Pokazywanie postów oznaczonych etykietą model małosygnałowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą model małosygnałowy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, czerwca 03, 2012

Metarozważania (część 1, niewykluczone że jedyna)

Miałem kiedyś znajomka (nie pytajcie co się z nim stało, to niezwykle smutna historia!), z którym, gdzie się tylko dało, doszukiwaliśmy się wszystkich możliwych pięter metapoziomów i na tych piętrach wszystko sobie analizowaliśmy. Co to jest "metapoziom" pytacie? No więc, moje słodkie niedouczki...

"Meta" to mniej więcej "ponad", z greki. Przykład? Więc powiedzmy, że mamy powiedzmy film, i tam się nagle nam pokazuje jak się ten właśnie film kręci(ło). Albo słynny starożytny "paradoks o kłamcy" (Kreteńczyku zresztą), który mówi, że kłamie. Kłamie zatem, czy nie? Nie da się tego rozstrzygnąć, ponieważ tutaj mamy niejako dwa poziomy logiki, z których ten wyższy - czyli informacja, że każdy Kreteńczyk zawsze kłamie - jest "ponad", tą kwestą, czy on akurat kłamie w chwili, kiedy mówi że kłamie. W dodatku każde rozstrzygnięcie natychmiast wpływa na ten drugi poziom, przez co neguje ten, na którym było to rozstrzygnięcie... Przerzutnik astabilny po prostu, mówiąc elektroniką cyfrową.

Czyli jest sobie to "meta" i coś z tym trzeba zrobić. Odwołanie się do metalogiki jest metodą zrobienia w tym jakiegoś tam porządku, na ile to w ogóle możliwe. (Nie wiem, czy jakoś inaczej też do tego dzisiaj się podchodzi, ale tutaj to "meta" jest dość oczywiste, w postaci akurat metalogiki.) Czyli "meta" to będzie na przykład "logika logiki" (metalogika), "taktyka taktyki" (o której sobie zresztą zaraz porozmawiamy), "opowieść o opowieści", "prawo prawa", "miłość miłości"...

I co tam jeszcze dałoby się na takiej zasadzie wymyślić. Rozumiecie? (Kto jeszcze nie rozumiał, bo przed resztą chylę czoła i stukam obcasami.) Jak pomyślicie, jak się rozejrzycie, to co bystrzejszy z was, jeśli nie żyje całkiem w jakiejś głuszy, znajdzie sobie jeszcze nieco takich przykładów. I z grubsza (a więcej nam nie potrzeba) zrozumie o co tutaj z tym "meta" chodzi.

To meta jest naprawdę ciekawą sprawą, która się wiążę z całą masą różnych rzeczy. Jedne pradawne, tajemnicze i owiane mgłą, jak powiedzmy Hegel z jego dialektyką... Że: "Teza plus antyteza równa się synteza". Co wcale nie jest takie głupie, sam Hegel zresztą też, choć trzeba mu przyznać, że jego historiozofia to już sprawa co najmniej na pograniczu jakiejś nowej religii.

Ciekawa rzecz, krótko mówiąc - i wcale nie tak durna, jak nam to wielu wmawia... Akurat najczęściej jakby liberałowie różnej maści nam to wmawiają, którzy - no patrz pani, pani Popiołkowa, co za paradoks! - sami raz po raz próbują tego Hegla z jego quasi-religijną historiozofią przejąć... No bo czymże w końcu jest ten słynny "koniec historii", który nam ów zamerykanizowany Japończyk wykrakał, jeśli nie chęcią przejęcia heglizmu i uwieńczenia go pokraczną wisienką na torcie?

Poziomy meta potrafią także mieć związek ze sprawami bardziej konkretnymi, czasem nawet całkiem bieżącymi. I zastosowanie w ich analizowaniu także potrafi to podejście "meta" mieć. Na przykład mnie od stuleci pasjonują takie sytuacje, kiedy jest walka, i jedna strona jakoś zdobywa taką specyficzną, i na tyle dużą, przewagę, że ta druga strona, co by nie zrobiła, albo jakby nic nie zrobiła, to i tak przegra.

