Pokazywanie postów oznaczonych etykietą proto-totalitaryzm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą proto-totalitaryzm. Pokaż wszystkie posty

wtorek, lipca 26, 2011

Skorpion, żaba i minuta ciszy

Któryś z Ezopów tego świata, możliwe że ten pierwszy i oryginalny, opowiada taką historię:

Skorpion prosi żabę, żeby wzięła go na grzbiet i pomogła przeprawić przez rzekę. Żaba ma uzasadnione wątpliwości. Skorpion klaruje jej, że przecież nie umie pływać i gdyby żabę użądlił, to sam zaraz utonie. W końcu żaba się zgadza. Płyną, płyną, aż na samym środku rzeki skorpion wbija swe śmiercionośne żądło w kark żaby. Ta woła magna voce: "Jak to, przecież obiecałeś?!" Na co skorpion: "Naprawdę bardzo mi przykro, ale taka jest moja natura i nie mogłem się powstrzymać!"

Jakiś zaś człek, nie pamiętam już który, ale z tych, których kiedyś widać uznawałem za autorytet w dziedzinie znajomości ludzkiej natury (Napek Bonaparte? La Rochefoucauld?) stwierdził był coś w tym duchu, że: "Człowiek może robić rzeczy sprzeczne z rozsądkiem, przyzwoitością, własnym interesem, ale nigdy sprzeczne z jego własną naturą".

Co wyjaśnia, jak sądzę (gdyby ktoś jeszcze sam z siebie nie wiedział), dlaczego Putin postępuje zgodnie ze swoją naturą, dlaczego zgodnie ze swoją, z kolei, naturą postępują Tuski tego świata... Dlaczego zgodnie ze swoją naturą postępuje lewak, członek sekty korwinian (albo po tym Korwinie sierota), standardowy prawicowy bloger...

Wsie w mieście! (A i na WSI nierzadko, gdzie ZSL pod ksywą PSL, i nie tylko.) Inaczej po prostu nie mogą, choćby i mieli pójść na dno razem z tą biedną, niewinną żabą! (Czy kogo tam sobie na prom rzeczny wybrali.) Wsie w mieście po prostu! Albo prawie.

Oczywiście człek o dobrym sercu - nie socjopata, ino nabrzmiały humanizmem niemal aż do pęknięcia i zalania nim całej (ach!) Ludzkości (o skorpionach nie zapominając, bo na pewno miały ciężkie dzieciństwo) - nie dostrzegł by w tym, co teraz powiem, nic zabawnego, tylko by płakał i zawodził. Że: "Ach, tyle niewinnych istnień! Zły człowiek, brzydki! Zboczeniec, szaleniec, zbrodniarz i nienormalny! Nie lubię go, fuj!"

Rzucanie tego typu obelg bardzo, jak uczy doświadczenie, pomaga tego typu ludziom jakoś się pogodzić z przykrymi faktami. A dla tych ludzi wszystko niemal jest przykrym faktem - z wyjątkiem postępów europejskiej integracji i paru tego typu jasnych punktów.

Kiedy jakaś szmirowata piosenkareczka, wylansowana przez macherów w celu wyciągnięcia z durnej młodzieży, która przeważnie muzyki w życiu w ogóle nie usłyszała, na wódkę i kokainę, przeniesie się na łono Abrahama - tego typu ludzie urządzają jej rozdzierające serce pożegnania, zarówno w realu, jak i wirtualnie, także na prawicowych blogach, czemu nie! A zanim przestaną płakać i zawodzić, media i macherzy postarają się dostarczyć im nowego tego typu przeżycia - i tak apiat'!

Trzęsienie ziemi gdzieśtam! Gdzieś pociąg wpadł na drzewo, palmę zresztą! Kolejny zarabiający miliony, nie wiadomo za co, szmirus zaćpał się na śmierć! Od razu stosowny płacz. Płacz i chóralne zawodzenie. Potem jednak, jeśli sprawa jest w jakimkolwiek choćby stopniu polityczna, dzieją się ciekawe rzeczy.

Otóż ci sami ludzie, zapominając już niemal całkiem o płaczu, o zawodzeniu, zaczynają nawoływać do "niegrania trupami", "nieżerowania na trumnach", "niewykorzystywania tragedii" i "niedzielenia, kiedy wszyscy musimy się przecież połączyć". No bo ktoś śmiał się zastanawiać, jak to naprawdę było. I czy komuś potężnemu bardzo się nie opłacało do tego doprowadzić. Czyż może być WIĘKSZA ZBRODNIA?

