Pokazywanie postów oznaczonych etykietą testosteron. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą testosteron. Pokaż wszystkie posty

niedziela, maja 07, 2017

Ośmiorniczko wróć! (czyli "Z Olgą Tokarczuk na podbój świata")

- Mamo, tak strasznie lubię ośmiorniczki - czemu ten pan nam ich nie dozwala?

- No właśnie. Ja też ośmiorniczki uwielbiam. Mogłabym je jeść trzy razy dziennie. Chodźmy mu to powiedzieć!

Serce mam wielkie jak dzwon, nie przymierząjąc, Zygmunta, więc za darmo oddaję ten, praktycznie gotowy, scenariusz Totalnej Opozycji na nowy polityczny spot. Nie mogę zagwarantować, że na pewno będzie skuteczniejszy od tego co sami wymyślili, ale gorzej chyba być nie może, a o ile sensowniej! No i zabawniej oczywiście.

Teraz sobie na warsztat weźmiemy inny wyczyn naszej (?) totalnej opozycji. W zasadzie przebiegająca bez żadnych burzliwych wydarzeń - choćby i czegoś smętnego, w rodzaju podpalenia, czy raczej samozapłonu, Budki Borysa - piętnastotysięczna demonstracja dwóch partii liczących, jak słyszę, po 30 i 140 tysięcy, plus całej reszty niezadowolonych z obecnej władzy, to nie jest coś, o czym by można poważnie rozmawiać...

Ale też ja wcale poważnie o tym rozmawiać nie chcę! Nie jest przecie AŻ tak dobrze, jak by się na podstawie tej żałosnej demonstracji mogło wydawać, no bo jeszcze "Europa" jakoś tam trwa, rzęzi i plwa, ale też na miejscu liderów tej "opozycji" zacząłbym się naprawdę rozpaczliwie martwić. Na szczęście nie muszę.

Wydano też na to podobno dwa melony, a na ile wiem coś o Nalewkach z przyległościami, to ta suma musi być mocno zaniżona. Ale i tak wystarczy na taką demonstrację. To niemal coś takiego jak owe tysiące za porcję robactwa z Biedronki w wytwornym otoczeniu nagrywających mikrofonów. Arystokracja, psia mać! Mają gest!

Co mi się, skoro już się tym zabawiamy, najbardziej na owej prześmiesznej demonstracji podobało? Trudno wybrać, bo praktycznie wszystko. Ale że od czegoś trzeba zacząć, więc zacznę od tego kogoś, kto na pierwszym planie większości telewizyjnych obrazów (a najfajniej mi się to oglądało na Polsacie, którego nie oglądałem od lat, dzięki mordeczki!) wymachiwał wielkim sztandarem z napisem "Młodzi Demokraci".

Jest to, gdyby ktoś nie wiedział, młodzieżówka Platformy, a wielki sztandar i pierwszy plan to naprawdę, muszę to z bólem przyznać, nie było złe posunięcie ze strony... Wiadomo kogo. Dlaczego? - spyta ktoś. No to odpowiem, że dzięki temu udało się zwrócić uwagę publiczności na kogoś, kto, w odróżnieniu od większości młodych wykształconych z dużych miast, mógł jeszcze nie mieć pięćdziesiątki, a pampersy nosi (tylko zgaduję, ale nie wykluczam), wyłącznie do oglądania "Szkła kontaktowego".

Drugim prześmiesznym w tym przezabawnym dniu były występy choreograficzne, lekko już wprawdzie osłabionych głodem, ubeków pod melodię "Katiuszy". A co innego mieli wybrać, że spytam? Nawet oni zorientowali się, widać, że nie mamy akurat żadnego fajnego święta, kiedy to możnaby się radośnie łamać jajeczkiem pod "Podmoskowskije wiecziera". No to krasnoarmieskaja, stalinowskaja "Katiusza" - logiczne!

Teoretycznie mogłoby być coś bardziej unijnego, zachodniego, coś od naszych najszczerszych przyjaciół... Coś jak "Horst Wessel Lied" naprimier,.. Co, że nie wypada? Gorzej? Propagowanie? Wizyta o szóstej rano? Sorry, ale czym się w istocie różni od tego "Katiusza"? Putin miałby niby być lepszy od Mamy Merkeli?!

Zresztą może po prostu bez krasnoarmiejstwa nie udałoby się ściągnąć na demonstrację Olbrychskiego? Bo on, powiedzmy, tamtego nie zna. A przecież lubimy melodie, które znamy, jak uczy reklama banku Millenium. W filmie nie grał, w szkole nie uczyli. "Horst Wessel" znaczy. (Mnie też zresztą nie. I też zresztą nie znam, poza tytułem.)

W sumie było to naprawdę prześmieszne wydarzenie, ta demonstracja wszystkich niezadowolonych z obecnej władzy, ale wszystkiego i tak wam nie pokażę, więc musicie trochę sami, a ja mam jeszcze jeden istotny temat do omówienia. Z przyległościami. Otóż dotychczas przeważnie płakać mi się chciało, gdy myślałem o "naszych", mimo że pilnie ich jak mogę unikam.

Wszystkie te stare - bardziej "wyjedzone" i "przejedzone", niż "wyjadacze"... Często po prostu żałosne to do potęgi i trudno mi zaakceptować, że w tej "nowej Polsce" nadal brylują oślizgłe, średnio zdolne, od lat siedzące na płocie... Jak ich by tu nazwać... Geniusze - niech będzie. Krótko i celnie!

Aż tu ostatnio... Filmik z uczynionych przez same lemingi nagranek z ciamajdanu... Cztery pytania do platfusów... Spocik na ten sam temat... To już sporo, jeśli się porówna z tym co było, ale chyba teraz nagle jest jeszcze lepiej. Otóż znajoma mówi mi dziś, ubolewając, że Gadowski (ten superman, wiecie) płakał, publicznie, jak to supermeni, że na jakieś tam targi książki do Londynu (czy gdzieś) wysłano niejaką Tokarczuk. Jak dobrze pamiętam, to (nomen omen) Olgę.