Niestety, poza ew. sportem, gdzie to jest sprawa dość dla mnie neutralna (no, chyba że się akurat kulam z Danielem, mistrzem Polski, ale w końcu to tylko trening), gdzie nie spojrzę, w takiej polityce, a o nią przecież nam najbardziej niestety chodzi, owo fascynujące zjawisko gra przeciw nam, stawiając nas w naprawdę nieprzyjemnej i słabą rokującej nadzieję sytuacji.

Przykład? Proszę - pierwszy, który mi do głowy przychodzi. Mamy więc Unię Ojro, i mamy tzw. kryzys, tak? Tej Unii, ale przede wszystkim - w tym sensie, że jego lud zauważa, i że o nim trąbią media - ekonomiczny. No i jest ogromna szansa, że ten kryzys jednak o wiele bardziej osłabi europejski lud, mówiąc wprost proli, niż ojrobiurokrację i cały ten... Interes, że tak to eufemistycznie wyrażę (żeby np. nie obrażać pań kurw). Ten "europejski".

Tak więc jeśli kryzys się rozszaleje i potrwa długo, to Unia się wzmocni. Kosztem proli, czyli ludu, oczywiście. No a jeśli ekonomia by w Unii kwitła? Albo - żeby już całkiem nie fantazjować - jeśli się za parę lat TROCHĘ i NA JAKIŚ CZAS poprawi? To co wtedy? Wtedy oczywiście Unia też się wzmocni, a prole zostaną dodatkowo wzięte za ryje.

Aż do momentu, kiedy zostanie osiągnięta jakaś tam masa krytyczna i całkiem nie będzie już rytualnych "demokratycznych" tańców, zaklinana duchów na temat wolności takiej czy owakiej, a "prawa człowieka" będą oznaczały DOKŁADNIE to, co poprzedniego dnia ustali jakiś Naczelny Ubek (już są Komisarze, prawda?), czy jakieś zbiorowe gremium, zależnie jak się to tam im NA GÓRZE ułoży.

Jeśli mam w tym rację, to widać tu właśnie, iż chwyt jaki unijna biurokracja, i co tam jeszcze, ma taki fajny chwyt założony prolom, ludowi Europy, plemionom mniej wartościowym i bez ratunku skażonym zboczeniami, jak heteroseksualizm, czy jak to nazwiemy, że ci ani pisną, co by nie uczynili! Tak?

Oczywiście zawsze, mniej lub bardziej teoretycznie, istnieje szansa, że nagle coś się posypie i ten chwyt - a raczej ta sytuacja, w której jedna strona wygrywa na wszystkie strony, jakie by ("małosygnałowe") okoliczności nie były, i co by ofiara nie zrobiła - przestanie funkcjonować. To jest zagadnienie związane z MODELEM MAŁOSYGNAŁOWYM, o którym sobie już parę razy tutaj rozmawialiśmy.

I z "teorią katastrof " też zresztą, bo przecież przejście od modelu małosygnałowego, gdzie sobie możemy sprawę dość ściśle analizować, do wielkosygnałowego, gdzie już nic nie wiemy - poza tym, że na pewno nie będzie lekko ani słodko - to, w tym matematycznym sensie, właśnie "katastrofa".

Jest to coś z inżynierskiej teorii sygnałów, ale funkcjonuje w wielu różnych kontekstach, na przykład w tym. Albo kiedy mamy przez dwóch noblistów w ekonomii genialnie wyliczone wzory pozwalające na zarabianie bez przerwy na funduszu hedgingowym, a potem jednak okazuje się, że tak gwałtowne zmiany, jakich "w ogóle nie należało się, zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, spodziewać", jednak nastąpiły i wszystko się wali na mordę.

