Pokazywanie postów oznaczonych etykietą marksizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą marksizm. Pokaż wszystkie posty

piątek, sierpnia 26, 2016

Wokół różnicy między liczbą 4 i niektórymi innymi liczbami

szczęśliwa kobieta, bo może się zrealizować w życiu zawodowym
Sporo ciągle słyszymy o ekonomii, zgoda? Pada też czasem określenie "minimum biologiczne", w różnych kontekstach, ale czy ktoś kiedyś usłyszał DEFINICJĘ tego pojęcia? No bo w końcu rozmawiać możemy sobie o niemal wszystkim, i nierzadko z pożytkiem, ale musimy jednak wiedzieć o czym właściwie rozmawiamy - i tu wchodzą na scenę właśnie definicje.

Właśnie znalazłem dla was ostatnio, i dla siebie zresztą też, definicję pojęcia "minimum biologiczne", która wydała mi się interesująca, a nawet płodna. Mam nadzieję, że wam też się spodoba i da do myślenia, ale jeszcze najpierw kilka wstępnych informacji.

Znalazłem ci ja to w głośnej (swego czasu) książce Michaela Voslenskyego (żeby zastosować transkrypcję rosyjskiego nazwiska, jaką ja tutaj mam w tym francuskim tłumaczeniu) pod tytułem, który na polski przekłada się jako "Nomenklatura - uprzywilejowani w ZSRR". Autor, mimo że wykształcony i przez większość życia działający w Ojczyźnie Proletariatu, a do walenia w tę ojczyznę używający Marksizmu, nie jest żadnym idiotą - wprost przeciwnie!

To bardzo bystry człowiek, orientujący się faktycznie w talmudycznych subtelnościach Marksizmu z Leninizmem na dodatek, ale wcale nie bezkrytyczny wobec Marksa - który, co by nie myśleć o jego czysto ideologicznych wymysłach i propagandzie dla idiotów, jako ekonomista wcale durniem nie był i coś tam z tego rozumiał - nie mówiąc już o Leninie... (Właściwie to aż dziw że tacy się tam potrafili uchować, i to na całkiem wysokich stanowiskach, choć przecie nie w Nomenklaturze!)

No a rozwalanie komuny akurat za pomocą Marksa z Leninem to po prostu znakomity pomysł i mało co, jeśli cokolwiek, może być tak skuteczne w zachwianiu wiary aparatczyków i lemingów, a może nawet w otwarciu tych czy innych oczek. Mówię to wszystko, żeby pokazać, iż co pisze Autor owej książki, to nie są żadne bzdury nieuka, ani też jakaś komusza propaganda. Naprawdę tak to widzę, a zazwyczaj bywam czujny i trudno mi, jak sobie pochlebiam, takie rzeczy wcisnąć.

Nie jest to też przedpotopowa książka, bo wydano ją w początkach lat '80, więc poniższa definicja, jeśli została cichcem zmieniona czy unieważniona, to nikt nas nie raczył o tym zawiadomić.

No więc, tak oto pisze pan Voslenseky... (Tlumaczę z francuskiego, maksymalnie wiernie.)
Nauka ekonomii zaznajomiła nas z pojęciem "przeciętnej statystycznej rodziny": mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci. Oblicza się statystyczne minimum biologiczne [minimum vital statistique] biorąc tę wybraną rodzinę - próg zostaje osiągnięty, kiedy głowa rodziny może utrzymać jej cztery osoby. 
Sowiecka statystyka ignoruje pojęcie minimum biologicznego [i poza elitą jeżdżącą limuzynami i nie widzącą prostych ludzi] nie ma w Związku Sowieckim obywatela zdolnego do wyżywienia ze swej pensji czteroosobowej rodziny.
Mógłbym to skomentować, nawet dość obficie i być może z pożytkiem dla Ludzkości, ale zostawię to tak jak jest - w końcu macie swój własny rozum, Kochane Ludki, więc możecie się ew. same zastanowić np. nad kwestią...

A jak to właściwie jest z tą sprawą w REALNYM LIBERALIŹMIE? No i może jeszcze nad kwestią dodatkową, taką oto: Jak to się ma do cudnych i absolutnie, bez cienia wątpliwości słusznych spraw, jak "RÓWNOUPRAWNIENIE", "RÓWNOŚĆ SZANS"...? (Że już o "AKTYWIZACJI ZAWODOWEJ KOBIET" nawet nie wspomnę, bo to trywialna łatwizna.)

No to może jeszcze drugi śliczny obrazek, bo ten u góry jest co prawda przesłodki, ale właśnie aż za, i za kobiecy, więc teraz coś bardziej á propos ponurych spraw, o których piszemy, a mniej łaskotania osobistej erotomanii Pana Tygrysa. Coś bardziej zalatującego realnym liberalizmem. Oto i...

Żeńszczyny do roboty - czy to komunizm, czy też coś innego, nieważne!

triarius

czwartek, listopada 05, 2015

Czego nikt wam nigdy nie powiedział o ekonomii i nie ma nadziei, żeby kiedyś powiedział

Że uzupełnię pewną b. istotną, a tylko pobocznie poruszoną kwestię ze wrzuconego tu przed chwilą tekstu...

Jak się zatem mają sprawy z ekonomicznymi nierównościami - dobre one są, czy złe? (Spyta ktoś i będzie miał do tego pełne prawo.) Dowcip polega na tym, że tego się nie da w tak prosty sposób rozstrzygnąć - bez szerokiego i konkretnego jednocześnie kontekstu. Przecież tu się wszystko ze wszystkim wiąże, i to nie tylko w samej ekonomii!

A w ogóle to najistotniejsze w tej sprawie jest to, że nie ma dotąd żadnych "obiektywnych" rozstrzygnięć, jeśli istnieją jakieś "niezłomne prawa przyrody" z tym związane (w co serdecznie wątpię), to my ich dotąd nie znamy, a nawet do ich poznania się nie zbliżyliśmy.

Dlaczego nie? I co w takim razie jest? W końcu ciągle się jakieś opinie z tym związane wygłasza. Czym są zatem te opinie, te odpowiedzi - te które "już znamy", które raz po raz słyszymy, które nauczono nas - jedne nienawidzić i z góry odrzucać, a drugie przyjmować jako absolutnie obiektywne PRAWDY? Są to odpowiedzi IDEOLOGICZNE!

Więc z jednej strony przede wszystkim funkcjonuje Marksizm, w przeróżnych swoich avatarach, a z drugiej strony - absolutnie równie ideologiczny i równie wiele mający z "obiektywizmem" wspólnego - zespół tez, serwowanych nam przez Liberalizm, także w różnych avatarach. 

My, "na prawicy", odrzucamy oczywiście Marksizm - z wielu powodów, zarówno obiektywnych i słusznych, jak i dość subiektywnych, ale też słusznych, plus nieco, zgoda niewiele, "wylewania dziecka z kąpielą" - ale Liberalizm, nawet jeśli się do niego nie przyznajemy, jako do wyznawanej ideologii, nauczono nas akceptować jako coś właśnie "obiektywnego i niezmiennego".

Dlaczego tak? A dlatego, że te mądrości sączy się społeczeństwom Zachodu od lat z górą 300 (!), i, poza Marksizmem, który jest dla nas oczywistą ideologią, pseudo-religią itd., a do tego w ewidentny sposób nie sprawdza się w praktycznej ekonomii, jest odbierany - że po raz tysięczny tutaj to powtórzę - jak PRAWDA OBIEKTYWNA. Z powodu długotrwałości sączenia go w nasze umysły, z powodu jednolitego w sumie frontu propagandy ("edukacja", media itd.)...

Oraz, w Polsce i innych ofiarach Jałty, dlatego, że na razie ekonomicznie ludziom przeciętnie żyje się jakby w mniej parciany sposób (dziesięcioletnie samochody na raty zamiast furmanek), niż za rządów ekonomistów mniej lub bardziej marksistowskich. (Nie żebym wzdychał do PRLu, czy kiedykolwiek to paskudztwo akceptował, ale jeszcze się zobaczy, czy za lat kilkanaście naprawdę będzie aż tyle lepiej i tyle mniej parciano. Oby!)

Swoją drogą, wątpię by Liberalizm mógł być w sferze praktycznej ekonomii równie beznadziejny, jak Marksizm w jakiejkolwiek postaci, ale też powodu do orgazmu na jego temat, Liberalizmu znaczy, dostrzegam znacznie mniej, niż wielu po "naszej stronie". No bo np. czy ewidentna finansowa piramida jest ekonomicznie skuteczna, czy też nie?

Ogromną różnicą między ekonomią liberalną i marksistowską ("socjalistyczną", jak to lubi się określać) jest to, że ta pierwsza z dzikim upodobaniem posługuje się KREDYTEM, a ta druga nie, uważając, że sobie bez niego poradzi (hłe hłe!), lub (i tu bez hłe hłe!) wystarczająco szybko podbije spedalony liberalny świat i zapędzi go do roboty. Liberalizm dyskontuje też na milion sposobów i na każdym kroku przyszłość. (Co komuchy też robiły, ale w sferze propagandy, nie zaś ekonomii - tzw. "realizm socjalistyczny".)

I kwestia tego NA ILE kredytem należałoby się posługiwać, ile jest zbyt mało, a ile O WIELE ZA DUŻO, i jakie z tego ponure konsekwencje wynikną (oglądał ktoś ostatnio telewizję?)... No więc, to także pozostaje nadal do rozstrzygnięcia i (niestety też) do organoleptycznego zaobserwowania. Więc z tą cudownością "wolnorynkowej" ekonomii to ja bym też nie przesadzał.

No więc ja wam ludzie mówię (znowu): na takie tematy, jak dystrybucja, zakres "wolnego rynku", nierówności ekonomiczne, dziedziczenie, zasiłki, bezpłatna edukacja i/lub leczenie, płace minimalne czy ich brak, cła... Nie ma tu, i raczej nigdy nie będzie, żadnych "absolutnych i wiecznych prawd", poza konkretnym kontekstem z masą imponderabiliów... I w ogóle, nawet na tyle, na ile coś konkretnego i inteligentnego da się o tym powiedzieć, to MY I TAK TEGO NIE WIEMY.

Mamy bowiem dotąd jedynie IDEOLOGICZNE odpowiedzi - na "prawicy" praktycznie wyłącznie liberalizm (jeśli nie liczyć, tu i ówdzie, jakichś b. mało konkretnych, zalatujących anachronizmem, i b. chyba w sumie mocno chciejskich propozycji w duchu katolickim). Tak że, jeśli ktoś te sprawy uważa za ważne, no a trudno uznać, że są całkiem nieistotne, choć ja tu np. staram się tonować powszechną po obu stronach frontu obsesję ekonomii, to TRZEBA TO ZACZĄĆ BADAĆ OD NOWA. Proste!