Owa Tokarczuk pluje bowiem na Polskę... (Tak mnie poinformowano, bo babusa nie znam, tylko mam słuchową pamięć, stąd jest faktycznie pewna szansa, że to Olga.) Pluje, żeśmy, Polacy znaczy, kolonizowali Białoruś i inne takie okropne rzeczy. Na co ja wpadłem w radosną ekstazę i pobiegłem do świnki, żeby sprawdzić czy starczy mi na metrową świecę, grubą jak ramię dorosłego blogera, prawicowego ma się rozumieć, do najbliższego kościoła. W podzięce Bogu, za Jego hojne dary.

Do ociekających testosteronem prawdziwych mężczyzn, choćbym i chciał, z obiektywnych przyczyn odruchowej wrogości odczuwać po prostu nie mogę... No, chyba że do jakichś innych, nie do siebie. Ale przyznam, że zawsze staram się takiego sobie obejrzeć najpierw pod światło, nadgryźć zębem... I tak od razu w orgazm na ich temat nie wpadam.

Do Gadowskiego nic właściwie nie mam - więcej powiem, przypomina mi takiego jednego adoratora mojej matki z czasów bardzo już zamierzchłych. Który to adorator był supersamiec, miał b. ciekawą biografię, rysował jak anioł, wspinał się na pionowe skały, tudzież posiadał Lambrettę. (Wtedy jeszcze nikt nie używał kasku, więc nie był to żałosny obciach, a całkiem przeciwnie.)

Tak że do Gadowskiego (choć mnie kiedyś zablokował na Fejzbuku, długo by było opowiadać, gołe zdjęcia tej tam tenisistki, co to niby taka nasza, się z tym wiążą), jeśli jestem uprzedzony, to raczej na plus, choćby właśnie z powodu Pana Władka.

I rozumiem, że jego zdaniem Polska, zamiast lansować w Londynie tę Tokarczuk, powinna postawić na wylansowanie naszego własnego Bonda - o ileż od pierwowzoru lepszego, a w dodatku prawdziwego! - którym to Bondem (lepszym i prawdziwszym) zgodzi się ewentualnie, z braku alternatyw, zostać sam Gadowski.

Tyle, że te, jak ich nazwać... Super samce (poza waszym, ma się rozumieć, oddanym) często nie błyszczą wyrafinowaną przebiegłością. Wszystko by chcieli bicepami i te rzeczy.

W każdym razie on białą łapkę z nadzieją w oku wystawia do podkucia, a tu mu jakaś Tokarczuk z naszym niegdysiejszym dręczeniem Białorusinów wchodzi w paradę. Fopa! Jednak ja to widzę inaczej - sorry Bond! Anglicy przez setki lat kolonizowali i podbijali innych, aniołkami też nie zawsze byli, tak? Oni to wiedzą - spokojna głowa! Więcej - są z tego dziko dumni. Choć to przecie przeszłość, a teraz za to "przez nos" (żeby użyć kalki z ich narzecza) płacą. Tyle, że w większości zbyt głupi, by to pojąć, więc dumni i bladzi. (Zresztą nie tyle ZA TO płacą, co raczej za swoje obecne, a trwające już od dziesięcioleci, spedalenie. Uleganie syrenim śpiewom liberałów i innej lewizny. Te sprawy.)

 A my? Etatowi i wieczni chłopcy do bicia. Czyż nie? Ludziom się wydaje, że my się tego uczymy od Żydów i że to nieludzko cwane. Od Żydów, którzy cudnie na każdym kroku wygrywają i zarabiają prezentując sińce, odleżyny i kikuty To jednak, niestety, moje drogie naiwniaczki, nie tak! Oni przetrwali cztery tysiące lat, mimo że absolutnie nikt ich nigdy nie lubił, a niektórzy naprawdę starali się dać im w kość. No i (choć się Adam Michnik z Bratem z pewnością nie zgodzą) mimo tego, dziś jednak pewne znaczenie w świecie mają.

Do tego sobie ostatnio, ci Żydzi znaczy, dołożyli to skamlenie i siniaki, zgoda, tyle że - nie oszukujmy się! - ze stalowym błyskiem w oku. Ktoś tego błysku nie dostrzega? No a my co? Że zacznę od innej strony... Czy świat może się obyć bez etatowych chłopców do bicia? Może ze mnie stary cynik, ale twierdzę, że nie. I nigdy nie będzie mógł.

Czy jest zatem na to zaszczytne stanowisko wielu stałych, wiecznych i chętnych jak cholera kandydatów? Nie ma! Raz jakiś afrykański szczep dostanie w kość od innego, drugim razem gdzieś wojna, trzęsienie albo powódź - ale to się szybko zmienia, pada to na kogoś innego...

A na stałe, to tylko, sorry, Polacy. I nikt inny. Nie żadni "Irokezi", jak chciał Fryc (i chce Michalkiewicz) bo Irokezi to był bitny lud, który, gdyby nawet usłyszał o JP2, to by się, mówiąc b. już łagodnie, co najwyżej lekceważąco skrzywił. Inaczej Polacy! Prawda? No więc, teraz nagle, wbrew ubolewaniom różnych tam in spe Bondów w krakusce i z husarskimi skrzydłami, okazuje się, że potrafimy jednak kogoś skolonizować...

Że tylko (z całym szacunkiem, to nie jest wyraz lekceważenia) Białorusinów, lud chłopski i niezbyt dotąd znany z państwotwórczych instynktów? Cóż, ale jednak, w końcu od kogoś trzeba zacząć. Raczej blisko, bo nie trzeba wydawać na bilet itd. Niemcy od stuleci przekonują świat - w końcu nas samych przekonali - że jesteśmy całkiem niezdolni do kolonizowania, do budowania państwa, lub choćby utrzymania go, gdyby psim swędem lub w prezencie... Zgoda? Oni to konsekwentnie, jak to potrafią, robią od stuleci, świat uwierzył, my sami też...

