają, niezbyt go to martwi...

Albo też jest właśnie tą alfą i cieszy się tym najwyższym z możliwych szczęść dostępnych dzikiemu źwierzowi - czyli statusowi alfy, z jego powodzeniem u kobiet, z wynikającą z tego miłego faktu perspektywą, że jego potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu, i posiądzie ziemię... Plus emocjonującym, pełnym przygód życiem... Plus możliwością przykopania każdemu zgodnie z własnym humorem... I tak dalej...

Godząc się i przyjmując, jak to się mówi, z dobrodziejstwem inwentarza fakt, że jest jako ten opisywany przez Frazera Król Lasu znad jeziora Nemi, co to ciągle na czatach, ciągle z mieczem w dłoni, ciągle wypatruje czającego się nań w zaroślach wroga... I wie, że nie dane mu będzie słodko i niewinnie umrzeć po długim i beztroskim życiu na starczy uwiąd i sklerozę, tylko właśnie jakiś nowy kandydat, jakiś kolejny konkurent, jakaś nowa, młodsza alfa... Pozbawi go w sposób gwałtowny i nieprzyjemny życia...

Nie mówiąc już o autentycznej trosce o losy stada czy plemienia, o nieprzespanych z tego powodu nocach, o posiwiałych w końcu, z czasem, z tego powodu włosach, obwisłych policzkach, wyliniałym ogonie... Wszystko ze stresu, ten zaś spowodowany odpowiedzialnością. Jak wykazano swego czasu w (okrutnym, ale chociaż pouczającym) eksperymencie na małpach, taki szympans wrzodów żołądka dostaje nie wtedy, kiedy go po prostu kopią prądem, tylko kiedy wie, że za jego błędy kopią prądem jego szympansich współbraci. I od tego taka alfa po prostu uciec nie może!

Jednak mówiliśmy o stanie naturalnym i źwierzętach - nawet gdyby tymi źwierzętami mieli być ludzie. A jak jest z ludźmi - tymi, którzy się już nieco (albo i wiele) oddalili? Którzy mają tę swoję korę i sobie nią kompinują, nie będąc już, przynajmniej bezpośrednio, poddani wszechwładzy swych biologicznych, naturalnych, źwierzęcych instynktów? Oddalają się - powie każdy wart soli którą zjada Ardreyista-Tygrysista - przywiązani jednak przecież do tych instynktów taką grubą gumą od bungee.

Nie, zgoda! Jednak faktem jest, że się oddalają i sobie kompinują, więc wszystko to robi się o wiele bardziej złożone. TO jest faktem, choć także faktem jest (dla Ardreyisty-Tygrysisty), że bardzo daleko i na bardzo długo od biologii i instynktów nie uciekniemy.

No więc, tak sobie myślę, że dzięki tej korze i oddaleniu się jednak nieco od tych pierwotnych instynktów możliwy jest u człeka m.in. zdrowy odruch anarchizmu. Czyli, że nam się cała ta hierarchia, cała ta piramida, nie widzi i nie podoba, i my ją... Chętnie byśmy roztentego - jednak nie tak, że od razu, w miarę jak my ją roztentegowujemy, wchodzimy w buty tej niewyspanej, siwiejącej z poczucia odpowiedzialności za całość, prześladowanej przez żądze zakochanych i pragnących (choć nieświadomie, tu kłania się samolubny prof. D.!) by ich alfa-potomstwo jako te gwiazdy na niebiesiech, jako ten piasek w morzu, samic...

Nie! Taki anarchista - a mówimy tu w tej chwili o zdrowym odruchowym anarchiźmie, nie o jakichś ideologiach czy Kropotkinach - po prostu sobie całą tę hierarchię swego stada czy plemienia odrzuca. Jemu się ona nie widzi, jemu się ona nie podoba, on się nie poczuwa ani do odpowiedzialności i siwego włosa alfy - groźnej i wspaniałej, ale targanej stresem i skazanej na los Króla Lasu...

Ani też nie chce sobie siedzieć w kącie na tyłku i cieszyć się, że jeszcze żyje i może mieć wszystko w głębokim lekceważeniu... Jak to omega. Czyli jak jakiś pijący denaturat kloszard. Albo oglądająca "Taniec z Gwiazdami" gospodyni (?) domowa.

Wydaje się w końcu dość naturalne, że spora kora (rym zamierzony!) i aktywna sprzyja temu, by sobie świat wyimaginowany mentalnie stwarzać, oraz ze światem faktycznym mentalnie się nie godzić. Lepszy świat mogąc sobie bez trudu, za sprawą i pomocą tej kory właśnie, wyobrazić.

Mamy więc tak, że praktycznie każda młoda i pełna energii, potencjału i ambicji jednostka (z tych obdarzonych grubą i zdolną do kompinowania korą) czuje się, w całkiem naturalny sposób i z naturalnych przyczyn, postawiona ZBYT NISKO w hierarchii (swego stada czy plemienia)... I w sposób naturalny zazdrości alfie jego niezliczonych kobiet, platynowych kart Visa, pokazywania się trzy razy dziennie w telewizji, puszystego ogona, pełnego przygód i niebezpieczeństw życia...

Co jest naturalne, choć, patrząc z meta-poziomu, niezbyt w sumie mądre. (I tu znowu lewak od "samoblubnego genu" wystawia swój paskudny łeb.) No, ale kto na to patrzy z meta-poziomu? (Poza lewizną i nami, znaczy. Zabawne połączenie!) My tutaj, zgoda, ale jaki to ma wpływ na ambicje i odruchy takiego młodego ambitnego, który czuje się w swym stadzie czy plemieniu niesprawiedliwie niedoceniany, więc sobie szybko wymyśla lepsze o niebo stado czy plemię...

I (bo co go to kosztuje) sobie je, mniej czy bardziej realnie, mniej czy bardziej mózgowo i w oderwaniu od rzeczywistości, wprowadza w życie. W przestrzeni między czystymi, platonicznymi marzeniami i realnym działaniem.