Bez uprzedzeń, że coś np. jest z Marksizmu; bez łykania (bez patrzenia i bez popitki), "bo już Locke'a w latach 1680' nam to ogłosił", a potem już ciągłość apostolska po Misesy i Korwiny. (Choć to akurat Liberalny Rewizjonizm, "wróćmy do korzeni", a nie główny nurt, ale oni także, i to jak!, gadają "liberalnym Michnikiem".)

Wszystko od nowa, moi państwo! Albo przestać się tym aż tak ostro brenzlować, przestać na każdym kroku wygłaszać płaskie komunały, jakby to było Boskie Objawienie, i zająć się czymś innym. Na ekonomię na razie i tak nie mamy większego wpływu, a jeśli go kiedyś uzyskamy, to będzie się improwizować. No, chyba żebyście woleli nad tym na serio popracować i do jakichś wniosków jednak dojść. Dzięki za uwagę!

triarius

P.S. Mówimy tu oczywiście o MAKROEKONOMII. Jasne, że np. prowadzenie sklepiku jest znacznie bardziej obiektywne i prostsze

wtorek, marca 31, 2015

Coś na ząb dla feministek wszystkich płci (tych bardziej i tych mniej oficjalnych)

Taka myśl mnie właśnie przed chwilą naszła...

Jeśli wiadomo co jest "nastarszym zawodem świata" - to czy nie po prostu dlatego, że to nie jest żaden "zawód", tylko naturalny stan rzeczy? Może nawet nie jedyny możliwy, zgoda, ale absolutnie naturalny.

I czy (wychodząc tu poniekąd na poziom meta) traktowanie wszystkiego w liberalno-marksistowskich kategoriach "zawodów" to nie jest aby lekkie zboczenie?

triarius

P.S. Kiedy facetowi brakuje pięciu centymetrów, kupuje sobie czerwone Ferrari. Kiedy mu brakuje piętnastu, zostaje feministką. (Stare, nasze własne, ale wciąż genialne. ;-)

poniedziałek, lipca 07, 2014

Czego nas uczy Włodzimierz Iljicz

Kupiłem sobie jakiś czas temu w pięciozłotowej antykwarni książkę "Legenda Lenina". (Polski tytuł zresztą totalnie idiotyczny, bo żadnej "legendy" tam nie ma ani śladu. Można sobie pospekulować dlaczego tak i komu się to opłaciło. Tytuł włoskiego oryginału: "Intelligenza di Lenin", co, na odmianę, ma sens.)

Autor Curzio Malaparte. (A teraz szybko zapomnijcie to nazwisko, bo to faszysta był!) Oficyna Wydawnicza RYTM, 1995. Kupiłem, przeczytałem, na pewno nie uważam tego czasu za stracony. Bezpretensjonalna, pozbawiona ideologicznych filtrów, obsesji i zacietrzewień biografia Lenina. Nastawiona jednak szczególnie na tę jego działalność i sprawy, żeby to tak, nieco może na wyrost, określić - "intelektualne".

Chwilami ta książeczka drażniła mnie nieco swoją... Jak to wyrazić... Naiwnością - w tym sensie, że brak tam szerokiej, historycznej czy filozoficznej perspektywy, i momentami to się czyta trochę jak magazyn plotkarski u dentysty. Nie - przesadzam! Tak źle tam nigdy jednak nie jest, a ta prostota, z pewnością zamierzona, w sumie stanowi zaletę.

Rozkrwawię teraz serduszka wszystkim (szeroko pojętym) lemingom, o ile jakieś tu trafiły i do tego miejsca doczytały. Moherom zresztą też chyba rozkrwawię. Lenin bowiem wcale nie wypada na podstawie tej książki jak ten, tyle razy z lubością opisywany, psychopatyczny syfilityk, dręczony i dręczący wzajem przez swoje żydowsko-tatarskie geny.

Nie - Lenin opisywany w tej książce jest, po pierwsze, dość typowym francuskim mieszczaninem. Dlaczego francuskim? No bo niewiele w nim, w sumie, jakiejś głębokiej, obcej Zachodowi, rosyjskości. Gość spędził długie lata na Zachodzie. Gdzie żył sobie w sumie jak przyzwoity burżuj: pomagając sąsiadowi naprawiać rower, chodując kota w małym mieszkanku, czytając wieczorami żonie, grając w szachy w narożnej kawiarence... Zgroza!

Gdyby to było wszystko, z pewnością byśmy o tym panu nigdy nic nie usłyszeli, a Pan Tygrys nie poświęcałby mu jednego ze swych genialnych tekstów. Tak, to prawda! Druga twarz Lenina, to była twarz urzędnika do szpiku kości. Biurokraty, jeśli ktoś woli to słowo. W wersji wyspecjalizowanej w biurowych przepychankach i rozszerzaniu własnej sfery wpływów. Poniekąd czysty Parkinson.

Gdzie syfilis, gdzie pragnienie pogrążenia świata we krwi, gdzie apetyt na delikatne ciała świeżo zamordowanych dziewic? Nic takiego w tej książce nie ma, bardzo mi przykro! I to wcale nie dlatego, że autor Lenina kocha, czy się z nim, z jego celami, zgadza. Absolutnie nie! Po prostu, jak się rzekło, Lenin to dla niego: 1. absolutnie archetypiczny francuski burżuj; 2. absolutnie archetypiczny biurokrata i mistrz "biurowej intrygi".

Z tą "biurową" trochę zażartowałem, bo to się przeważnie nie działo w żadnym biurze, ale to w sumie jedyna istotna różnica. Od takiego Robespierre'a Lenin opisany w tej książce różni się o tyle, że tamten o wiele bardziej zdawał się być przesiąknięty oświeceniową ideologią Jana-Jakuba, niż Lenin jakąkolwiek konkretną ideologią... (Nienawiść do caratu na pewno, plus przekonanie iż Zachód musi wkrótce paść. Ale to wszystko. I nawet się trudno specjalnie tym jego poglądom dziwić, prawda?)

Oczywiście Robespierre (nie żeby Malaparte o nim wspominał) był o wiele bardziej "na linii frontu" - sam walczył nie tylko o władzę, ale i pod koniec o życie, a wtedy już nawet trudno przypuścić, by te oświeceniowe, człowiekolubne hasła mogły być czymś więcej, niż zaledwie sloganami w jego ustach. Sprawy szły już własnym trybem i na ideologiczne przekonania nie było miejsca.

Lenin natomiast działał sobie w dość - jak na urodzonego biurokratę oczywiście - luksusowych warunkach, po prostu użerając się z takimi jak on sam, a także raz po raz ogrywając w dziecinny przeważnie sposób... A to autentycznych zajadłych i skorych do autentycznej walki, poświęceń i rozlewu krwi, rewolucjonistów... A to oderwanych całkowicie od życia, marzacych o szczęściu ludzkości kopnietych świrów (których łagodniejsi ode mnie lubią nazywać "marzycielami").

No i co takiego, spyta ktoś, specjalnego było w tym Leninie - w tej jego biurokratycznej działalności, w tych jego cwanych intrygach - że to on odniósł sukces, a nie jego, z pewnością liczni i także mający podobne instynkty, rywale? Jedna konkretnie taka rzecz była, o której nam zresztą explicite i wielokrotnie mówi autor książki.

Mianowicie to, że Lenin kompletnie zdawał się w istocie ignorować - może nie zawsze, ale często po prostu te rzeczy wcale nie miały dlań wysokiego priorytetu -  sprawy takie (ważne i wzniosłe, ach!), jak "interes rewolucji", "interes klasy robotniczej", "czystość doktrynalna", "wierność nauce Marksa/Engelsa"... Można tu sobie dośpiewać naprawdę długą listę.

Co było dla Lenina ważne? Czego nie odpuszczał NIGDY? Czemu był gotów poświęcić wszystkie te - piękne i ważne przecież dla komunisty - sprawy, któreśmy sobie tu wymienili? Taką rzeczą, której Lenin NIGDY nie odpuścił, która zawsze była dlań busolą i drogowskazem, była JEGO WŁASNA DOMINACJA W RUCHU MARKSISTOWSKIM. Tyle!

Oczywiście - żeby z tego była jakaś korzyść, ten ruch marksistowski (komunistyczny, "socjalistyczny", jak tam go nazwiemy) musiał odnieść jakiś istotny sukces. Gdyby na przykład szwajcarska policja wyłapała ich wszystkich i powsadzała na długie lata do pierdli - dominacja Lenina w tym doborowym gronie niewiele by mu dała. Ani w doczesnym życiu, ani w późniejszej historii.

Jednak faktem jest, że Lenin zdawał się chwilami - kiedy jego priorytety i sytuacja tego wymagały - odpuszczać, ignorować sprawę samego komunizmu, nie mówiąc już o ideologicznej czystości czy choćby konsekwencji - interesować WYŁĄCZNIE tym, aby to JEGO doktryna (jaka by ona w danej chwili nie była, bo to się lubiło zmieniać) zwyciężała, i aby JEGO osoba stawała się niepodważalnym przywódcą całego ruchu.

No i dobra... Teraz jakie z tego wnioski, jaka z tego dla nas nauka? Proponuję zastanowić się nad tym w domu, a my tu sobie te kwestie weźmiemy na warsztat jakimś innym razem. Dziekuję za uwagę! Teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!

triarius

niedziela, marca 02, 2014

Tekst bez tytułu (na blogu bez komętów - jak Kuba Bogu...)