Aż tu nagle polski rząd wypuszcza na szerokie wody Olgę Tokarczuk, która cały ten propagandowy antypolski syf jednym machnięciem pióra zmiata z powierzchni ziemi. Mam nieodparte wrażenie, ze jeszcze rok temu posłalibyśmy do tego Londynu Gretkowską, żeby przekonywała Świat, że w Polsce nie dzieje się żadna krzywda kobietom (?) z dwiema łechtaczkami.

(Co za obrzydliwa wizja! Zresztą samo to słowo jest paskudne, choć sam organ i jego łacińską nazwę da się zaakceptować. W końcuśmy nie muślimy.) Żeby nas źle nie sądzili, żeby pamiętali o drzewkach gdzieś tam w tropikach... Jak zawsze. Przy czym oczywiście skutek byłby wprost przeciwny, bo i babus bo pracowicie dowodził czegoś dokładnie przeciwnego, a my byśmy się zaklinali, bili w piersi...

Ale coś się nagle zmieniło, coś pękło, coś... Ach! I choć ani Pan T., ani żaden z paru jego faworytów (czysto profesjonalnie i merytorycznie rzecz biorąc, nie zawsze obecnych osobistych przyjaciół) nadal się do żadnego Trustu Mózgów nie załapał, choć Burze Mózgów robią nam nadal Warzechy z Ziemkiewiczami, to jednak nie mam już prawa się zapluwać krytyką nieudolności i głupoty "naszych" - samo to genialne posunięcie z tą tam Olgą Tokarczuk wyrównuje większość idiotyzmów i samobójów w naszej historii. Tak z grubsza licząc od testamentu Krzywoustego.

A zatem wykrzyknijmy jednym wielkim głosem i niech nas świat usłyszy:


Niech żyje Olga Tokarczuk - Ambasador Dobrej Zmiany!


triarius

P.S. A jeśli ktoś jeszcze czuje niedosyt? Jeśli ktoś JESZCZE czuje niedosyt, brakuje mu w powyższym wizji, optymizmu i takich tam - to tutaj ma wizję, optymizm, proroctwo, plus zawoalowane wyjaśnienie, po co ja w ogóle te perły... Skoro przecie niedźwiednikiem nie jestem, prawda? (Bez urazy!) Oto i:

https://bez-owijania.blogspot.com/2011/11/dzien-jaguara-wstepny-szkic-ew.html

czwartek, lipca 24, 2014

Zdechlactwo w świetle Tygrysizmu Stosowanego

Tygrysiczna nauka niemal od początku swego istnienia zmaga się problemem, który możnaby lapidarnie ująć jako: "Schizoidy się nie przeziębiają". Nieuświadomionym wyjaśniam, że "schizoid" to nie całkiem to, co "schizofrenik", choć w tę stronę.

Konkretnie jest to swego rodzaju ocięcie ciała od "ducha" (w sensie  całkowicie świeckim, w każdym razie przede wszystkim), owocujący "wolnym duchem przywiązanym do trupa", przy czym ten duch nie tyle jest "wolny", co właśnie z niczym konkretnym i biologicznym niezwiązany. Poza trupem.

To wyjaśnienie, kwestii w końcu pobocznej, jest o tyle cenne, że schizoidia jest dziś powszechna, coraz częstsza, ma to różne bardzo ciekawe aspekty i skutki - jak to, na przykład, że w obozach koncentracyjnych dobrze się pono psychicznie czuli jedynie schizofrenicy, a schizoidy nienajgorzej...

Jak to że schizoidy są potrzebne na różnych tam astronautów... I do wypełniana druczków też... Że tego jest coraz więcej w "cywilizowanym świecie"... I że ma to, wedle tego co nam mówi tygrysiczna nauka, ogromny związek z lewicowością. Jak by ktoś był tym głębiej zainteresowany, polecam książkę Alexandra Lowena "Betrayal of the Body" (chyba nawet jest po polsku).

Książka ta jest poniekąd czystym zaprzeczeniem wszelkiej "prawicowości", przesiąknięta psychoanalizą i New Agem, ale uczyć się nawet od diabła, a tam jest w sumie bardzo dużo z sensem o tej schizoidii.

Spora czczypta soli oczywiście niezbędna, ale ile jest w końcu dziś książek, które by można czytać bez tego? (Choćby samo takie "on lub ona", pakowane bez żadnej potrzeby, tygrysiście stawia włosy na plecach na sztorc.)

Wracając po tej długiej dygresji do naszego głównego tematu, przeformułujemy sobie ten na poczatku wymieniony problem. Niech będzie: "Dlaczego różne ewidentne zdechlaki tak rzadko chorują, a tan czy ów atletyczny, męski i w ógole tryskający zdrowiem człek jednak co pewien czas się przeziębi?"

Ew. Czytelnik proszony jest, by sam przejrzał szybko w myślach listę swych znajomych, posegregował ich wedle poziomu zdechlactwa, a potem sprawdził, czy na tej populacji ta teza też jest słuszna. W tej chwili, dla uproszczenia, interesują nas wyłącznie mężczyźni, a w każdym razie nie-kobiety. OK?

Ostatnio tygrysiczna nauka chyba w końcu wpadła na trop rozwiązania tej intrygującej sprawy. Wspominałem tu jakiś czas temu, tę książkę o płci i hormonach, która nas tak swym nowoczesnym i liberalnym nastawieniem zafascynowała. "Mózg i płeć" to się nazywało. (Nie mylić z książką "Płeć mózgu".)

Jej Autorka, w przezabawny sposób, podając całą masę całkiem interesujących faktów, unikała jednak jakichkolwiek bardziej stanowczych konkluzji... No i słusznie, bo przecież nie ma żadnej gwarancji, że taka konkluzja nie stanie się nagle - z tygodnia na tydzień - czymś hiper-niepoprawnym politycznie i nie przekreśli Autorki kariery.

Zabawne jest przy czytaniu tej książki, zamiast jedynie przyglądać się drzewom - poobserwować las, czyli owe fascynujące akrobacje, które dziś są niezbędne, by jednocześnie stworzyć sobie szansę na kolejną nagrodę Pulitzera - pisząc coś w miarę interesujacego; i nie ryzykować kariery, albo i gorzej - poprzez postawienie jakiejś konkretnej i zdecydowanej tezy w tak naładowanych emocjami i ideologiczną poprawnością kwestiach!