Możemy się na to wściekać (my starzy i mądrzy), możemy się z tego wyśmiewać, ale trudno tego w sumie nie zrozumieć. To W TYM sensie należy z pewnością interpretować słynne (i mające wielu autorów) stwierdzenie, sprowadzające się do tego, że w młodości wypada być lewicowcem, ale w wieku dojrzałym już nie. 

Mieliśmy Ardreya, teraz będzie szczypta Spenglera, do kompletu. Tak sobie właśnie myślę, że - spenglerycznie rzecz ujmując - taki, poniekąd naturalny, wynikający z wad i zalet młodości, oraz naszej rozbuchanej i w sumie nie bardzo mającej co z sobą zrobić, więc czas sobie zabijającej (tutaj także "Taniec z Gwiazdami"), mózgowej kory, anarchizm, to może być dość i OK dla Człeka Faktów.

Czyli człeka normalnego, niepozbawionego hormonów i społecznych instynktów, które to nam Mama Natura przez miliony lat wdrukowywała, i całkiem nieźle, wbrew temu, co się nam ostatnio wmawia, jej sie to udało. Mówimy teraz o człeku nie całkiem przez rozszalałą korę zdominowanym. No i taki człek albo się buntuje w ten młodzieżowy sposób, albo się nie buntuje.

A ponieważ społeczeństwo dalekie jest - jak wszystko co ziemskie - od doskonałości (a niektórzy twierdzą nawet, że od pewnego czasu wciąż od niej dalsze), więc i jednostki dojrzałe intelektualnie i emocjonalnie, także mogą się z hierarchią swego (ale właśnie nie do końca swego, w tym rzecz!) stada, plemienia, czy społeczeństwa nie zgadzać.

No i mamy wtedy różnych Diabłów Stadnickich (mój krewny by the way, choć nie przodek), czy innych upiornych warchołów, albo i bez porównania bardziej ideowych i bezinteresownych buntowników. (Bo buntownikiem się albo jest, albo się nie jest. To sprawa taka jak wzrost, czy skłonność do łysienia.)

Ludziom jednak Prawd... Przypominam, że mam na myśli spengleryczne rozróżnienie Prawd od Faktów, oraz ludzi, którzy się jednym czy drugim kierują. Ludziom Prawd zatem - tym (by użyć języka Brantome'a w przekładzie Boya) "mózgowcom", co to im kora bez żadnej kontroli czegokolwiek szaleje, kreując wizje, hiper-logiczne i całkiem oderwane od rzeczywistości (ale za to jakie uwodzicielskie i o ile od rzeczywistości lepsze, ach!) świata interpretacje i modele.. Tym więc... Niech będzie po prostu "ludziom"...

Więc im to po prostu nie wystarcza. W ich oczach taki zwykły odruch anarchii, to goły i trywialny Fakt. Zresztą to samo mamy na przykład z liberalizmem. Dla takich ludzi liberalizm to także goły i trywialny Fakt. Fakt, a więc nic pięknego, nic ważnego, nic wzniosłego... Nic PRAWDZIWEGO w końcu. Jak się takim czymś podniecać?! Jak takie coś miałoby sprowadzać człeka z drogi ku lepszej, PRAWDZIWEJ wreszcie przyszłości, lepszemu i PRAWDZIWEMU wreszcie światu...?

Mamy więc, w miejsce mniej lub bardziej REALNEGO liberalizmu, w miejsce mniej lub bardziej realnego i naturalnego anarchizmu, anarchizmy wyrozumowane różnych szczerych i (ach, jakże!) bezinteresownych kniaziów Kropotkinów... Albo mamy liberalizmy mózgowe, "korowe", niewyrastające z (wulgarnych dla tego typu ludzi) Faktów, nie ograniczone ułomnością i niedoskonałością wszystkiego, co ziemskie... I w ten oto sposób otrzymujemy np. libertarianizm i inne tego typu ideologie.

Swoją drogą, choć to cholernie śliski temat, oraz nie całkiem organicznie się z naszym dotychczasowym wywodem splata, jednak wśród tych moich nocnych myśli była i taka, że jednak może i tutaj toczy się owa podziemno-podskórna, często nieświadoma, podjazdowa walka, która zdaje się splatać w miłosnym-lecz-nie-tylko uścisku naszą faustyczną cywilizację i cywilizację...

No tych... Tych, co to czasem są nami, albo całkiem takimi samymi jak my... A czasem całkiem nie są, bo są lepsi... Albo może (innym razem) niekoniecznie lepsi, ale tacy biedni, tacy biedni, że jak my byśmy mogli im cokolwiek zarzucić? Ale często są lepsi, no bo oni akurat potrafią grać w te klocki, a my nie. Ale w inne klocki grać nielzia - nie mamy prawa nawet o tym pomyśleć!

Jak im akurat wygodnie. Chodzi, jak się już może ktoś domyślił, o (spenglerycznie rzecz biorąc) ten istotny i wciąż aktywny odłam pradawnej Magiańskiej K/C, o którym, z takich czy innych powodów, zawsze głośno. No i w końcu panowie "von" Mises i Rothbart, wynalazcy, jak rozumiem, libertarianizmu i "prawdziwego" - czyli mózgowego i nie liczącego się z wulgarną rzeczywistością, czy ludzkimi instynktami - liberalizmu, to byli właśnie ludzie wyszli tej specyficznej grupy. I zapewne nie oni jedyni.

No i tak sobie myślę, że może w tym jednak jest to, że oni całkiem nie rozumieją i nie potrafią zaakceptować naszego faustycznego państwa i narodu. Bo, jeśli mamy wierzyć Spenglerowi, a ja mu wierzę i bardzo ładnie mi się to właśnie zgadza, to każda K/C ma swoje własne rozumienie takich spraw, a on mają takie, które Spengler nawet b. dokładnie opisał.

Żyjąc wśród nas i w dużej mierze zapewne uważając się za jednych z nas (niby czemu nie?), jeśli jednak coś w ich wychowaniu (bo nie chodzi zapewne o żadne gołe geny), w ich tradycjach, w filozofii, którą mimowiednie nawet nasiąkali, jest coś z tej ichniej pradawnej K/C... No to dla nich rzeczywiście nasze państwo i nasz naród (nie mówię tu o polskim, tylko o wszelkich państwach i narodach rozumianych na sposób "zachodni") muszą być ANATEMĄ!