Znajomy mi parę dni temu w mailach napisał co następuje:
A ja sie powoli Coryllusem rozczarowuje.Jednak stwierdzenia ze nie ma zadnych roznych cywilizacji a za wszystkim zawsze stoja roznorakie (najczesciej zreszta angielskie) kompanie handlowe to straszne uproszczenie.Czyzby Zyd,Chinczyk,muslim i krzyzowiec reprezentowali ten sam typ osobowosci?To sa jednak zbyt daleko idace stwierdzenia ktore wypaczaaj obraz rzeczywistosci.
Ja mu nawet nie odmowie ze to jego doszukiwanie sie budzetow za kazdym wydarzeniem historycznym jest interesujace i wielokrotnie prowadzi do ciekawych wnioskow ale chyba jednak wyznawca "coryllizmu" nie zostane.
Tym bardziej ze nie wydaje mi sie aby problemem wspolczesnej Polski bylo City(majace zreszta swoje za uszami ale to inna sprawa)-zeby nie pasja bijaca od Coryllusa to powiedzialbym ze to agent wplywu odwracajacy uwage od Kremla i Berlina-tak to powiem ze to ciekawie piszacy facet ktory przekonal mnie do pary spraw(no tak), pokazal sile Kosciola (ktory zreszta moim zdaniem nieco zbyt wybiela)i ktory stworzyl ten swoj "coryllizm"-metode badawcza niewatpliwie nowatorska,ciekawa ale jednak nie az tak doskonala jak sie jej tworcy wydaje.Pewnie nawet kolejne "Miski" kupie ale to juz chyba blizej mi do Spengleryzmu,Konecznego,Toynbego i im podobnych(wlasciwie to na pewno).
Oczywiscie.Dla jasnosci-ja NAPRAWDE widze w "coryllizmie" nowatorska i dosc bezpardowno skuteczna metode ale nikt mi nie wmowi ze "rteciowiec" nie rozni sie mentalnie od "lacinnika",ze zawsze chodzi o przejecie nieruchomosci i sily roboczej(CZASAMI oczywiscie tak jest)i ze glowne problemy RP biora sie z dzialanosci City(bo ze niektore sie biora to nawet jasne).Ale ja "skret" w strone Berlina zauwazylem u niektorych tam komentujacych juz jakis czas temu-a przeciez jakby nie patrzec to wlasnie obecnie Berlin rekoma Brukseli wykancza polski przemysl i rolnictwo(Londyn co najwyzej bierze swoja "dzialke").Niezly ten Coryllus jest,naprawde niezly ale nie az tak dobry.
 (Przyznaję się bez lampy w oczy, że nieco to rozbiłem na więcej akapitów, dla czytelności. I niech mi będzie wolno wyrazić mieszane nieco uczucia, że sporo ludzi ze mną różne takie sprawy dyskutuje i komentuje, ale jakoś zawsze prywatnie, podczas gdy ten blogasek zamiera. Oczywiście - przede wszystkim z mojej winy zamiera, bo nie piszę, ale także z braku interaktywności i komętów. To było w ramach obowiązkowego zjadania własnego ogona.)

No a teraz spróbujmy jakoś to skomentować, co mi ten znajomy napisał...

No więc jak się całkiem zgadzam, że Coryllus (ani nawet Maciejewski Gabriel) nie jest źródłem Absolutnej Prawdy i nie zawsze ma rację. Chodzi mi, w moich nad nim zachwytach, głównie o to, że przeważnie wolę jednak z Coryllusem zgubić, niż z większością naszych "prawicowych" rodzimych mędrków znaleźć.

Nie żeby nic sensownego nie pisało się na rodzimych "prawicowych" blogach, ale jednak przeważnie brakuje tam metody, konsekwencji... Nie mówiąc już o nieprawdopodobnej wprost energii i pracowitości Coryllusa-Maciejewskiego, która znacznie wykracza oczywiście poza blogosferę. Gdyby Polska miała tak z 500 Maciejewskich (oczywiście nie wszyscy mieliby robić dokładnie to samo!), to naprawdę byłaby innym krajem. (I zapewne zaraz mielibyśmy tu bratnią pomoc.)

Coś podobnego mówiłem, jak ten i ów może pamięta, o przeczytaniu Ardreya, tak? Nie o bratniej pomocy wprawdzie, ale że by była inna. Otóż ja z tym Ardreyem to nadal podtrzymuję. W dodatku przeczytanie Ardreya nie musiałoby na nas od razu ściągnąć bratniej pomocy, za to mogłoby zapoczątkować procesy ważne, ale działające początkowo w ukryciu...

Czyli, przede wszystkim, tworzenie elity, której tak bardzo tu brak. Elity, która raczej powinna być na początku przede wszystkim intelektualna, jak sądzę, no bo z głupimi każdy sobie bez trudu poradzi, tym bardziej, że nie mają armat, ani nawet wielu różowych golarek. Ale to tylko nawiasem.

Początkowo zamierzałem odpowiedzieć na każdy poruszony przez rozmówcę temat i napisać dosłownie wszystko, co na temat Coryllusa mam do powiedzenia. (Ryzykując, że zostanę znowu obwołany czcicielem kultu jednostki, jak to już bywało ze Spenglerem.) Ale to by była książka, a nie wpis na blogasie. Nawet tytuł - stosownie dęty - już dla niej w myślach miałem: "Coryllizm w świetle Tygrysizmu". (Bomba, nie?)

Jednak aż tak dobrze nie będzie. Kiedyś może bym się starał to napisać, ale teraz, wobec nikłego odzewu i takiegoż uznania, z jakim się to moje pisanie spotyka, nie mam ochoty. Mam za to nadzieję, że mi mój rozmówca wybaczy. (Na pociechę ma to, że nic nie powiem o Toynbeem i Konecznym.) Może kiedyś, jeden punkt na pół roku - nie wiem. Zamiast tego dam się zainspirować najnowszym tekstem Coryllusa - tym oto: http://coryllus.salon24.pl/571262,znowu-o-irlandii.

Którego akurat nie uważam za wyjątkowo wybitny, jak na tego autora. Naprawdę interesujący, sporo się z niego dowiedziałem, mimo że Irlandią i Celtami interesuję się od bardzo dawna... I jeśli go potraktować - bo w końcu wiąże się on także z najaktualniejszymi wydarzeniami na Ukrainie - jako OSTRZEŻENIE - byśmy się nie dawali podpuszczać i nie byli zbyt naiwni w naszych chałupniczych "analizach" tego typu wydarzeń... To jak najbardziej zgoda!

Jednak tego akurat tekstu, jak rzekłem, nie uważam za szczególnie wybitny, dlatego, że w nim właśnie wyjątkowo dobrze widać OGRANICZENIA tej coryllicznej metody. Metody polegającej (choć nie jest to wcale wszystko, co zawiera się w coryllicznej wizji świata) przede wszystkim na poszukiwaniu EKONOMICZNYCH motywów wszelkich wydarzeń - przy czym ta "ekonomia" jest w sumie ogromnie "tygrysiczna" (albo nawet i bardziej), ponieważ nie mówi się tu o krzywych Laffera i podobnych błahostkach, tylko owych znaczących macherów i geszefciarzy traktuje się w kategoriach gangsterów. Po prostu!

I nie jest to nawet aż tak nowatorskie, ponieważ tak właśnie, choć może nie aż z taką zaciekłością i tak konsekwentnie, robi to pewien odłam historii, często określany jako... "marksistowski". Który, nawiasem mówiąc, kiedy sam miałem jakiś czas do czynienia z akademicką historią, bardzo ceniłem. Chodzi o takich facetów, jak np. w starożytnej historii prof. Finley, którzy zaczynają od analizy interesów, ekonomicznych przede wszystkim, ale i różnych innych, i analizy "klasowej". Nie przesadzając przy tym z jakimiś "materializmami dialektycznymi" oczywiście, bo to by było już denne.

Coryllus-Maciejewski robi także coś takiego, i chwała mu za to! Faktycznie interesy związane z na przykład produkcją tkanin i rynkami zbytu na nie, z produkcją i rynkami zbytu na żywość, na broń, metale, paliwa - to są sprawy ogromne, przy których jakieś tam wojenki, wiele religijnych natchnień, czy parę tysięcy zabitych, to, z pewnej perspektywy, drobiazg.

Dla mnie aż taka konsekwencja i zaciekłość w tropieniu tych spraw, choć nie całkiem nieznana, była jednak pewnym intelektualnym przełomem. A co dopiero musi to być dla wielu innych, choćby i "prawicowców", którzy tak często "gadają Michnikiem"! Czyli kręcą się jak w przerębli w świecie liberalnych aksjomatów i mądrości.

Tym niemniej jednak, kiedy mówimy o historii akurat Irlandii i jej wolnościowych aspiracjach... Kiedy mówimy o irlandzkich resentymentach, o irlandzkiej nienawiści do Anglików... O całej masie takich spraw - od bodhranów przy Guinessie, po Powstanie Wielkanocne... Trudno jednak, jak mi się wydaje, zrozumieć to w tych ekonomiczno-mafijnych kategoriach, które nam proponuje Coryllus.

Oczywiście - one tam są i one tam działają. Jednak bez "Ardreya" - z agresją międzygrupową, ze spójnością wewnątrz grupy będącą funkcją tej agresji... Z instynktem terytorialnym... I masą innych tego typu socjobiologicznych spraw... Po prostu się nie da. I one są tutaj, te sprawy, jak mi się widzi, o wiele istotniejsze, niż ewentualne kanty angielskich fabrykantów zarabiających na irlandzkiej irredencie, czy żydowskich miliarderów stręczących Irlandii komunizm. (O czym, gdyby ktoś nie wiedział, pisze Coryllus w zalinkowanym tekście.)

W tej akurat analizie Coryllusa najbardziej mi brakuje "ardreyizmu", ale w wielu innych przypadkach bardziej brakuje mi innych aspektów mojego tygrysiego światopoglądu i wizji historii. O ile Coryllus-Maciejewski opiera się przede wszystkim na ekonomii i swego rodzaju "kryminologii" (co, powtarzam, faktycznie daje bardzo ciekawe i potencjalnie płodne wyniki), to ja przede wszystkim (jak to sobie nie tak dawno temu uświadomiłem) opieram się na szeroko pojętej PSYCHOLOGII. (Wiem że taka nauka istnieje głównie po to, by gazetowi astrologowie czuli się poważnymi uczonymi, ale ja nie o tym!)

I z tej psychologii wynikają różne takie "ardreyiczne", "spengleryczne", "tygrysiczne" sprawy, o których Coryllus nic na ogół nie mówi, i o których zapewne nie ma nawet (jak i większość) bladego pojęcia. Sprawy takie proste, jak niechęć do brutalnego i agresywnego najeźdźcy (w Irlandii choćby), do nieprzesadnie sympatycznego sąsiada (praktycznie wszędzie, z Polską na czele)... Ale także tak "subtelne" i "mgliste", jak pragnienie, odczuwane przez niektórych tylko być może, ale za to takich, którzy sporo mogą, by być DEMIURGIEM Nowej Ludzkości...

By - niezależnie od tego, że jesteśmy mali, szpetni, pokręceni (nie ja oczywiście!) i niezbyt bystrzy, to właśnie my mielibyśmy zostać twórcami Nowej Ludzkości, jakiegoś nowego gatunku, przy którym obecni i przeszli ludzie będą jak dla nas małpoludy. A gdyby ktoś, w tej przyszłości, miał mieć jeszcze jakieś wątpia, to przecież od czego eugenika, propaganda, "wolność słowa" rozumiana w sposób nareszcie lepszy i o ileż właściwszy?