Było tam jeszcze więcej zabawnego, o czym sobie już pisaliśmy, ale dzisiaj interesuje nas ten tutaj aspekt. No i w tej książce Autorka pisze, że testosteron, wpbrew pozorom, to nie jest samo wyłącznie dobro, ponieważ on, przy wszystkich swoich licznych zaletach, jednak obniża odporność immunologiczną organizmu.

Z początku byłem niemal pewien, że to kolejny, i tym razem naprawdę bardzo brzydki, przykład ustawiania się Autorki tej książki rufą do wiatru. Jednak to nie tak! W końcu się sprawa wyjaśniła, czy raczej wyjaśniła ją sama Autorka...

Okazuje się że (excusez le mot) sperma jest przez organizm mężczyzny traktowana poniekąd jako ciało obce, w związku z czym zapora immunologiczna nieszczęśnika nie może być zbyt wysoka, bo by ją to zniszczył.

Nie zaporę oczywiście, tylko spermę. I to ma sens, choć smutne. (Kobietom w ciąży też się odporność obniża, z analogicznego powodu. Co akurat brzmi bardzo logicznie i samemu możnaby na to niemal wpaść.)

Zdechlaki i schizoidy (gdyby już ktoś zdążył zapomnieć o czym my tutaj) mają tego testosteronu niewiele w swych wątlutkich ciałkach - a więc ich bariera immunologiczna jest potężna i nie musi się dla przyszłych pokoleń (cholerny samolubny gen, ale nie mówcie tego Dawkinsowi!) poświecać.

Wydaje się więc, że kolejne z wielkich pytań padło pod naporem Tygrysizmu Stosowanego. Że przy pomocy  jakiejś książki, a nie własnych badań? Nic nam to nie przeszkadza! Słyszeliście o łańcuchu pokarmowym?

Jak to na dole są rośliny, wyżej różne tam roślinożerne stworzenia, a na samej górze drapieżniki, żywiące się gotowym, przez roslinożerców z tej tam trawy, liści i innych glonów wytworzonym źwierzęcym białkiem. I my mamy tak samo z intelektem, choć - niczym szczere niedźwiedzie z naszych lasów - potrafimy się też żywić jagódkami i korzonkami.

No dobra - a jakie z tego mągą wynikać wnioski i skutki dla spraw OGROMNYCH i ważkich? Na razie tego jeszcze nie ustaliliśmy, zresztą byłoby to coś na osobne wpisy, lub nawet książkę, ale tak ad hoc przychodzi mi do głowy, że opisane zjawisko mogłoby być częściowo wytłumaczeniem tego dziwnego (dla niektórych) zjawiska, że poziom testosteronu (z wiążącymi się z tym sprawami, jak, excusez le mot, ilość plemników itp.) u dzisiejszych mężczyzn (?) w niesamowitym tempie wprost spada.

Byłoby to reakcją na obecne zagęszczenie, wymieszanie różnych grup etnicznych, a także przemieszczanie się ludzi na ogromnych przestrzeniach. Skutkiem czego nowe, nieznane organizmom choroby, mikroby, wirusy - te zaś bardziej by dawały w kość prawdziwym facetom, oszczędzając kobiety, stwory płci nieokreślonej, zdechlaków i schizoidy.

Mogłoby to też w jakimś stopniu tłumaczyć schyłek wielkich cywilizacji ogólnie, choć oczywiście tygrysiczna nauka na ten temat nie ma jeszcze nic konkretnego do powiedzenia. W kategoriach zaś czysto biologiczno-zdrowotnych, ta sprawa mogłaby mieć jakiś związek z kwestią alergii.

Które wydają sie być swego rodzaju "doraźną", "punktową", "selektywną", czy jak to określić, immunologiczną obroną organizmu - w tym przypadku akurat często raczej oszałałą, choć być może czasem jednak w sumie pożyteczną. Oczywiście to tylko zupełnie luźno rzucone przypuszczenie, a nie jakaś "naukowa" hipoteza.

 No i na koniec, w kwestii już całkiem hiper-ogólnej... Spyta ktoś: "A po co w ogóle tygrysiczna nauka?" Pan Tygrys sam nauką, jako taką, się już od dawna nie podnieca, choć na przykład różne, mniej lub bardziej naukowe, eseje, w rodzaju książek Ardreya, bardzo sobie ceni. Jednak skoro sam Dávila każe nam stworzyć sobie nasze własne Oświecenie - no to sorry, ale nauka też musi być! Ja tego nie zrobię, ale ktoś będzie musiał.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

niedziela, lipca 06, 2014

Łzy miniaturowego szympansa (rzecz o kostarykańskim futbolu)

Wyobraźmy sobie kraj, gdzie niemal wszyscy mężczyźni pasjonują się sportem... Ale nie każdym sportem, nie byle jakim sportem - najpopularniejsza jest jazda figurowa na lodzie, potem długo nic, następnie pływanie synchroniczne, kulturystyka i gimnastyka artystyczna.

No i co? No i nic. Po prostu potrzebowałem jakiegoś melodyjnego akordu na rozpoczęcie. Inaczej pod względem literackim ten tekst pozostawiałby nieco do życzenia. Tego zaś, każdy się chyba zgodzi, byśmy nie chcieli.

* * *

Karłowaty szympans Bonobo - najbliższy krewniak człowieka, mający w swym garniuturku tylko coś tam półtora procenta innych od nas chromosomów - kiedy widzi naparzających się pobratymców, ilość testosteronu we krwi momentalnie zwiększa mu się 1100-krotnie. (Chodzi o Bonobę płci męskiej.)

Tak więc, choćby tylko z tego względu (zakładamy bowiem, że u ludzi jest podobnie, no a testosteron w sumie jest w facetach cenny, a z drugiej strony coraz go tam, z jakichś powodów, mniej) - kibicowania nie da się zbyć jednym pogardliwym prychnięciem.

