piątek, września 05, 2014

Moje zapasy w kisielu z rodzimą historią

Czasem sobie tak myślę - kiedy już nie mogę znieść tej całej martyrologii, narodowej duszoszczipatielności, Frycków i ran rozdrapywania - że chciałbym kiedyś, w wolnej Polsce, być jakimś takim gościem, od którego coś zależy. No i wtedy ja bym na przykład zarządził, żeby oddawanie czci poległym za Polskę, dawnym bohaterom, jak i zresztą po prostu patriotycznym Polakom, płacz nad niesprawiedliwością historii, zaborami... Itd., itd.

Żeby to trwało jakieś pięć dni każdego roku. I tylko tyle! Bardzo intensywnie, bardzo uroczyście, piękna oprawa - coś jak japoński festiwal płodności - ale tylko kilka dni w roku. W szkołach uczyłoby się oczywiście podstaw rodzimej historii - choćby po to, byśmy mieli wspólny zestaw memów i mogli ze sobą rozmawiać - ale raczej minus te wszystkie uderzania w ckliwe tony, pokrzepiania serc i wmawiania sobie, żeśmy najważniejsi w świecie całym i w ogóle cudne ptaki, ach!

Oczywiście - dla nas jesteśmy najważniejsi i tak ma być. Polska znaczy. Co innego jednak kibicowanie samemu sobie i walka o swoje ("walka" w sensie najszerszym z możliwych, oczywiście) - co innego zaś wmawianie sobie, że świat cały o niczym innym nie myśli, niż o naszym szczęściu. Bo tak po prostu nie jest i zostało nam to już dobitnie dowiedzione niejeden raz.

Mamy teraz te wszystkie Tuski, Komóry i Schetyny - "historyków", psia mać! - więc logiczne, że ludziom zaczyna się wydawać, że nie ma nic durniejszego niż studiowanie historii. Że tylko inżynier może sensownie kojarzyć i tak dalej. Ja się z tym nie zgodzę! Wymienione indywidua to żadni historycy i w ogóle żadne... No, nic w ogóle przecież! A ja, jakby nie było, mam inżynierskie wykształcenie - na szczęście nie tylko takie - i wcale nie sądzę, by ono było konieczne, czy najlepsze z możliwych.

Po prostu jak się przyjmuje na "studia wyższe" każdego pacana, żeby go potem wysłać na zmywak do Anglii, a takie zera jak ci przed chwilą wymienieni mianuje się "historykami", no to się ma to, co mamy. My tu jednak mówimy o hipotetycznej WOLNEJ Polsce. No więc ja bym historii uczył jak najbardziej - oczywiście tych, których warto tego uczyć - ale bez przesadnego nacisku na "wpajanie patriotyzmu" akurat w czasie jej uczenia. Bez jakiejś specjalnej koncentracji nawet na historii rodzimej.

Patriotyzm - oczywiście, jak najbardziej! Ale w nauczaniu historii wolałbym jednak, by uczniowie zaczęli rozpoznawać mechanizmy, działające siły, "prawa historii" (na ile takie dają się w ogóle rozpoznać)... No i z rodzimą historią jest, jak mi się zdaje, ten problem, że tutaj jest wyjątkowo trudno te sprawy jakoś klarownie wydestylować. Częściowo oczywiście z powodu sposobu, w jaki historię Polski dotąd pisano, i sposobu w jaki jej nauczano. A także popularyzowano.

Jednak, choć mogę się mylić, bo od rodzimej historii żadnym ekspertem nie jestem... Długo by było tłumaczyć dlaczego, może to kiedyś zresztą spróbuję wyjaśnić... Nie chodzi o to, że nie uważam ją za interesującą czy ważną, oczywiście. Nie chodzi o to, że nie chciałbym jej znać i rozumieć. Jednak ona, jak mi się wydaje, jest w sumie dziwnie chaotyczna. W tym sensie, że trudno w niej znaleźć najistotniejsze dominujące tendencje, jakieś główne kierunki... Masa rzeczy, jak mi się widzi, działa w tej naszej polskiej historii zza kulis - co najczęściej oznacza "zza granic". Co najmniej zza granic, żeby tak to określić, wewnętrznych - różni tam innowiercy, mniejszości. I te rzeczy.

Niezwykle trudno by było chyba napisać o historii Polski choćby coś takiego, jak "Królowie przeklęci" Druona. Jest to wielotomowa powieść o Francji XIV wieku, gdyby ktoś nie wiedział, w której - przy wszystkich tych koszmarach i zbrodniach - daje się jednak odczytać kilka głównych politycznych linii rozwoju, kilka potężnych celów tej monarchii, działających konsekwentnie przez dziesięciolecia, a czasem przez wieki. Nawet jakiś nowy "Faraon" Prusa chyba z trudem mógłby się rozgrywać w dawnej Polsce.

Powie ktoś "idea jagiellońska". Sorry - ja tego nie kupuję! Nic nam to nie dało i na pewno nie da. Cenię Piłsudskiego, ale wielkiej "idei" w tej "idei jagiellońskiej" nie dostrzegam. Raczej propagandę i doraźną politykę. (Nie żeby to musiało być, samo w sobie, złe. Ale jabłka to nie pomarańcze.) No a "idea piastowska", to chyba raczej była komusza propaganda, antyniemiecka (to były czasy!). Może to i mogło być niegłupie, ale dopiero by musiało powstać. A zresztą - raczej nie o tego typu "idee" powinno nam chodzić! Takim prymitywnym wytrychem się w tym miejscu na powierzchni globu wiele nie zwojuje, co niestety widzimy teraz na własne oczy.

Nie mówiąc już o tym, że w "naukowym" pisarstwie historycznym - które, nie dajmy się oszukać, zawsze jest czymś mniej lub bardziej na pograniczu publicystyki! - francuskim, brytyjskim, amerykańskim... Żeby tylko na tych krajach poprzestać - daje się bez wielkiego trudu pisać "naukowe" (chodzi o to, że nie fikcja - ten cudzysłów to nie ironia!) książki jak te Gaxotte'a czy Bainville'a, w których KAŻDY dosłownie król Francji, choćby "z pozoru" wyczyniał największe idiotyzmy i ogólnie był durniem, służy jednak rozwojowi swojego kraju i niemal prostą drogą wiedzie go do tego, co jest dzisiaj. Czy raczej wtedy, kiedy tę książkę napisano. (A co, zdaniem tych autorów, jest samą esensją szczęścia i rozkwitu.) Choćby w ten sposób, że wygenerował Joannę D'Arc.

O historii Polski się tak nie da. Tam jest chaos, często nie daje się rozpoznać żadnej spójnej polityki, a jeśli, to jest to polityka obcych dworów. Nasz kraj długo trwał, a nawet na swój sposób kwitł, dzięki temu, że szlachcic był dobrym jeźdźcem, umiał walczyć, i bez porównania wolał żyć w kraju, gdzie czuł się wolny, czuł się u siebie, czuł się jaśniepanem i nie bał się, że ktoś może mu wkrótce kazać mówić np. po niemiecku. Potem przyszła reformacja, a sąsiedzi rozwinęli się pod względem sztuki wojennej, dyplomacji, ekonomii - i Polska stała się, w ich przynajmniej oczach, rzadko zaludnionym obszarem surowcowym, który warto by było zdominować i zacząć "racjonalnie", intensywnie eksploatować.

Wzorem choćby Krzyżaków, których, jakby nie było, sami Polacy sobie na łeb ściągnęli. Żeby nawet po wyjściu z rozbicia dzielnicowego nie było zbyt fajnie. No a potem... Naprawdę, aż przykro się o tym myśli, jak myśmy tych Prusaków z własnej woli utuczyli i wypromowali! W każdym razie, kiedy już wsiadanie szlachty  na koń - choćby się nawet nazywało "husarią" - przestało wystarczać na sąsiadów, Polska zaczęła gnić. Czegóż innego można by oczekiwać od czegoś, co - przynajmniej w porównaniu z sąsiadami - NIE jest naprawdę państwem, a tylko jego zgrubną atrapą, a tak się nieszczęśliwie złożyło, że NIE leży na wyspie, tylko na płaskiej równinie? (Którą nawet mamuty i bizony przed dziesiątkami tysięcy lat ciągnęły dwa razy do roku milionowymi stadami, w ramach swej naturalnej transhumancji.)

Potem zaczęły się budzić nacjonalizmy, a dynastyczny system, wyrosły z feudalizmu, zaczął się powoli rozkładać. Cóż więc dziwnego, że nasi patrioci dostrzegli w tym szansę dla Polski i mieliśmy "za wolność naszą i waszą", oraz całe stada masonów i rewolucjonistów? Przyznam, że przykładanie dzisiaj do tego moralnych miar i próby rozstrzygania w naszych sercach etycznych racji Kościuszków i Pułaskich w zderzeniu z racjami różnych tam ludzi, lojalnych wobec cara i kogo tam, ale za to - ach! - jakżesz hiper-tradycyjnie katolickich, wydaje mi się bez sensu. Z tym, że ja osobiście jednak milion razy wolę owych masonów-patriotów.

Dużo więcej dałaby nam choćby uważna lektura wspomnianego przeze mnie tu Druona. No a potem, po tych oświeceniowych masonach i napadających na carskie konwoje pocztowe "bandytach", z naszą historią zaczyna być już tylko trudniej, smutniej, a wszystko staje sie jeszcze bardziej pokręcone. II RP trwała tylko 20 lat, oczywiście była daleka od ideału, ale my dzisiaj potrafimy na nią pluć - choć sami przez więcej czasu i być może w łatwiejszych jednak warunkach, zrobiliśmy zupełnie nic, albo jeszcze gorzej. Obłęd! Oczywiście - wady były, sporo i spore. O tym trzeba rozmawiać, jeśli się ktoś tymi sprawami zajmuje. Ale czy wszyscy muszą się tym zajmować? I czy muszą w to pakować aż tyle emocji? Negatywnych emocji, przypomnę, bo o takie tu chodzi.

Albo Powstanie Warszawskie... Co do "Solidarności", którą większość z nas miało przed oczyma, i o której niemal wszystko da się wiedzieć, jeśli ktoś się postara, mówi się niemal wyłącznie czule i słodko, co wydaje mi się kompletnie bez sensu i skutkiem raczej agenturalnej roboty. Albo REALNE polityczne skutki pontyfikatu JP2. Pozytywne znaczy. Których ja absolutnie nie potrafię dostrzec, sorry! Jesteśmy w niesamowitym wprost szambie, Polska na naszych oczach przestaje istnieć, nasze społeczeństwo jest nie tylko podzielone, ale i po prostu skurwione (z przeproszeniem kurw) jak chyba nigdy... A my sobie radośnie wmawiamy, że JP2, swom pontyfikatem i odwiedzinami w Polsce nas PRZEANIELIŁ. Jeśli to nie jest zbiorowa narodowa paranoja, to ja już nie wiem! To jak by było BEZ JP2? JESZCZE koszmarniej? Potrafi sobie to ktoś wyobrazić? Bo ja nie!

Na razie starczy już tego marudzenia. Tylko jeszcze krótko podsumuję:

- historię NALEŻY studiować (nie przejmując się oczywiście tym, że Komóra, Tusk czy inny tam Schetyna to "historycy");

- NIE KAŻDY jednak musi się historią zajmować - to nie jest niezbędny warunek, by np. być patriotą!

- nie każda historia warta grzechu musi być rodzima i powodować w nas histeryczne reakcje!

- pisana historia to w dużej mierze propaganda lub publicystyka - należy więc zastanawiać się za każdym razem KTO nam coś mówi i co właściwie mógłby chcieć przez to osiągnąć!