Ci ludzie, w takim wypadku, co im całkiem chętnie przyznaję, wcale nie muszą być żadnymi oszustami, idiotami, czy zbrodniarzami (Marks i inni tacy też, a nawet być może częściowo i Trocki) - oni właśnie są cholernie wierni własnym przekonaniom i, często, w tym bezinteresowni! Te przekonania są ze swej istoty religijne, lub, ostrożniej, quasi-religijne, a ta bezinteresowność także być może jest bezinteresownością religijnych fanatyków i proroków. (No bo dobre uczynki w sensie inwestycji, żeby potem balować w Raju, to raczej późna, mieszczańska i liberalna idea. Z autentycznymi prorokami ma to raczej mało wspólnego.)

Marks rozwalał państwo, Trocki rozwalał państwo (w odróżnieniu od takiego Stalina czy Putina) - a cóż'że innego czyni "von" Mises czy Rothbart? (Że spytam.) Uważam, że sprowadzanie WSZYSTKIEGO do geszeftu, forsy, oraz brzydkich skłonności odwiecznych handlarzy czy lichwiarzy, jest zarówno naiwne, jak i dość, w sumie, chamskie. Na pewno jest tego sporo, ale tego sporo jest przecież niemal wszędzie. Czy w Polakach na przykład nie?

Oczywiście często chodzi o forsę, ale też forsa - od ponad dwustu lat stanowi o praktycznie wszystkim, z wielką polityką na czele. To się na naszych oczach zdaje kończyć (co genialnie przewidział Spengler), ale wciąż jeszcze trwa i długo jeszcze się definitywnie nie zmieni. A jeśli tak, to cóż się dziwić, że droga do władzy, do Nowego Świata, Nowego Człowieka, Prawdy i Raju Na Ziemi, wiedzie przez zdobycie ogromnego majątku?

Przyznam, że naprawdę wkurza mnie powtarzanie przy każdej okazji, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze". Jest to dowcipne (jeśli się to słyszy raz, góra dwa razy), jest to w interesujący sposób cyniczne... To z pewnością jakiś pradawny szmonces. Powiedziałem to już kiedyś w jednym tekście, Jarecki cały ten mój tekst opublikował na jakimś lewackim blogowisku, i był niezły ubaw, bo rebe Bratkowski, z wirtualną pianą na pysku, nawymyślał mi (i Jareckiemu chyba też) od "antysemitów". (A skąd on, że spytam, wie, jaki jest mój stosunek do Arabów?! Na przykład Palestyńczyków?)

Wracając do wątku głównego, pragnę zakończyć stwierdzeniem, że moim zdaniem warto analizować opisywane tu zjawiska z opisanego tu punktu widzenia. Na odmianę. Bo niewykluczone, że może to się okazać płodne. I niewykluczone nawet, że właśnie TU leży prawda o tych sprawach. ("Prawda" z małej litery, uwaga!)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, kwietnia 21, 2009

Krótko i węzłowato o tzw. "wolnym rynku"

Nie ma i być nie może sensownej dyskusji o "wolnym rynku" - dyskusja może być co najwyżej o MICIE wolnego rynku. (I ew. o głupocie tego mitu wyznawców.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 25, 2009

Jeden bonmot i jedno takie nieco większe coś

Triarius the Tiger wymyślił przed chwilą takie oto dwa:


Zabawną jest rzeczą, iż zarzut o "czarno-białym widzeniu rzeczywistości" pada niemal wyłącznie z ust ludzi, którzy ewidentnie całą etyczną rzeczywistość widzą w jednolicie burej tonacji.

* * * * * *

Tak samo jak europejska cywilizacja jest nie do pomyślenia bez katolicyzmu, autentyczny liberalizm jest nie do pomyślenia bez oświeceniowego deizmu. Liberalizm pozbawiony tego podstawowego elementu ma sens, wdzięk i intelektualną uczciwość dokładnie taką, jak linia programowa moskiewskiej "Prawdy" z lat 1980', i taki sam związek z oryginałem, jaki ma ta linia z "Manifestem Komunistycznym" Marksa. (Co oczywiście nie oznacza, by "Manifest Komunistyczny", czy oryginalny liberalizm, były czymś niezwykle mądrym albo słusznym.)

* * * * * *

No to może jeszcze rozdzierający apel: Afryko, obudź się!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, grudnia 18, 2008

Do kurwy nędzy ludzie - nie bójcie się IPN'u!

Czytam sobie Barbarę Tuchman o XIV wieku. Doszedłem w końcu do chłopskiego powstania zwanego Żakerią. Jak ja lubię te ludowe powstania - chaos, namiętności, krew, goła władza, żadnego "Postępu", żadnych "Praw Ekonomii"... W takich momentach nawet liberalnie nastawiony historyk (to poniekąd zresztą oksymoron, bo liberałowie nic z historii nie kapują i tworzą z niej niemal wyłącznie umoralniające gnioty, powinni chyba mieć ustawowy zakaz pisania o historii)... Więc, jak mówię, w takich momentach nawet liberalnie nastawiony historyk ma trudności ze spapraniem swej roboty.

Przed opisem Żakerii, naprawdę fajnym, była dola chłopa. Dola, w sensie płaczu nad jego losem, ale i po prostu opis jego życia i jego sytuacji w ówczesnej Francji. No i wtedy, jak zawsze w podobnych przypadkach, poczułem najpierw przypływ nadziei, potem jednak ta nadzieja zgasła... Znowu bowiem nie znalazłem tego, czego najbardziej od niezliczonych już lat pragnąłbym się dowiedzieć - na temat IPN'u.

O średniowieczu czytało się sporo książek, łącznie z klasycznymi pozycjami, jak "Społeczeństwo feudalne" Blocha. Nie mówiąc już o esejach w rodzaju "Jesieni średniowiecza" Huyzingi, czy różnych Bainvillach i Gaxotte'ach. Historią interesuję się bowiem od pół wieku z okładem. Nikt jednak z wymienionych autorów, ani nawet z pomniejszych popularyzatorów, nie potrafił mi nic powiedzieć na temat, który mnie dziko fascynuje od kiedy sięga moja pamięć. Czyli na temat IPN'u.