Więcej powiem! Kiedy taki Bonobo da drugiemu w kość, ilość testosteronu w jego krwi podnosi się 1300 razy. Kiedy jednak sam w kość od drugiego dostanie - poziom ten momentalnie się obniża. Nie wiem dokładnie o ile, chyba nie idzie to w setki i tysiące, bo by było wiadomo, ale jednak się obniża.

Tak więc, z prostego oszacowania wynika, że kibicowanie (no bo w końcu czymże innym jest przyglądanie się, jak się inni naparzają?) - ze względu na poziom testosteronu we krwi przynajmniej - jest lepsze od rywalizacji sportowej we własnym wykonaniu (no bo w końcu czymże innym jest...? itd.)

Szansę na zwycięstwo w bójce określamy, zgrubnie ale inteligentnie, na 50 procent, z czego wynika że przy kibicowaniu mamy gwarantowane T = 1100, czyli wzrost 1100 razy, a przy własnym udziale T = (1300 + x) / 2, gdzie x jest nieznaną wartością UJEMNĄ, z czego wynika, że T < 650. Czyli niemal dwukrotnie lepiej jest kibicować na testosteron, niż samemu się narażać! Jeśli ktoś nie miał do czynienia z min. Hall, to chyba nie powinno z tym obliczeniem być problemu.

* * *

No i nie jest to jedyna, potencjalna choćby (mówię to z wrodzonej ostrożności procesowej) korzyść z kibicowania. Oglądając tych różnych championów można się na przykład tego i owego nauczyć z ich techniki. Jeśli ktoś, oczywiście, sam te same techniki także uprawia.

Co nie jest aż tak częste. Jednak są i inne korzyści, o których mógłbym napisać książkę, albo co najmniej porzadny esej... (Wiem, że to musi być wnerwiające, czytać co ja bym mógł, gdyby był sens, ale tu akurat to jest prawda i to ma znaczenie.)

Od tych atletów można się nauczyć psychicznego podejścia, że tak to określę. Nie chodzi t jednak o: "widzisz dziecino do czego można dojść wytrwałą pracą", bo to, moim zdaniem, kłamliwe pierdoły.

Wytrwałą pracą taki wyczynowiec dochodzi do zmarnowanego dzieciństwa; zmarnowanej młodości; masy kontuzji, które z nim zostaną do końca; braku wolności na codzień (oczywiście siedzący w biurze mają to samo, ale wciąż jakby jednak mniej); opasłego cielska zaraz po zakończeniu kariery, czyli przeciętnie gdzieś po trzydziestce... I tak by można długo.

Nie o to mi tu chodzi - chodzi mi o rzeczy naprawdę imponujące, i z którymi można, a nawet warto, się w jakimś stopniu "utożamić". Mówię o gościu strzelającym karnego w sytuacji, gdy od jego stopy zależy przyszłość narodu (ach!)...

Mówię o bokserze, który dostając potworne cięgi, wciąż jednak pamięta, że to jego zawód, że nie czas teraz na zastanawianie się, czy nie było lepiej wziąć tę pracę w pizzerii u stryja, kiedy mu ją proponowano, zamiast tego koszmaru co teraz... I to się jeszcze szybko nie ma zamiaru skończyć.

Ani nawet (wciąż mówimy o bokserze) - choćby i wygrywał wysoko, ale i tak co pewien czas może dostać bombę, po której mu dzwoni w uszach i wzrok się zaćmiewa (ktoś z was to przeżył?), a on nawet nie może jęknąć "ch... d...a i kamieni kupa!", bo przeciwnik dostanie zastrzyk energii i te rzeczy.

Plus sprawy poznawcze, naprawdę liczne i często istotne, które można wyciągnąć z kontemplowania sportu uprawianego przez innych, ale to już jest właśnie to, o czym teraz nie będzie mówione.

* * *

Skoro z tym kibicowaniem jest tak fajnie, to dlaczego każdy sensowny Bonobo, widząc typowego dzisiejszego kibica... Takiego stadionowego na razie sobie bierzemy na warsztat - tego z wymalowaną twarzą, z meksykańską falą, z wuwuzelą, w czapeczce...

(UWAGA: Nie mówimy tu o tzw. "kibolach"! To całkiem inna kwestia. Nie mówimy też o kibicowaniu Polonii Golina i tego typu lokalnym klubom! Mówimy o Mundialach, a co najmniej meczach międzynarodowych. I to w sumie, w tej chwili, tych bez "naszej" reprezentacji, bo wtedy rolę grają całkiem inne, choć też często dziwne, czynniki.)

Dlaczego zatem ten miniaturowy nasz krewniak, widząc takiego... Lub widząc raczej stado takich, bo to stworzenia stadne... Dlaczego on zatem krzywi się pogardliwie i pod nosem syczy coś o lemingach?

I czemu ten nasz przyjaciel, ten nasz kuzyn, widząc siedzącego przed telewizorem - nawet bez czapeczki, bez wuwuzeli (sąsiedzi by mu dali!), bez wymalowanej twarzy... Jedynie z piwem, telewizorem i tym kibicowaniem... Czemu on, ten Bonobo, także nie przejawia zachwytu? A przecież powinien - testosteron i to wszystko!

Gorzej! Jeśli ten Bonobo czuje się polskim patriotą, to na widok typowego polskiego kibica - powiedzmy piłkarskiego, bo takich najwięcej i to akurat na czasie - czemu on jest smutny, a z jego oczu często, całkiem dosłownie, płyną rzęsiste łzy?

A dlatego, jak sądzę, że ten nasz rodzimy kibic - ten wielbiciel futbolu, siedzący sobie spokojnie, bez wuwuzeli i z gołą głową, przed rodzinnym telewizorem - uwielbia "piękny futbol". Uwielbia go i nie znosi żadnego innego. Kiedy widzi jakiś inny, to po prostu cierpi. Geneza tego zjawiska? Cóż, co najmniej to, że mu to wpojono, że mu to wpajano przez dziesieciolecia, i to nie byle jaka machina się tym zajmowała.