- nie przesadzajmy może z tym ciągłym ocenianiem dawno zmarłych ludzi z punktu widzenia moralności czy mądrości - nie mówię oczywiście o zdrajcach, tylko o takich, którzy chcieli Polski dobra, ale nie całkiem im to być może wyszło, albo też mieli nie takie jak my dziś przekonania, większość z nich i tak zrobiła dla Polski więcej niż my, albo przynajmniej więcej dla niej poświęciła!

triarius

czwartek, września 04, 2014

Jak być spoconym rumianym i wykorzystywać red. Stasińskiego do własnych celów

Idę sobie wczoraj raźno, pogwizdując... (Styl? A-waltzing Mathilda. Noszę bowiem luźne gatki, głównie z powodu balach i półgard.) Idę więc, idę, a tu naprzeciw mnie kroczy taki niski pękaty gość. W sumie młody. I on ma na koszulce napis. "NSZ" i coś jeszcze. W pierwszej chwili skojarzyło mi się to ze "Niezależnym Stowarzyszeniem Studentów", a kiedy sobie uświadomiłem, że to "Narodowe Siły Zbrojne" i że tam pod spodem było coś o żołnierzach i jakieś lata '40. Ale facet już mnie minął, a ja jego, i nie było jak dać mu duchowego wsparcia.

Zamiast tego zobaczył łyso ogolonego byka, który się boleśnie wykrzywia próbując odczytać to, co ma na koszulce. Mógł mnie źle zrozumieć. No ale, na moje usprawiedliwienie powiem, że gdyby to nie był niski grubasek, tylko wysoki, rumiany, spocony gość z mokrego snu red. Stasińskiego, to ja bym od razu zaczął myślami krążyć wokół Narodowych Sił Zbrojnych, zamiast szemranych i przeżartych agenturą organizacji studenckich, z których mamy dziś tylu znanych i lubianych, a wolelibyśmy ich nie mieć.

Do czego ja zmierzam? Zmierzam ja do tego, że - choć oczywiście, jeśli ktoś MUSI być niski i gruby, to niech sobie i Bóg z nim, może być moherem, oszołomem, a nawet Tygrysistą i to wyższej rangi... Ale skoro NIE musi, no to lepiej by jednak było spełnić skryte marzenia różnych Stasińskich. Prawda? No bo, przyznam, że z cekaemu lub innej rakiety balistycznej to ten gość... (którego, gdyby jakimś trafem to czytał, serdecznie pozdrawiam i przepraszam, że traktuję go jako pouczający, a nawet z lekka odstręczający, przykład, ale mus to mus!)

Ten gość, zatem, jak mówię, mógłby z tego cekaemu ubeka czy innego szkopa załatwić, ale skąd my mamy wziąć tyle cekaemów i rakiet balistycznych? Już teraz, już na początku? Bardziej by mnie zatem, w roli naszego, w roli spoconego rumianego, przekonał ktoś, kto by swym wyglądem sugerował, że ubeka czy rodaka Merkeli potrafiłby, w razie czego, gołymi rękami. Albo jakimś drążkiem od namiotu, saperką, kolbą, bagnetem (na lufie albo luzem), pałką teleskopową... O bucie nie zapominając. To przecież O TAKĄ rumianą spoconość chodziło panu Redaktorowi, więc chyba powinniśmy się do zadowolenia pana Redaktora poczuwać!

Nie chcę łamać waszych słodkich serduszek, ale mam dla was parę przykrych wiadomości... (Jak to się wiąże z tematem naszego grubaska z NSZ i rumianej spoconości na razie może nie być jasne, ale związek istnieje.) Po pierwsze - choćbyście nie wiem jak tyrali, i tak raczej się już, w tych czasach, w tym miejscu na ziemi, i z tymi, jak to się w PRLu mówiło, plecami, nie dorobicie. Co gorsza - nawet gdybyście się i dorobili, to i tak nic z tego wielkiego nie wyniknie. Armii z tego nie wystawicie (piję do Marka Krassusa i jego błyskotliwej, zawsze prawdziwej, wypowiedzi), choćby przez "armia" rozumieć wpływową gazetę, wpływową telewizję, czy jakieś przyszłościowe przedsiębiorstwo.

Skoro dotąd wam się nie udało, to znaczy, m.in., że jesteście być może resortowe dzieci - tylko nie tego co trzeba resortu. Sprawa z góry przegrana! Następna przykra wiadomość - żadnej dynastii i tak nie założycie. Albo to całe tyranie jest super, uwzniośla etycznie i nadaje życiu sens - a w takim razie DLACZEGO chcecie tego pozbawić własne dzieci? Albo też to jest dno - a wtedy dlaczego właściwie to WY macie to robić? Żeby potem (marzenie indyka w przeddzień Wigilii! i to był żart) wasze arystokratyczne dzieci was się wstydziły, jako wiecznie tyrających, durnych i prymitywnych rodziców?

Pracujecie dla kraju? A gdzie ten kraj, że spytam? Zgoda - ktoś pewnie jeszcze dzisiaj, nawet w tej nieszczęsnej Polsce, pracuje dla ludzi i dla kraju. Ale ilu jest takich ludzi? Jak często oni to robią? W ogóle się czasem na ten temat zastanawiacie? Większość ludzi tyra, bo musi, a korzyści z tego mają ci, którzy z tego mają korzyści... Bo oni je mają zawsze. Czyli jacyś ludzie, siły i organizacje daleko, daleko od Polski z jednej - a bardzo nieprzyjemni ludzie, wydani na świat przez innych nieprzyjemnych ludzi, przywiezionych tutaj, albo którzy wyleźli z jakichś nor i zza tapet, albo się skurwili...

Jak to się ma do problemu otyłości z jednej, a rumianej spoconości z drugiej strony? (I nie zapominajmy o "karkach"!) A taki to ma związek, że wy ludzie, zamiast zadbać o siebie, zamiast zadbać o to, żeby ew. Niemca, czy ew. Putina, czy ew. kogoś, w razie ewentualności, potrafić... I żeby koszulka głosząca waszą miłość do bohaterów ładnie leżała na rumianym, spoconym, przepięknym torsie - zamiast, jak teraz, na piwnym brzuchu sięgającym niemal do czoła. Wmawiacie sobie, że to dla dzieci, że żona was opuści, jeśli nie kupicie kafelków do łazienki i nie przyjedziecie tu na lato do 3Miasta robić za żałosną stonkę, i nawet nie przyjść przywitać się z waszym ukochanym Panem T...

Wmawiacie sobie, że to dla kraju, a w istocie z waszego tyrania korzysta niemal wyłącznie wesoła gromadka Tuska, mafia, Bruksela i inne tego typu instytucje. Gdybyście sobie przestali wmawiać, problem niskopiennej otyłości staneły przed waszymi oczyma w całej swej brzuchatej jaskrawości, i dalej byście tak żyć już nie mogli. No więc ja teraz, w miarę moich niewielkich, ale jednak, możliwości, staram się was z tej drogi do zatraty, do klęski etycznej i fizycznej, na drogę prowadzącą do spoconej rumianości całkiem jak z erotycznych marzeń Stasińskich tego świata, zawrócić.

I zrobię to - tak mi dopomóż Bóg! (No, chyba żeby mi się odechciało. W końcu wy i tak wiecie lepiej, prawda?)

Jak ktoś coś chce wiedzieć - o dynastiach, wakacjach w Sopocie, kafelkach, tłuszczu na brzuchu, pałkach teleskopowych, rakietach balistycznych, Brukselach, czy sposobach na uzyskanie spoconej rumianości - proszę pytać! Mogę czegoś nie wiedzieć, ale mam raczej wszystko nieźle przemyślane. Jak już przemyślicie kwestię kafelków, poświęcania się po to, żeby z własnych dzieci uczynić ojrolemingi, czy "pracy dla Ojczyzny", która w istocie bywa najczęściej niewolnictwem u całkiem innych sił i ludzi - to sobie porozmawiamy KONKRETNIE o waszych wątłych przygarbionych ciałkach, pękatych (na odmianę) brzuszkach, i co zrobić, żebyście szybko stali się rumiani, a także potrafili, w razie potrzeby...

Zaskoczę was z pewnością , ale do tego celu TEŻ ogromnie nam się przyda nieoceniony red. Stasiński! A zatem - jak będzie z tymi kafelkami? I z waszymi priorytetami generalnie?

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

środa, września 03, 2014

Pułapki politpoprawności

Wiecie co? Wyznam wam, ludzie, że ja nawet bym i chciał być politpoprawny - tylko po prostu wciąż nie mogę do końca zrozumieć jak to działa. No bo weźmy taki "afro-amerykanin" (z dużej to się w ogóle pisze, czy z małej?). OK - "Murzyn" był be. "Kolorowy" był be. "Czarny" też. Dlaczego jednak jest "afro-amerykanin", a jak tylko zmienimy kontynent to robi się nam "australo-pitek"? Czy "pitek" to jest samo co "Amerykanin"? Gdzie się w takim razie podziewa "australo-amerykanin"? No a "afropitek" - gdzie?

Zresztą jak się chwilę zastanowić, to same niewyjaśnione tajemnice. Dlaczego nic nie słychać o "afrosceptykach"? Dlaczego "euro" to waluta (a przynajmniej próbuje być), a "afro" to tylko fryzura? (Jakie "tylko"? Fryzura jest lepsza!) Ja chcę jednak wiedzieć, domagam się odpowiedzi: jak wygląda fryzura "euro"? Jak u van Rumpuja?

Czy już jak u Tuska? Dopiero od grudnia czy całkiem już? Czy też może każdy kolejny strażnik tego tam mopa narzuca... Czy może raczej "lansuje" - swój własny styl w tym względzie? Tylko skąd prosty człowiek, choćby i starający się nadążać za modą, miałby się tego dowiedzieć?

A może to Merkela i jej fryzura stanowią ten wzorzec? Swoją drogą, gdyby któregoś poranka Merkela zapomniała się ogolić... Nie mówię nic nieprzyzwoitego o naszej europejskiej mamie i królowej! Wypraszam sobie wszelkie tego typu insynuacje! Chodziło mi o górną wargę i absolutnie nic innego!

Więc gdyby się zapomniała ogolić, a do tego jeszcze zamówiła pięć piw... Czy ja mówię, że Merkela ma kaca z przepicia? Do głowy by mi nie przyszło twierdzić, że ona w ogóle pije! Nie ma na to przecież, bidula, czasu, bo bez przerwy stara się nam zrobić dobrze.

Nam, czyli Europejczykom. Choć trochę nijak, że tylko Europejczykom - co z Antaktydą? Tam też są jakieś ekspedycje, a do tego pingwiny... Im się nie należy, żeby im też było dobrze? Więc na pewno Merkela nie pije, ale może się na przykład od czasu do czasu wykąpać w szampanie. Jak dostanie skrzynkę od Hollanda, powiedzmy.

Mogliście nie wiedzieć, ale teraz już będziecie wiedzieć: to też upija. Wiem, bo czytałem bardzo dawno temu o jednej uczennicy, którą zabrała karetka w stanie ciężkiego upojenia, a ona nic nie piła, tylko jej koleżanka polecila nasiadówkę w denaturacie, na pryszcze. Więc proszę mi tu nic, ani Merkeli, nie imputować!

Ale gdyby - ten wąsik i pięć piw... Czy wtedy politpoprawność by się zmieniła w tym akurat kierunku? Wiedzielibyśmy to automatycznie, czy też ktoś by nas o tym musiał poinformować, i dopiero wtedy by to bylo ważne? Pytania, pytania...

Ostatnio usłyszałem od kogoś, całkiem na serio, że "R*mka żebrała z dzieckiem". To teraz mamy śpiewać "Graj piękny R*mie"? (Czemu to ja tak piszę? Zaraz się wyjaśni.) Bo przecież wszystko inne będzie faszyzmem? To może, skoro "R*mie", to "graj" też by należało zmienić? "C*gan", przy wszystkich swoich wadach - na tę opinię ktoś w końcu pracował przez stulecia - był piękny, grał na skrzypcach albo innych cymbałach, wróżył, łatał garnki, kochał na zabój...

I komu to przeszkadzało? Zrobili go "R*mem" - czy po to, żeby się też poczuli do zdobywania Bizancjum i wskrzeszania Rzymskiego Imperium? Skoro Turcy, uznawszy się za dziedziców Rzymu, nazwali się "Rum" - no to, sorry, ale "R*m" jest o wiele bliższy słowu "Roma" i jego pochodnym!