Tyle że, o ile można się cieszyć kiedy takim noblistom i jakimś hiper-bogatym macherom się zawali i stracą  forsę, to jednak z Unią nie jest tak słodko, bo biedne prole zapewne dostaną w pupę o wiele bardziej od "elit", i po paru dniach, góra, poproszą każdego dostępnego pociotka Barroso czy Cohn-Bendita, żeby nimi rządzili, "bo tak dalej już się nie da". (Na przykład w roli Udzielnych Monarchów z Bożej Łaski - czemu nie, skoro by to sprawiło masę radości Wielomskim i Korwinom tego świata?)

Cały ten powyższy wątek wynikł, pobocznie niejako, z tego, że nie chcę tutaj snuć przygnębiających opowieści, więc o ew., mniej lub bardziej teoretycznej, szansie na zawalenie się tego czegoś, chciałem wspomnieć, ale potem jednak poczułem się zmuszony to osłabić i uwarunkować. No bo, niestety, jak rzekł jeden mądry gość: "Optymizm jest tchórzostwem". I, niestety, wciąż pozostaje.

Dowcip z niniejszym tekstem polega na tym, że - taki ogólny i filozoficzny, jak on jest - zainspirowany został najczystszej wody BIĘŻĄCZKĄ, a mianowicie wizytą rosyjskich kibiców na na tym tam kopanym Ojro, i, niestety, automatycznie niejako, w naszym nieszczęsnym kraju, a raczej w tym, co nam jeszcze z niego zostało. A jeszcze konkretniej zainspirowany on został tekstem Coryllusa, który np. tutaj: http://nicek.info/2012/06/02/znieczulanie-kokieteria/.

Jest to dobry i sensowny tekst, stanowiący poza tym radykalną przeciwwagę, żeby to tak określić, dla tych wszystkich alarmów związanych ze wspomnianą przyjacielską wizytą, które się przez sieć przetoczyły. Nie żeby tamte ponure przepowiednie nie mogły się (niestety) sprawdzić, ale głos w przeciwną stronę jest cenny. A do tego głos sensowny.

Coryllus twierdzi, że nic strasznego - przynajmniej w tym sensie, którego się tylu spodziewa - się nie wydarzy, a "tylko" ów fakt, że ruscy, po których spodziewanmy się najgorszego, będą się zachowywać dziwnie przyzwoicie, zostanie skutecznie propagandowo wykorzystany przez obecnie nam miłościwie panującą ekipę... Sami wiecie. A to się przecież też da łatwo osiągnąć, skoro tych ruskich kibiców zachowanie zależy jedynie od rozkazu Putina.

A że ta ekipa, która nas miłościwie gnębi, rabuje i sprzedaje w niewolę obcych, to przecież także ruskie sługusy - może nie wyłącznie ruskie, ale coraz jakby bardziej - więc koło się elegancko zamyka... I tak czy tak jesteśmy w ryżej dupie. Tego akurat Coryllus tak wprost nie mówi, to mówię ja, ale chyba wniosek jest uprawniony.

Więc jest tak, że na obie strony, jeśli ja mam tu rację, znowu wygrywają ruscy. A z nimi Tuski i to wszystko co tak kochamy. A przegrywamy my, Polska i... Sami wiecie - to co zawsze jakoś przegrywa. Czyli co my tu mamy? Czyż nie taką właśnie "meta-sytuację", o jakiej sobie na początku, abstrakcyjnie i na wysokim stopniu ogólności, rozmawialiśmy? Mnie się wydaje, że to właśnie coś takiego tu mamy!

Z czego by z kolei wynikało, że przyszłe (da Bóg!) nasze elity powinny chyba się wysilić, żeby być w stanie aż tak filozoficznie na różne konkretne sytuacje spojrzeć, bo niestety, bez tego, w naszej niewesołej sytuacji, chyba się nie da. Nie mam żadnych konkretnych pomysłów na to, jak rozkołysać tym @#$% interesem, tak żeby z modelu MAŁOSYGNAŁOWEGO zrobił się WIELKOSYGNAŁOWY, a przy tym żebyśmy my sami od tego nie zdechli, jako pierwsi...