Cóż jednak jest nie tak z tym "pięknym futbolem?", spyta ktoś. Na co odpowiem (w dużym skrócie, bo to wielki temat, a ja mam zamiar za chwilę to skończyć), że "piękny futbol" to jest taka futbolowa imitacja jazdy figurowej na lodzie... (Wyjaśnił się ów dziwny początek tego tekstu, prawda?) Albo może pływania synchronicznego - minus te urocze klamerki na noskach, oczywiście.

O ile ktoś naprawę sam kopie piłkę i przywiązuje do tego sporą wagę... A do tego kopie tę piłkę bez porównania lepiej od np. Donalda T., obecnie premiera III RP - któren to robi, jak sugerują pokazywane czasem w telewizji migawki, marnie - no to zgoda! Albo trenuje przynajmniej jakąś podwórzową drużynę. Wtedy podpatrywanie, ale także "wchłanianie przez osmozę", technicznej maestrii różnych tam Brazylijczyków ma swój sens. Coś z tego wynika.

(Ja na przykład, w taki sposób oglądam boks czy MMA, choć żadnym zawodnikiem nie jestem, a rękawice zdarza mi się założyć, dać i dostać w ryło, raz na parę lat... No, parę razy. Ale jednak wciąż mam poczucie, że to mi się przyda, albo przydać może. To było obowiązkowe zjadanie własnego ogona, of course. Tak samo będzie patrzył ktoś grywający czasem w tenisa na jakiś Wimbledon, choć przepaść pomiędzy nim i tamtymi zawodnikami jest przecież kosmiczna.)

Dla innych ludzi, dla typowego inteligenta w średnim wieku patrzącego na mundialowy futbol, ten aspekt sprawy po prostu nie istnieje. W sensie, że nie ma powodu istnieć, bo go naprawdę nie dotyczy. Dla niego cudne opanowanie piłki przez Brazylijczyków to dokładnie to samo, co cudne skoki homoseksualnych (albo świetnie udających) figurowych łyżwiarzy, bo jazdy figurowej taki ktoś (dzięki Bogu!) też na ogół osobiście nie uprawia.

Piękne zgranie i celne podania... (A przyznam, że sam nie znoszę niecelnych podań, chyba najbardziej ze wszystkiego, co oferuje futbol.) Piękne zgranie zatem - czy to nie jest całkiem jak pływanie synchroniczne, że spytam? (Minus oczywiście te klamerki, choć parę lat temu niektórzy próbowali i temu zaradzić - pamiętacie?)

Tym co naprawdę jest ważne w tym obcym, międzynarodowym, mundialowym futbolu - dla Bonobo i dla sensownego kibica - jest WALKA! Nerwy, czyli te karne, które wspomnieliśmy sobie wcześniej. Ryzyko. Odporność psychiczna. Wydolność fizyczna też oczywiście, ale z naciskiem na to, że kiedy już całkiem nie możesz (ktoś to jeszcze z dzieciństwa pamięta, jak to się czuje, kiedy ze zmęczenia masz ciemno przed oczyma itd.?)

Piękny techniczny boks (żeby na chwilę znowu odejść od piłki nożnej) jest, czy może być, fascynujący dla kogoś, kto chce swój własny boks poprawić, albo lepiej trenować kogoś innego. Piekny futbol jest interesujący dla specjalistów i ludzi futbol praktykujących.

(To trochę tak, jak z urodą modelek, by the way: w tej branży królują homoseksualiści, więc masy w miarę normalnych facetów nabierają się na te ich dziwaczne gusta. Przy założeniu, że sprawozdawcy sportowi i eksperci są uczciwi, to by mogło być wytłumaczenie i tego zjawiska, o którym mówimy!)

Mecz, czy walka bokserska, w której obie strony stosują te same środki, i chodzi tylko o to, kto w danym dniu będzie je stosował nieco, odrobinę, lepiej - to z założenia skrajna nuda. Pułapka na zmanipulowane lemingi po prostu. Pułapka na współczesnych biednych, zahukanych, zagubionych i niemal już skastrowanych, facetów.

Naprawdę fascynujące są zawsze walki GAMBITOWE! W sensie, że każda ze stron stosuje INNE środki. (Najczęściej dlatego zresztą, że innych nie może czy nie potrafi.) Kiedy jeden bokser jest super technikiem, walczącym na dystans prostymi, drugi zaś odpornym na ciosy sluggerem, dysponującym usypiającym prawym sierpem. Warianty tego tematu można podawać godzinami, z wielu sportowych dyscyplin, i ilustrować je konkretnymi przykładami.

To samo dotyczy futbolu. Niby dlaczego miałoby nie dotyczyć? Jeśli mam rację (a na ogół miewam), to wczorajszy mecz Kostaryki z Holendrami w ćwierćfinale Mundialu był - wbrew jękom masy przeróżnych "prawdziwych wielbicieli futbolu", opłakujących "nudną, powolną i prymitywną grę" - właśnie najbardziej emocjonującym (nie na sto procent jednak, bo wszystkich na początku nie widziałem).

Kostaryka robiła to, co potrafiła - oczywiście, że ta drużyna, warta oficjalnie jakąś piętnastą część tego, co jej przeciwnik - nie była w stanie sprostać Holandii na jej terytorium. Czyli na terytorium "pięknego, technicznie zaawansowanego futbolu". (Fanfary, werble, chóry starców.) Jednak, przy swym technicznym prymitywiźmie, potrafiła walczyć tak, że Holendrzy w żaden sposób sobie z nimi poradzić nie mogli.

Naiwny oglądacz, uważający się, o dziwo, z reguły, za "wyrobionego i znającego na rzeczy kibica", widzi tylko to, co na powierzchni. "Widzi drzewa, nie widzi lasu", żeby zacytować zgraną kalkę. Widzi piękne lewe proste, widzi celne podania i ładne dryblingi... (Chwała mu i za to, bo bywa jeszcze gorzej.)