Co to za chytra geopolityczna gra, ja się pytam? Kto za tym stoi i w ogóle jak to się ma do wszystkich tych wzniosłych zasad, które tak kochamy? Może ktoś po prostu czegoś nie dopatrzył, albo zły klawisz nacisnął? To by była opcja najbardziej, jak sądzę, dla wszystkich zadowalająca, ale - jeśli w tym rzeczywiście jest jakiś, brzemienny w globalne (nie bójmy się tego słowa!) zagrożenia błąd, choćby palcówka - no to jednak musi ten ktoś się do błędu przyznać i szybko odkręcić! Inaczej za każdym razem wymawiając słowo "R*m" przybliżasz świat do nuklearnego holocaustu.

A co najmniej już to możesz srodze podpaść paru innym kandydatom o opanowania czarnomorskich cieśnin i odegrania roli Nowego Rzymu. Podczas gdy Cyga... Chciałem powiedzieć Ro... To znaczy... Wiemy o kogo chodzi, i tak na razie chyba aluzji nie podłapali.

Z tymi nazwami różnych ludów, co się okazały niepolityczne i wymyślono, czy wypożyczono, nowe, to jest w ogóle zabawnie. O Eskimosach nie chcę mówić, bo to niebezpieczny temat, szczególnie teraz, z tym Hamasem... I nie chcę denerwować rebe Bratkowskiego, który jest na takie rzeczy okropnie czuły.

Ale weźmy "Samów". To się zawsze nazywało "Lapończycy" i komu to przeszkadzało? Że po szwedzku "lapp" (tam się nazwy narodowości pisze z małej, jakby coś) znaczy "łata"? No to co? "Finne", czyli po naszemu "Fin", to po szwedzku to samo co "wągier".

Gorsze od łaty (a ja akurat wyjątkowo takich skórnych spraw nie lubię), a nie zauważyłem, by jakiś Fin się tym specjalnie przejmował. Paru znałem, mieszkając przez lata w Szwecji. Fakt, jest i określenie "finländare" - czyli "mieszkaniec Finlandii", ale NAWET W SZWECJI, z ich obsesją politpoprawności, nie zauważyłem, żeby to była jakaś istotna sprawa, albo żeby ktoś się o coś tutaj obrażał. Widać Finowie, mimo że ich los mocno doświadczył, tego typu kompleksów nie mają i nikt w ich imieniu walczyć o ich honor nie musi. Albo i nie ma jak.

Skoro już jesteśmy przy Szwecji, to może dokończę tę kwestię, mówiąc wam, że najgorsze anse mają chyba Szwedzi w stosunku do Duńczyków. Nie mówimy tu o imigrantach, bo to całkiem inna sprawa, choć oczywiście dla kogoś komu politpoprawność tak jak nam leży na sercu - okropnie smutna. Jednak z Duńczykami Szwedzi się przez stulecia mordowali, odebrali im w końcu spory kawał ziemi...

I się raczej nie lubią. Mimo to nie pamiętam jakichś obraźliwych określeń związanych z Duńczykami. Jest faktycznie "dansk skalle", czyli to, co potomkowie bitnych MacLeodów i nasi liczni rodacy na zmywaku nazywają "Glasgow kiss" ("pocałunek w stylu Glasgow", dla niegramotnych), czyli walnięcie gościa w ryło naszą własną glową.

Interesująca technika, choć niektórzy, jak choćby wspomiany tu wczoraj Tim Larkin, odradzają. ("O ile nie jesteś z Glasgow.") W każdym razie doradzałbym walić w okolicę oczodołu albo górę nosa, bo waląc w usta mamy sporą szansę na piękną inkrustację naszego czoła połamanymi zębami, albo też bardzo efektowne rozcięcie skóry na czole, z krwią zalewającą nam oczy itd. (Skóra głowy ma b. dużo naczyń krwionośnych i zakończeń nerwowych. Co ma, dla politpoprawności, zarówno zalety jak i wady.)

Jednak ów "dansk skalle" (co na nasze przekłada się jako "duńska czaszka") nie jest specjalnie obraźliwy. Sugeruje twardość czaszki, ale w końcu na te wszystkie wojny to i tak prawie nic. Widać Duńczyków Szwedzi traktują jednak inaczej, niż Cy... Ro... Wiemy o kogo chodzi. Czy innych La... Samisków znaczy. (Myśmy ich tak nazywali w rodzinie, bo ich język nazywa się po szwedzku "samiska" i o tym się słyszało najwięcej.)

Ciekawe dlaczego, i czy to na pewo dość politpoprawne? W każdym razie, choć politpoprawność to oczywiście przepiękna idea i w ogóle cudo, nie jest to sprawa na tyle klarowna, by prosty człowiek, taki jak ja, wszystko w tym potrafił pojąć. Jakieś kursy by się przydały, jakiś kołczing... obowiązkowe ma się rozumieć i opłacane przez Unię.

A dla dzieci to oczywiście od samego początku ostro i bez cackania się. Gdyby ktoś tutaj, już teraz, potrafił mi udzielić odpowiedzi na te moje wątpliwości i rozwiać moją niewiedzę, to bardzo proszę! Obiecuję nie szczędzić już potem nigdy wysiłków na niwie politpoprawności, od czego świat niewątpliwie stanie się nieco lepszy. A o to nam przecież wszystkim - euro, afro, australo itd. chodzi. (Wszystkich nie mogłem wymienić, bo boję się, że zaraz wybuchnie wojna światowa. Ale Samów mogę i ich tutaj serdecznie pozdrawiam!)

triarius

wtorek, września 02, 2014

O przemocy

Jeśli kluczem do rozwiązania jakiejś sytuacji jest przemoc i tylko ona, to nic innego niż autentyczna gotowość do użycia przemocy tej sytuacji rozwiązać nie zdoła.

Autor? Triarius the Tiger, oczywiście - któż by inny?

Jest to poniekąd z dnia na dzień jakby coraz bardziej biężączka, ale przecież nie tylko. Jest to też (co niektórzy moi P.T. Czytelnicy mogą już wiedzieć) parafraza stwierdzenia twórcy TFT Tima Larkina, że: "Przemoc rzadko jest rozwiązaniem, ale kiedy jest, jest jedynym rozwiązaniem".

Z tą tezą Larkina, choć nam się ona w sumie bardzo podoba, jest jednak taki problem, że ona nie jest nasza, tylko jego, więc nie wypada nam przy niej majstrować, my natomiast odczuwamy taką potrzebę, bowiem mamy drobne wątpliwości co do "jedynego" (bywa przecież, że może tak nie być) - ale przede wszystkim co do "rzadko".

Do "rzadko" zaś wątpliwości mamy dlatego, że to zależy od okoliczności i świata, w którym akurat przyszło nam żyć. Do niedawna, na szeroko pojętym Zachodzie, można było faktycznie uważać, że przemoc rzadko jest rozwiązaniem. Jednak całkiem niewykluczone, iż pojutrze to już wcale tak miło nie będzie, a my nie chcielibyśmy być nieaktualni.

triarius

P.S. A tak całkiem przy okazji, to gdyby ktoś nie wiedział co to jest to całe TFT, a chciał się dowiedzieć, to proszę - oto linek:

https://m260.infusionsoft.com/go/TFT/triarius/

Osobiście uważam, że to bardzo interesująca sprawa - zarówno z punktu widzenia, że tak to określę, "filozoficznego", jak i z bardziej praktycznych powodów. Jest na tej stronce, i w ogóle w ich materiałach, sporo typowo amerykańskiego marketingu i nakręcania atmosfery, ale to jednak wcale nie jest byle co.

No a lewizna dostaje po prostu szału z powodu ich podejścia do paru istotnych spraw, co sugeruje iż mają w tym rację. Kiedy na przykład swego czasu pojechali do Anglii, lewacka prasa i lewaccy politycy szaleli. (Swoją drogą - są dziś jacyś inni?)

poniedziałek, września 01, 2014

Biężączka o nowym Rumpuju co nim został nasz Tuś, ale nie tylko...

Tusia zrobili nowym Rumpujem (Alleluja!) i ludzie mają różne fajne hipotezy na temat przyczyn tego faktu. (Na temat ew. skutków też zresztą. Jak np. b. szybkie przyjęcie przez ten nasz nieszczęsny kraj waluty ojro.) Podoba mi się hipoteza Toyaha. która nawet, jak widziałem, trafiła na jedynkę SG szalomu. Taka mianowicie, że Unia nie mogła już więcej patrzeć na to co Platforma wyprawia, więc ją rozmontowali, rozpoczynając od głowy i zwornika.

Jest też parę podobnych głosów, przypisujących jednak główną rolę Amerykanom - w końcu ten tam Cameron to raczej ich chłopak, niż Merkeli czy po prostu Unii - do czego wstępem byłyby słynne ośmiorniczkowe taśmy, a niewykluczone, że i parę innych wcześniejszych wydarzeń dałoby się tak interpretować. Jako chęć pozbycia się Tusia znaczy, żeby w końcu rozwalić Platformę. (Po czym PiS "weźmie władzę", skompromituje się w ciągu roku doszczętnie, a lud magna voce zawoła o przyłączenie jako land do Niemiec, albo inne "roztopienie się w Europie".)

Coś w tym może być, a ta perspektywa "władzy" PiS nawet nie wygląda optymistycznie, więc o tej strony nawet trudno mi się czepiać, ale ja mam nieco inną hipotezę, która mi się jednak wydaje bardziej prawdopodobna. Otóż, jak się okazuje Tuś wśród zachodnich lemingów robi za skrajnego rusofoba, wiecie? Ktoś na szalomie zadał sobie trud by wybrać i przetłumaczyć głosy lemingów z jakiegoś popularnego farancuskiego forum, no i rzeczywiście! Przerażeni, że im rusofoba wybrali i co teraz będzie z Unią!?

My jednak, lemingami nie będący, dobrze wiemy, że ta tusiowa rusofobia to tylko pic dla lemingów. Jasne - dawno sobie już ustaliliśmy, że słodkie wargi Merkeli mogą nawet i Tusiowi bardziej smakować, niż kagiebowskie obcasy Putina, ale że Putin ma na Tusia (jak i na Merkelę zresztą) haków skolko ugodno i Tuś mu nigdy naprawdę nie podskoczy, to też wiemy. No więc mi się widzi, że oni wybrali celowo gościa, który robi za hiper-rusofoba i wroga Putina, a jednocześnie jest Putina... Nie powiem "przyjacielem", bo Putin z tego typu indywiduami na pewno się nie przyjaźni, ale jednak jest dla Putina wygodny i nie stwarza mu problemów. (Jeśli nie znacznie więcej.) A do tego pewnie, w wolnych od walki o pokój chwilach, nieźle go bawi.

To by mogło nawet być z Putinem uzgodnione, i nawet jeśli rzeczywiście Cameron miał w tym jakiś większy udział, to przecież on także chce z Putkiem handlować i w ogóle, a jednocześnie nieco mu głupio pokazywać, że w stosunku do Putka on jest tylko robiącym sobie z gęby holewę postpolitykiem, a jego kraj, zrujnowanej podobno i ledwo zipiącej, Rosji nie podskoczy.

* * *

Nazwano mnie kilkukrotnie - oczywiście że w sumie żartem, ale nie bez podstaw, jak sądzę - "Naczelnym Spenglerystą RP"... A ja mam wyznanie do wyznania, istny coming out! Otóż dopiero kilka dni temu zacząłem czytać "Duch pruski i socjalizm", zawarty w wydanym w roku 1990 przez PIW zbiorze pomniejszych pism Spenglera, noszącym tytuł "Historia, kultura, polityka". Inne rzeczy z tej książki czytałem, choć też nie wszystkie, co wkrótce zamierzam naprawić, ale tego jakoś nie mogłem.

W ogóle to moje lektury są bardzo idiosynkratyczne, żeby tak to określić. Jeśli coś mnie odrzuca, to raczej tego nie czytam, choćby mnie ciągnęli zgrają perszeronów. Nie znoszę martyrologii, sadyzmu w rodzaju świdrowania Azji oczu, w dodatku przez "naszego" i z dziką satysfakcją naszych sytych i bezpiecznych mieszczan... Nawet te tam sprawy w "Ojcu chrzestnym" mnie w sumie mierżą. Jedyna martyrologia jaka mnie w sumie cieszy, to kiedy komuch daje w dupę drugiemu komuchowi - wszystkie te żony Slanskiego, "Ciemność w południe", Krawczenko itd.