Żebyśmy nie ucierpieli bardziej od wroga, a przecież "zanim gruby schudnie, chudego diabli wezmą" (jak uczy chyba Fredro ustami Pana Jowialskiego). A my właśnie przecież ten chudy! No ale, choć konkretnych pomysłów nie mam, to i tak filozofowanie tego typu, jaki ja tu wam, ludzie (prole kochane, bracia i siostry!) serwuję, i tak wydaje mi się mieć stosunkowo spore, w porównaniu z innymi propozycjami innych ludzi, które ja znam, szanse. (Bo np. meta-poziomy i wielkosygnałowość to w niektórych kontekstach, dwie strony tej samej monety. A co najmniej sprawy pokrewne. I wytrenowany rozum przydaje się do obu.)

Tak więc, kochane współ-prole, zachęcam was do przemyślenia poruszonych tu kwestii, z meta-poziomami i meta-analizami włącznie, a może nawet i na czele!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

wtorek, lutego 15, 2011

Niebieski Ober-Zając i źwierzęta (bajka afrykańska), część 1

Gdzieś w połowie wschodniego wybrzeża Afryki leży spora Wyspa, zaludniona przez sporą ilość źwierząt, z których spora część to zające. Teraz tych zajęcy jest tam już i tak o wiele mniej, ale nie tak dawno temu zające na Wyspie po prostu dominowały.

Nie tylko było ich o wiele wiecej, niż wszelkich innych źwierząt, ale także one tam po prostu rządziły, kontrolowały, które źwierzęta mogą na ich Wyspę przybyć, które mogą na niej żyć, i jak się tam mają zachowywać... To zaś, że muszą szanować pierwotnych, zajęczych mieszkańców, było, w tamtych zamierzchłych czasach, samo przez się oczywiste.

Potrafiły nawet (a wciąż mówimy o tych niezwykłych zającach) - a rzecz to przecież dla tego gatunku gatunku niesłychana! - zbierać się w duże grupy, uzbroić w maczugi i zaatakować inne źwierzęta, także o wiele od zająca większe, także te uzbrojone w kły i pazury... I mimo to, nasze dzielne zające potrafiły takie źwierzęta zabijać, albo wypędzić z Wyspy... Potrafiły także, jako się rzekło, pilnie i skutecznie strzec do Wyspy dostępu, z którego uczyniły wyjątkowy przywilej, o którym marzyły wszystkie inne źwierzęta - od mini-ryjówek, po słonie i nosorożce.

Oczywiście ten, niemal rajski, stan nie mógł trwać wiecznie. Entropia czuwa i rośnie, tak więc z czasem na Wyspie było coraz więcej różnych innych źwierząt, a pozycja "społeczna" naszych dzielnych i zacnych zajęcy stopniowo spadała. Początkowo trudno to nawet było zauważyć, ale po dziesięcioleciach, a w końcu i wiekach, status owych źwierząt - z absolutnie dominującego - stał się bliski statusowi pariasów. (Z domieszką wioskowego głupka.)

Nie jest naszym celem przedstawianie Czytelnikowi naukowej pracy na temat historii owego - nie bójmy się tego słowa! - Zajęczego Imperium, ale może nie od rzeczy będzie tu krótko nadmienić, że wszystko to zaczęło się zapewne od tego, że Władcy poszczególnych zajęczych Plemion zaczęli dość masowo sprowadzać na swoje tereny hieny, których zadaniem miało być przede wszyszkim oskubywanie szeregowych zajęcy.

Dlaczego Władcom zależało na skubaniu swych "obywateli"? Otóż z tej wyskubanej zajęczej sierści pewne, przyuczone do tego i nie mające innego wyjścia, zające robiły dla Władców kołdry, które potem ci z zyskiem eksportowali, a zysk obracali na paciorki i perkaliki, którymi coraz łatwiej mogli potem zwabiać nowe hieny... I tak to się wszystko kręciło. Kręciło się, przynajmniej do czasu, kiedy przestał to być "model małosygnałowy" (czytać Pana Tygrysa!), a "ilość", zgodnie z niezłomną zasadą dialektyki, "przeszła w jakość".