Nie dostrzega jednak na przykład tego tego, jak szanse na zwycięstwo przechodza od jednego przeciwnika do drugiego. Powoli, albo z nagła, czasem zaś oscylując. I to właśnie jest o wiele ważniejsze od cyrkowych sztuczek i zgrabnego łapania na spalone!

We wczorajszym meczu - założę się - większość "wyrobionych kibiców" nawet się nie zastanowiła, na czym mianowicie polegała szansa Kostaryki na sukces, do czego oni "strategicznie" (choć to zbyt duże słowo na jeden mecz, jednak "taktyka" to coś mniejszego) dążyli... Ani dlaczego Holendrzy byli aż tak nerwowi, co się przecież zaczęło bardzo wcześnie.

A TO właśnie są, moim skromnym, sprawy stanowiące o sensie oglądania sportu, pasjonowania się sportem (przyznam wprawdzie, że ja już mam to raczej za sobą, choć wciąż pamiętam te emocje) - dużo bardziej niż śliczne dryblingi, podbijanie piłką (widzieliście co potrafią z piłką robić w cyrkach? i to o ile taniej!), celne strzały... Które w sumie żywotnie dotyczą tylko bardzo niewielu z nas.

No to dobra, to będzie na tyle. Ew. Czytelników pozostawiam z zagadnieniem wciąż pozostającym do rozwiązania - dlaczego mianowicie polski patriotyczny mini-szympans Bonobo nie może się powstrzymać od płaczu na widok standardowego polskiego kibica? No bo jaki niby ma związek ta Kostaryka i całe to kibicowanie z Polską i z (nie bójmy się tego słowa!) Tygrysizmem? A jednak ma, tylko trzeba nieco, na odmianę, pomyśleć.


triarius

poniedziałek, czerwca 21, 2010

Testosteron

W poświęconym najnowszym naukowym informacjom dotyczącym treningu sportowego biuletynie, który mi co pewien czas poczta z Anglii przynosi, znalazłem interesującą informację. Otóż w Turcji niedawno przeprowadzono studium, z którego jednoznacznie wynika, że 10 mg dodatkowego magnezu na 1 kg ciała, wyraźnie zwiększa ilość testosteronu we krwi. W większym stopniu zwiększa go u ludzi trenujących, ale i u nietrenujących się ilość testosteronu we krwi zwiększa.

O tym, że magnez wpływa na poziom testosteronu we krwi, a jego niedobór ten poziom obniża, wiedziano mniej lub bardziej na pewno od dość dawna, ale to niedawne badanie zdaje się sprawę przesądzać. (Od dawna także wiadomo, że sam trening zwiększa poziom testosteronu we krwi.)

No dobra, spyta ktoś, "a co to właściwie jest ten testosteron?" Będzie to pytanie zasadne, bo, o ile kiedyś testosteron (razem z włosami na klatce) to było coś, z czym na co dzień miał do czynienia każdy facet (a pośrednio i każda niewiasta), to dziś, jak alarmują uczeni (i inni tacy), testosteronu ani na lekarstwo. No, chyba, że mówimy o syntetycznym, ruskiej produkcji, której jest całkiem sporo - w sportowcach i temuż podobnież maniakach.

Całkiem poważnie (bo czasami sobie żartujemy) - w dzisiejszych tzw. "mężczyznach" jest pono 50% tego testosteronu, który był w mężczyznach mojego pokolenia. A w niektórych z owych starców zapewne i dzisiaj jest go więcej - mimo starczego uwiądu i związanego z tym stopniowego, ponoć nieuchronnego, eunuszenia.

Może to z niedoboru magnezu? Choć raczej sądzę, że z względów bardziej, że to tak określę, "spenglerycznych". Tak jak z pewnością przyczyną upadku rzymskiego cesarstwa nie były jednak ołowiane, więc toksyczne, rury wodociągowe. (Ani też inflacja.) Podejrzewam, że przyczyną tego postępującego zeunuszenia jest samo zenuszenie... Że to się tak samo nakręca... Zjadając własny ogon. I wszystko dookoła. Aż niczego nie będzie. Tyko barbarzyńcy i nowe Wieki Ciemne.

O tym testosteronie (jeśli komuś nie wystarczy tego info, które tu ode mnie otrzyma) można sobie potem pójść i przeczytać na jakiejś wikipedii. Na razie ja tu podam jeszcze nieco informacji na jego temat.

Testosteron ma mieszaną, że tak powiem, opinię, bo powoduje agresję i różne typowo męskie zachowania, to zaś w dzisiejszych czasach jest coraz mniej popularne i coraz mniej dobrze widziane. (No, chyba że na ringu czy w oktagonie, gdzie metroseksualny leming może się per procura poczuć super-samcem. Czy raczej obok niego, albo i przed telewizorkiem. Ci w środku to jednak z reguły nie są metro.)

Ostatnio jednak czytałem o takim brytyjskim badaniu, z którego jednoznacznie wynikło, że kiedy podali facetom dodatkowy testosteron, to zwiększyła im się nie agresja, tylko właśnie zdolność negocjacji, odpowiedzialność i różne takie inne słodkie cechy. Także więc typowo męskie cechy, ale jednak nie tyle dziki watażka, co zacny ojciec rodziny.

Co może być prawdą, ale jednak jest o tyle zabawne, że inne badania jednoznacznie wykazują, że kiedy się facetowi urodzi dziecko, to poziom testosteronu momentalnie, z dnia na dzień, spada mu b. wyraźnie. I w ogóle, jak się zdaje, życie cnotliwego żonkosia niezbyt dobrze na poziom testosteronu wpływa.

Swoją drogą, kiedyś, dawno temu, słyszałem na BBC dyskusję panelową kilku sławnych feministek (była tam m.in. Germaine Greer), i te babiany stwierdziły explicite, że "skoro testosteron podwyższa agresywność, to należy chłopców zaraz po urodzeniu kastrować". Było to, dobrze pamiętam, powiedziane z uroczym, figlarnym uśmiechem. Tak, że gdyby ktoś kiedyś miał pod butem szyję jakiejś feministki i zacząłby odczuwać irracjonalną litość, to niech sobie przypomni o czym tu mówię i przestanie odczuwać.