I to jest takie właśnie zabawne, że najpierw mamy ten szok (o szoku już mówiłem? no to teraz mówię) i zawodzenie (bo każdy z nas przecież nieśmiertelny i nikt nigdy nie umarł, co dopiero w jakimś wypadku, jeśli media tego nie roztrąbią!), a po jakimś czasie - kiedy niektórzy, zamiast jak należy płakać, okazywać szok i zawodzić - próbują dojść (w przypadku wydarzeń nieco choćby związanych z polityką) do jakichś wniosków...

W rodzaju: "kto winien? kto nie dopilnował? kto dokonał i po co? kto "z naszych" mu na to pozwolił i dlaczego?" - zaczynają o tych trumnach, nieżerowaniu, nekrofilii (o, tego jeszcze nie było!) i czym tam jeszcze. Sami zresztą wiecie. No bo przyzwoity obywatel nad takimi sprawami się nie zastanawia - co innego oszołom, eurosceptyk, czy inny moher!

Przyzwoity obywatel zawodzi, płacze, jest zaszokowany, powtarza: "Jak oni mogli, jak oni mogli!"... I rozgląda się za jakimś moherem, żeby mu zaraz wyrazić obrzydzenie jego obrzydliwą, włochatą i w ogóle, postawą. Przyzwoity obywatel... Ale zaraz, żeby nie było - nie obywatel w jakimś tam wstecznym sensie, że on się poczuwa do swojego państwa (fuj!) narodowego (FUUUUUJJJ!)... Tylko taki nowoczesny, europejski i globalny. To jest chyba jasne?

No to dla niego szczytowym wydarzeniem sezonu jest zawsze minuta ciszy i on w ogóle skrycie marzy, żeby takie minuty ciszy były codziennie, trwały co najmniej po parę godzin, a jeśli ktoś wtedy nie jest wystarczająco cichy i/lub nie ma wystarczająco zbolałej i zszokowanej (złem tego świata) miny, to powinna interweniować policja, Interpol, wspólna europejska armia (a jak jej jeszcze nie ma, to niech poprosi Putina o pomoc).

Te minuty ciszy to w ogóle zjawisko, w którym, jak w kropli wody tego tam Holendra, żyją i żrą drug druga całe światy, wszechświaty nawet! To coś takiego, jak to co rzekł był kiedyś Flaubert, że mianowicie: "Życie wszy, należycie opisane, może być ciekawsze od życia Aleksandra Wielkiego". W takich minutach ciszy jak w soczewce skupiają się wszelkie zjawiska, wszelkie tendencje, wszelkie trendy...

Jak w pryzmacie, światło rozczepia się na tęczowe kolorki (co za piękna symbolika, przecież tęczowość to odwieczny symbol spółdzielczości!)... Ach! (Omal nie zapomnieliśmy o "ach!", blisko było!). Minuty ciszy to taka... Jak się nazywa ten drapieżny kwiatek, co pożera owady? Rzężączka? No to właśnie. To taka rzężączka. Łagodnie przykleja, czy tam łapie włochatymi łapkami, a potem sobie delikatniutko wciąga i pożera.

To tak jak anakonda, która jak połyka cielaka, to na tej zasadzie, że działa jak zawór - taki od dętki rowerowej, tylko większy. W jedną stronę, do środka znaczy, idzie, a w drugą za cholerę! Tak samo z wszelkimi "dniami bez" - bez papierosa, bez samochodu, bez opowiadania kawałów o Tusku, bez słuchania Radia Maryja, bez jedzenia (kryzys gospodarczy i cośtam w rogu Afryki!), czy oddychania (powłoka ozonowa!).

Nie ma na to żadnej ustawy, nikt obywatelowi niby niczego nie zakazuje, nie nakazuje, nie przykazuje... Ale niechby taki spróbował się nie dostosować! Niechby tak wszedł z papierosem w paszczy do takiego urzędu! Mówię o czasach, kiedy jeszcze w ogóle - poza "dniami bez papierosa" - palenie było w urzędach możliwe, jak jeszcze parę lat temu. Teraz nie jest i zastanawiam się, czy jedno nie wiąże się jakoś z drugim, czy jedno z drugiego nie wynika?

Ale to by było granie trumnami, żerowanie, dzielenie i jątrzenie, więc sobie odpuszczę. Po co mi kłopoty? No właśnie - powracając... Ktoś wchodzi z papierosem w zębach i co? No, na pewno miałby jakieś nieprzyjemności. Co do tego z pewnością wszyscy się zgodzą. (Poza oczywiście tymi, z którymi nie rozmawiamy.) No i albo by je przełknął, a peta i tak musiałby się pozbyć, albo by zaczął się pieniaczyć.