A wtedy już nie tylko, coraz liczniejsze i coraz bardziej pewne siebie, hieny masowo przybywały na ową rajską Wyspę, ale i inne źwierzęta. Inne od zajęcy i od nich zdecydowanie różne, a nawet diametralnie.

Żwierzęta, z których większość, tak się dziwne złożyło, była od zajęcy większa, potężniejsza, agresywniejsza... I które się zdaniem, czy dobrem, dotychczasowych gospodarzy Wyspy absolutnie już nie przejmowały... W które te nowoprzybyłe źwierzęta (jak to ładnie mówią Szwedzi, a w każdym razie polska tam emigracja) struntały i... Z każdym rokiem spychając zające na pozycje klasy podludzi. Czy może raczej podźwierząt.

Zostawmy jednak na boku Historię, jak i Filozofię, ponieważ naszym celem  tutaj jest przedstawienie spraw AKTUALNYCH. Po prostu, jako Ludzie Rozumni, wybieramy Przyszłość - bo jakie też REALNE znaczenie ma jej (wyrodna, przyrodnia, choć przecież i nieodrodna) siostra Przeszłość?

Nie... Jednak musimy jeszcze trochę o Przeszłości (tej przez "e"), ponieważ tam właśnie znajduje się pewne Coś, które musimy sobie dokładnie powiedzieć, zanim rozpoczniemy na serio snucie naszej Historii. To coś, to Niebieski Ober-Zając...

Wszystkie owe opisywane tu wcześniej przewagi dzielnych zajęcy (a także to, że cudownie wprost śpiewały na wiele głosów, same sobie pisząc owe piosenki) mogły się (istnieją w każdym razie takie naukowe hipotezy) wiązać z faktem, że zające na Wyspie miały swoją specjalną wiarę - wiarę w Niebieskiego Ober-Zająca (dalej NOZ). Traktowały zające tę swoją wiarę niezwykle wprost poważnie, przynajmniej początkowo. Ów mityczny, bowiem nikt go nigdy na własne oczy nie widział, NOZ był nieskończenie potężny, nieskończenie mądry, nieskończenie dobry... Ale także niesamowicie groźny, kiedy ktoś mu robił wbrew.

Stał ponad wszystkimi Władcami zajęczych plemion, a w każdym razie żaden Władca nie ośmieliłby się, w tamtych czasach, głośno stwierdzić, że że się NOZ'em nie przejmuje, że go nie czci, że nie jest On absolutnie ze wszystkich najważniejszą Sprawą na całej Wyspie. Potem to się zaczęło zmieniać.

Jak tam z tym było, tak i było - nie nam o tym wyrokować - ale nasza właściwa Historia rozpoczyna się od poinformowania Cię, Ukochany Czytelniku, o tym, że oto, w czasach całkiem już niedawnych, kiedy to na Wyspie dominowały hieny, szakale... Nie zaś, jak kiedyś, zające... Hieny, szakale, oraz wszelka inna zajęcy nie lubiąca... Zającami gardząca...

I się nimi żywiąca, w sensie konsumpcji... Ale mimo to na tę strawę - nie mówic już o zamym zjawisku Zającowatości - plująca Fauna. (O tym zaś, jaki owa Fauna miała stosunek do wiary w NOZ, o samym NOZ'ie nawet nie wspominając, nawet nie chcemy tu - My Autor - mówić! Stosunek ten był, mówiąc bardzo już eufemistycznie, marny.)