Obok historii mam bowiem parę innych zainteresowań, a do najbardziej ulubionych należy erotologia stosowana i pornoskopia porównawcza. I na styku właśnie tych dziedzin z historiografią leży dziedzina o której mam zamiar dziś rozmawiać: Ius Primae Noctis (dalej w skrócie IPN).

Jeśli ktoś nie wie, ani nawet nie potrafi się domyślić, co IPN oznacza, to albo nie chodził do szkoły (mógł mieć lepsze rzeczy do roboty, zgoda), albo też chodził, ale to było oszustwo a nie szkoła... I teraz, jeśli taki ktoś pokornie skłoni głowę i wyszepcze, że nie wie i prosi o przetłumaczenie - nie ma problemu! Wyjaśnię, dodając coś o kaganku oświaty. A zakończę słowami: "idź dziecię, ja cię uczyć karzę". Choć właściwie sam już nauczyłem, więc iść nie musi. A jeśli serce mi podpowie, wezmę takiego słodkiego niedouczka na kolana, przytulę i pogłaskam po czuprynce.

Jeśli jednak będzie to ktoś hardy, ktoś kto powie: "nie wiem co to znaczy, ale i tak jestem inteligentem, wykształciuchem!"... (Z dumą to powie, bo "wykształciuch" to już dla niektórych dzisiaj nobilitacja.) To ja odpowiem: "Won niedouku, na drzewo niedokształciuchu! Nie masz pojęcia o podstawowej łacinie - nie jesteś żaden inteligent!"

A teraz, obu tym kategoriom niedou(cz)ków, choć jednej ze znacznie większą przyjemnością, wyjaśniam, że IPN to Prawo Pierwszej Nocy. Słyszeli? No to właśnie.

No i teraz chodzi o to, że takie zjawisko istniało, przynajmniej w folklorze historycznym. Skoro każdy o tym słyszał, a już ja na pewno. Dlaczego więc NIGDZIE nie można się dowiedzieć, co to naprawdę było? Gdzie występowało i kiedy? Jak funkcjonowało w szczegółach? I te rzeczy.

Mógłbym niby pójść po ten informacje na Wikipedię, ale tam w istotnych sprawach (a za taką, bez żartów, uważam tę kwestię) piszą głupoty i lewackie kłamstwa. Po prostu. Mógłbym wrzucić w googla, ale googiel daje się przecież od lat cenzurować Kitajcom, a ostatnio podpisał zgodę na cenzurowanie treści na YouTube z b. paskudną żydowską masonerią. I cholera wie komu jeszcze robi na rączkę nieco ciszej.

A ja naprawdę chciałbym się wielu rzeczy dowiedzieć, chciałbym by mi wyjaśniono (oprócz już wymienionych) na przykład:
  • jak do tej sprawy podchodził Kościół? czy kiedy taka mężatka napoczęta w ramach feudalnego prawa przez Pana Hrabiego (lub innego Barona, Kasztelana, Podsędka itp.) wchodziła do lokalnego kościoła, to: a) natychmiast robiono jej miejsce w ławce dla VIP'ów; czy też b) ksiądz automatycznie zaczynał kazanie na temat Jezabeli i jej obleśnych figlasów, patrząc na nią przy tym wymownie, a cała kongregacja ostentacyjnie odsuwała się od jawnogrzesznicy?

  • czy Pan Hrabia (Podsędek itp.) traktował potem męża wzmiankowanej (byłej) panienki jak krewnego? mówił do niego "szwagrze?" i wzajemnie? czy też boczyli się na siebie?

  • jakie były potem stosunki Pana Hrabiego (Podsędka itp.) z jego teściową na jedną noc? a z teściem?

  • co się działo, jeśli w ramionach Pana Hrabiego (Podsędka itp.) panienka (wtedy jeszcze) okazała się nie być już w całym tego słowa znaczeniu panienką?

  • jeśli zaś panienka (jeszcze, o dziwo) okazała się potem w łożnicy (co za słowo!) swego prawowitego małżonka nadal panienką - CO WTEDY się działo?
Takich, i jeszcze bardziej dociekliwych, pytań mam dziesiątki, jeśli nie setki. I dlatego wznoszę okrzyk, magna voce zresztą (niedokształciuchy, domyślajcie się co to znaczy!):

Historycy! Popularyzatorzy historii! Wsłuchujcie się w zew pasjonatów! Przyłóżcie ucho do ziemi i odpowiedzcie na ewidentne zapotrzebowania! Zacznijcie wreszcie uczciwie zaczerniać te białe karty! Kwestia IPN to właśnie jeden z przykładów waszych infantylnych lęków, waszego wygodnictwa, waszego tchórzostwa po prostu!

Mówię więc po raz ostatni tak łagodnie i bez gróźb. Łaskawie zwróćcie na moje słowa należytą uwagę, bo w nieskończoność powtarzał nie będę i w końcu was moja frustracja zaboli:

Ludzie, do jasnej i niespodziewanej cholery - NIE BÓJCIE SIĘ IPN'u!

A teraz DO ROBOTY!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, listopada 06, 2008

Dlaczego wciąż mamy jeszcze demokrację? (Rekolekcje spenglerystyczne)

Naprawdę nie chciałbym się wszystkim kojarzyć wyłącznie z propagowaniem (nie "propagandą", jak to niektórzy, mam nadzieję bez złych zamiarów, ujmują) Spenglera, ale z drugiej strony... O czym tu niby pisać na tym wirtualnym bruku, żeby to miało cień sensu? No chyba, że o tym, co się NAPRAWDĘ teraz dzieje, o miejscu w historii w którym jesteśmy, o tym co może, a co już nie może, być dalej...

W związku z tym, jako samozwańczy Prezes, otwieram kolejne posiedzenie Klubu Młodych Spenglerystów!

Chciałbym się z licznie tu zebranymi podzielić paroma moimi własnymi przemyśleniami. Na tematy wymienione przed momentem. Przemyślenia będą oparte na spenglerycznych założeniach i metodach, ale całkowicie moje własne i nikt poza mną za nie nie odpowiada.