Co robi nasza kochana Władza, kiedy ktoś się pieniaczy? Też się zaczyna pieniaczyć, choć oczywiście w przypadku Władzy to nie jest pieniaczenie, tylko coś zasługującego na bez porównania szlachetniejszą nazwę. No i dla nas wszystkich dobra, oczywiście. Dobrze pojętego, ma się rozumieć!

Podsumowując, powiem, że gdyby ktoś miał naprawdę, realnie zacząć walczyć z tym totalitaryzmem, które nas, dzień po dniu, milimetr po milimetrze, obkleja swą cuchnącą śliną i połyka... Nie mówię o strzelaniu, tylko o jakimś w ogóle stawianiu oporu i śladowej choćby trosce o swoją godność i resztki wolności...

To powinien zacząć od tych wszystkich kurewskich "dni bez czegoś tam"! Potem zaś powinien się wziąć za minuty ciszy. (Które, nawiasem mówiąc, są już transmitowane w telewizjach INNYCH KRAJÓW! Oczywiście w przypadku słusznych minut ciszy, nie w przypadku np., podejrzanej co najmniej, śmierci polskiego Prezydenta jakiś czas temu.)

Potem ewentualnie możemy pogadać o następnych etapach naszej walki - naszej uzasadnionej samoobrony przed tym wszystkim, co nas teraz, za przyczyną różnych ludzi, różnych organizacji i różnych sił, zalewa. A co każdy w miarę normalny człowiek sprzed choćby pięćdziesięciu lat, nie mówiąc już, że każdy uczestnik desantu w Normandii, Bitwy o Anglię, czy Powstania Warszawskiego itp. itd., uznałby skrajne skurwianie, skrajne niewolenie... Za coś z czym po prostu nie sposób się pogodzić, co wcale nie jest jakościowo lepsze od bolszewizmu, czy powiedzmy nazizmu.

Jednak zacznijmy najpierw choćby zastanawiać się nad tym wszystkim, za czym - przynajmniej oficjalnie - nie stoją jeszcze żadne międzynarodowe trybunały, żadne NATO, żaden Układ Warszawski (czy jak się to teraz wabi), żadne wspólne europejskie siły zbrojne, żadne choćby ustawy sejmu III RP. Po prostu ktoś sobie coś raczył wymyślić - "dla dobra nas wszystkich" oczywiście - więc musimy się dostosować.

Ja tu akurat na plagę lewackich trolli nie cierpię (ciekawe dlaczego?), ale na zakończenie odpowiem na jeden hipotetyczny zarzut z ich strony - taki mianowicie, że "w czym jest gorsza minuta ciszy, czy dzień bez papierosa, od powiedzmy stawania na baczność, kiedy się słyszy hymn, i innnych tego typu zachowań, np. związanych z flagą czy herbem?"

"To bardzo dobre pytanie", żeby zacytować klasyka, ale odpowiedź, jak sądzę, jest jeszcze lepsza. Nie, żebym był jakimś szczególnym fanatykiem stawania na baczność, a tym bardziej w czasie pokoju i w kraju, gdzie i tak wartości narodowe i militarne są na każdym kroku poniżane (więc to byłby pic, jeśli się ta sytuacja poważnie nie zmieni, a nie od tego trza zacząć!), ale powiem tak...

To oddawanie honorów fladze czy hymnowi, to jest takie powiedzenie światu, że "To jest moja Ojczyzna, i w razie czego, ja przy niej stoję!" Podczas gdy OSTENTACYJNE NIEODDAWANIE, to jest deklaracja: "Jakby coś, jakaś wojna, gdybyście mieli walczyć, narażać się, ginąć za tę całą waszą ojczyznę, to ja mam w dupie!"

No i trudno się dziwić, że to może niektórych wkurwić, a państwo, jeśli jest na tego typu postawy (dziadek w KPP, tatuś z mamusią w PZPR/UB/SB, skąd my to znamy?) wrażliwe, może patrzeć okiem, jak to się określa, "nieprzychylnym".

Można z tym oczywiście polemizować i zgłaszać zastrzeżenia, na przykład takie, że najwięksi wojownicy na ogół nie byli z tych, którzy się takimi sprawami bardzo przejmowali, a nawet bohaterzy narodowi też często mieli większe od stawania na baczność pasje, ale jednak to ma jakiś sens. Dla zwykłych, normalnych ludzi, bo że dla lewizny nie ma, to równie oczywiste.