I żył w tamtych (całkiem niedawnych, jako się rzekło) czasach na Wyspie pewien młody zajączek o dźwięcznym imieniu Nicek...

c.d.n. (Deo, oczywiście, volente)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, sierpnia 29, 2007

Liberalnych rewizjonistów model małosygnałowy

"Nie istnieje polityka liberalna, a tylko liberalna krytyka polityki", powiedział Carl Schmitt i było to tyleż celne, co dla liberałów mało pochlebne. Podchodząc do tej sprawy od drugiej strony, można by stwierdzić, że dla człowieka sensownego i mającego pojęcie o czym mówi - czyli z definicji nie liberała - krytyka, sensie wykazywania jego braków, jakiegokolwiek funkcjonującego systemu politycznego nie jest wcale łatwa, ani w wielu przypadkach specjalnie owocna. Dlaczego?

Ponieważ każdy realnie istniejący system polityczny tworzy po pewnym okresie swego istnienia sytuację, która do niego pasuje i której zmiana wymagałaby nie tylko rewolucji w sensie gwałtownego (niekoniecznie krwawego, choć z dużym prawdopodobieństwem tak, bo tak te rzeczy się dzieją) przewrotu, ale też żmudnego i dość długotrwałego budowania czegoś nowego na jego miejsce.

Weźmy na przykład to, co ja nazywam realnym liberalizmem. Czyli po prostu system panujący w całej zachodniej Europie co najmniej od wojny, natomiast w Ameryce (plus Australii i Nowej Zelandii) jeszcze dłużej. Nie jestem nim aż tak zachwycony, jak by tego pragnęli światli obrońcy praw człowieka oddelegowani przez swych ukrytych w cieniu mocodawców na "liberalno-prawicowe" pozycje. Jest w tych krajach i w tym systemie masa rzeczy, które ewidentnie z niego właśnie wynikają, i nie są wcale czymś, o czym by można było z zachwytem pisać do domu z kolonii (letniej, kolonializm zostawmy sobie na sezon ogórkowy).

Nie da się jednak ukryć, że wszystkie systemowe zmiany, jakie można by tam teoretycznie wprowadzić, będą albo oparte na czymś, co w teorii sygnałów nazywa się "modelem małosygnałowym", albo też spowodują zawalenie się całego systemu. Który w końcu jakoś przecież działa i naprawdę rozsądny człowiek nie może stwierdzić, że coś, co sobie wykombinował na jego miejsce, będzie z pewnością lepsze. A tym bardziej nie może ignorować kosztów takiej hipotetycznej rewolucji.

Wyjaśnijmy sobie może, co to jest ten model małosygnałowy. Więc chodzi o to, że jak mamy całą masę współzależnych parametrów, to nie da się w praktyce dokładnie przewidzieć, co będzie, jeśli zmienimy jeden z nich (nie mówiąc już o sytuacji, gdybyśmy zmienili od razu kilka). Wynika to z faktu, że parametr A wpływa na sporą spośród ilość pozostałych parametrów (jeśli nie wszystkie), a więc na przykład na parametr B, którego zależność od A nas interesuje, ale także na parametry C i D, każdy z których z kolei wpływa na parametr A i na na parametr B, a najprawdopodobniej i na sporo innych, które też z kolei wpływają... Już chyba z grubsza wiadomo, w czym leży problem i jak jest trudny do rozwiązania.

Jak się ten powszechnie występujący problem praktycznie rozwiązuje? Na przykład w radiotechnice? Zakłada się, że wszystkie parametry nie są zależne od naszego A, który zamierzamy zmieniać, a jest od niego zależny tylko parametr B, którego wartość nas interesuje. (Ekstrapolacja, interpolacja, i te rzeczy, dla nas tu bez znaczenia.) Takie założenie ma sens i stanowi niezłe przybliżenie rzeczywistości, ale jedynie w sytuacji, gdy zmiany parametru A i wynikające z tego zmiany parametru B będą dostatecznie małe. Stąd nazwa "model małosygnałowy".

Co ma do polityki i liberalizmu model sygnałowy, spyta ktoś? Otóż moim zdaniem sporo. Na przykład ci, których ja nazywam liberalnymi rewizjonistami, stosują sobie do woli i bez krępacji taki model sygnałowy do "poprawiania" dotychczasowych, realnie mimo wszystko, w odróżnieniu od ich rojeń, istniejących systemów społeczno-politycznych. Tutaj sobie wprowadzą jakąś zmianę, przeważnie zmniejszenie władzy państwa z jednoczesną "budową społeczeństwa obywatelskiego", tutaj jakąś inną..