I tę psychologię (że nie wspomnimy już o innych, "bardziej spenglerycznych", żeby to tak określić, sprawach), Coryllus całkowicie niemal ignoruje. W jego narracji nie widać już niemal autentycznego pragnienia wolności u jakiegoś ludu, a tylko machinacje geszefciarzy. Jeśli takie pragnienie jest, to albo jako psychopatologia, albo coś mało istotnego. Nie ma też, a przynajmniej trudno je dostrzec, autentycznych religijnych olśnień (nieważne w tej chwili, czy heretyckich, czy wprost przeciwnie), które by nie były jedynie narzędziem brutalnych i cynicznych cwaniaków.

A jednak... A jednak mnie się wydaje, że one są, istnieją i działają. Często wcale nie słabiej od tych ekonomiczno-mafijnych przyczyn. I tu się z Coryllusem w poglądach różnimy. Nie tylko tu, ale długo by było to analizować, a to jest chyba różnica najistotniejsza. Psychologia, w najszerszym sensie, albo jej praktyczny brak. A także to, że u Coryllusa (powiedzmy to, bo nam zarzucą, że odstępujemy od naszego Guru!) ludzie są cały czas tacy sami - nie ma tego spenglerycznego "duchowego rozwoju" (i potem upadku) każdej cywilizacji.

A przynajmniej nic nie słyszymy o tym, by na przykład krzyżowcy mieli być istotnie inni od renesansowych humanistów, ci zaś, powiedzmy, od współczesnych lemingów. Oczywiście - "odkrywanie" i ujawnianie ludziom, że taki Hohenzollern miał te same w sumie motywy, co współczesny miliarder "filantrop", jest cenne i słuszne, a dla wielu nawet szokujące. Ale jednak nie wszystko da się zrobić w każdej epoce... Choćby chodziło o wiarę w stylu Św. Franciszka - która kiedyś była możliwa, a dziś nie jest. Dobrze to czy źle, ale tak właśnie sprawa się ma.

Z czego między innymi wynika i to, że KATOLICYZM NIE JEST ABSOLUTNIE ŻADNĄ IDEOLOGICZNĄ BRONIĄ, KTÓRA MOGŁABY SIĘ MIERZYĆ Z RELIGĄ "PRAW CZŁOWIEKA" i całym tym @#$%^ liberalizmem w ziemskich naparzankach. Niestety! Katolicyzm jako ZADANIE i WYZWANIE - zgoda! Ale jako recepta na ziemski sukces - nie te czasy Arlekinie! Jeśli to ma być recepta (razem z własnością - skąd ona? Jak?!), no to sorry, ale szukajmy dalej!

* * *

Nie powiedziałem tu nawet połowy procenta tego, co bym chciał powiedzieć i co by powiedzieć chyba należało, ale podsumuję, powtarzając, iż bardzo często to poszukiwanie ekonomiczno-mafijnych motywów wydarzeń wydaje mi się ogromnie płodne i czasem niewiele by trzeba dodać, ale w innych przypadkach, jak na przykład w tym cytowanym irlandzko-ukraińskim tekście, te motywy, choć istotne i dające do myślenia, nie wydają mi się jednak najistotniejszymi. I dobrze by też było taki tekst odpowiednio odczytać.

OSTRZEŻENIE przed naiwnością - jak najbardziej! Ale sprowadzanie tego wszystkiego (wolnościowych dążeń, powstań narodowych, także np. przełomów religijnych itd. itd.) do pokrętnych działań różnych ekonomicznych mafii, uważam za grubą i szkodliwą przesadę.

I to by było na tyle. Wiem, że nie odpowiedziałem solidnie na uwagi mojego znajomego, ale, jak każdy kto doczytał do tego miejsca widzi, to by wymagało co najmniej normalnych rozmiarów książki, a nie blogowego wpisu. W razie czego mogę o tym dalej rozmawiać, ale, darujcie, potrzebna by mi do tego była interaktywność.

triarius

sobota, października 02, 2010

Ostatnia herezja

Ewidentnym przykładem upadku dzisiejszej nauki - bez żenady i bez wazeliny włażącej władzy, dobrowolnie pętającej się politpoprawnymi tabu, itd., itd. - jest stwierdzenie Kołakowskiego, że "Marksizm był ostatnią wielką chrześcijańską herezją". Ostatnią - być może. Wielką - zgoda! Ale CHRZEŚCIJAŃSKĄ? Paranoja!

Najzabawniejsze, choć oczywiście wcale nie wesołe, jest to, że przy każdej okazji ludzie pokroju Kołakowskiego mówią przecież o "judeo-chrześcijaństwie". Cóż, jednak w krytycznej (bo taka akurat była moda i takie "zapotrzebowanie") wobec marksizmu książce na żadne "judeo" oczywiście miejsca być nie mogło.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, maja 24, 2010

O niewywrotnych teoriach i niezatapialnych ideologiach (część 2)

c.d. (Deus voluit!)

Feministyczny diabełek z naszego przykładu był pojedynczy, ale opisana powyżej strategia z reguły wymaga jednak rozpisania na wiele głosów - zgodnie zresztą ze swą "napoleońską" dewizą. Istnieje jednak istotny wariant tej strategii, polegający na tym, że sama ideologia jest tak zawikłana i tak pełna sprzeczności, że - przynajmniej z założenia - każdy tam może znaleźć coś dla siebie i nie sposób tego skutecznie zaatakować, a co dopiero wywrócić czy zatopić. Porozmawiajmy teraz nieco o właśnie tego typu ideologiach.

Na myśl od razu przychodzi marksizm, ze swymi niezliczonymi avatarami. Freudyzm, także pełen avatarów (z których wiele jest także avatarami marksizmu), to inny ważny przykład tego typu teorii, czy może raczej ideologii.

Różnica pomiędzy taką wewnętrznie sprzeczną ideologią, a tym, co próbowałem opisać poprzednio, nie jest, wbrew pozorom ani radykalna, ani bardzo wyraźna. Aby dało się ją rozpisać na głosy, dana ideologia musi być także, ze swej natury, bardzo niespójna i chaotyczna. Gdzież więc różnica?

Różnica polega na tym, że tam (na przykład w feminiźmie, czy w ogóle lewactwie) to jest niejako "luźna federacja" różnych poglądów różnych ludzi,  tutaj zaś jest to zasadniczo jedna ideologia, tyle że tak zawikłana, pokrętna i pełna przeciwieństw, że znajdzie się tam coś dla każdego, a na każdy atak można odpowiedzieć, że atakujący nie rozumie, albo że koncentruje się na sprawach nieistotnych.

Aż kusi mnie, żeby zająć się tymi poszczególnymi ideologiami i poznęcać nad nimi, ale nie dajmy się pokusom odciągać od naszego zasadniczego tematu! Zanim przejdę do następnego typu niewywrotnych teorii i niezatapialnych ideologii, powiem tylko, że te "rozpisane na głosy" ideologie od tych "wewnętrznie niespójnych" może dzielić to, że u jednych nie ma żadnej "świętej księgi" - uznanej przez wszystkich wyznawców i wyznaczającej kanon prawowierności, a u drugich jest.

To zasadniczo różnica pomiędzy "Nazywam się Marks i muszę wreszcie wymyślić jakiś 'marksizm", żeby dzieci mnie nie lekceważyły, a ta cycata wdowa z naprzeciwka...", i "Jaki tu jeszcze nabrzmiały problem mogłaby lewica wziąć na warsztat? Dola kobiety jeszcze chyba wolna... No to opracowujemy!" W tym drugim przypadku każdy sobie wymyśla własną mini-ideologię i te mini-ideologie otrzymują tylko wspólną nazwę i ew. placet jakiegoś Sanhedrynu czy innego Kominternu.

Oczywiście i tu i tam mogą występować - i rzeczywiście występują - heretycy, reformatorzy, nawołujący do powrotu do źródeł fundamentaliści, więc sprawa jest jeszcze o wiele bardziej skomplikowana. Nam jednak to na razie musi wystarczyć.

Teraz trzeci i ostatni typ niezatapialnej, gwałcącej Poppera ideologii, jaki udało mi się dotychczas odkryć. Metodę stosowaną tutaj nazwałem na własny użytek "Pudełkiem do pizzy". Za chwilę powinno się wyjaśnić dlaczego. Ta metoda - w odróżnieniu od dwóch poprzednich - jest już całkiem  wyrafinowana, przynajmniej w swych bardziej intelektualnych zastosowaniach. Do tego, choć stosowana często, dotąd wydaje się nie być rozpoznana i intelektualnie rozpracowana.

My, aby ją wreszcie rozpracować, dokonamy naukowego eksperymentu. (Łał!) Teraz będzie dokładny przepis. Odszukujemy tę ulotkę pizzerii "Lazzarone", co nam ją przedwczoraj wsadzili w drzwi, a my (z wrodzonej gamoniowatości) śmy ją gdzieś położyli, zamiast od razu wyrzucić. Odszukaliśmy. Brawo! Patrzymy. I co widzimy? "Kup pizzę, by ją zjeść! Dowóz za darmo w promieniu 30 km! Promocja: dwa kaparki w cenie jednego! Tylko do końca tygodnia" Niżej fajny obrazek przestawiający grupę młodych ludzi szczęśliwych jak w raju. Pod nim, bardzo dużymi literami: "Kup dwie 40-centymetrowe pizze, a dostaniesz pizzę o średnicy 5,5 cm całkiem za darmo!"

Dzwonimy i zamawiamy pizzę. W końcu ją nam dowożą. Zjadamy ją z pomocą sąsiada, którego żona wyszła dłuższy czas temu do koleżanki i on się boi sam w domu siedzieć. Pudełko zachowujemy! Pozbywamy się sąsiada, mówiąc mu, że zaraz może do nas wpaść jeden kaczysta. Papierową serwetkę, którą nam dali razem z pizzą, zachowujemy na jakąś uroczystą okazję. Ostatni rzut oka na logo firmy, napis "SMACZNEGO!" i uśmiechniętą buźkę. Potem serwetkę starannie składamy i chowamy do kredensu. Po czym robimy głęboki wdech, równie głęboki wydech... I rzucamy wszystko ze stołu, pozostawiając na nim jedynie nasz cenny nowy nabytek - pudełko od pizzy, cośmy ją przed chwilą z sąsiadem zjedli.

Pudełko leży na stole. Dmuchamy w jego kierunku. Potem mocniej. I jeszcze mocniej. Pudełko nadal leży (a przynajmniej powinno, jeśli prawa fizyki i konstrukcja pudełek do pizzy tam u was są podobne do tych tutaj). Trącamy pudełko palcem. Nadal nic się wielkiego nie dzieje - nadal leży, choć o parę centymetrów dalej. W końcu siadamy wygodnie i czekamy na jakieś niewielkie trzęsienie ziemi i niewielkie tornado. Chyba, że nam się bardzo spieszy - wtedy uznajemy pierwszy etap naszego eksperymentu za zakończony bez tej jego końcowej, opcjonalnej fazy.