To było o mnie, ale tym razem nie chodziło o to, żebym nie był lepszy od Ziemkiewicza (a kto to Ziemkiewicz?), tylko żeby wyjaśnić, jak to możliwe, żeby taki jak ja wielbiciel Spenglera i "naczelny", mógł tej dość ważnej, jak mówią, jego pracy, po prostu nie raczyć. Choć samą książkę miał wielokrotnie w rękach i stała przez lata na jego półce. (Nawet chyba w dwóch egzemplarzach, choć jakoś nigdy dwóch na raz nie widziałem.)

Ale jednak jakoś mnie nie ciągnęło do tego socjalizmu z duchem pruskim na dodatek. Zważcie jednak, moi państwo, wcale nie o "socjalizm" chodziło! Przeciwko "socjalizmowi" Spenglera ja nic w sumie nie mam. Wiem, że gość na pewno nie jest marksistą, a "socjalizm" - bez żadnych kwantyfikatorów - to może być masa najróżniejszych rzeczy. Niemal wszystko w sumie - poza oczywiście liberalizmem, ale to mi akurat całkiem nie przeszkadza. Człowiek to w końcu istota społeczna, czyli SOCJALNA. Zgoda?

Nie - mnie od tego tekstu odrzucało... Może nie całkiem odrzucało, ale bałem się, że mnie w nim Spengler rozczaruje i co wtedy będzie?! Więc tym, co mnie powstrzymywało, był ten "duch pruski". Nie przepadam za Niemcami w ogóle, a już prusactwo to całkiem mnie odrzuca. Podczas gdy Spengler był niemieckim patriotą, a do tego uważał się za Prusaka, choć, jak kojarzę, to było takie bismarkowskie prusactwo, bo on z Prus nie pochodził. Trudno mieć do gościa pretensje o jego patriotyzm - tym bardziej, że jednak to nie jest taki sam chory patriotyzm, jaki np. co chwilę widzimy w wykonaniu Rosjan - ale jednak dla Polaka pruski patriotyzm może być trudny do strawienia.

Ja zaś, jak już wspomniałem, jeśli coś znajduję niestrawnym, to nie zmuszam się z reguły do jedzenia. (Zabawne, że miałem nawet dość spore szanse na pisanie doktoratu z historii idei, ale co ze mnie byłby za historyk idei, skoro ja nie potrafię strawić żadnego nudziarza czy idioty, a nawet z uwielbianym Spenglerem mam problem, kiedy gość w samym tytule deklaruje już swoją pruskość! Więc dobrze się stało, że jednak się od tej naukowej kariery powstrzymałem, czując drobne wątpliwości.)

No i dobra... To był długi, rozwlekły wstęp, a teraz samo sedno: "Duch pruski i socjalizm" to fantastyczny tekst, który polecam wszystkim inteligentnym ludziom aspirującym do zrozumienia historii, polityki, liberalizmów, kapitalizmów, marksizmu, Anglii, Niemiec, Rewolucji Francuskiej, katolicyzmu, Tygrysizmu Stosowanego i czego tam jeszcze! Serio!

Poszukajcie sobie wspomnianej książki na jakichś Allegrach, kupcie ją - dopóki jeszcze wolno i nie grozi to łagrem! Odłóżcie na bok narodowe uprzedzenia - wiem, że w pierwszej chwili te różne pochlebne w sumie opinie na temat Prus mogą być dla Polaka trudno strawne, ale przezwyciężcie to, bo tak trzeba... Przeczytajcie raz, dokładnie, bez negatywnego nastawienia i z góry założonych tez... Po tygodniu lub dwóch przeczytajcie ponownie (i jak wyżej)... Po następnym tygodniu lub dwóch - znowu.

Naprawdę, w tym tekście jest taka masa treści i on mi - staremu w końcu aredreyicznemu spengleryście - tyle rzeczy wyjaśnił i naprostował, że to jest absolutnie podstawowa lektura Tygrysizmu. A że akurat rozpoczyna się nowy rok szkolny, więc można zacząć ponownie fałdować korę i wyjaśniać sobie co jest co. Gdyby paru ludzi ten tekst przeczytało, może by się dało wreszcie z sensem podyskutować i jakoś ten Tygrysizm pchnąć do przodu. Jedni mają liberalizm, inni mają Dugina - a my na razie co? Konecznego? Nie wiem - śmiać się czy płakać. Jeśli tak ma nadal być, to sorry, ale ja jadę na pampę!

Przeczytać "Duch pruski i socjalizm"! Inne teksty z tego tomiku też oczywiście należy, prędzej czy później, przeczytać. Tyle razy, ile potrzeba by zrozumieć i przestać reagować głównie na słowa, hasła i cudzy patriotyzm, nawet jeśli jest to patriotyzm kraju, który nigdy nie był i nigdy nie będzie naszym przyjacielem. Ale uczyć się choćby od diabła, a Spengler zresztą diabła - nawet ze swoim pruskim patriotyzmem - raczej nie przypomina.

Tak jak Fryc Wielki walił swych poddanych kijem wrzeszcząc: "Kochać swojego króla, kochać!" - tak ja teraz walę was wirtualnie kijem krzycząc: "Czytać o duchu pruskim i socjaliźmie, czytać!" A teraz odmaszerować!

triarius

P.S. "Trudno o coś bardziej żałosnego od prób jakiegoś tam protestantyzmu, by truchło swe ożywić wcierając w nie bolszewickie łajno", mówi Oswald Spengler w reklamowanym tu przeze mnie tekście. Gorzej, że (czego nawet Spengler nie przewidział) dzisiaj w równym stopniu dotyczy to także katolicyzmu.

niedziela, sierpnia 17, 2014

Z ostatniej chwili: Tygrysizm wkracza w XXI wiek

Tym razem będzie audio. (Łał? Jasne że łał!)

To nagranie to takie coś między improwizowanym wykładem, luźną gawędą, i po prostu towarzyską rozmową. (Z psami, stonką, dziećmi i krzykiem mew w tle. Lato w 3Mieście, ach!) Pan Tygrys rzuca aktualne światowe wydarzenia na szerokie historiozoficzne tło i przewiduje przyszłość. Brzmi zachęcająco? Więc proszę się nie ociągać - klikać i słuchać!

Niestety nie da się tego zahotlinkować (i nie dziwię się za bardzo, bo mieliby niesamowite obiążenie serwerów). Trzeba kliknąć tutaj i wysłuchać na ich stronce:

http://www.mediafire.com/view/c29jkndx6d397w9/Piotrek.mp3

A jak już ktoś wysłuchał, albo chociaż szczerze spróbował, to mógłby łaskawie wyrazić swoje na ten temat zdanie. Skomentować znaczy. Interesuje mnie zarówno opinia na temat treści, jak i samego aspektu techniczno-multimedialnego. Oczywiście rozpropagowanie tego linku (czy innych moich linków zresztą), też by było bardzo miłe, jeżeli ktoś by uważał, że zasługuje.

A jak by ktoś był ciekaw bliższych szczgółów tego naszego przedswięwzięcia (doktoraty, lincencjaty, europejskie granty itd.), no to podaję: Dyktafon obsługuje Adaś. (Który, swoją drogą, jest baba, więc spokojnie!) Adaś także zapewnia nieco odświeżającego feedbacku. Nagranie dokonane w czwartek 13.08.2014, w pod parasolem w ogródku takiej knajpki koło plaży w Redłowie.

triarius

środa, sierpnia 13, 2014

O orkiestrze na Titanicu i prawicowym pięknie męskiej szyi grubości ołówka

Dávila stwierdza w jednym ze swoich scholiów coś w tym duchu, że: "Celem liberalnej demokracji jest uczynienie wulgarności dostępną dla każdego", i oczywiście ma tu pełną rację. Gdyby mnie ktoś poprosił o szybkie, a mimo to precyzyjne, kryterium pozwalające odróżnić młodziaczka zabłąkanego chwilowo w "konserwatywnym liberaliźmie" od nastojaszcziego idioty, który już nigdy z tego nie wyjdzie, to zalecałbym skierowanie do takiego gościa prośby o wyjaśnienie nam, w jaki to sposób rozbuchana komercja - czym w końcu jest przecie z definicji "wolny rynek" i ma to być rzekomo bardzo, bardzo dobre - chroni konserwatywne, czyli te prawdziwe, tradycyjne, wartości? Skoro przecież na każdym kroku widzimy coś dokładnie odwrotnego (i tu ew. podać parę konkretnych przykładów).

My się na to dziwnie łatwo łapiemy. A raczej nie tyle "my", co te wszystkie biedne zagubione ludki, chcące się, i slusznie, uważać za "prawicę". Dlaczego? Powodów widzę multum, ale jednym z nich na pewno jest to, iż lewizna, z samej swojej natury przywiązuje ogromną rolę do JĘZYKA - podczas gdy my (i potencjalni "my") język lubimy totalnie lekceważyć. Przykłady na to lewiźniane przywiązywanie roli do jezyka są liczne - weźmy choćby politpoprawność.

No a jaka to "natura" lewizny temu miałaby sprzyjać, spyta ktoś? No to ja odpowiem, iż chodzi tu o to, że dla nas - na ile rzeczywiście jesteśmy tą "prawicą", a nie np. jakimiś korwinicznymi przechrzto-hybrydami - "real", fakty, "prawda" to rzeczy w sumie święte, podczas gdy lewizna jest z samej natury jakaś taka para-gnostycka, czyli organicznie wroga wszelkim obiektywnie danym faktom, wszelkiej obiektywnej naturze... O czym by jeszcze można, a nawet by i należało, długo, tylko że my na razie zamierzamy mówić o czymś innym.

Takim najbardziej klasycznym przykładem działania liberalizmu... No bo, mimo wszelkich "monarchistycznych" i antydemokratycznych bredni wygłaszanych bez przerwy przez piewców liberalizmu i "wolnego rynku" - jeśli mielibyśmy w ogóle te liberalne i "wolnorynkowe" poglądy (bo przecież nie te "monarchistyczne"!) traktować poważnie, to wtedy demokracja to nic innego, niż "wolny rynek" na władzę, a liberalizm bez demokracji to raczej tylko jakaś ubecka ściema, mająca pryszczatego spod trzepaka i nie mającego czasu myśleć przedsiębiorcę łagodną perswazją zaprowadzić do totalitrarnej zagrody...

No więc, takim najbardziej klasycznym przykładem działania libealizmu w kwestii udostępniania wulgarności każdemu - i to właśnie w sferze języka w dodatku, a więc w sferze FRONTOWEJ pomiędzy szalejącą dziś totalitarną (choćby udawała wolnościową, co jest oczywiście bardzo częste) lewizną i nami - to sprawa "orkiestry grającej na Titanicu". Oczywiście - lewizna, z liberarałami na czele, potrzebuje do życia, niemal tak samo jak powietrza, przykładów ludzkiej głupoty i wulgarności. Licznych przykładów, bardzo licznych. (Zadanie do domu dla co pilniejszych uczniów: zastanówcie się dlaczego ona tego tak potrzebuje?)

My z drugiej strony, potrzebujemy przykładów na ludzką wzniosłość, szlachetność, odwagę, heroizm, zdolność do (sensownego, a najlepiej i skutecznego) poświęcenia... Bez tego, bez przykładów na to, że jednak, mimo całego nieuniknionego tragizmu ludzkiego życia, mimo tego, że nigdy nie będzie raju na ziemi... Mimo tego że wszyscy zejdziemy z tego świata w sposób, przeważnie, z takich czy innych względów, mało przyjemny, albo też przeżyjemy naszych najbliższych, co też słodkie nie jest...

Bez tego nie da się po prostu być jakąkolwiek sensowną opozycją wobec całej tej szalejącej lewizny szykującej nam wszystkim chomąta, kółka w nosie, a naszym wnukom status zabawek różnych co wyżej postawionch pedofilów! No i mamy ten Titanic - statek tonie,  szalup ratunkowych o wiele za mało dla wszystkich, orkiestra nie ma nawet co o miejscu na takiej marzyć, podłoga w głównym salonie przechylona pod niesamowitym kątem, kawałeczek dalej pluszcze nocny, lodowaty polarny ocean...