No a jaki to sens i jaką wymowę ma przestrzeganie minuty ciszy, którą jakiś pajac (zapewne złodziej, krętacz i aferzysta, a niewykluczone, że po prostu zdrajca), aktualnie u żłobu, w pijarowskich celach sobie zadekretował? Co ja właściwie światu ogłaszam tą ciszę przez ową minutę zachowując, co zaś mając ją w dupie?

Tym bardziej, kiedy to nie dotyczy nikogo, kto byłby mi w jakikolwiek sposób bliski, a cała sprawa śmierdzi na kilometr jakąś prowokacją i nie ma nawet cienia nadziei, by na jej temat dowiedzieć się uczciwie czegokolwiek, bo przecież jakżeż zarządcy naszych dusz mogliby zmarnować taką cudowną okazję grania na naszych emocjach, lękach, resentymentach...? Krótko mówiąc - pogrania sobie trumnami, tyle, że tym razem zgodnie z zasadami "naukowego pijaru" i w służbie Postępu.

Tak ludzie - nie sposób postępować niezgodnie ze swoją naturą, tylko że oni nam tę naszą naturę niepostrzeżenie, dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie, zmieniają. Na co zmieniają, to sorry, ale sami się zastanówcie! (Dość tu już na dziś chyba było podżegania i skandynawskiej urody.)

* * *

Swoją drogą, właśnie mi przyszło do głowy, taki bonmot: "Przestrzeganie odgórnie zadekretowanych minut ciszy, to dzisiaj dokładnie to samo, co w cesarskim Rzymie składanie ofiar przed posągiem władcy - dowód lojalności wobec władzy, dowód, że jest się potulnym lemingiem, który nade wszystko pragnie świętego spokoju". Bardzo spengleryczne!

Oczywiście w cesarskim Rzymie było to coś w rodzaju tego stawania na baczność, o którym przed chwilą mówiliśmy. W przypadku większości ludzi (szczególnie w późniejszym okresie i na Wschodzie, gdzie kult władcy był od stuleci sprawą normalną, poza oczywiście żydami i chrześcijanami) jednak chyba mniej upodlające od minut ciszy. Nie mówiąc już o "dniach bez czegośtam" - jeśli z niestosowaniem się wiązać by się miały jakiekolwiek przykrości, a człek to robi dla świętego spokoju, nie zaś ze szczerego przekonania (ew. przekonanie przeważnie oznacza zresztą, że głupi, stadny leming).

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, lipca 06, 2010

Człowiek Miarą Wszechrzeczy, czyli Chodzenie do Kibla i Metafizyczne Przerażenie, cz. 2

Tośmy zatem zaczęli drugi odcinek - brawo! Temat rzeczywiście jest płodny, treściami nabrzmiały, i warto by go było pociągnąć, tyle, że z nami wiadomo jak to jest. (Bez zwalania winy na Boga, co to volente-niewolente... Ale kimże ja jestem, żeby próbować przenikać Boskie wyroki?)

Na początek tego odcinka, w ramach niejako remanentu, oczyścimy sobie przedpole... Powie ktoś: Skok myślowy od ogólnej zasady, że to "człowiek miarą wszechrzeczy", do podanych dotąd przykładów, jest dość ambitny, w sensie długi... Tu zasada ogólna i metafizyczna - tam piękno pięknej kobiety... Dlaczego akurat piękno?!

Weźmy'ż sobie zatem to od początku i metodycznie. "Miara" - w jakim sensie zatem? Że mamy mierzyć na cale (czyli szerokość standardowego palca) i łokcie (czyli długość standardowego itd.), nie zaś na części południka czy inne tam długości fal? Tę sprawę śmy już chyba zasadniczo sobie omówili. Bo to też nie jest sprawa jakoś szczególnie głęboka. Jeśli zaś nie, no to jaka "miara"?

No to weźmy sobie na przykład architekturę... Istnieje coś takiego, jak "architektura monumentalna". Czyli DUUUUŻA, z założenia mająca przytłaczać i wprawiać w osłupienie, z założenia na skalę więcej-niż-ludzką, z założenia niejako nie-ludzka. Jest, zgoda! Pełni ona sporą rolę w różnych, mniej lub bardziej donoszonych, mniej lub bardziej "doskonałych" totalitaryzmach...

W epokach późnych (w sensie na przykład spenglerycznym, ale nie wyłącznie)... W epokach jak nasza... Albo jak rzymskie cesarstwo, jak okres Ramzesa II w Egipcie, jak duża część historii Bizancjum... Żeby już nie sięgać do Wieży Babel i Piramidy Słońca. (Gotycka katedra, nawet ogromna i taka, co się zaraz zawaliła, to jednak NIE jest budowla monumentalna!)