Jak to jest zatem z tą naszą obecną demokracją? Demokracja faktycznie była i jeszcze coś z niej pozostaje, choć coraz bardziej w sferze symboli, sloganów, i nie bójmy się tego słowa, picu. Skąd się wzięła? A stąd, skąd biorą się najpewniej wszelkie demokracje - z tego, że w sumie wszyscy obywatele są potrzebni w siłach zbrojnych. Wobec takiej masy przygotowanych do walki, znających swoją wartość i w znacznej części uzbrojonych w najskuteczniejszą broń swojej epoki ludzi, żadne oligarchie czy dyktatury nie mogą być zbyt bezczelne i obcesowe.

Oczywiście demokracja nie musi oznaczać całkiem tego co dzisiaj - "obywatel" w dawnych Atenach to był jednak ktoś i wielu całkiem normalnych ludzi nawet marzyć o zostaniu obywatelami nie mogło, choć w Atenach żyli i lojalnie im służyli od pokoleń. Tak samo z "demokracją szlachecką" w naszej I RP. W końcu aż 10% szlachty nie było w Europie chyba nigdzie. (Może jeszcze ew. w Hiszpanii, ale typowy hidalgo to był zupełny dziad i bez Nowego Świata szybko by się zapewne zdeklasował.)

Tak też było w Europie i Ameryce, czyli w naszej zachodniej - spenglerycznie mówiąc "faustycznej" - cywilizacji od pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa i początek zimnej wojny jeszcze to na krótki czas wzmocniła, potem jednak zaczęła się dominacja bombowców z bronią nuklearną, rakiet balistycznych, satelitów i wszystkiego tego hiper-ęteligętnego i wysoce wybuchowego (ew. trującego czy napromieniowującego) żelastwa... Oraz szyfrów, podsłuchów, monitoringów i w ogóle służb specjalnych - z pewnością z roku na rok w coraz większym stopniu. Po co w takiej sytuacji jakakolwiek demokracja?!

Nie można też zapominać o roli korporacji prawniczych i przekształcaniu się demokracji w jakieś dziwne coś, gdzie wyżej opłacani i cwańsi prawnicy mogą przepchnąć cokolwiek. A ich przeciwnikiem są inni, nieco tylko gorzej opłacani i w związku tym nieco mniej cwani prawnicy, służący innym macherom. Z całą pewnością zaś nie jakiś "suwerenny lud".

No dobra, powiedzmy sobie może jeszcze, jak ta nasza demokracja łączyła się z całą resztą. Czyli przede wszystkim z liberalizmem. Przyznam, że wychwalanie liberalizmu przy jednoczesnym pluciu na d*krację uważam za jeden z najbardziej błazeńskich wyczynów mózgowych w historii. Liberalizm bez demokracji po prostu nie jest sobą i nie może istnieć! Demokracja, konkretnie zaś wybory, służy w liberaliźmie jako ten niezbędny "rynek" na "usługi" rządu. Jak inaczej liberalizm ma wycenić te usługi? Jak ma porównać oferty i ceny poszczególnych kandydatów do funkcji "nocnego stróża"? Że spytam.

Ludowi podskoczyć zbytnio nie było można - w każdym razie nie wprost i bez masy słodkich und obłudnych słówek. No więc lud się obrabiało prasą, radiem, potem telewizją. Do tego były potrzebne ogromne fundusze. Powstał więc system, w którym ludowi sprzedawało się buble - plus w coraz większym stopniu złudzenia, obietnice i mity - on za to płacił, z czego cwani macherzy opłacali media, oraz polityków, którzy robili co macherzy chcieli, dawali macherom zarobić... Nie drażniąc zbytnio ludu i nie ukazując mu (wedle słów Bismarcka) "jak się robi kiełbasę". Każdemu się to w sumie podobało - była demokracja.

Kiedy jednak lud utracił swe znaczenie, robienie z siebie demokratycznego trybuna ludowego, całowanie blond dzieciątek, ściskanie milionów rąk, kiwanie łapką i uśmiechanie się do tłumu, wszystko stało się już mniej konieczne, a skutkiem tego już nieco zbyt błazeńskie, by co mniej durni politycy nie starali się tego całego picu ominąć. Inni zaś, mając może nieco mniej środków na zwykłą "demokratyczną" politykę - w coraz większym stopniu próbowali środków innych.

Czyli zamiast lud podszczuwać, lulać do snu i mu obiecywać w wielkonakładowej prasie czy telewizji, dokonać za pomocą tajnych służb takiej czy innej prowokacji... Kogoś tam zamordować... Oszukać przy urnach... Te klimaty.

No dobra, spyta ktoś, ale dlaczego nie przebiega to wszystko szybciej, skoro lud naprawdę już dokumentnie rozbrojony i żadna władza tak naprawdę bać się go nie musi? W końcu nawet amerykański "uzbrojony naród" to tylko cywilbanda z dubeltówkami w sejfie i pistoletami przy łóżkach, a nie wojsko, które by mogło stawić opór jakiejkolwiek realnej armii. Nie mówiąc już o kompletnych lemingach w rodzaju obecnych Europejczyków. (Post-Europejczyków, chciałoby się raczej rzec.)

Otóż dostrzegam kilka czynników, które mogą spowalniać nieco proces odchodzenia od demokracji - a raczej już jej czystych pozorów. Pierwszy to taki, że być może między elitami władzy powstał swego rodzaju (niemy zapewne) pakt. Zamiast robić sobie po prostu wbrew, zamiast w wielu przypadkach iść na frontalny konflikt, zaakceptowano pewne umowne warunki wyborczego "turnieju".

I tak do władzy, żłobu i słodkich pierniczków dorywałby się w danym momencie ten, któremu najlepiej udało się w "demokratycznych wyborach" lud ogłupić obietnicami, i słodkimi słówki ululać. Czyli ten, kto wygrał ostatnie wybory. Zasadniczo wciąż jeszcze formalnie uczciwe. Czyli turniej rycerski zamiast wojny buldogów pod dywanem. Czytaj elit u żłobu. Albo nawet może rzut kostką - cholera wie, jak oni to dzisiaj traktują!