Orkiestra gra religijny hymn "Nearer My God to Thee" ("Bliżej mój Boże do Ciebie"). Czyż może być coś bardziej heroicznego, bardziej wzniosłego, piękniejszego? Czy może być coś bardziej, z samej swej natury, bardziej wrogiego i bardziej nienawistnego totalitarnej lewiźnie, pragnącej z ludzi uczynić marną imitację mrówek, i liberałów i pragnących całą ludzkość uświnić w swym pachciarskim "kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze"? Nie i nie - odpowiadam! A jednak...

A jednak to ONI wciąż wygrywają, prawda? Nikt (dzięki liberalno-lewiźnianej szkole, nawiasem) nie wie już kto to był Sardanapal - może zresztą o to chodzi, żeby nie wiedział, bo, choć to też nie całkiem ilustruje to, co miałoby oznaczać to codzienne "granie orkiestry na Titanicu", jednak lepiej pasuje i, choć jest i w tym pewna wzniosłość, ma się to nijak do wzniosłości i heroizmu orkiestry z Titanica - tej PRAWDZIWEJ! W dodatku, jeśli coś jest w historii Sardanapala mniej wzniosłego, to raczej jego wcześniejszy pacyfizm, życie chwilą i... Well - konsumpcjonizm, które go przecież do upadku doprowadziły. (Sam upadek miał natomiast niewątpliwy styl i wielkość, o jakich żaden liberał nawet zamarzyć by oczywiście nie potrafił po najdłuższym życiu.)

Tak to właśnie jest z tym językiem, do którego my tak małą wagę przywiązujemy, a oni tak dużą, i słusznie. (Jednoznaczna lewizna z powodu swego gnostycyzmu, Gramsciego i Szkoły Frankfurckiej, leberały z powodu choćby tego, że zawsze mają większość mediów w tzw. "wolnym świecie".) Mówiąc to prościej, a newet wulgarniej - oni nam szczają do tej naszej chrzecielnicy, a my albo także, dla towarzystwa, albo co najmniej zaczynamy też majstrować przy własnych rozporkach, zastanawiając się, czy to nie jest właśnie to, co należy czynić. "Może kiedyś nie - ale teraz, czasy się zmieniają..." I te rzeczy. Dla mnie zgroza!

* * *

A co z szyjami grubości ołówka? Miało być głównie o nich, ale sprawa Titanica - naprawdę bardzo, moim zdaniem istotna, dużo od ołówków istotniejsza - zajęła nam tyle czasu i miejsca, że tylko bardzo krótko... (Choć może się nie udać i wyjdzie długo, jak już nie raz było.) Otóż takim przykładem na nasze uleganie lewiźnie (w tym i liberałom) w kwestiach języka jest owo, radośnie powielane przez np. "prawicowych" blogerów gadanie o "karkach". W sensie muskularnych mężczyzn, którzy, jak należy rozumieć, są z definicji be.

Oni są be, z czego oczywisty wniosek, że fajne są karczki grubości ołówka - jeśli nawet z osiągnięciem średnicy wykałaczki jest na razie jeszcze pewien problem. A czemu tak? Nikt tego chyba nie wie, ale skoro tak zaczęto kiedyś pisać w prasie III RP... (Mam zgadywać w jakiej konkretnie? Mnie wtedy tutaj nie było, więc tylko intuicja mi podpowiada, że to była... Prawda?) Powie ktoś - anabole, kulturystyka, te rzeczy moga się prawicowym blogerom nie wydawać aż tak fajne, natomiast różnym tam gansterom czy "gorylom" jak najbardziej.

No to ja wam powiem ludzie, że co do anaboli się w sumie zgadzam, co do kulturystyki raczej zresztą też. Jednak wyjaśnijmy sobie pewne podstawowe sprawy... Po pierwsze - te grube, a przede wszystkim "krótkie" karki, to nie tyle karki, co całkiem inne mięśnie. Trzeba bardzo mocno trenować na siłę (i masę), żeby kark stał się wyraźnie grubszy, a krótszy to on się z tego powodu i tak w żaden sposób nie stanie. Dlaczego więc karki tych panów wydają sie takie krótkie? Przecież nie są garbaci i nie wciągają głowy w ramiona chodząc sobie po ulicy?

One się wydają krótkie z powodu super rozwiniętych mięśni trapezoidalnych, leżących między barkiem i szyją. Są to mięśnie podnoszące barki do góry, potrafiące rzeczywiście "skrócić" szyję (b. użyteczne kiedy nas ktoś chce udusić!), ale także sprawiające, iż optycznie kark zaczyna się o wiele wyżej, a barki o wiele wyżej się kończą. Może się to komuś nie podobać? Może, choć ja tego za bardzo nie rozumiem. (Jeśli oczywiście nie ma jakichś rażących dysproporcji w rozwoju mięśni.) Może ktoś woleć szyję jak ołówek, a do tego dłuuugą? Może, jasne! De gustibus itd. Ale, jeśli TO ma być kryterium "prawicowości", to proszę mnie z takiej "prawicy" łaskawie wyłączyć!

Czy takie hiper-rozwinięte "trapy" to rzeczywście rzecz typowa akurat dla kulturystów? Bo ja się chętnie zgodzę, że kulturystyka (która jeszcze w latach '50 miała sporo sensu, a nawet w późniejszych czasach bywali tam tacy super faceci jak Mike Dayton) dzisiaj jest sprawą dość dziwaczną i jakby mało sensowną. Otóż nie - o wiele bardziej charakterystyczne dla kulturystów są np. ogromnie rozwinięte mięśnie piersiowe. (Swoją drogą, w jakimś badaniu, o którym kiedyś czytałem, wykazali, że obsesja mięśni piersiowych jest typowa dla homoseksualistów. Oczywiście w kulturystyce tak być nie musi, bo tam to jest standard, ale zdaje się procent homo wśród kulturystów jest b. znaczny.)

Dla kogo są zatem typowe te potężne trapezoidy - te "krótkie karki"? Dla zapaśników przede wszystkim. Z powodu mostów, które oni robią na głowie (w odróżnieniu od np. ludzi z BJJ czy submission grapplerów), unikając dotknięcia maty plecami. Mają na to masę różnych niesamowitych ćwiczeń, które im te karki (bo karki też jednak) i te "trapy" rozwijają. Potem np. taki "Farmer" Burns, mistrz w zapasach z czasów międzywojennych, był podobno całkiem nie do uduszenia - wystarczyło mu podnieść barki, napiąć mięśnie i przeciwnik mógł próbować do woli! (A co potrafił zrobić z karkiem i np. stryczkiem wspomniany już Mike Dayton to można sobie poszukać na YouTube.)

Jest w tym coś złego? Coś co by kompromitowało prawicowego blogera? Sorry, ale ja sto razy bym wolał taki karki i takie "trapy" od szyjki o średnicy ołówka! (Na razie jestem jakoś tak pośrodku. No nie, sporo więcej jednak.) Oczywiście - jeśli inne mięśnie nie są podobnie rozwinięte, barki wydają się wtedy dziwnie wąskie. Zresztą widział ktoś kiedyś zapaśnika z szerokimi barkami? Przynajmniej na oko? (Bo może z miarką w dłoni to by nawet i dało znaleźć. choć wcale nie jestem pewien.)

Także powerlifterzy i ciężarowcy mają takie "krótkie grube karki". Karków oni wprawdzie raczej nie trenują, samych w sobie, ale za to masę martwych ciągów z ogromnym obciążeniem, alternatywnie podrywania sztangi z ziemi, co im potężnie rozwija te mięśnie. Także np. noszenie walizek je rozwija. Kiedyś byli tacy faceci na dworcach, a po rusku to się nazywa "nosilszczik" i nawet jest na ten temat polityczny dowcip. Sporo było tych faktów, które pewnie mało kogo aż tak interesują, i które faktycznie można sobie zaraz zapomnieć, ale jednak z maniackim uporem będę powtarzał, że branie słownictwa, określeń, powiedzeń od lewizny (z liberałami włącznie) to dla nas wyjątkowa wprost i samobójcza głupota!

Czy chodzi o sprawę OGROMNĄ - jaką jest w mojej opinii "orkiestra grająca na Titanicu"... Czy o sprawę dość w sumie niewielką (krótką za to i grubaśną) jak te "karki", mające rzekomo być najbardziej wstydliwą rzeczą dla mężczyzny, jaką dałoby się w ogóle znaleźć. Otóż nie - dla mnie to nie "Kościół, Szkoła, Strzelnica" powinno być naszym hasłem i celem... (Dlaczego nie, kiedyś trzeba by może wyjaśnić, na razie powiem, że w połowie to naiwne utopie, w drugiej połowie bezsens.) Tylko już prędzej coś koło: "Monteverdi, Real, Mata". (Może być Uchi-mata albo Mataleo, ale tak całkiem serio to mata w sensie BUDO. Czyli tamte też, ale nie tylko.)

No a wtedy jednak karki się rozwijają, "trapy" też... Liberalnej i wprost lewiźnianej prasie oczywiście to NIGDY nie będzie pasować, bo oni kochają "prawicę" na zabój, ale to musi być prawica "cywilizowana", czyli z szyjką grubości ołówka i bez zająknienia powtarzająca owe - wciąż przecież ach jak celne i od wieku już nie tracące nic na swej przezabawności - powiedzonka o "orkiestrze grającej na Titanicu".

Jako o symbolu bezmyślności i głupoty - bo czegoż by innego?! TAKIEJ "prawicy" - to znaczy tej poczuwającej się do cienkiej szyjki i wyśmiewania się z orkiestry grającej na Titanicu - to oni się absolutnie nie boją. No bo niby czego się bać? Nie dość że cherlawe, to jeszcze bezmyślnie powtarza głupoty.

* * *

Ba, oni nawet ją, tę cienkoszyją "prawicę" całkiem, w porywach, lubią - aż dziw że jeszcze chyba nigdy nie opublikowali w Gazowniku "Poradnika dla prawicowych blogerów jak sobie odchudzić szyjkę do grubości ołówka (a jak dobrze pójdzie to i wykałaczki)". Na pewno sprzedaż gazety bardzo by się wtedy podniosła, bo każdy prawicowy bloger kupiłby co najmniej dwa egzemplarze - dla siebie i dla brata.

Prawda polska blogaskowa prawico? A to przecież nie wszystko, bo są jeszcze i "koktaile Mołotowa" i "generał" o Jaruzelskiej matrioszce... Nie przyszło wam nigdy, ludzie do głowy, że wy, być może, więcej dobrej roboty (?) tym swoim pisaniem często robicie DLA NICH niż dla nas? Choćby dzięki propagowaniu takiego właśnie lewiźniano-liberalnego języka i tych "memów", właśnie. Które, wbrew temu co większość zdaje się sądzić, wcale nie jest mało istotne.

Moim skromnym, wszystkie te, mniej lub bardziej liberalno-lewiźniane, media nas po prostu ZATRUWAJĄ, powinniśmy je ignorować przynajmniej na tyle, żeby nic od nich nie brać bez poważnego zastanowenia - Z JĘZYKIEM WŁĄCZNIE! I pracować nad stworzeniem własnego świata, łącznie z własną frazeologią i słownictwem. Zbyt ambitne? Może i tak być, ale z tego co kojarzę, cele które sobie rodzima "prawica" stawia są jeszcze sporo ambitniejsze, więc albo - albo, moi państwo!

triarius

czwartek, sierpnia 07, 2014

Niektórzy to są genialni...

Ze trzy tygodnie temu, zaraz po zestrzeleniu przez "ukraińskich separatystów" malezyjskiego samolotu, wklepałem tu tekścik pod tytułem "Putin i pantoflarze", w którym opisałem taktykę, którą Putin z pewnością zastosuje w odpowiedzi na te mikre zachodnie sankcje, które Rosję spotykają.

Linek tutaj: http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/putin-i-pantoflarze.html

W skrócie, żeby ten mój dzisiejszy wpis był zamkniętą całością, powiem, że chodziło mi o taką taktykę (czy może aż "strategię"), jaką stosują od prawieków żony wychowujące sobie potulnych mężów pantoflarzy. Czyli kijeczek i ew. drobna marcheweczka - ale niesamowicie konsekwentnie i w reakcji na każde dosłownie zachowanie drugiej strony...