No i fajnie - duże jest piękne! Taka jest, jak można się domyślać, idea monumentalnej architektury. O ile, oczywiście, o "piękno" w tym chodzi - a nie na przykład o przygniecenie ludzkiej mróweczki ogromem, uświadomienie jej, że indywidualnie jest niczym, nasączenie jej religijną czcią dla wszechmocnej Władzy.

Czyli im większe, tym "piękniejsze", tak? A jednak, poza czysto technicznymi ograniczeniami, są chyba jakieś inne. No bo taki posąg Ramzesa może sobie mieć kilkadziesiąt metrów wysokości, ale gdyby miał tej wysokości powiedzmy osiem mil (tu kłaniają się The Byrds), to by się po prostu nie dało podziwiać szlachetnych rysów Władcy. A więc, jednak, w jakimś co najmniej sensie, "człowiek miarą wszechrzeczy". (A nawet ludzka mrówka późnego semi-totalitarnego imperium.)

To samo oczywiście z miniaturyzacją. Małe mebelki są śliczne, mebelki dla krasnoludków są śliczniejsze, całe biedermaierowe salony misternie wyrzeźbione w ziarnku gorczycy przez krótkowzrocznego geniusza dłuta (?) i mikroskopu są najcudniejsze... Ale jednak mikroskop elektronowy daje obraz b. zgrubny i średnio estetyczny... (Co my tu z tą estetyką? To jednak nie tyle o estetykę chodzi, a o to, że jak nie dla nas, ludzi, no to niby dla kogo? Bogu mamy imponować tymi Bramami Brandemburskimi i Pałacami Kultury?)

To by było na tyle w kwestii miary w dosłownym znaczeniu. Gdyby kogoś ta kwestia dręczyła. Bo ja nadal twierdzę, że tu w istocie chodzi o DOSKONAŁOŚĆ. Zresztą powyższa kwestia stanowi przecież część kwestii ogólniejszej, właśnie kwestii doskonałości. Co ja z tą "doskonałością"? - spyta ktoś. No a o co tu chodzi? - spytam z kolei ja.

Sentencja, którą tu sobie analizujemy, pochodzi przecież z klasycznej Grecji. Grecy zaś (mówię oczywiście o starożytnych, ale nie tylko klasycznych) tak właśnie mieli, że dążenie do doskonałości było dla nich zawsze ogromnie istotne, stanowiło sens życia człowieka i, w pewnym istotnym sensie, oś, wokół której kręcił się świat.

Była to - że pozwolę sobie na subiektywną opinię - bardzo ujmująca i bardzo piękna ich cecha. Równie subiektywnie, ale z podobnym przekonaniem, mógłbym zaryzykować tezę, że w naszej epoce, a być może po prostu w całej naszej cywilizacji (dla Młodych Spenglerystów w całej naszej K/C) dążenie do INDYWIDUALNEJ doskonałości jest be! Tak mi się wydaje.

Dzisiaj stanowiłoby ono coś, co częściowo niweluje totalitarne zapędy miłościwie nam panujących liberalnych elit (w jakimś pokrętnym sensie są to w końcu "elity"), no a kiedyś to nie bardzo przystawało do chrześcijańskiego ideału. (Tutaj oczywiście łatwo by było powołać się na Nietschego.) Ja jednak mam kilka takich "starożytnych" narowów i niektóre rzeczy z klasycznej, albo i wcześniejszej, greckiej cywilizacji b. do mnie trafiają. (Poza tym zainteresowaniem osobistą doskonałością, także na przykład ich stosunek do pracy. Albo, powiedzmy, względna niechęć do jedzenia ryb, choć to raczej u Homera, czyli wcześniej.)

Jeśli się ktoś z powyższym wywodem w miarę zgodził, no to przyjmie chyba bez oporu uwagę, że przecież Piękno, o którym była mowa w naszych przykładach, to pewien aspekt Doskonałości. I nie trzeba do tego być znawcą czy wyznawcą Platona, by się z tym zgodzić. (Choć to na pewno nie zaszkodzi.)

Nie tylko zresztą piękno fizyczne i organoleptycznie poznawalne. O pięknie etycznym też przecież można sensownie mówić, a wspomniani tu Grecy robili to z dziką pasją. I tutaj także, gdybyśmy odstąpili od zasady, że "człowiek miarą...", to moglibyśmy zacząć człeka porównywać: a to z kawałem hartowanej stali... A to z diamentem, ale tym razem nie ze względu na urodę, ale na twardość i przejrzystość... A to z kadzią miodu... A to z ożywczym wiosennym deszczykiem, albo, powiedzmy, groźnym piorunem.