Co jeszcze o tym testosteronie...? Acha, no więc może to, com już tu kiedyś napisał. Otóż z obserwacji miniaturowych szympansów Bonobo - które są najbliżej z nami genetycznie ze wszystkich istot i mają tyle wspólnych z nami genów, że gdyby to był wynik głosowania na PZPR, to by się średni Gomułka nie zawstydził - wynika, że jak taki szympans dokopie innemu, to mu się momentalnie poziom testosteronu podwyższa, coś ze 1300 razy.

Kiedy inny mu dokopie, to mu się momentalnie obniża. Za to podwyższa się momentalnie, choć nie aż tak bardzo, jak przy osobistym dokopywaniu, kiedy taki szympans widzi, jak inne się naparzają. Konkretnie 1100 razy. Stąd zapewne mamy kibicowanie - dość w sumie żałosne, jednak niepozbawione pewnej skuteczności, działanie na rzecz podwyższenia naszego poziomu testosteronu.

OK, co z seksem w takim razie? Jak on się ma do testosteronu? Testosteron ogólnie dobrze wpływa na te sprawy, choć to też nie jest tak jednoznacznie, bo często facet miotany agresywnością i szarpany ambicją pędzi od siebie zalecające się doń osobniki płci przeciwnej. Można by o tym długo, ale na tym tu poprzestaniemy.

W drugą stronę jak to działa? Do niedawna panowała naiwna teoria, wedle której seks obniża poziom testosteronu... No bo jakby miał nie obniżać, skoro jest on do tego potrzebny?! Przecież się zużywa? I podobne prymitywno-mechanicystyczne, oświeceniowe brednie. Jednak tutaj jest, zdaje się, dokładnie tak, jak z mlekiem. Ludzie myślą, że taka pierś (ach!), czy inne wymię, to jest ZBIORNIK mleka. Podczas gdy w istocie mleko jest produkowane NA POCZEKANIU! I nigdzie nie jest tak po prostu przechowywane.

Podobnie zdaje się, choć na to nie mam żadnego naukowego certyfikatu, jest z testosteronem. Tak więc podniecanie się jak się faceci na ringu czy boisku naparzają, podwyższa ten poziom (nie na tyle jednak, zapewne, by to miało uratować naszą nieszczęsną cywilizację przed totalnym zeunuszeniem). Nie mówiąc już o udziale w udanej orgii, czy oglądaniu xxx.

Trening. Czyli zatoczyliśmy niejako pełne koło i powróciliśmy do punktu wyjścia. (Jednak znacznie mądrzejsi niż na początku, a o to przecież chodzi!) Otóż wiadomo, że trening siłowy z naprawdę wysokim obciążeniem zwiększa znacznie poziom testosteronu, podczas gdy trening siłowy z obciążeniem średnim, głównie zwiększa poziom hormonu wzrostu. Nie, żeby to ostatnie było nic nie warte - przeciwnie!

Hormon wzrostu też b. dobrze wpływa na rozwój fizyczny i jest nam istotnie potrzebny. Z powyższego jednoznacznie wynika, że powinno się ćwiczyć zarówno z dużym obciążeniem, jak i z mniejszym. (O bijatykach, orgiach i xxx, już nawet nie wspominam, bo to oczywiste.)

Na zakończenie fajna informacja na temat testosteronu, która do mnie dotarła całkiem niedawno, z b. fajnej książce o kulturystyce. Otóż okazje się, że w czasie intensywnego treningu, poziom testosteronu najpierw się podnosi - mniej więcej przez 27 minut - a potem opada, by około 45 minuty osiągnąć poziom wyjściowy.

Z czego jednoznacznie wynika, że treningi powinny być krótkie i intensywne, bo tak jak większość ludzi trenuje, to zanim skończą rozgrzewkę, ponownie osiągają swój normalny (?) poziom zeunuszenia.

A trening, warto to tutaj podkreślić, wbrew naiwnym wyobrażeniom, polega właśnie m.in. na odpowiednim regulowaniu poziomu naszych hormonów, nie zaś tylko po prostu zwiększaniu przekroju mięśni. Z tym, że także i zwiększanie przekroju mięśni, razem z ich siłą (dla jednych ważniejsze jest jedno, dla innych drugie, ale to raczej chodzi w parze, choć nie do końca) także w znacznej mierze zależy od hormonów. Więc i trening siłowy to w pewnym sensie gra z naszym hormonami własnie - z gospodarką hormonalną naszego organizmu.

I to by chyba było na tyle. Z pewnością coś ciekawego lub istotnego na temat testosteronu zapomniałem... No jasne! Więc dodam, że istnieje kontrowersja na temat tego, czy testosteron (także podawany z zewnątrz, syntetyczny, w postaci popularnych "anaboli") naprawdę wpływa bezpośrednio na przyrost mięśni. Jedni mówią, że nie, bo kobietom mięśnie od treningu rosną tak samo szybko jak mężczyznom, i że testosteron (oraz anabole) jedynie zwiększają maksymalną masę mięśni, jaką jesteśmy w stanie osiągnąć. (Taki pogląd wyczytałem niedawno w tym biuletynie, o którym było na początku.)

Inni, i tych jest znaczna większość, podają wyniki badań, z których jednoznacznie zdaje się wynikać, że anabole ZNACZNIE przyspieszają przyrost masy mięśniowej i siły. O wiele bardziej nawet niż takie skądinąd cudo, jak kreatyna. (Jednak o ile kreatynę bym, przy porządnym treningu, mógł polecić, to anaboli na pewno nie polecam.)

Powinna tu być pewnie jakaś błyskotliwa pointa... Ale nie - "pointy nie będzie i czekać jej na próżno!" (żeby zacytować Waligórskiego). Tym razem to był tekst informacyjny, z którego zawartości należy korzystać i tyle. Żadnych więc końcowych figlasów, które by nam ten nabrzmiały informacją referat obróciły w żartobliwy felietonik! (Nie, nawet nie proście! Nie ustąpię! Nie będzie pointy!)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.