Nie troszcząc się wcale o to, że w takim systemie, jak społeczeństwo czy państwo, wszystko jest ze wszystkim powiązane, więc jedna istotna zmiana powoduje tysiące innych zmian, z których sporo może też być istotnymi i zmieniać stan całego systemu. Wszystko oczywiście w imię "prawdziwego liberalizmu", którego dotąd nigdzie nie było. (Ciekawe swoją drogą dlaczego?) Ale być powinien, a nawet musi! Tak nam mówią.

Oczywiście, gdyby te postulowane zmiany były naprawdę niewielkie, nie byłoby może wielkiego problemu. Można by to uznać za posłużenie się uprawnionym modelem małosygnałowym. Tyle, że co to za pomysł, żeby zmiany postulowane przez ludzi znających wszystkie tajemnice świata i niecierpliwie przebierających nóżkami, by je najdalej od jutra wprowadzić w życie, miały być niewielkie!? Jasne, że mają być jak największe, po prostu OGROMNE!

I tutaj napotykamy interesujące podobieństwo, a jednocześnie różnicę, z postawą lewactwa. Takiego oficjalnego, z otwartą przyłbicą, marzącego o nowym człowieku i nowym, opartym na lepszych, nigdy jeszcze nie wprowadzonych w życie zasadach społeczeństwie. Ci, jeśli nawet przeważnie o żadnym modelu małosygnałowym nie słyszeli, z całą świadomością, czy może należałoby powiedzieć - wiedzeni klasowym instynktem - pragną właśnie tak pomerdać parametrem A, a przy okazji każdym innym parametrem, do którego uda im się dorwać, by cały model, zdecydowanie przestając być małosygnałowy, dostał szału i się rozpadł. A jeśli zmiany parametrów dokonano nie tylko w modelu, ale także w tym, co jest przezeń opisywane, to całkiem prawdopodobne, że to coś także się rozpadnie. Nie da się w każdym razie tego wykluczyć.

Oczywiście, lewacy nie mają pojęcia, ani jak będzie wyglądało załamanie się tego istniejącego systemu, który tak im się nie podoba - i którego największą wadą jest w ich oczach bez wątpienia to, że realnie istnieje! Tym bardziej nie mają pojęcia o tym, jak będzie wyglądało to, co pozostanie, czy też powstanie, już po tym załamaniu. Mogą sobie mówić, że oni będą na to mieli wielki wpływ, ale podejrzewam, iż co mniej upośledzeni umysłowo spośród nich mają co do tego spore wątpliwości, zdając sobie sprawę, że tu się po prostu kompletnie nie da niczego przewidzieć, a oni sami też najprawdopodobniej zostaną przez "historię" zmieceni w niebyt.

Tyle, że im to widać specjalnie nie przeszkadza, a w każdym razie godzą się z tym zagrożeniem, uważając, że jest dla nich mniej groźnie i zapewne mniej upokarzające, niż dalsze istnienie tego, co jest. Czyli naszego w sumie świata, mimo wszystkich durnych i paskudnych rzeczy, które w nim są, i których sporą część zawdzięczamy przecież właśnie im - lewakom - a także różnym innym mędrkom z pieprzem w tyłku i chronicznym swędzeniem kory mózgowej. Inaczej niż "konserwatywny liberał", który wyobraża sobie - ba, pewien jest! - że nawet jak będzie katastrofa, to on właśnie wyjdzie z niej królem i będzie liberalnie, zamordystycznie, absolutnie panował nad wielkim połciem ziemskiego globu.