Porównywać sobie oczywiście możemy, ale tu nie chodzi o (mniej lub bardziej) poetyckie porównania i metafory, tylko o mierzenie wzajemnej WARTOŚCI tych rzeczy. Z tym zaś, każdy się chyba zgodzi, byłby już poważny problem. Dlaczego problem? - spyta Nieco Tępszy Z Moich Szanownych Czytelników. No bo pomyślcie Ludzie: bierzemy człowieka... No bo co niby ma do tej doskonałości dążyć, jeśli nie człowiek? Oczywiście, można doskonalić konia, lirę pięciostrunną, rydwan bojowy, chiton, czy wymasowany wonnymi olejkami pygos stosownej Afrodyty, lub innej Phryne...

To jednak zawsze będzie tylko pewną częścią doskonałości jakiegoś człowieka - na przykład właściciela konia, czy właścicielki pygosa... Albo jej właściciela... W sensie męża, kochanka, burdelmamy, rzeźbiarza co ją rzeźbi, wyznawcy (jeśli to Afrodyta, choć może nie wyłącznie wtedy)...

No więc, jeśli jednak chodzi - w ostatecznej instancji, by tak rzec - o LUDZKĄ doskonałość, to jak to mamy niby robić? Bierzemy stal i porównujemy jej moc, ostrość i sprężystą giętkość z jakimś bohatyrem? Z czego nam wynika, że to mięczak, tchórz i fujara? A potem bierzemy miód i porównujemy go ze słodyczą ust najmodniejszej aktualnie hetery w mieście?

(Hetera, wyjaśniam co mniej wykształconym, to jednak nie jest tak do końca niemiłe określenie na teściową i jej przyjaciółki, tylko to taka starożytna grecka kurtyzana.) Potem zaś bierzemy... Dobra, starczy, wszyscy już chyba pojęli, o co mi chodzi. I że to by nie miało wiele sensu.

Jeśli zaś pojęli, to zgodzą się niewątpliwie, że do oceny ludzkich doskonałości, potrzebujemy ludzkiej skali... A więc, jednak, "człowiek miarą wszechrzeczy". Oczywiście LUDZKICH wszechrzeczy, ale czy istnieją - dla nas, ludzi - jakieś inne? No, może istnieją - jeśli ktoś jest mnichem-słupnikiem na syryjskiej pustyni w trzecim wieku po Chrystusie, albo innym Świętym Franciszkiem. Czy ten ideał jest nam jeszcze dostępny? I czy na pewno jest on dla nas - jednoznacznie i bez istotnych poprawek - ideałem?

O tym (Deo volente, ale w końcu ma w tym interes!) w następnym odcinku. Zatem...

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, stycznia 15, 2008

Weźmy taki pancernik... czyli Przypowieścią w liberała

Weźmy taki pancernik...

Wielkie to, kosztowne i nieporęczne. W nieodpowiednich rękach łatwo może wpłynąć na mieliznę, staranować transatlantyk, wywołać kolejną wojnę światową... Listę tę można ciągnąć dowolnie długo. Z punktu widzenia załogi pancernik ma tę cholerną wadę, że tylko jeden człek może tam być kapitanem, a i oficerów jest tylko garstka w porównaniu wielotysięczną załogą złożoną z różnych starszych majtków, kucharzy i młodszych zęzowych.

O ileż przyjemniej jest pływać kajakiem, prawda? Za jeden pancernik można by kupić z milion kajaków, na każdym kajaku jest jeden kapitan i co najwyżej drugi członek załogi - który może łatwo zostać (przez kapitana) awansowany na pierwszego oficera, też niezła szarża... Zęzowych czy majtków nie ma (majtek też może nie być)... Tanie, poręczne, świeże powietrze, słońce, deszcz, komary... Czysta rozkosz, nie to co wspomniany pancernik!

Bardzo podobnie jest z państwem. Większość normalnych ludzi się zgodzi, że przyjemniej być swym własnym udzielnym władcą - prezydentem czy królem. Choćby poddani dali się policzyć na palcach jednej ręki, albo w ogóle nie było potrzeba do ich liczenia żadnych palców. Ach, nie mieć nad sobą nikogo, robić co się chce... Cudo!