Teraz wyciągamy z naszego eksperymentu częściowe wnioski. Myślimy, myślimy... I wychodzi nam, że pudełko od pizzy leżące sobie płasko ma naprawdę niezłą stabilność. Byle co go nie ruszy, nie mówiąc już - wywróci! Wszystko zatem jest z nim super? W zasadzie tak, ale... Przyznać to dość trudno, jednak dałoby się ewentualnie stwierdzić, że to pudełko ma niezbyt wielką wysokość... Czyli pod względem wysokości nie jest ono - w tym konkretnym położeniu - przesadnie ambitnym rozwiązaniem. Jednak, jako się ustaliło, stabilne i NIEWYWROTNE to ono z pewnością jest. I to się liczy!

Dobra, teraz druga faza eksperymentu. Stawiamy nasze pudełko na jego wąskim brzegu. Co widzimy? Od razu oczywiście serce nam się raduje, bowiem wysokość zwiększyła się niepomiernie i teraz jest to już naprawdę ambitna propozycja! Jak ze stabilnością? No więc... Prawdę mówiąc... Ze stabilnością, tak? Całym zdaniem? Ze stabilnością... To z nią jest tak... Że nie jest najlepiej... Może nie całkiem źle...

(Co wy mi tu Napierniczak* pieprzycie za głupoty?! Won komuchu z klasy i nie chcę cię więcej oglądać! Czy ktoś potrafi sensownie odpowiedzieć na to proste pytanie? Ty tam przerośnięty z wąsami też się zamknij! Nie jesteś mądrzejszy od Napierniczaka,. No więc? Tak, dziewczynka z trzeciej ławki?)

I tak sobie metodą dialektyczną ustalamy potrzebne nam fakty. Wychodzi nam, że postawione na swym wąskim brzegu pudełko od pizzy ma naprawdę ambitną wysokość, przy niewielkiej niestety stabilności, a położone na płask - wprost odwrotnie. Co z tego wynika dla naszego wywodu? Cała klasa myśli... Myśli... W końcu wspólnie dochodzimy do wniosku, że gdyby się udało zrobić tak, że gdy potrzeba nam wysokości, to mamy pudełko postawione na sztorc, a kiedy sprawą kluczową jest stabilność, to na płasko... No to wtedy mielibyśmy naprawdę fajne rozwiązanie. Prawda dzieci? (Ciebie z wąsem nie pytam! Zjeżdżaj komuchu z klasy, idź poszukać Napierniczaka, bo to dla ciebie w sam raz towarzystwo.)

A jak się powyższe ma do kwestii NIEWYWROTNYCH TEORII I NIEZATAPIALNYCH IDEOLOGII? Co bystrzejsi uczniowie mogą się już powoli zacząć domyślać, ale my, jako nauczyciel, musimy, siłą rzeczy, wiedzieć więcej. I wiemy. I ujawnimy to, Deo volente, w następnych odcinkach. A wy się w międzyczasie zastanówcie w domu, może razem posuniemy tę sprawę JESZCZE dalej.

---------------------------------------------------------------
* Przy okazji zwracam wszystkim uwagę, że Napierniczak jest MÓJ, MÓJ, TYLKO MÓJ I NIKOGO INNEGO! Mój ci on! Mam na niego patent, prawa autorskie i stoi za mną Prawo Przez duże P! Stanisław Michalkiewicz zawsze pisał nie "Napierniczak", ino "Napieralczak", a to jednak istotna różnica.


triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 25, 2009

Drobiazg który bym mógł zadedykować chłopysiom z KP(P), gdybym oczywiście...

... takim smętnym salonowym błaznom cokolwiek chciał dedykować. A idzie to tak:


Przez pokolenia chmary uczonych w piśmie przykrawały... fryzowały... naciągały... wyginały... doprawiały... przeżuwały, by potem wypluć i tym częstować swe ofiary... przetrawiały i wydalały, by potem wypluć i tym częstować swe ofiary... tłumaczyły... mataczyły... wyjaśniały... zaciemniały... heglizowały... stalinizowały... eurokomunizowały... żeniły raz to z tym, raz to z owym... oczywiście całkowicie świecko i postępowo... Co mianowicie?

MARKSIZM oczywiście... Cóż by innego? A po co one tak to...? A po to oczywiście, by stał się strawny i przyswajalny... Dla kogo lub czego? A dla przeciętnie wydolnego mózgu! Czyjego, jeśli można spytać? Najlepiej, choć nie koniecznie, chodziłoby o kogoś kto posiada umiejętność czytania i pisania, plus czterech działań arytmetycznych. Ale w ostateczności może być jakikolwiek.

Słabo to szło, choć kręciło się całą parą, sporo prac naukowych, popularnonaukowych i całkiem rozrywkowych powstało... Katedry, ordery, bajery, postępowe dupy, postępowe chłopięta (to o was mordeczki!). Aż w końcu ktoś zrozumiał, że to się po prostu nie da... No i doznał był oświecenia i postawił całą sprawę wreszcie jak należy - czyli na nogi. Niczym Marks Hegla, nie przymierzając. Zamiast podciągać marksizm do średnio wydolnego mózgu, trzeba - że też wcześniej śmy na to nie wpadli, towarzysze! - OBNIŻYĆ POZIOM wydolności przeciętnego mózgu do poziomu marksizmu! No przecież! Dlaczego tyle czasu to zajęło? Że spytam nieco gniewnie.

Jak pomyśleli, tak też i zrobili. Wzięli się za "edukację". A żeby niczego nie pozostawić odłogiem, wzięli się także za "kulturę", rozrywkę i za co się dało. Czego skutki mamy w "młodych wykształconych z wielkich miast", minister Hall, wykształciuchach, Unii Europejskiej... Co ja się zresztą będę wdawał w szczegółowe wyliczanki - każdy chyba sam widzi jak to się zgrabnie, z przekonaniem i skutecznie robi!

Tyko na co było tyle czekać towarzysze? Przecież Marks na pewno to gdzieś w swoich pismach już przewidział i zalecił, a wy co? Nie doczytali, tak? Następnym razem na ustnej naganie i samokrytyce się towarzysze nie - skoń - czy ! ! !

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 02, 2008

Krótka historia polityczna Zachodu - cz. 1

Parę tygodni temu opublikowałem tu tekst, w którym, jak sądzę, wykazałem, że na kształt stosunków społecznych i polityki wpływ co najmniej tak samo wielki jak ekonomia mają sprawy militarne. Teraz pójdę za ciosem i postaram się zrobić coś podobnego, od nieco innej strony. Chciałbym mianowicie wykazać, że na ekonomię ogromny wpływ ma władza...

Czyli coś dokładnie odwrotnie od tego, co mówi Marks, marksiści, i (co cholernie zabawne) wielu rzekomo hiper-prawicowych sierot po marksiźmie (i Oświeceniu), które nie potrafią inaczej, niż sprowadzać wszystkiego do ekonomii. (W dodatku skrajnie prymitywnie i bez sensu zrozumianej, co staram się właśnie wykazywać, także i w tym tekście.)


Wprowadzenie

Co to jest władza nie będziemy tu sobie wyjaśniać - ta sprawa, zależnie od naszego temperamentu i podejścia do intelektualnych kwestii, musi się nam wydać albo zbyt oczywistą, albo też zbyt skomplikowaną. Jednak kwestia tego co przesądza o tym, kto ma aktualnie władzę, wydaje mi się być w sam raz, by ją tu poruszyć, a do tego istotna. A więc, jak sądzę, dałoby się to z sensem ująć w ten sposób - co najmniej prowizorycznie, do czasu gdy znajdziemy lepszą odpowiedź - że władzę ma ta jednostka czy grupa, która dysponuje monopolem na pewne istotne zasoby.

Brzmi to dość uczenie, ale jak na razie niewiele wyjaśnia, zanim nie dojdziemy do tego, jakie to by mianowicie miały być zasoby. Ekonomiczne? Być może, ale w posiadaniu monopolu na zasoby ekonomiczne jest jeszcze zawsze kwestia dlaczego ktoś ma ten monopol - czyli po prostu brutalne pytanie o to, dlaczego ktoś inny mu tego zasobu nie odbiera? To już nie jest pytanie z zakresu ekonomii, w każdym razie na pewno nie ekonomii o której wszyscy dziś z takim zapałem rozprawiają.

Fakt, istnieje taka teoretyczna możliwość, iż ktoś jest powiedzmy genialnym wynalazcą, który potrafi tworzyć na zawołanie różne genialne rzeczy, których pragną inni ludzie, a których nikt inny dać im nie może... No i nie ma po prostu możliwości temu komuś tego jego osobistego zasobu odebrać, zaś on dzięki niemu posiada władzę co najmniej nad wszystkimi, który jego wynalazków pragną.

Jeśli zaś nad nimi, to przecież (choć to już znowu nie będzie ekonomia) może im rzec: "Idźcie i zmuście wszystkich żyjących na tej ziemi do posłuszeństwa wobec mnie! To znaczy wszystkich poza wami - wszystkich tych, którzy na urok moich wynalazków są (z jakichś dziwnych powodów) odporni i mogą bez nich żyć, że nie uznają mojej władzy, by z móc nich korzystać." No bo faktycznie, tych których ma w kieszeni z powodu apetytu na jego wynalazki zmuszać już innymi środkami przecież nie musi. Prawda?

Mogłoby tak być? Mogłoby, zgoda. I co na to powie ktoś, taki jak np. ja, kto na każdym kroku zwalcza panekonomizm polegający m.in. na wmawianiu ludziom, że to ekonomia o wszystkim decyduje, że tak naprawdę poza ekonomią niemal nic nie istnieje, i że mityczny "wolny rynek" to coś w rodzaju ulepszonej, "naukowej" Bożej opatrzności, która zawsze ma rację i zawsze prowadzi Ludzkość w kierunku Dobra, coraz większego i wspanialszego Postępu... Cóż więc ma do powiedzenia taki ktoś na temat tej   podstawy politycznej władzy? Zasadniczo przecież ekonomicznej, łał! Plus dla wolnorynkowców i marksistów!? Tak by się mogło zdawać, ale wątpię.