W taki sposób, żeby ta druga strona szybko nauczyła się, że każde jej "nie takie" zachowanie zostanie surowo ukarane i nieodwołalnie ukarane, natomiast każdy przejaw słabości, czyli w tym konkretnym przypadku brak reakcji na "nasze" nieprzyjazne zachowanie - zostanie nagrodzone, ale tylko odrobinę i niemal na pewno jedynie drobnym złagodzeniem dotychczasowych sankcji.

* * *

Zdziwi się ktoś, że okazanie słabości miałoby być przez Putinów tego świata nagradzane, tak? Zgoda, czujność godna pochwały, ale tutaj mówimy wyłącznie o tym konkretnym ETAPIE. "Mądrość etapu" to się nazywa w leninowskim języku, który będzie aktualny już ZAWSZE, jak długo będzie istniała ludzkość. Potem Putin, i inni, sobie to z nawiązką odbiją, a słabość, zgodnie z odwiecznymi prawami przyrody, zostanie boleśnie ukarana. Jak zawsze!

* * *

No i oczywiście miałem, jak to mam w zwyczaju, rację. Obecne rosyjskie kontr-sankcje, w postaci zakazu importu żywności z "winnych" krajów, są dokładnie tym, o czym mówiłem. Są bardzo precyzyjnie wymierzone w konkretny sektor zachodniego społeczeństwa - jeszcze konkretniej gospodarki, a to zawsze w konsumpcyjnych społeczeństwach jest wyjątkowo bolesne - uderzą nierówno w poszczególne kraje tej "koalicji", przez co stworza rozłamy...

Mistrzowska robota po prostu! Oczywiście, cośmy już sobie przecież dawno powiedzieli, Putin z tą zgrają debilnych degeneratów - zdRadków, Obamów, Merkeli, Ashtonów i czego tam jeszcze - przegrać po prostu nie ma jak. To nie jest problem Rosji - która, wierzę, jest obecnie dość słaba, choć oczywiście te wszystkie guziki i głowice swoje znaczą - tylko zdechnięcia i spedalenia Zachodu.

Z TAKĄ elitą, z takimi przywódcami, Zachód nie wygra dosłownie z nikim. Po prostu niektórzy pomniejsi dyktatorzy nie mają jeszcze odpowiedniego przełożenia, dość dużej skali, by dać Zachodowi w dupę, ale i to się szybko zmienia - vide sukcesy "muzułmańskiego państwa" na północy i zachodzie Iraku! Państwa, o którym dwa miesiące temu nikomu się nawet nie śnilo.

No a co do mojej madrości, to - oczywiście, mam w genach sporo z Kassandry, co zresztą wcale nie zawsze jest przyjemne, ale tutaj chciałbym jednak podnieść zalety Spengleryzmu Stosowanego, takiegoż Ardreyizmu, oraz ewidentne przewagi boksów i grapplingów nad szachami i brydżami, nie mówiąc już nad tym, czym się naprawdę zajmuje większość tych dzisiejszych rodzimych i zachodnich intelektualnych i politycznych "elit".

* * *

Nie ma jednak tego złego, bo przez to bydło niemal już nie przeklinam, po przeczytaniu jakim językiem oni mówią przy swoich ośmiorniczkach z Biedronki! A kląłem od dokladnie pół wieku i nijak nie mogłem znaleźć skutecznego sposobu, by przestać. Powinienem może kiedyś napisąć tekst pod tytułem "Od Tomka na wojennej ścieżce do ośmiorniczek z Biedronki - czyli pół wieku mojej jezykowej wulgarności". Może jeszcze napiszę - szczególnie jeśli nie będzie nawrotów.

* * *

Tak że, drogie ludzie - żeby podsumować, powiem wam tak: Można jednak zrozumieć, a nawet w istotnej mierze przewidzieć, zachowania i reakcje Putina... Można by sobie z nim, i jemu podobnymi, poradzić, ale przecież nie z tymi przywódcami, którymi się obecnie Zachód cieszy...

Byłym teraz w stanie przewidzieć z kolei reakcję Zachodu na te reakcje Putina (będące reakcjami na reakcje, itd.) i to naprawdę nie będzie ładny widok... Wiem, że to rozkrwawia wasze wrażliwe serduszka, ale TEN Zachód, z tymi "elitami", z tymi przywódcami, z tymi priorytetami - nie ma po prostu cienia szansy nie tylko z Rosją Putina, ale naewet z jakiś "islamskim państwem", które się lada rok może pojawić w dowolnym niemal z krajów Zachodu.

Wnioski? Konkretne zalecenia? A co ja jestem - niedźwiednik, żebym na zadnich łapach uczył chodzić?! Osiem lat pisania na tym blogu, to możecie sobie, w razie czego, poczytać. Ardreya ze Spenglerem też zresztą. Że już o pomyśleniu własną głową - po wstępnym, oczywiście, wydaleniu z organizmu wszystkich tych smętnych pierdołów, którymi was durnie, świry i agenci od lat karmili - nie wspomnę.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

poniedziałek, sierpnia 04, 2014

O świrach, prowokatorach, oraz tym nieszczęsnym skurwionym i zidiociałym ludku, co to łyka i prosi o więcej


Bloody hell! Jak nisko muszą szacować mentalny stan tego nieszczęsnego ludu (bo przecież nie "narodu"!) jego wrogowie, skoro nawet jako czołowego prowokatora używają ewidentnego świra! Po prostu ŚWIRA - i tu, dla tego durnego plebsu, nikt nawet nie musi się specjalnie wysilać.

Jest świr, robi i gada to, co rasowy świr robi i gada... Jeszcze go do tego z pewnością zachęcają, ale żadnych specjalnych instrukcji on chyba nie potrzebuje, po prostu JEST SOBĄ... I nic więcej tym niszczęsnym ludziom, nazywającym się "Polakami", już nie potrzeba. Automatycznie jest i popularność świra, i chwytliwość głoszonych przez niego "idei", no i tak skuteczna agenturalna robota, że zaiste usta milkną w niemym podziwie...

Co za upadek! Świry i prowokatorzy będą oczywiście zawsze, ale naprawdę nie każdy ludek tak to gładko łyka, żeby już nie powiedzieć brutalniej.

triarius

piątek, sierpnia 01, 2014

Jak najlepiej uczcić rocznicę Powstania

Uczcij rocznicę Powstania, uczcij bohaterstwo i patriotyzm przodków - zapisz się na MMA!


(Chciałem to wyrazić lapidarnie i jędrnie, więc już np. pominąłem kwestie w rodzaju czniania obchodów i wszelkiego tego typu pedalstwa. czy niebrenzlowania się martyrologią. Muszę jednak uzupełnić, że istnieją b. dobre alternatywy dla MMA, gdyby ktoś akurat z jakichś powodów wolał. Jeśli kogoś interesuje moja opinia na ten temat - niech zapyta.)

triarius

poniedziałek, lipca 28, 2014

O konwulsjach sztuki w szponach nieletnich genuszy

Zrobimy sobie tak... Będą tu zasadniczo DWA RÓŻNE TEKSTY - jeden krótki, jasno napisany i węzłowaty, który sobie oznaczymy na żółto, jak to tutaj... A umieścimy to w środku takiej, jak często u nas, gawędy ślacheckiej virtualis. Której można sobie, jeśli ktoś tego nie lubi, z czystym sumieniem nie czytać.

Po co ja w ogóle takie długie i barokowe kawałki piszę, skoro potrafiłbym jasno i prosto? No a po co jasno i prosto? Żeby każdy rzucił okiem, pokiwał głową "dobrze napisane i ma sens!", a po pięciu minutach kompletnie zapomniał o czym to było i co ja mu chciałem w duszę wsączyć? Czyli żeby było jak z jakimś spotkaniem Jacka Kuronia z młodzieżą?

Byłem na takim, z tego co pamiętam, jeszcze przed sierpniem '80, ale całkiem niedługo. Na gdańskim uniwersytecie. (Daje do myślenia, prawda?) No i dokładnie taka była moja reakcja. Nie chcę tego, lubię barok, a jak już odkładam inne rzeczy, co je mam do roboty, aby odpalić bloggera, to sobie poszaleję, bo mam ci ja bujną osobowość i to dobrze jest, jak wychodzi w pisaniu. Ale, powtarzam - nikt nie musi tego czytać, jeśli woli, to dostaje szansę na czyste (suszone w dodatku) mięso, tam gdzie jest na żółto.

* * *

Gdyby nie to, że mało co mnie tak brzydzi, jak facet dobrowolnie i bezinteresownie babrzący się w położnictwie (nie mówimy o ginekologii porównawczej!), rzekłbym może, iż noszę w sobie kilka naprawdę głębokich i istotnych tekstów (i one by nawet by nie potrzebowały naszego funkowo-postmodernistyczno-gawędziarskiego stylu!), które by bryłę świata mogły co najmniej lekko w tych jej posadach poluzować.

Jednak z ciążą mi do twarzy (po angielsku to się nazywa, że "I'm simply glowing"), poranne mdłości zwalam na to, że jak otwieram oczy, to od razu widzę dokoła realny liberalizm, i to właśnie on powoduje. Bo taka jego wszawa natura. Tak, że te ważne teksty zostawimy sobie na zaś - niewykluczone że na Święty Nigdy, a na razie coś, co mi spontanicznie przyszło do głowy (zapłodnione oczywiście telewizją, bo czym by innym mogło?), i co znowu będzie dotyczyć Sztuki. (Obsesja jakaś?)

I w ten sposób wykonaliśmy normę zjadania własnego ogona, które to zjadanie, jak każdy wie, jest dla każdego dobrze rozkwitniętego systemu czy dzieła sztuki (literackiej w tym przypadku) absolutnie niezbędne. A teraz do rzeczy! Otóż pokazali dziś na francuskim kanale czternastoletniego jazzowego pianistę, który zaszczycił swymi występami odbywający się akurat teraz w Kanadzie jazzowy festiwal.

Taki niezbyt wielki (nic dziwnego), sympatycznie wyglądający kanadyjski Murzynek. Puścili kawałek jego grania, no i rzeczywiście - chciałbym do tego poziomu techniki dojść po najdłuższym życiu! Nie że to mnie to jego granie jakoś uwiodło, czy mną wstrząsnęło - nic takiego! Super technika, pełny profesjonalizm, i taki jazz, jaki się słyszy od dziesięcioleci.

Od czasu co najmniej, gdy każdy praktycznie jazzowy muzyk kończy "odpowiednią" szkołę wyższą, czy równie "odpowiedni" wydział konserwatorium, poświęcony muzyce jazzowej. I wszyscy grają dokładnie tak samo (tak samo nudno), choć oczywiście, z głębi tej ich wiedzy o harmonii, im samym się wydaje, że są nieludzko oryginalni.

Jako gość, który pół wieku temu z absolutnie nieudawanaym zachwytem wsłuchiwał się w Hot Five i Hot Seven Armstronga... (Wiadomość dla profanów - to był CAŁKIEM INNY Armstrong od tego w "Hello Dolly", żeby już nie wspomnieć rzeczy jednoznacznie upiornych, jak "What a Beautiful World"!) Jako gość, który jazzem - bardzo zresztą różnym - podniecał się przez lat kilkadziesiąt...

Który sam całkiem nieźle, choć totalnie amatorsko, grał na alcie (a dużo gorzej, bo sąsiedzi i wrażliwe zatoki przeszkadzali, na trąbce i pianie, że gitarę pominę milczenem), który potrafił po paru dźwiękach rozpoznać całą masę tenorzystów w nieznanym sobie, oczywiście, utworze.

Który kilkadziesiąt solówek Parkera znał na pamięć, który wysłuchał masę jazzu na żywo (ostatni był Nat Adderley z sekstetem; tuż przedtem Chet Baker w uppsalskim klubie na "Górce rakarza", siedziałem mu niemal na kolanach, no a całkiem niedługo potem on zmarł)... I tak dalej.

Powiem, że ten DZISIEJSZY jazz wydaje mi się już całkiem nikomu tak naprawdę do niczego nie potrzebny. (Nie mówię tu o zarobkach wykonawców i pośredników.) To się jakoś skończyło wraz z Hard Bopem Horace Silvera, jeszcze Free dało się czasem posłuchać, choć nieczęsto, Rock Jazz to było po prostu coś potwornego (z drobnymi zaiste wyjątkami, jak wczesny Correa)...