Jedyny problem w tym, że... Wróćmy na chwilę do jednostek pływających, bo to łatwiej sobie wyobrazić. Otóż my tu sobie pływamy tymi kajakami, cali szczęśliwi, każdy sobie królem, żeglarzem, okrętem (ale nie pancernikiem)... A tu nagle wpływa na nasz akwen wielki paskudny pancernik i przez wielką tubę ogłasza... Że, powiedzmy, albo mu w ciągu 24 godzin dostarczymy 120 dorodnych dziewic, 20 dorodnych i płodnych matron, oraz 15 apetycznych chłopiąt... Albo oni zaczynają do nas strzelać.

Paskudna sprawa, prawda? Zgoda, paskudna, ale co z tego wynika? Rozmawiajmy o faktach i realnych zagrożeniach, nie zaś żeby się bawić w święcie (świecko) oburzone moralne autorytety, (świeckie) relikwie Jacka Kuronia, i takie rzeczy. Po prostu nasi sąsiedzi spieniężyli swoje kajaki i kupili sobie za tę forsę pancernik - to wielkie, paskudne, niebezpieczne, na którym tysiące ludzi robią za młodszych zęzmanów, a kapitan jest tylko jeden.

Tylko co z tego? Co z tego, skoro my już zaczęliśmy polowanie na dziewice, matrony i pacholęta? I będziemy to robić tak często, jak nasi upancernieni sąsiedzi zechcą. To, i wszystko inne czego zapragną. Własnego pancernika, większego i paskudniejszego do ichniego, już sobie nie zbudujemy, bo nam nie pozwolą. Gdybyśmy tylko chcieli sprzedawać nasze rozkoszne kajaki, albo powiedzmy przerabiać je na coś, z czego dałoby się zrobić, powiedzmy, stół do oficerskiej mesy na pancerniku... Każdy wie, co by się stało, tak? No właśnie.

I można sobie gadać ile wlezie o tym, że "państwo ma być nocnym stróżem", ale jak - że spytam - mamy o tym przekonać upancernionych i żądnych naszych matron (tudzież dziewic i pacholąt) sąsiadów? Jak ich do tego zmusić, gdyby przekonać się nie dali? Kajakami?

Powyższy przykład powinien zabić ćwieka nawet co niektórym co mniej odmóżdżonym liberałom. Szczerze mówiąc, ja bym kogoś nie do końca odmóżdżonego sam z siebie nigdy "liberałem" nie nazwał, ale niektórzy tak się do tego określenia przywiązali, czego nie rozumiem, że niech im będzie. Dla mnie to obłędny oksymoron - "mniej odmóżdżony liberał", ale co mi tam.

Parę dni temu pisałem o utopiach i nawet smęciłem coś na temat dalszego ciągu. Że by się przydał, choć u mnie na ogól dalszych ciągów nie bywa, bo mi się wcześniej odechciewa danego tematu. Tym razem jednak pójdźmyż za ciosem i podrążmy nieco problem utopii...

W tamtym tekściku rozważałem utopię która nie musi być aż utopią, czyli jakąś wioskę czy społeczność kierującą się własnymi i dotąd nie praktykowanymi zasadami. Istnieje jednak znacznie poważniejsza forma utopii - utopia, która istnieć by ew. mogła jedynie gdyby zapanowała na absolutnie całym świecie.

Od razu przychodzi do głowy komunizm, zgoda? Niby fakt, ale z komunizmem sprawa jest bardziej skomplikowana, ponieważ nie wiadomo właściwie co to miałoby być. Jeśli komunizm to wszechwładza państwa (czy partii która całkowicie zawłaszczyła państwo, co na jedno wychodzi), i dążenie do całkowitego wyeliminowania wolnego rynku i jakichkolwiek niekontrolowanych przez państwo (czy partię, patrz wyżej) działań "obywateli"... To z przykrością mogę stwierdzić, że jest to koszmar, ale wcale nie coś, co by nie mogło przetrwać w mniej totalitarnym środowisku.

Raczej przeciwnie - prędzej czy później takie państwo zapanowałoby nad całym światem, nie dlatego, że bez tego nie potrafiłoby przetrwać, ale ponieważ taka jest dynamika tego międzynarodowego układu złożonego z totalitarytarnego pancernika i zgraji kajaczków. Oczywiście byłby to koszmar, ale nie o to tu chodzi. Do "życia" byłoby to jak najbardziej zdolne, a nawet do podbijania innych.

Że Ojczyzna Robotników i Chłopów upadła? Po pierwsze zobaczymy, czy naprawdę upadła, czy tylko nieco zmieniła cętki. Po drugie zaś, co już wielkokrotnie mówiłem, ZSRR "upadł", ponieważ nie potrafił się bez przepoczwarzenia skomputeryzować w tempie porównywalnym z resztą świata. Totalitaryzm zaś bez komputeryzacji to tylko dziecinna wersja totalitaryzmu, którą by należało określić proto-totalitaryzmem (gdyby ta nazwa nie brzmiała tak śmiesznie).