Powie taki ktoś, po pierwsze, że jeśli nie założymy, iż wszyscy ludzie dobrowolnie oddadzą się we władanie naszemu hipotetycznemu wynalazcy... Który zresztą nie musi być, ściśle biorąc, wynalazcą - może być np. artystą, masażystą, opowiadaczem kawałów, tancerką egzotyczną, trupą klaunów czy drużyną piłkarską... Chodzi po prostu o to, że ten ktoś, lub ta grupa, potrafi coś, czego nikt inny nie potrafi, a wielu innych ludzi bez tego czegoś nie potrafi żyć.

No i w porządku, polityki nie będzie, a tylko ekonomia - a więc np. żadnej przemocy czy groźby przemocy - pod warunkiem, że dosłownie wszyscy poddani naszych klaunów czy naszej Bambi od tańca egzotycznego na tyle te ich twory ducha kochają, że wolą je mieć, choćby nawet oznaczało to posłuszeństwo władzy, zamiast wolności. Przechodząc jednak od całkiem wyimaginowanych i, mówiąc łagodnie, skrajnie wysilonych (choć błyskotliwych) przykładów do realnego świata - zadajmy sobie pytanie jak często zdarzają się w realu tego właśnie typu sytuacje?

Czyli sytuacje, gdzie twórca (artysta, wynalazca, rzemieślnik, prostytutka itp.) ma nad ludźmi władzę tylko dlatego, że wolą oni dostęp do jego tworów od własnej wolności. Z tego co wiem, takich sytuacji w realu dotąd nie było, a nawet jeśli jakaś się kiedyś zdarzyła, to i tak nie ma to znaczenia wobec tysięcy i tysięcy sytuacji, gdy władza opiera się na czymś całkowicie innym, niż czyjeś unikalne twórcze zdolności. (Bo przecież nie mówimy teraz o zdolnościach politycznych! O tem ew. potem.)

Zakończę ten wywód stwierdzeniem, iż w mojej opinii trudno byłoby znaleźć inny, choćby całkowicie wyimaginowany, przykład, gdzie władza całkowicie i wyłącznie opiera się na ekonomii. Zgoda, ani marksiści ani ich późne pseudo-prawicowe wnuki tego akurat nie twierdzą, by się wyłącznie na niej, i to w tak prosty sposób opierała. Jednak sądzę, że dobrze się stało żeśmy sobie ten skrajny i akademicki przykład przeanalizowali, bo jakoś nikt inny tego chyba dotąd nie zrobił, a warto sobie raz na zawsze móc z przekonaniem powiedzieć, że żadna realna władza nie opiera się wyłącznie na ekonomii.

Co można ująć i na wiele innych fajnych sposobów, na przykład tak, że nie ma i być nie może ekonomii niezależnej od polityki... Czyli od władzy... Czyli od przemocy lub jej groźby... Z czego m.in. wynika, że tzw. "wolny rynek" jest albo całkiem abstrakcyjnym, akademickim pojęciem, albo też naprawdę nigdy nie jest "wolny". Bo nie jest nigdy wolny od zewnętrznych wpływów, a także, o czym tu nie mówimy, ale co jest z punktu widzenia władzy równie ważne, od wpływania na inne aspekty życia danej społeczności.

I to sprowadza całe pojęcie "wolnego rynku" do absurdu. Nawet decyzja władzy, by się "do wolnego rynku nie mieszać", także jest jej arbitralną decyzją, która, jako taka, może zasadniczo w dowolnym momencie być zmieniona. No a do tego sam fakt, że władza akurat decyduje się "do wolnego rynku nie mieszać", na zdrowy rozum oznacza, że jej się akurat w danym momencie ten "wolny rynek" opłaca. I TO nie jest już także kwestia ekonomiczna, tylko jak najbardziej polityczna - związana nie z "rynkiem" i jego rzekomymi "wiecznymi i niezmiennymi mechanizmami", tylko z całkiem konkretną decyzją konkretnej władzy, jak najbardziej doraźnej i zmiennej.

Deo volente c.d.n

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, kwietnia 10, 2008

Pieniądz, prasa, demokracja (czyli nowy kawałek Spenglera)

Oto fragment - moim zdaniem b. interesujący i nawet w pewnym sensie b. aktualny - z mojego największego faworyta, Oswalda Spenglera. ("Interesujący" o tyle, że daje się w miarę dobrze zrozumieć wyrwany z całości, ponieważ CAŁA ta książka jest interesująca, i więcej! Największy problem z tymi moimi tłumaczeniami jest taki, żeby wybrać coś, co da się w miarę zrozumieć wyrwane z kontekstu.)

To moje tłumaczenie (z angielskiego autoryzowanego przekładu) jest dość miejscami luźne i nie pretenduje do filologicznej ścisłości, ale merytorycznie jest oczywiście maksymalnie wierne. Podzieliłem też ten fragment na mniejsze akapity aby zwiększyć czytelność na ekranie. Wszystkie przypisy, gdzie nie jest podane inaczej, są moje własne.

Chodzi tu o czasy rozpoczynające się od tego, co w naszej europejskiej historii określa się mianem Oświecenia.


Wtedy i od tego momentu zaczyna oddziaływać jeszcze inny element, który nie występował w konfliktach Frondy(1) (łącznie z angielską rewolucją(2)), który w każdej Cywilizacji(3) odnajdujemy pod innymi pogardliwymi nazwami - motłoch, dregs, canaille, mob, Pöbel - jednak zawsze z tymi samymi potężnymi konotacjami. W wielkich miastach, które teraz jako jedyne wypowiadają decydujące słowa - reszta kraju może teraz co najwyżej przyjąć lub odrzucić fakty dokonane, jak czego dowodzi nasz osiemnasty wiek(4) - cała masa wykorzenionych elementów ludności stoi poza wszelkimi społecznymi więziami.

Nie czują się oni związani ani z którymś ze stanów, ani z klasą związaną z wykonywanym zawodem, ani nawet z prawdziwą klasą pracującą, choć są zmuszeni do pracy. Elementy ściągnięte ze wszystkich klas i życiowych sytuacji należą do niego instynktownie - wykorzenione chłopstwo, literaci, zrujnowani biznesmeni, oraz przede wszystkim (jak to wiek Catyliny ukazuje z przerażającą wyrazistością) wykolejona szlachta. Ich siła znacznie przekracza ich liczbę, ponieważ zawsze są na miejscu, zawsze gotowi w momencie wielkich decyzji, gotowi na wszystko, pozbawieni wszelkiego szacunku dla porządku, choćby tylko porządku rewolucyjnej partii.

To z ich powodu wydarzenia nabierają destrukcyjnej siły odróżniającej francuską rewolucję od angielskiej i okres drugich tyranów od pierwszych(5). Burżuazja patrzy na te masy z niepokojem, defensywnie, oraz stara się od nich odseparować - to właśnie defensywnemu aktowi tego rodzaju z 13 Vendémiaire zawdzięcza swoje wyniesienie Napoleon. Jednak pod presją faktów ta przegroda nie wytrzymuje. Za każdym razem, gdy burżuazja rzuca na wagę przeciw starszym stanom swą wątłą wagę i agresywność - wątłą pod względem względnej liczebności i wątłą z powodu tego, że wewnętrzna spójność w każdym momencie jest zagrożona - ta masa wciskała się w jej szeregi, wychodziła na czoło, udzielała większości energii dającej zwycięstwo, i bardzo często potrafiła zabezpieczyć zdobytą pozycję dla siebie - nierzadko przy dalszym idealistycznym poparciu wykształconych, którzy zostali intelektualnie zafascynowani, albo materialnym wsparciu sił finansowych, starających się odwrócić niebezpieczeństwo od siebie w kierunku szlachty i kleru.

Jest jeszcze inny aspekt, który w tej epoce uzyskuje znaczenie - po raz pierwszy abstrakcyjne prawdy starają się interweniować w świecie faktów. [ _ _ _ ]

Mimo wszystko, historyczna rola wielkich koncepcji danej Cywilizacji jest całkiem inna od tego, co prezentowały one w umysłach ideologów, którzy je stworzyli. Efekt prawdy(6) jest zawsze całkiem inny od jej tendencji. W świecie faktów prawdy są jedynie środkami, skutecznymi o tyle, o ile dominują umysły i w ten sposób określają działania. Ich historyczne znaczenie nie jest określone tym, czy są głębokie, prawidłowe, czy choćby logiczne, a jedynie przez to, czy przemawiają. Widzimy to w określeniu "szlagwort" ("catchword", "Schlagwort"). To co niektóre symbole, żywo odczuwane, oznaczają dla religii młodej Kultury - Grób Chrystusa dla krzyżowca, substancja Chrystusa w czasach soboru nicejskiego - to samo dwa czy trzy dźwięki sugestywnych słów oznaczają dla każdej rewolucji w epoce Cywilizacji.

Tylko te szlagworty są faktami - reszta filozoficznych czy socjologicznych systemów, z których się wzięły, nie ma znaczenia w historii. Jednak jako szlagworty mają one przez około dwa stulecia pierwszorzędną siłę, większą nawet od pulsowania krwi, która petryfikującym świecie rozległych miast zaczyna martwieć.

Jednak zmysł krytyczny to tylko jedna z dwóch tendencji wyłaniających się spośród chaotycznej masy nie-stanu. Wraz z abstrakcyjnymi ideami, abstrakcyjny pieniądz - pieniądz oddzielone od pierwotnych wartości ziemi i kraju (poza wielkimi miastami)(7), wraz z działalnością banków, pojawia się jako siła polityczna. Te dwie rzeczy są ściśle pokrewne i nierozdzielne - dawna opozycja pomiędzy księdzem i szlachcicem trwa, równie ostra jak zawsze, w burżuazyjnej atmosferze i miejskim otoczeniu.

Z tych dwóch rzeczy, co więcej, to pieniądz, będący czystym faktem, ujawnia się jako bezwarunkowo wyższy w stosunku do idealnych prawd, które, w kategoriach świata faktów, istnieją jedynie jako szlagworty, jako środki. Jeśli przez "demokrację" określamy formę, którą trzeci stan pragnie nadać całemu publicznemu życiu, trzeba stwierdzić, że demokracja i plutokracja to ta sama rzecz w dwóch aspektach - pragnienia i rzeczywistości, teorii i praktyki, wiedzy i działania.

Jest tragiczną komedią desperackiej walki wszystkich naprawiaczy świata i nauczycieli wolności przeciw pieniądzowi, że ipso facto pomagają oni mu działać skuteczniej. Szacunek dla wielkiej liczby - wyrażony w zasadach równości wszystkich, praw naturalnych, oraz powszechnego głosowania - jest tak samo klasowym ideałem ludzi pozbawionych klasy(8), jak wolność wyrażania opinii (a szczególnie wolność prasy). To są ideały, ale rzeczywistość wolności opinii publicznej zawiera przygotowywanie opinii, które kosztuje pieniądze. Tak więc wolność prasy pociąga za sobą kwestię posiadania prasy, co z kolei jest sprawą pieniędzy.