W każdym razie nawet wśród najbezwzględniejszych bandziorów da się przecież grać w pokera i reguły są na ogół przestrzegane, czemu więc tutaj nie miałoby być podobnie? Skoro dzięki temu owce są strzyżone i pokwikując radośnie idą dać się przerabiać na befsztyki? (W takt wesołego oberka.) Do czasu, moi państwo, do czasu, ale jednak na razie krew elit nie płynie, a i owcom przesadnia fizyczna krzywda też się nie dzieje.

Drugim takim czynnikiem, którym dostrzegł, jest to, że w starożytności grecko-rzymskiej, władza zamordystyczna, która przyszła po demokracji (i polis, a i Rzym był przecież z początku właściwie prowincjonalnym polis) oparła się w dużej mierze na oficjalnych kultach poszczególnych miast. Aleksander Wielki, a po nim hellenistyczni władcy, wymagali by włączono ich w poczet bogów danego miasta, co dawało im całkiem wyjątkową rolę polityczną, przy pozornym zachowaniu dotychczasowych zasad. Oczywiście to zachowanie trwało w sumie krótko, ale przejście było niejako naturalne i dość bezbolesne. (Nie dla Demostenesa jednak i paru innych.)

W naszej cywilizacji tego typu kultów miejskich nie ma, więc rośnie znaczenie propagandy, ta zaś wymaga funduszy, co z kolei wymaga "kapitalizmu" z liberalizmem... Oczywiście realnym liberalizmem, nie jakimś wymyślonym przez von Misesa z von Korwinem. Lud musi być nadal sterowany przede wszystkim rozrywką, "informacją" i propagandą, ponieważ religia nie jest (jeszcze?) całkiem do dyspozycji elit.

Miałbym (jak sądzę) ciekawe rzeczy do powiedzenia na temat planów obecnych elit co do przyszłej religii i użycia jej do tworzenia nowego świata i nowego człowieka, ale to kiedyś może ewentualnie. (Trudno mi się nawiasem pisze w tym kontekście "elita" bez cudzysłowu, taki jest tych elit poziom, ale jednak nielzia, bo to są mimo wszystko elity, taka ich, cholera, społeczna funkcja!)

No i to by było na tyle naszej dzisiejszej spenglerystycznej prelekcji. Proszę się tego do naszego następnego spotkania nauczyć na pamięć, a do tego kolejnych 20 stron Magnum Opus, też oczywiście na pamięć. Dziękuję za uwagę i ¡hasta la próxima!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, grudnia 02, 2006

To se ne vrati - klasyczny liberalizm w praktyce

W Anglii (przez co rozumiemy także Szkocję i Walię) apogeum sukcesu liberałów (znanych wówczas jako "filozoficzni radykałowie") w realnej polityce nastąpiło w roku 1846, kiedy to zniesiono tzw. prawa zbożowe (corn laws) i jako oficjalną politykę państwa przyjęto wolny handel. Problemy jednak zaczęły się już wcześniej. W roku 1841 raport królewskiej komisji badającej warunki w kopalniach ujawnił rzeczy przerażające, związane między innymi z pracą dzieci. Dyskusja, która nad tym raportem natychmiast rozgorzała, ujawniła podobne warunki w wielu innych gałęziach przemysłu. Zresztą już w roku 1830 parlament zaczął się zastanawiać nad wydaniem przepisów regulujących godziny i warunki pracy, co, jako ograniczające wolność prywatnych umów, stało w sprzeczności z doktryną filozoficznego radykalizmu.

Podnosiło się cały czas wiele głosów intelektualistów, artystów i pisarzy, także tych największych, przeciw liberalnej polityce, która była krytykowana między innymi na gruncie estetycznym, za szpetotę nowego, industrialnego świata. (Przyznam, że mnie osobiście trudno się temu dziwić, choć gdyby ci artyści wiedzieli co w sferze estetyki nastąpi za dwieście lat, to by dopiero podnieśli larum!) Z biegiem lat parlament był coraz skłonniejszy do odrzucenia zasady absolutnego indywidualizmu, jako swego głównego drogowskazu, przyjmując zamiast niej zasadę tzw. “kolektywizmu”. Liberalizm był zdecydowanie w defensywie, a co najzabawniejsze, prawodawstwo wymierzone przeciw niemu kierowało się jego własną naczelną zasadą – “największego szczęścia dla największej ilości ludzi”. To się nazywa zjadać własny ogon! A co więcej, nie był to wtedy jeszcze żaden komunizm, czy choćby socjalizm – zresztą oba te ruchy powstały w ogromnej mierze właśnie dzięki liberalizmowi i bez niego może by ich po prostu nie było.

Bunt przeciw ekonomicznemu liberalizmowi nie wynikał przy tym z żadnej przeciwstawnej filozofii społecznej. Przeciwnicy liberalizmu, zwykle określani jako “kolektywiści”, nie byli też między sobą jakoś specjalnie pod względem poglądów zgodni. Była to całkiem po prostu spontaniczna samoobrona przed destrukcją tkanki społecznej spowodowaną przez rewolucję przemysłową i bezwzględności polityki sprzyjającej rozwojowi przemysłu bez żadnych zabezpieczeń przed spustoszeniami, które powodował. Głównym zarzutem, który jednak ówcześnie nie był bardzo jasno sformułowany, był ten, że niekontrolowany industrializm i komercjalizm zagrażał publicznemu bezpieczeństwu i stabilności, niezależnie od tego, czy, jak przekonywali ekonomiści, nastąpił ogólny wzrost zamożności i płac realnych.

Ograniczenia systemu laissez faire, czyli całkowicie wolnorynkowego, zostały wprowadzone w we wszystkich uprzemysłowionych krajach i przez najróżniejsze, kierujące się całkiem różną filozofią, partie. Jednym z naczelnych motywów tych zmian były względy humanitarne, przede wszystkim sprzeciw wobec rzeczywiście nieludzkich warunków pracy robotników przemysłowych. Na które to względy głusi nie mogli pozostać nawet sami liberałowie, niezależnie od tego, że oficjalnie polityczni radykałowie niezbyt się nimi przejmowali.