Teraz, z komputerami, mamy już sporo kandydatów do osiągnięcia statusu prawdziwego totalitaryzmu - Rosję właśnie, Chiny, no i przede wszystkim Unię Europejską. Ta ostatnia jest oczywiście bezzębna, sklerotyczna, neurotyczna, schizo i skazana na doprowadzenie wszystkich swych zamierzeń do katastrofy, to jednak nie zmienia faktu, że to totalitarny projekt i jego ofiary zapłacą za to, jak wszystkie ofiary totalitaryzmu zawsze i wszędzie.

To była dygresja, najistotniejsze w tym wątku było to, że komunizm nie jest idealnym przykładem utopii, która nie potrafi przetrwać w innym środowisku. Co by sobie leberały na ten temat nie wmawiały. Przykładem takiej utopii jest właśnie liberalizm! Różne głupoty można ludziom dzisiaj opowiadać - o "głosowaniu nogami", o tym że liberalizm rychło doprowadzi do takiego bogactwa wszystkich, że we wszystkich innych krajach władza (nieliberalna oczywiście władza) zostanie zmieciona i powstanie Wielki Wszechświatowy Związek Liberalny... Bez granic, bo niby po co i jakie by miały one w takim świecie znaczenie?!

Proponuję jednak nieco ostygnąć w entuzjaźmie, by na chwilę wrócić do pancerników i kajaków. Prosiłbym liberałów o wyjaśnienie mi, jakim to cudem nasi nieliberalni sąsiedzi nie zbudują sobie pancernika - kosztem na przykład "stopy życiowej obywateli" i ich "jakości życia", czemu nie? to było robione i będzie jeszcze nie raz... A potem nie rozwalą naszych kajaków w drzazgi? Albo nie uczynią z nas swoimi stałymi dostawcami dziewic, pacholąt i matron?

Na zakończenie wspomnę, z nieprzyzwoitą satysfakcją, że mój track record, w odróżnieniu od track recordu liberalizmu, jest w takich sprawach nienaganny. Może trudno by mi to było dzisiaj udowodnić, ale skoro ktoś tyle mojego tekstu przeczytał, to chyba powinien uwierzyć. Otóż zaraz po rewolucji w Iranie wyśmiewałem się z naiwnej wiary pewnego bardzo dziś znanego szwedzkiego profesora Historii Idei (wówczas jeszcze doktora), że Iran stanie się krajem liberalnym i demokratycznym.

Mówiłem mu wtedy, że "przekonanie iż wszyscy ludzie kierują się wyłącznie pragnieniem większych i bardziej kolorowych telewizorów, oraz lepszych lodówek" jest idiotycznym złudzeniem Zachodu, za które on słono zapłaci. W innej rozmowie próbowałem zaś tłumaczyć pewnemu szwedzkiemu socjaldemokracie, że "Rosja z całą pewnością nie wyjdzie ze swego średniowiecza wprost w nasze czasy nowożytne". A więc to, co ja mówiłem dwadzieścia lat temu, nawet nie badzo będąc wciągnięty w sprawy Iranu czy Rosji, a po prostu wiedząc jak działa ten świat... (W czym wydatnie pomogła mi m.in. lektura Roberta Ardreya.) A do tego wystarczy po prostu zrzucić z oczu liberalne łuski.

No to po tej autoreklamie (a były to tylko drobne przykłady, bo tego jest więcej), która jest jednocześnie potężnym prztyczkiem w noski wszystkich nawiedzonych libealnych naiwniaków, żyjących w wyimaginowanym świecie, gdzie "prawa ekonomii" - takie jakie oni rozumieją, ze swoją trójką z maturalnej matematyki i pilną lekturą Ziemkiewicza - całkiem usuwają w niebyt realne fakty dotyczące świata i ludzkiej natury.

Gdyby ktoś się z tą moją opinią nie zgadzał, proponuję rozwinięcie analogii z pancernikiem i kajakami, tak bym (i inni czytelnicy) mógł wreszcie zrozumieć, jak ten liberalizm ma działać nie zamienając się szybko, choćby dla swojej obrony, w absolutny zamordyzm. Jeśli zaś przypowiastka o kajakach i pancernikach z jakichś względów tutaj, zdaniem liberała, nie pasuje, to prosiłbym o wytłumaczenie mi dlaczego.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.