Wraz z powszechnym głosowaniem pojawia się walka o głosy, w którym ten kto płaci kobziarza, decyduje do będzie grane. Reprezentanci ideałów patrzą jedynie na jedną stronę, podczas gdy reprezentanci pieniądza działają na drugiej. Ideały liberalizmu i socjalizmu są wprawiane w skuteczny ruch jedynie przez pieniądze. To ekwici, partia wielkiego kapitału, uczynili ludowy ruch Tyberiusza Gracchusa w ogóle możliwym, a kiedy ta część reform, która była dla nich korzystna, została przeprowadzona, wycofali się i ruch upadł.

Cezar i Crassus finansowali ruch Catyliny, kierując go przeciw partii senatorskiej, zamiast przeciw własności. W Anglii znaczący polityk już w roku 1700 wyraził to jako: "na giełdzie handluje się zarówno głosami jak i akcjami, cena zaś głosu jest równie dobrze znana, jak cena akra ziemi".

Kiedy wieści o Waterloo osiągnęły Paryż, cena francuskich akcji rządowych wzrosła(9) - jakobini zniszczyli dawne zobowiązania wynikające z pochodzenia, emancypując w ten sposób pieniądz, teraz wystąpił on jako właściciel ziemski.(10) Nie ma ruchu proletariackiego, nawet komunistycznego, który by nie działał w interesie pieniądza, w kierunku wskazanym przez pieniądz, i przez czas dozwolony przez pieniądz. To zaś odbywa się podczas gdy idealiści wśród leaderów nie mają o tym fakcie najmniejszego pojęcia.(11)

Intelekt odrzuca, pieniądz kieruje - tak to przebiega w każdym ostatnim akcie dramatu Kultury, kiedy megalopolis stało się panem całej reszty. I intelekt w zasadzie nie ma powodu do narzekań. W końcu naprawdę odniósł swoje zwycięstwo - konkretnie w swej własnej domenie prawd, domenie książek i ideałów nie z tego świata. Jego idee stały się czczonymi świętościami z nadejściem Cywilizacji. Jednak pieniądz zwycięża, dokładnie przez te same idee, w swojej sferze - która jest jedynie z tego świata.


(1) U Spenglera "Fronda" to nie tylko ta oryginalna siedemnastowieczna francuska, ale wszelkie podobnego typu zjawiska w "analogicznych" okresach wszystkich Kultur. W innych europejskich krajach, jak Anglia czy Cesarstwo, też wedle Spenglera były w tym samym mniej więcej czasie "Frondy", oparte na podobnych mechanizmach i angażujące "te same" klasy społeczne, choć różnie zakończone.

(2) Lata 1640-1660.

(3) Cywilizacja to w terminologii Spenglera późna, nieorganiczna i zasadniczo schyłkowa faza, przychodząca po Kulturze.


(4) [_ _ _] Jest materialistycznym nonsensem mówienie w taki sposób o ekonomicznych przyczynach rewolucji. Nawet chłopstwu powodziło się lepiej, niż w większości innych krajów, a w każdym razie nie wśród niego się to zaczęło. Katastrofa rozpoczęła się wśród ludzi wykształconych wszystkich klas - wśród arystokracji i wysokich duchownych nawet wcześniej, niż wśród wysokiej burżuazji, ponieważ pierwsze Zgromadzenie Notabli (1787) ujawniło możliwość radykalnego przekształcenia formy rządu zgodnie z klasowymi pragnieniami. (przypis Spenglera)

(5) Bezpośrednio odnosi się to do Kultury "apollińskiej" czyli grecko-rzymskiej, ale ma odpowiedniki we wszystkich innych Kulturach, łącznie z naszą. Pierwsi tyrani to u Greków i Rzymian ok. roku 500 przed Chrystusem, poprzedzali rządy oligarchii. Drudzy to faceci w rodzaju Alkibiadesa, Lysandra, Dionysiosa I czy Agathoklesa, lata mniej więcej 450-350 przed Chrystusem. W naszej Kulturze to by byli np. Robespierre, Napoleon, czy Wellington.

(6) "Prawda""] oznacza tu abstrakcyjną, wyrozumowaną, rzekomo wieczną i niezmienną "prawdę". W odróżnieniu od "faktów", które są jakie są i nie pretendują do absolutnej i wiecznej prawdziwości. To dość fenomenologiczne rozróżnienie, na którym poniekąd jest zbudowana książka Spenglera. Moim zdaniem bardzo celne i płodne rozróżnienie.

(7) W angielskiej wersji, którą tłumaczyłem to jest po prostu "values of the land", zaś land to ziemia, ale także kraj. Kraj zaś to m.in. przeciwieństwo wielkiego miasta. Więc to jest bardziej skomplikowane zdanie, niż się może wydawać, tym bardziej, jeśli nie zna się całości książki, jednak kiedy się zna, to ma głęboki sens.

(8) W sensie takim, jak marksistowski. Przynajmniej przede wszystkim. Inne konotacje to bonus.

(9) Z drugiej strony kanału, dobrze znany jest fakt, że fortuna Rothschildów ufundowana została na dramatycznej grze na zmiennych informacjach z frontu w Belgii.
(przypis Spenglera).

W drugiej fazie francusko-niemieckiej wojny w 1870-71, bankierzy we Frankfurcie przejęli udziały w długach upłynnionych przez francuski Rząd Obrony Narodowej. (przypis tłumacza książki z niemieckiego na angielski).

(10) Jednak nawet w czasie Terroru w środku Paryża kwitł przybytek Dr. Belhomme, gdzie członkowie najwyższej arystokracji jedli, pili i tańczyli całkiem poza niebezpieczeństwem, jak długo mogli płacić (przypis Spenglera, za G. Lenotrem, skądinąd też jednym z moich ulubieńców).

(11) Wielki ruch posługujący się szlagwortami Marksa nie poddał przedsiębiorcy władzy robotnika, tylko ich obu poddał władzy giełdy.
(przypis Spenglera).

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 23, 2007

Intelektualna tandeta lewactwa czyli tow. Amin

Płacąc wczoraj rachunek za komórkę wpadłem do EMPiK'u żeby sobie coś sensownego kupić do przeczytania. Niemal wszystko sensowne, co mieli, ja już wcześniej drogą kupna nabyłem, więc wydałem kilkadziesiąt złociszy na intelektualne płody lewaków. Żeby się najpierw zadziwić i nacieszyć ich mądrością, a potem oczywiście i tak ordynarnie im przykopać, bo taką dostałem rolę we wszechświatowym spisku moherów i oszołomów.

Kupiłem sobie między innym niewielką książeczkę niejakiego Amira Amina pod tytułem "Wirus liberalizmu". Wydawnictwo "Książka i Prasa", ta nazwa nie wiem czy ewokuje u mnie jakieś wspomnienia głębi PRL'u, w każdym razie brzmi naprawdę postępowo. Jeszcze większe wrażenie robi informacja dyskretnie, ale w widoczny sposób wydrukowana na samej górze - że jest to "biblioteka Le Monde diplomatique". (Tak to mniej więcej było sformatowane, jak tutaj widać.)

A więc nie tylko po francusku, czyli kultura do potęgi, wersal i prof. Geremek, ale nawet dla wykształciucha na co dzień mówiącego językiem l'Humanité, książeczka wydana w ramach "świata dyplomatycznego", bo tak to się dosłownie tłumaczy, to musi być coś nawet ponad codzienny wstępniak w ulubionej gazetce! Mam już zresztą inną książkę wydaną u nas przez tych "światowych dyplomatów" i też jest obłędna, bo aktualizuje i czyni niesamowite wygibasy ze starym dobrym Karolem Marksem za pomocą psychoanalizy i przedziwnych słownych sztuczek.

Sprawa to niby znana, każdy kto nadstawia ucha na odgłosy dobiegające z lewej strony, wie że tym się oni dzisiaj zajmują... W końcu klasy robotniczej nie ma zbyt wiele, a ta co jest z uporem lewicowych naprawiaczy świata ignoruje, żeby nie powiedzieć brutalniej. Ale wiedzieć to jedno, a zobaczyć takie coś na własne oczy, to jednak robi wrażenie, proszę mi wierzyć!

Ta książczynka, którą nabyłem wczoraj na przeczytanie - jeśli się w ogóle doczeka - będzie musiała chyba dość długo poczekać, ale i tak już mnie żebra bolą ze śmiechu, po przeczytaniu paru stron wstępu do niej, autorstwa towarzysza Wielgusa (?) Przemysława. Czego w tym wstępie nie ma! Na przykład tak chytre propagandowe chwyty, że nawet w telewizyjnych reklamach dezodorantów jeszcze do tego poziomu nie doszli. Duża część tego to odwieczne erystyczne tricki marksistów, które przypominam sobie z tych wszystkich kursów "Propedeutyki marksizmu leninizmu" (czy jak to się tam zwało w różnych okresach), w których, jako człek kształcuny, byłem zmuszony uczestniczyć w poprzedniej epoce (i nie mówię o IV RP.)

Mamy więc ten odwieczny, odkryty podobno przez Marksa, konflikt między pracą a kapitałem... Pan Amin także go dostrzega, to się nie zmieniło. I tak samo jak pamiętam z tamtych kursów, konflikt ten nie nazywa się u niego "konfliktem", ino "sprzecznością". Prawda, że to całkiem inaczej brzmi? Konflikt, mógłby ktoś mniej światły powiedzieć, to rzecz w miarę normalna, ten konflikt - apage Satanas! - teoretycznie kapitalizm mógłby wygrać, w końcu ma na to tak cirka about 50% szansy.

Ale "sprzeczność" to już całkiem co innego - TEGO się nie da przetrzymać. Cóż z tego, że chodzi o konflikt, jeśli nam słowo "sprzeczność" bardziej pasuje? Szczególnie, że to jest "sprzeczność w łonie kapitalizmu" Wow! Okazuje się jednak, że Amin nie we wszystkim zgadza się z Marksem, a nawet... Ludzie o słabszych sercach proszeni są przerwać czytanie! Już przerwali? No to jedziemy dalej...

Pan (czy raczej "towarzysz") Amin nie we wszystkim zgadza się z Marksem, a nawet... z Leninem! Nie uważa na przykład, by imperializm był naprawdę ostatnią fazą kapitalizmu. Śmiała teza, nieprawdaż? Dowodem na to... Ludzie o sercach średniej klasy, a właściwie wszyscy poza Supermenem i Terminatorem, proszeni są o zaprzestanie czytania! To naprawdę może się dla Was źle skończyć! Już? No to dalszy ciąg wyłącznie dla Supermena i Terminatora...