Jeszcze Bossanova ze Stanem Getzem i Charlie Byrdem (lub Almeidą) to było COŚ. Teraz temu dzisiejszemu jazzowi trudno niby cokolwiek zarzucić, tyle że - PO CO on właściwie? Kogo zdrowego na ciele lub umyśle może to kręcić? To nie jest muzyka, która by, moim zdaniem (zdaniem starego, choć już od dawna ex, jazz-fana, jakby nie było) mogła być komukolwiek do czegokolwiek potrzebna. No, poza snobami do snobizmu i takimi sprawami. Bo tak - ani do tańca, jak Swing, ani do prawdziwego słuchania.

No i ten Murzynek, grał jak najbardziej profesjonalnie ten dzisiejszy jazz, ale też nic więcej. A zetknęli go z jakąś dorosłą gwiazdą, podobno weteranem i znakomitością, i oni sobie rozmawiali jak dwaj fachmani. No i oczywiście się nim, w tym programie, tym Murzynkiem, okrutnie, przez te parę minut, zachwycali.

No i tak mi przyszło do głowy, że jednym z objawów schyłku każdej wielkiej sztuki - bo jazz, choć jego cała ewolucja, od prymitywnych w sumie, samouckich ryków kornetu Kinga Olivera, do tego dziwnego czegoś, czego bractwo uczy się dziś w konserwatoriach, a potem serwuje jakimś dziwnym ludziom o wątpliwej, jak dla mnie, muzykalności... Że już nie rozwinę.

(Choć z ręką na sercu - trzyakordowe Country bywa super wyrafinowane, jak się umie słuchać, a w tych, rzekomo wyrafinowanych jak cholera dzisiejszych jazzowych harmoniach i rytmach człek słyszy cały czas ten sam jałowy szum. Fakt, że to być może wymaga trzydzistu lat wcześniejszego intensywnego słuchania i studiów.)

Przyszło mi zatem do głowy, że jednym z objawów schyłku każdej wielkiej sztuki może być pojawianie się MŁODOCIANYCH GWIAZD. Jak ten nasz, sympatyczny skądinąd i z pewnością obiektywnie bardzo muzykalny, Murzynek, albo jak... No kto by inny, niż, drodzy państwo, Mozart? Mozart wyraźnie stoi na jakiejś granicy - w sensie muzycznym; muzyczno-kulturowym; czy w ogóle "socjologicznym" - ale w związku ze sztuką. (A także, dla tych co wiedzą, także przecie, w spenglerycznej historiozofii.)

Mamy więc Mozarta, mamy naszego Murzynka... Innych nieletnich geniuszy, w różnych dziedzinach sztuki zresztą, też nam niemało od czasów Mozarta zaprezentowano... No a w muzyce popularnej - nie mówię tu o Swingu, który popularny przecież kiedyś był - tylko o różnych tam pioseneczkach, mniej lub bardziej tanecznych, mniej lub bardziej sentymentalnych - to przecież co drugi to nieletni geniusz, i tam nawet nie trzeba go z tego tłumaczyć, bo to po prostu ZALETA.

Niewykluczone, że takie coś - ów wysyp nieletnich geniuszy - może świadczyć o tym, że dana sztuka jest już całkowicie w szponach przeróżnych macherów, inwestorów, pijarowców, mafiosów, czy jak to nazwać, którzy sobie z nami, za pomocą tych swoich mikro-geniuszy i ich pazurków pogrywają w jakieś swoje gry. Zresztą - choćby to nawet miały być opuszki palców, co za różnica?

Przy czym sama ta sztuka w konwulsjach sobie umiera, ale komu to przeszkadza? Nikt tego nawet przeważnie nie dostrzega, zresztą w zamian ma przecie nieletnich geniuszy, a to nie byle co! Taka sobie myśl, nie wiem na ile słuszna.

triarius

niedziela, lipca 27, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 4)

"A panna O'Murphy? Panna O'Murphy i jej przecudny przecież tyłeczek?"

Kierujemy wzrok w tamtą stronę i widzimy, w trzecim rzędzie, tego kto zadał pytanie. Pięknego jak grecki bóg młodzieńca, który w podnieceniu bezwiednie miętosi... Chciałem powiedzieć "pierś", ale nie powiem, bo nie chcę, żeby moi, bardzo przecież nieliczni, P.T. Czytelnicy powymierali. Na apopleksję, priapizm lub ciągotkę nerwicową. Powiem więc zamiast tego "dłoń"...

Dłoń prześlicznej dziewczyny, wyglądającej na Japonkę, więc możliwe, że to jego siostra. (Trochę estetyki w tekście o sztuce, mimo tego, cośmy sobie powiedzieli o puchatych kociętach, nie zaszkodzi!) Dziewczyna lekko zagryza z bólu wargi, ale jej oczy z niemym zachwytem spoczywają raz to na młodzieńcu, raz to na Panu Prelegencie. Ach!

Fakt, panna O'Murphy ze znanego (niektórym) obrazu... Przepiękna dziewczyna, do tego dziko smakowita, leżąca w pozie, którą eufemizmem byłoby nazwać "prowokującą", z tym dumnym tyłeczkiem podającym się widzowi jak na tacy...

Nawet pomijając hormony, emocje i uderzenia gorąca - to JEST pewien problem dla kogoś głoszącego, że to, co naprawdę piękne samo w sobie, dziwnie marnie wypada na obrazach i w rzeźbach, więc w takim prostym łączeniem Piękna i Sztuki - jakby to było to samo - jest jednak chyba spora porcja naiwności.

Albo raczej - to MÓGŁBY być dla nas pewien problem. Bo nie jest. My sobie nie z takimi problemami radzimy! Odpowiedzmy zatem naszemu młodemu słuchaczowi, z nadzieją, że nasze słowa, naszym melodyjnym głosem wypowiedziane, dotrą także do uszu jego uroczej partnerki, pieszcząc obie te cudowne małżowinki.

(Swoją drogą, trochę późno na to ostrzeżenie, ale ten tekst, ten odcinek naszego wielkiego cyklu, nie nadaje się chyba aż tak bardzo dla dzieci. I dla młodych panien też chyba nie. Cóż, bywa, sorry!)

No to odpowiadamy... W kwestii formalnej, młody człowieku, to nie taka znowu "panna". Oczywiście - młoda (choć z pewnością nie dość dla pana Cohn-Bendita czy pana Polańskiego) i niezamężna. Jednak gdyby kiedyś miała w końcu iść do ślubu, to raczej nie na biało, bo groziłoby to rozruchami . Co najmniej. Więc, ściśle rzecz biorąc, żadna panna.

Temat tego akurat obrazu, faktycznie, sam w sobie dziko estetyczny. Nie będziemy się tu publicznie ślinić na temat tej dziewczyny (bo od czego jest prywatność?), ale jest ona do schrupania, z kosteczkami, i to wyrażając to bardzo oględnie. No a ten jej tyłeczek: wyniosły, schludny, wręcz stworzony na miłych harców przystań lubą...

Obaj jesteśmy ludźmi światowymi i chyba jedyne co możemy teraz rzec, to że ten Ludwik XV co do kobiet to miał rzeczywiście niezły gust. Mimo tej upiornej Markizy de Pompadour, która nawet sam tytuł, w sensie nazwisko, miała operetkowy.

Nam tu jednak sprezentował ów król pewną intelektualną zagwozdkę, tak? Tak myślisz, młody czlowieku? Otóż my tę zagwozdkę całkiem łatwo rozwiążemy! I to będzie dodatkowe piórko do naszego kapelusza, dodatkowy kutasik do naszego słuckiego pasa!

Słuchaj więc, mlody człowieku. Spójrz na tę panią... Nie mówię o twojej, rzeczywiście przecudnej, towarzyszce, która jednak jest na razie, bardzo ładnie i elegancko, ale jednak ubrana... Mówimy o pannie (pannie, hłe hłe!) O'Murphy. Leży ona sobie, ten tyłeczek... Ach! Nieważne!

Przecież to by mogło być zdjęcie! To jest śliczna goła dziewczyna w bardzo nieprzyzwoitej (choć ślicznej i w sumie eleganckiej) pozie, namalowana tak wiernie i bez żadnej stylizacji czy udziwnień, jak to w ogóle w XVIII w. było możliwe. Nie mieli aparatów fotograficznych, więc jak chcieli mieć coś jak zdjęcie, to musieli malować.

Gdyby pokazano nam zdjęcie wyglądające niemal w stu procentach tak, jak ten obraz, co byśmy powiedzieli? "Soft porno" przecież byśmy zakrzyknęli! Magna voce, w dodatku. Może akurat wyjątkowo śliczniutkie soft porno, ale przecież i takie bywają. (Wszyscy kastrowani ministranci i cnotliwe dziewice zasłaniają uszy!)

Kiedy zobaczymy zdjęcie ślicznej gołej dziewczyny na tyle prowokacyjne i na tyle "estetyczne", jak ten obraz, to powiemy że to "Sztuka"? W sensie że fotograf coś tam dodał od siebie, dołożył jakąś wartość dodaną - a nie tylko wziął estetyczny obiekt, jak tego puchatego kotka, i sobie to plamka po plamce odwzorował?

Raczej nie, prawda? Albo się ucieszymy tym zdjęciem, albo się nie ucieszymy, może nawet nas to odrzuci czy oburzy - ale tak czy tak to będzie "fotografia erotyczna" czy "soft porno" - a nie "Sztuka". No to jaka jest w istocie różnica między takim zdjęciem i takim niemal samym obrazem?

Rzemiosło wykonawcy? Jego jakość? I trudność jego opanowania? Oczywiście - namalowanie obrazu wymaga o wiele więcej czasu, nie mówiąc już o opanowaniu warsztatu, ale jeśli TO ma być zasadniczym kryterium...

Kryterium tego, co jest, a co nie jest Sztuką - no to, daruj młody człowieku (może jednak daj tej dziewczynie spokój, nie że coś, bo nie będzie mogła potem włóżyć... rękawiczki) - mamy całkiem nowe kryterium, które nam wszelkie dotychczasowe rozważania wywraca do góry nogami, jak również wnioski z nich...

Tylko że to by jednak była chyba przesada, żeby dobre rzemieślnicze wykonanie automatycznie utożsamiać ze "Sztuką", w sensie "Sztuki" - tym bardziej, że mówimy o "Sztuce" ambitnej i mającej wielkie pretensje co do swego znaczenia.

To, czy czysto rzemieślnicza jakość wykonania w ogóle ma jakiś związek z jakością konkretnego dzieła sztuki, należałoby dopiero ustalić. Jest to z grubsza ta sama kwestia, co kwestia znaczenia samego WARSZTATU dla klasy dzieła i klasy artysty. Jednak ja tu odruchowo odrzucam tezę, że rzemiosło miałoby wprost DECYDOWAĆ o jakości sztuki.

To, czy np. "malarz musi umieć namalować konia, żeby było widać że to koń", wydaje się w pierwszej chwili dość oczywiste i pewnie jakoś tam wypada się z tą tezą, młody człowieku, zgodzić, ale jednak my, ludzie wyjątkowo dociekliwi, nawet tego nie powinniśmy przyjmować bez sprawdzenia.

W każdym razie, co do panny O'Murphy, to wydaje się, że jest to "Sztuka" w dokładnie takim samym stopniu - plus, nieustalona na razie, wartość rzemiosła malarskiego, minus wartość rzemiosła fotografa erotycznego - jak zdjęcie w jakimś "Readers' Wives". (Lub innym "Penthouse", ale raczej takim z lat '60 jednak, potem to się zrobiło sporo ostrzejsze.)

Obraz przedstawiający pannę O'Murphy wydaje się nam, Tygrysistom, czystą w sumie pornografią - to że raczej subtelną i w niezłym smaku (sorry ministranci!), niewiele zmienia. To po prostu były inne czasy i gdzie indziej przebiegała granica wulgarności. Tym niemniej i dziś można znaleźć w sieci setki zdjęć, które się niczym istotnym od tego obrazu nie różnią.