W Wielkiej Brytanii zniesienie ceł protekcyjnych na produkty rolne uderzyło w rolników, którzy zawsze mieli konserwatywne poglądy. Najbardziej elokwentny wczesny wyraziciel tych poglądów, James Burke, kładł nacisk na tradycyjne wartości i ciągłość historycznego rozwoju. Ta filozofia po prostu musiała okazać się krytyczna i przeciwna industrializmowi. Pozostawali jeszcze robotnicy. John Stuart Mill wyobrażał sobie, że ci zawsze pójdą za “najmądrzejszą częścią swojej społeczności”, czyli za przemysłową klasą średnią. Tak się jednak nie stało – robotnicy nie dorośli i woleli za pójść za partią kierowaną przez posiadaczy ziemskich. Najważniejszą polityczną siłą stała się na jakiś czas “torysowska demokracja” Disraeliego.

W dodatku konserwatywny rząd, paradoksalnie można by rzec, dał w roku 1867 prawo głosu dużej części brytyjskich robotników, przez co uczynił ten rozłam między ludem i światłymi liberałami czymś trwałym. Robotnicy z jakichś dziwnych powodów bardziej się interesowali własnymi płacami, godzinami i warunkami pracy, niż przyszłym szczęściem ludzkości w wyniku szybkiego uprzemysłowienia. Ponura sprawa, ale tak samo będą się zachowywać w ustroju naprawdę socjalistycznym (czyli nie tylko określanym tak przez sfrustrowanych brakiem uznania liberałów), kiedy to na wezwania do przekraczania planów reagować będą bumelką, a kiełbasa i nabożeństwa majowe bardziej do nich będą przemawiać, niż argumenty światłych profesorów ekonomii i szczęście ludzkości w przyszłych stuleciach.

Cóż, powiedzmy sobie otwarcie... Ci dziewiętnastowieczni robotnicy, nie mówiąc już o rolnikach, okazali się neurotykami (określenie von Misesa oznaczające przeciwników liberalizmu), lub może socjalistami (choć o żadnym socjaliźmie ogromna większość z nich nigdy słyszała). Nie chciałbym zdradzać, “co będzie dalej”, ale jednak powiem, że tak to już zawsze będzie się to działo w realnym świecie, że dobra wola, mądrość i przywódcze talenty liberałów przez zwykłych zjadaczy chleba doceniane nie będą. Stąd każdy szczery liberał zawsze przepełniony już będzie uzasadnionym żalem (obok dobrych chęci i niewzruszonego przekonania o własnej nieomylności), na ustach zaś, skrzywionych w lekko pogardliwym i nieco smutnym uśmiechu, zawsze już będą gościć "neurotycy", "socjaliści", "d*kracja"... Ach, jakże ciężkie jest życie proroka!

sobota, listopada 25, 2006

Klasyczny liberalizm - ach, jakież to piękne!

Lata lecą, śmierć zagląda w oczy (w dodatku wedle pana Jareckiego to jest facet), a tutaj ani sławy, ani bogactwa... Postanowiłem więc napisać książkę o liberaliźmie. Niezbyt przychylną, a nawet - apage Satanas! - krytyczną wobec tej wzniosłej i jedynie słusznej idei.

Nie żadne dzieło naukowe oczywiście, bo żaden ze mnie profesor politologii i ekonomii, i nie mam też na to dwudziestu lat fulltime, ale polityczny pamflet na pewnym intelektualnym poziomie, a jeśli Czytelnik bardzo łaskawy, to esej.


W książce tej ma w zamierzeniu występować taki cichy, ale trudny do przekonania czytelnik. Byłby to prywatny średni biznesmen, z wykształcenia inżynier, uosobienie rozsądku, więc oczywiście (?) zagorzały liberał (z dodatkiem konserwatyzmu, tak przynajmniej sam uważa). Wszelkie podobieństwo do osób realnie istniejących jest absolutnie przypadkowe. A raczej nie całkiem, kto się czuje - obok Locke'a i Herberta Spencera (wow, co za kompania dla liberała!) - bohaterem mojego dzieła, niech się zgłosi, wypijemy piwo i pogadamy o życiu. W każdym razie niech nie rości sobie pretensji do żadnych tantiem, bo wtedy powiem, że wszystko fikcja!

Z tej książki zapewne nigdy nic nie będzie, ileż to już projektów spaliło na panewce, albo chociaż, choć genialne i ukończone, nie dało się spieniężyć! W tej chwili istnieje tylko mały początek, choć dużo więcej niż tutaj widać. Jednak i tak - ludzie, nie uwierzycie, ile radości dało mi w tych ostatnich paru dniach studiowanie myśli, tego naprawdę potwornego skądinąd nudziarza, Locke'a! Zresztą do samo dotyczy i Benthama, który chyba jest sam w sobie jeszcze gorszy. Ekonomię sobie też nieco liznąłem i przypomniałem. (Nie, żeby to dało mi jakieś wymierne ekonomiczne zyski, ale mądrość to też podobno wielka rzecz. Tak w każdym razie niektórzy twierdzą.)

No dobra, to był nieco żartobliwy wstęp, teraz fragmencik nowopowstającego dzieła o liberaliźmie, pod roboczym tytułem "Dlaczego nie jestem liberałem":


George H. Sabine w swej książce A History of Political Theory (Londyn 1948) tak podsumowuje dorobek tego “klasycznego” liberalizmu:
Jego zasadniczą słabością było (...) to, iż jako filozofia nigdy nie był jasny, i nigdy nie był krytyczny wobec własnych założeń, czy własnego sposobu wnioskowania. Pod pewnymi względami był to system “natury”, taki jak racjonalistyczne filozofie siedemnastego wieku, nie zawierał jednak teorii wiedzy, która by to odwołanie do natury uczyniła zrozumiałym. Twierdził, że jest empiryczny, ale uczynił mało wysiłku, by sprawdzać założenia swych obserwacji, i w istocie jego empiryzm ograniczał się tylko do prymitywnej formy sensacjonizmu, zapożyczonego od Locke'a, żyjącego dwa pokolenia wcześniej. Stąd też łatwo padał ofiarą krytyki, o ile tylko napotykał na myśliciela mniej przychylnie, niż Mill nastawionego do jego specyficznych dogmatów.
A więc cóż my tu mamy? Mamy po pierwsze brak krytycyzmu wobec własnych założeń i własnej metody wnioskowania. (To powinno się spodobać naszemu inżynierowi!) Mamy też brak weryfikacji własnych obserwacji. (Co chyba mu jeszcze bardziej zaimponuje.) Teoria psychologiczna, poniekąd kamień węgielny całej tej ideologii, wzięta została bezpośrednio od kogoś piszącego o całe sto lat wcześniej. (Brawo!)