Dowodem na to, jest - słuchajcie Supermen i Terminator! - fakt, że "słowo [imperializm] przeżywa dziś swój renesans w wypowiedziach prominentnych przedstawicieli intelektualnego zaplecza ekipy prezydenta George'a W. Busha, ale też w Europie". Co "zdaje się potwierdzać", zdaniem autora przedmowy, "tezy Amina". (Bez "towarzysza", widać są na ty.)

Ponieważ mówię jedynie dosłownie paru stronach przedmowy, więc na zakończenie podam jeszcze kilka zabawnych moim zdaniem sformułowań, z których jedne wyglądają mi na umysłowe mętniactwo, inne zaś na rozbrajająco chytre chwyty propagandowe. Nie wykluczam też, iż w każdym z nich oba te zjawiska występują jednocześnie, w różnych proporcjach.

Cholernie mi się na przykład podoba stwierdzenie, że "cośtam cośtam na globalnym Południu". Południe z dużej litery, zwracam uwagę, a więc chodzi tu nie tyle o kierunki świata, tylko o POSTĘPOWOŚĆ. To Południe, z tego co zrozumiałem, jest biedne, a więc słuszne i lewica nie spocznie, aż... Nie wiem dokładnie co, ale jakoś się z nimi zjednoczy, czy coś.

Do tego nie jest to "południe globu", tylko "globalne Południe" - prawda, że to całkiem inaczej brzmi? Ja to rozumiem tak, że Ameryka jest wprawdzie imperialna (i to bardzo brzydko), ale zaściankowa, zaś Południe jest... Nie tyle zaściankowe, bo to by nie było fajne, ale... Jakieś takie sielskie, ale ZA TO GLOBALNE! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Inna sprawa, która mnie zachwyciła, jest chyba dowodem na to, że autor przedmowy ma refleks i zdążył już się dogłębnie przejąć ideami premiera Tuska. Mówi bowiem iż, "ble ble ble stanowi rację bytu każdego projektu politycznego, który chciałby uchodzić za lewicowy". Patrzcie Supermen, i Terminator też - nie jest ważne, czy on lewicowy jest, czy on chciałby nim być... Ważne jest ZA CO ON BY CHCIAŁ UCHODZIĆ! To się liczy. Niech mnie kule biją, jeśli to nie jest tuskizm w najczystszej postaci! I wraca do nas, może nie od razu z Jamajki, ale w każdym razie z Paryża, to też nienajgorzej.

Towarzysz Amin, który z Egiptu, jak się dowiadujemy, uciekł ratując skórę do USA, aby je teraz obalać, jest w ogóle, jak wynika z przedmowy, mistrzem wyrażania prawd głębokich w sposób lapidarny. No bo jak inaczej zrozumieć takie zdanko? "Proces narastania polaryzacji w skali globalnej stanowi dla egipskiego autora główny powód oceny kapitalizmu, który zawarł on w tytule jednej ze swych książek". Rozumiecie Wy moje supermeny, dlaczego więc ten towarzysz w ogóle pisze jakieś książki, skoro wszystko, co w nich istotne potrafi zawrzeć w samych tytułach? Ja nie rozumiem. Fakt, nie jestem "egipskim autorem", więc nie mam w dorobku piramid i kalendarza wylewów Nilu, co zdaniem autora przedmowy Wielgusa Przemysława powinno sprawić, że padnę przed nim na twarz czyniąc to, co starożytni nazywali proskynesis.

A w ogóle, gdyby ktoś do tego miejsca doczytał i jeszcze nie umarł na serce, to mam do zakomunikowania radosną wiadomość. Taką mianowicie, że kapitalizm wprawdzie jest w głębokim kryzysie, "o czym świadczy rosnący w zastraszającym tempie deficyt USA w handlu zagranicznym" ("w zastraszającym tempie"? a dla kogo ono jest takie zastraszające? dla tow. tow. Aminów i Wielgusów tego świata? dziwne!), mimo to ma się on, jak wynika z przedmowy, świetnie i nic nie wskazuje na jego upadek. Co oczywiście nie cieszy ani autora, ani przedmówcy - stąd ten "kryzys" - ale "kryzys" w normalnym rozumieniu tego słowa, i dla normalnych ludzi, to jednak chyba nie jest.

Nie uważajmy jednak tow. przedmówcy za jakiegoś fanatyka, opętanego dziką antyamerykańską fobią. Tak nie jest, a dowodem na to fakt, że częstuje on nas, dość niespodziewanie, i nieco ni w pięć ni w dziewięć, zwrotem last but not least. Jeśli TO nie jest tolerancja wobec the American way of life, to już naprawdę nie mam pojęcia co nią jest!

A więc - moi ewentualni jeszcze nieumarli z przerażenia Czytelnicy - nie ma się co bać tow. Amina, nie ma się co na niego boczyć! Jeśli nie możecie studiować go na Sorbonie, to tow. Wielgus przybliży Wam go w przystępny i miły sposób. Przyswoicie sobie i będziecie wszystko dokładnie wiedzieć - co jest co, jak jest i jak będzie. A przy okazji nauczycie się języka - a nie mówię przecież o francuskim, więc się nie bać! - dzięki któremu Wasza codzienna lektura "Gazety Wyborczej" przy porannej kawusi stanie się jeszcze przyjemniejsza i bardziej owocna.

Nie będą Wam się już wtedy tłukły po głowach jakieś kontrrewolucyjne wątpliwości, na przykład takie, czy jak czegoś bardzo nie lubimy, ale to coś świetnie się trzyma i stale rozrasta, to odpowiednie jest dla tej sytuacji określenie "kryzys". Jeśli w tytule stoi "kryzys" - albo powiedzmy "wirus", też mało sympatyczne słowo - to porządny wykształciuch rozumie "kryzys" i "wirus", nie zadając durnych i wywrotowych pytań. Spocznij, wolno palić!

Marks wprawdzie tego nie wiedział, ale dopiero psychoanaliza, oraz egipski autor Amin i tow. Wielgus, uczynili z niego... Jak to było w "Międzynarodówce"? "Ruszaaaaajmy cośtam cośtam cooooośtam, dziś niczym jutro wszystkim myyyyyyyyyy!" I tak trzymać tawariszczi!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, listopada 01, 2007

Wymądrzanie się Pana Tygrysa na tematy mniej lub bardziej doraźne

Niejaki Boni donosił na swych przyjaciół z podziemia do SB, więc teraz ma za swe winy odpokutować praca na rzecz nas wszystkich na ministerialnym stolcu. Szkoda, że w podobny sposób nie potraktowano np. Hitlera. Choć tamten za swe winy musiałby chyba zostać od razu absolutnym władcą... I to nie jednego państwa, ale przynajmniej dwudziestu!

Zaraz... Czy on przypadkiem czymś właśnie takim nie był??!

* * * * *

Można albo być liberałem, albo mieć elementarne pojęcie o ludzkiej naturze, motywach powodujących ludźmi i realnych społecznych mechanizmach. Trzeciej możliwości nie ma, chyba że mówimy o liberaliźmie udawanym, np. typu złodziejski liberalizm Herr Tuska i jego wesołej gromadki. (Choć też nie sądzę, by oni takie rzeczy wiedzieli.)

Gdyby udało się wyjaśnić liberałowi, w jaki to sposób przez całą długą przecież historię ludzkości, zachowały się w niej takie, mało sprzyjające przeżyciu i osobistemu sukcesowi, cechy, jak altruizm, zdolność do poświęceń, ba - nawet zwykła uczciwość i prawdomówność! - to albo nasz liberał przestałby wierzyć w swoje mrzonki, albo po prostu oznaczałoby to, że nic nie zrozumiał.

* * * * *

Wszystkie te posiadające rzekomo receptę na uszczęśliwienie ludzkości ideologie dają się w sumie w dość prosty sposób poklasyfikować:

Rozwalamy co jest i tworzymy raj na ziemi...
  • za pomocą metafizyki "przekutej w czyn" - ortodoksyjny marksizm i jego późne "rewizjonistyczne" avatary;
  • opierając się na naszej niezłomnej wierze w ludzką małość, tchórzostwo, pragnienie przede wszystkim bezpieczeństwa lub choćby jego złudzenia, bierność... - socjaldemokracja;
  • zdobywamy władzę, opierając się na dyscyplinie i spójności naszej fanatycznej grupy, naszym najskuteczniejszym środkiem infiltracja... potem stosujemy przede wszystkim przemoc, nie stroniąc jednak od dosłownie wszystkich przydatnych metod, z kłamstwem na skalę kosmiczną na czele - bolszewizm (czyli komunizm w wersji leninowsko-stalinowskiej);
  • opierając się na ludzkiej chciwości, konformiźmie, żądzy blichtru i wszelkich nowości, śmieciowej rozrywce, powszechnej szkolnej (choć nie tylko) indoktrynacji, narzucanych z góry "intelektualnych" (i wszelkich innych) modach... - realny liberalizm (większość z tych metod jest także z powodzeniem stosowana przez socjaldemokrację, która jest w sumie bardzo blisko z realnym liberalizmem spokrewniona, na co zresztą wskazuje także i znaczenie słowa "liberalizm" w Ameryce);
  • opierając się na wierze, iż, paradoksalnie, prawda mogąca ludzkość zbawić, jest TAK PROSTA, że niedostrzegalna dla hoi polloi - liberalny rewizjonizm np. Korwina-Mikke (choć naprawdę nie sądzę, by sam prorok miał na te tematy aż tak prymitywny pogląd, jednak jego wierni wyznawcy z pewnością mają).
Nie ma w tej klasyfikacji wszystkich znanych w historii, lub choćby w ostatnich dziesięcioleciach, systemów politycznych. Po pierwsze dlatego, że to ad hoc uczyniony zapis czegoś, co mi przed chwilą przyszło do głowy, a nie teza doktorska. Po drugie dlatego, że np. faszyzm (żaden) jak mi się wydaje (nie jestem aż wielkim znawcą, ale jakieś pojęcie mam) nie miał aż tak ambitnych celów, jak tworzenie raju na ziemi. A w każdym razie tego akurat celu nie miał.

Faszyzm chciał w jakiś sposób "zoptymalizować" własne społeczeństwo, i sporo by można dyskutować, w jakim stopniu mu się to udało, w jakim zaś nie, oraz dlaczego tak i dlaczego nie. Co do nazizmu zaś... Nie, zbyt nie znoszę Niemców, by w ogóle chcieć to w tej chwili dyskutować! Zresztą w sumie zbyt mało wiem, a teren jest, z wielu względów, paskudnie śliski.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.