Jeśli ten tekst wydał się komuś obroną liberalizmu, to co mogę na to powiedzieć... W porównaniu z lewactwem może zgoda, liberalizm jest mniej wariacki. Liberalizm jest jak neuroza, podczas gdy lewactwo to schizofrenia, tak bym to przystępnie określił. To drugie jest o wiele poważniejszą sprawą, nie ulega wątpliwości, ale pisanie do domu "droga mamo, jestem ciężkim neurotykiem", także nie wydaje mi się celem wartym osiągania.

Można by tutaj także przywołać kwestię konserwatyzmu, z którego wynika pewien przynajmniej szacunek dla realnie istniejących systemów społeczno-politycznych, o ile nie robią rzeczy wstrętnych i bezcelowych, jak wypuszczanie ludzi przez komin, ludożerstwo traktowanego, jako elitarna rozkosz gastronomiczna, czy przymus spontanicznego chodzenia na czyny społeczne i pochody pierwszomajowe. Zostawmy jednak tę sprawę na uboczu, bo i tak mamy o czym rozmawiać.

Jeśli zdaję sobie sprawę, że ewentualne wyjście z systemu realnego liberalizmu to sprawa ciężka, ryzykowna i niepewna, nie oznacza to jednak, bym, po pierwsze, nie sądził, że sam się całkiem niedługo może zawalić, a po drugie, że nie warto się zacząć wyplątywać z kłamstw, które nam - dobrodusznie albo większą lub mniejszą przemocą - wpoił i ciągle nadal wpaja. O ile system, który stworzył ma przynajmniej tę zaletę, że (dotychczas) działa, zaś alternatywy dla niego nie widać. Z różnych zresztą przyczyn, nie zawsze tak naturalnych i oczywistych, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać.

Bo najgorszym aspektem liberalizmu, że powtórzę wcześniej wyrażoną myśl, nie jest to, jaki na jego podstawie powstał system, tylko to, że filtruje rzeczywistość, która do nas dociera, i czyni to coraz bardziej zajadle i coraz bardziej skutecznie z każdym niemal dniem. Nie wszystko są to oczywiście po prostu kłamstwa, czy choćby propaganda, zgoda! Jest tam wiele uproszczeń i wiele złudzeń, często złudzeń humanitarnych i płynących z głębi wrażliwego serduszka tego czy innego przyjaciela całej ludzkości. Są to jednak i tak kłamstwa, uproszczenia i złudzenia. Wynikające, żeby wrócić na zakończenie do terminologii nauk mniej więcej ścisłych, z nieadekwatnego i trywialnie uproszczonego modelu stosowanego przezeń do opisu ludzkiego życia, ludzkiej psychiki i mechanizmów społecznych.

Deo volente, poświęcę tym sprawom jeszcze sporo miejsca i czasu. Na razie mamy całkiem długi tekst, więc kończę, zachęcając wszystkich, którzy doczytali do końca, do zainteresowania się dziełem Roberta Ardreya, a najambitniejszych i o najmniejszej stosunkowo dysleksji, także dziełem Oswalda Spenglera (ale w pełnej wersji). Nie, żeby nie istniała masa innych świetnych rzeczy, wartych przeczytania i mogących stanowić odtrutkę na kłamstwa, którym jesteśmy karmieni w pewnym sensie już od Oświecenia (choć Oświecenie nie było oczywiście czymś jednoznacznie negatywnym, tego wcale nie twierdzę) - po prostu te rzeczy są naprawdę znakomitą odtrutką, a Ardrey jest nawet dostępny w sieci za darmo. Można sobie poszukać linków i, jak ktoś chce, także cytatów i moich komentarzy na tym blogu.

Dodam jeszcze, że jeśli ktoś po moim poprzednim wpisie uznał, że uznałem potworność swych dotychczasowych błędów i teraz na liberałów nastał tutaj okres ochronny... Albo jeszcze lepiej - że że będę ich okadzał mirrą, namaszczał wonnym olejkiem, nosił (co chudszych) na rękach, lulał do snu i oganiał od much - to odpowiedzieć mogę na to jedynie takim oto okrzykiem: "Pieszczoty z liberałami? Tak, niech będzie, ale tylko od wielkiego święta!"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.