Locke, przypominam, opublikował swoje najważniejsze prace w roku 1688, zaś najważniejsze prace Benthama zostały wydane pomiędzy rokiem 1776 a 1789, te “dwa pokolenia” tutaj mają po pięćdziesiąt lat każde, to naprawdę wyjątkowo łaskawe określenie. No i są jeszcze “specyficzne dogmaty”, co brzmi jakby nieco religijnie, i “łatwe padanie ofiarą krytyki”, co sugeruje, że nawet jak na tamte czasy, nie była to filozofia najwyższej próby. Ale nie znęcajmy się już za bardzo nad naszym trzeźwym i po inżyniersku racjonalnym oponentem.

Zacytujmyż resztę opinii profesora na temat naszego klasycznego liberalizmu (“filozoficzny radykalizm” to po prostu inne jego miano, skądinąd warte przypomnienia):
Filozoficzny radykalizm w istocie był przede wszystkim doraźną filozofią, będąc także w znacznej mierze rzecznikiem pewnych konkretnych społecznych interesów, które pośpiesznie, choć nie obłudnie, zidentyfikował z dobrem całego społeczeństwa. Świadomość tego faktu, wraz z dostrzeganiem nie dających się zaakceptować skutków jego polityki społecznej, przyczyniło się do jego [schyłku? - coś niestety mi tutaj wypadło, muszę odszukać książkę i poprawić] jako filozofii społecznej, nawet zanim prawne reformy, które popierał, zostały zrealizowane. Jego słabość jako filozofii społecznej może być podsumowana stwierdzeniem, że nie miał pozytywnej koncepcji dobra społecznego, i że jego egoistyczny indywidualizm sprawiał, iż patrzył podejrzliwie na jakąkolwiek tego rodzaju koncepcję (...). Słabością jego politycznej filozofii było to, że jego teoria władzy państwowej była niemal całkowicie negatywna (...). Dlatego w długiej perspektywie politycznej ewolucji filozoficzny radykalizm, zamiast się w jakikolwiek sposób rozwijać, poruszał się raczej samą siłą inercji. Jego wartość w usuwaniu przestarzałych form politycznych była nieoceniona, ale ograniczając się do tej funkcji, tym samym stał się organem tylko pewnej konkretnej epoki.
To by było tyle o opiewanym przez wielu “klasycznym liberaliźmie”, w swojej epoce bardziej znanym jako “filozoficzny radykalizm”. (No, nie całkiem, bo bardzo pobieżnie potraktowaliśmy dotychczas wąsko pojętą ekonomię, zajmiemy się tym za chwilę.) Widzimy tu rzeczy, które powinny nieco przygasić zapał naszego hipotetycznego biznesmena, a w wolnych chwilach propagandzisty. Jeśli nadal uważa, do czego ma oczywiście prawo, że dla niego i jego rodziny ważne są tylko małe podatki, możliwość bogacenia się i wydawania pieniędzy, wszystko inne zaś niech się wali, to jego prawo – niechby tylko miał odwagę to głośno i otwarcie powiedzieć. Zamiast obłudnie głosić, że liberalizm jest ideologią jedyną i najlepszą dla wszystkich ludzi na całym świcie, a już szczególnie dla Polski, zaś wszystko inne to “socjalizm”, czyli kłamstwo i niemal z definicji zbrodnia.

Tak przy okazji, dlaczego nie podoba mi się ta łatwość rzucania słowem “socjalizm”? Ponieważ, po pierwsze, słowo “socjalizm” ludziom znającym PRL kojarzy się całkiem specjalnie i nieprzyjemnie. W wyniku czego stało się, dla wielu ludzi, i to przeważnie tych mniej lewicowych i porządniejszych, raczej obelżywym epitetem, albo może zaprogramowanym bodźcem wywołującym odruch warunkowy, niż racjonalnym opisem czegokolwiek. Jeszcze bardziej tak się dzieje, kiedy ten epitet wzmacnia się mniej lub bardziej zawoalowanymi aluzjami do “narodowego socjalizmu” - w skrócie "nazizmu", co często, szczególnie, gdy wypowiedziane w internecie, staje się po prostu donosem albo rodzajem pogróżki (dzisiaj może jeszcze nic z tego nie wyniknie, ale kto wie, co będzie w miarę postępów postępu).

Dodam też, że sama nazwa “filozoficzny radykalizm”, jak w tamtych czasach określano ruch dzisiaj znany jako “klasyczny liberałowie”, i jak określali go sami jego twórcy, brzmi, w moich przynajmniej uszach, jakoś... mało prawicowo. Zaś nawet tytuł rozdziału książki prof. Sabine poświęconego tej epoce w rozwoju liberalizmu nosi tytuł Liberalism: Philosophical Radicalism. Oczywiście, to tylko nazwa. (Tak jak “socjalizm” zresztą.)

Gdyby zaś ktoś twierdził, że to prehistoria liberalizmu, który potem się z poczwarki przeistoczył w motyla, to wspomnę, że tytuł rozdziału omawiającego Benthama, Milla i cały ten ruch w (wydanej w 1983) książce Jamesa L. Wisera Political Philosophy: A History of the Search for Order (Nowy Jork 1983) nosi tytuł Modern Liberalism and the Utilitarian Ethics. A więc to już nowoczesny liberalizm, wiele już tam nie zostanie ulepszone! Chyba, że mówimy o Hillary Clinton...