Nawet tak śliczne dziewczyny, jak panna O'Murphy, nie są wcale aż takimi wyjątkami. (Natomiast twoja, mój młody przyjacielu, towarzyszka, ach! Trochę tylko szkoda, że już biedactwo zasnęło i nie słyszy naszych przemądrych samczych słowiczych tryli.)

* * *

Temat jest super, rozwija nam się nieźle (choć dziś w sumie śmy się sporo powygłupiali), ale chyba sobie na razie dalszy ciąg odpuszczę, bo to już dziwnie długo trwa. Gdybym, jakimś dziwnym trafem, miał żyć wiecznie, to jeszcze do tego cyklu bez wątpienia wrócę.

triarius

P.S. No dobra ludzie. Pewnie nie wiecie kto to jest panna O'Murphy, więc, żebyście sobie zębów nie połamali szukając, ja wam ją tutaj wkleję. (Pędzlem operował, by the way, niejaki Boucher, czyli na nasze Rzeźnik, co się dość zabawnie komponuje - n'est-ce pas? Facet miał szczęście oglądać to cudo w 3D, ale zazdrość to brzydka cecha, więc cicho!)


A tu macie na pociechę gołą Merkelę. (I teraz rozumiecie, dlaczego Gugiel musi usuwać linki, które komuś nie pasują?)


sobota, lipca 26, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 3)

 Poprzednie części są tutaj:

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych.html

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych_26.html

* * *

Przerwijmy sobie na chwilę tok naszego kazania i posłuchajmy ewentualnych pytań z sali. Pan w drugim rzędzie? Nie pan, tylko ten pan obok! Ten z tym dość inteligentnym wejrzeniem.

Tak, dziękuję! Jeśli dobrze zrozumiałem, to chciałby pan wiedzieć, dlaczego właściwie wciąż przypominamy, iż chodzi o sztukę współczesną, skoro nie jest to tekst z tezą i nie zamierzamy od początku udowadniać (jak w tym poprzednim cyklu, który nam się tak żałośnie wykoleił), że np. sztuka współczesna do dno?

Odpowiedź jest dość prosta. Artysta dzisiejszy tworzy dla dzisiejszego odbiorcy, czyli dla nas, w związku z tym o wiele łatwiej nam rozszyfrować jego zamiary i istotę tego co robi. Artysta z przeszłości (zakładając oczywiście, że też w ogóle istniał) pracował raczej dla ludzi jemu współczesnych, lub ewentualnie dla jakiejś mglistej "przyszłości" - a więc nie wprost dla nas. (Niektórzy zaś także, a może nawet w zasadniczej części, pracowali dla Boga, ale to nam nic w tej chwili nie zmienia.)

Z czego z kolei wynika, że albo musimy badać relację pomiędzy nim i nami - a nie jesteśmy przecież "naturalnymi" i zamierzonymi odbiorcami jego dzieł; albo też musimy się próbować wczuć w psychikę, gusta i potrzeby ludzi z całkiem innej od naszej epoki, żeby tamtą sztukę w jej właściwym kontekście zrozumieć.

Co może być bardzo interesujące, oczywiście, nawet niewykluczone że niezbędne, ale na pewno jest trudniejsze i nie od tego zaczynamy. No a niektórzy mogliby twierdzić, że w ogóle nie jest możliwe wczucie się w kogokolwiek, więc to zawsze będzie tylko bardzo zgrubne przybliżenie. Zarzut ten nie jest bynajmniej bezsensowny - sprawa (poza oczywiście samą jakością wykonania takiej analizy) polega niemal wyłącznie na tym, jak zgrubne przybliżenie nam w istocie wystarcza.

Ktoś jeszcze? Tak, pani w... Jedenastym rzędzie, proszę! "Co z pięknem? Przecież sztuka to kwestia estetyki i piękna." W porządku, zrozumiałem i już odpowiadam. Najkrótsza zapewne z dobrych odpowiedzi na pani pytanie będzie zapewne taka, że przecież związek sztuki i piękna nie jest wcale aż tak oczywisty, jak się często ludziom wydaje. A już na pewno sztuki współczesnej.

Czy może - żeby to wyrazić ostrożniej i jednocześnie bardziej w zgodzie z naszymi własnymi odczuciami - z tym, co się dziś za sztukę, tę współczesną, uważa, i co chłonie, ceni i podziwia współczesny standardowy znawca sztuki. Przecież ta sztuka (żeby już nie kombinować przy nazwach), czyli "sztuka współczesna", często, jeśli nie przeważnie, odrzuca wszelkie "piękno", uznając je za banał, kicz i co tam jeszcze.

I w dodatku my tutaj, w tygrysicznym gronie, wcale, z tego akurat powodu, potępić jej nie potrafimy! Bob Dylan, niebylejaki muzyk w końcu, rzekł był: "Piękna może być tylko szpetota, bracie!" I rzekł całkiem sensownie. Mówię to nie tylko dlatego, że to krótkie, proste zdanie bardzo mi pomogło w początkach liceum w moich kontaktach z dziewczynami.

Podejrzewam nawiasem, że najbardziej je podniecało owo "bracie". A przy okazji, choć obiecałem tutaj nie pakować żadnej szpęglerystycznej terminologii i aparatu pojęciowego, to Dylan nie jest tego typu artystą, którego byśmy w tej naszej analizie mieli jakoś specjalnie na myśli.

My tu rozmawiamy przede wszystkim o sztuce ambitnej, dętej, ktoś by rzekł "z pretensjami" (szpęglerystycznym "Ornamencie", ale sza!), a Dylan to jednak bliska folkloru sprawa względnie prostej i "bezpretensjonalnej" w sumie muzyki, jaka będzie, da Bóg, istniała tak długo, jak długo będzie istniał sam człowiek. ("Imitacja", ale to całkiem poza tokiem naszego wywodu i proszę to natychmiast zapomnieć!)

Oczywiście wokół Dylana mogły być różne, mniej lub bardziej szemrane, związne z wpływaniem na psychikę i propagandą sprawy (z forsa też), ale jednak sam Dylan, jako muzyk (a muzykiem był niezłym, szczególnie jeśli za konkurencję będziemy uznawać przereklamowane zera w rodzaju Michaela Jacksona), to rzecz dość w sumie bezpretensjonalna (no bo przecie żaden Penderecki!) - i chwała mu za to!

Co do piękna zaś, to czy jest coś piękniejszego niż mały kotek? Albo soczysty damski udziec, żeby nie powiedzieć "posterior"? I te rzeczy nie są przecież "sztuką" - w sensie malarstwa czy rzeźby, że już pominiemy muzykę. W istocie każde chyba przedstawienie małego ślicznego kotka w postaci "artystycznej" będzie koszmarną szmirą.

Gdyby nawet ktoś potrafił zrobić to lepiej (a byłby to w takim razie niebylejaki artysta!), to i tak sam kotek, w naturze, bez udziału artysty, farb, płótna, granitu, marmuru, brązu, splatanych ze sobą w wyrafinowany sposób nitek, czy innej tam wypalanej gliny  - będzie znacznie lepszy. Jeśli ktoś zna przykłady czegoś przeciwnego, to jestem niezwykle spragniony je ujrzeć!

To samo zresztą z damskim posteriorem. A jest to przecie temat o wiele częściej traktowany pędzlem i dłutem przez ambitnych i (w miarę przynajmniej) prawdziwych artystów. Mimo to, że pojawiają sie owe posteriory w tysiącach i tysiącach obrazów i rzeźb, często naprawdę niezłych - bo i nie mówimy tu, w tej chwili, wyłącznie o sztuce współczesnej...

To i tak nie spotkałem się jeszcze, a żyję długo i wciąż się rozglądam, z dziełem sztuki, gdzie by damski posterior zasługujący na to dumne miano był piękniejszy niż w oryginale. To wydaje się być po prostu NIEMOŻLIWE! Jasne - mogą być posteriory, i soczyste udźce, w jakichś tam "Śmierciach Sardanapala", które wywołują różne rozkoszne (ach!) i jakżeż artystyczne skojarzenia.

Czy w jakichś tam rokokowych nimfach pluskających się w źródełku. Ale zawsze jednak - albo posterior jest ważny i każdy prawdziwy koneser wie, że w oryginale był o niebo bardziej interesujący; albo też posterior stanowi jedynie mało ważny detal, co poniekąd jest smutne, bowiem zasługuje na o wiele więcej.

Piękny jest też (odpowiednio piękny, bo wcale nie każdy) koń, piękny jest dla znawcy (piękny) prawy prosty... Tu jednak, choć może w sposób nieco mniej jaskrawy, niż w przypadku kociąt i soczystych posteriorów - oryginał będzie o wiele lepszy od każdego jego odtworzenia w postaci "sztuki". (No a prawe proste to w ogóle w ambitniejszej sztuce nie bywają odwzorowywane, a przynajmniej nie tak, by było na czym oko zawiesić.)

Usatysfakcjonowałem panią? No to się bardzo cieszę!

* * *

To na razie by było tyle.

c.d. (tu powinienem rzec "Deo et triario volentibus", ale trochę mi głupio tego ablativusa pluralis do siebie i Boga jednocześnie stosować; z kolei liczba pojedyncza w oczach znawców może być po prostu niegramatyczna... No więc niech będzie samo "Deo volente", ale ja też jednak mam tu coś do powiedzenia!) n.

triarius

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 2)

Poprzedni, czyli pierwszy, odcinek tutaj:

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych.html

* * *

W tym miejscu nie od rzeczy będzie sobie przypomnieć, że sztuka jako zjawisko ma dwa bieguny - dwóch najważniejszych uczestników. (Wszystkich ew. pośredników chwilowo sobie odłożymy na boczek.) Jacy to są? Oczywiście są to Pan Artysta (który to tworzy) i Pan Odbiorca (qui s'en délecte, że już nie rozwinę tu tego mojego prywatnego dowcipu). To mogą być oczywiście także Panie, ale my się amerykańską politpoprawnością brzydzimy, więc sobie napisaliśmy Panów. I co teraz?

Każde dzieło sztuki jest niemal na pewno czymś innym dla tego pierwszego i tego... No, no? Drugiego - brawo! Niewątpliwie pełni, nieco przynajmniej, inną funkcję. Nie zaryzykujemy chyba nadmiernie, stawiając hipotezę, że ogólnie cała ta produkcja, która nazywamy "sztuką", pełni całkiem inną funkcję dla producenta (w sensie tzw. "artysty") i odbiorcy (qui s'en délecte). Skąd to wiemy? A niby jak by mogli mieć całkiem ten sam powód do interesowania się sztuką? Są przecież całkiem w innej wobec niej pozycji i sytuacji!

Oczywiście - jakiś wspólny... Niech już będzie "interes", choć to słowo zawsze razi mnie swymi geszefciarskimi konotacjami. Widać jestem dziwny. Obie strony mają. Wśród producentów sztuki, czyli tzw. "artystów", istnieje jednak pewna konkurencja, związana co najmniej z ograniczoną zasobnością portfeli odbiorców i ew. sponsorów. Z czego wynika, że producent musi jakoś tam dbać o zaspokojenie potrzeb, czy może o dostarczenie jakichś przyjemności, odbiorcy.

Odbiorca zaś w prostej sytuacji modelowej... (Która, uwaga! - jednak może się przy bliższym badaniu nagle okazać hiper-naiwną wizją rzeczywistości!)  Musi jakoś tego twórcę, zwanego "artystą", za te jego twory nagradzać. Choć w mniej modelowej, a być może także mniej naiwnej, rzeczywistości, mamy także i sponsorów, i wcale nie jest wykluczone, że to ONI w sumie, nie zaś odbiorca, wynagradzają Pana Artystę za jego wysiłki. Ciekawa myśl, ale ew. jej rozwinięcie zostawimy sobie na kiedyś.

W sumie jednak każdy się chyba zgodzi, że sytuacja twórcy sztuki i jej odbiorcy jest inna. (Jeśli się z tym nie da zgodzić, to sorry, ale chyba czytanie dalszych moich na ten temat wywodów mija się z celem. Bez urazy oczywiście!) Twórca jest dla nas jakby mniej w tej chwili interesujący - bowiem jest możliwe, iż on to robi po prostu dla wymiernych korzyści: pieniądze, kobiety, wino, śpiew, prestiż, spanie do późna itd.

Odbiorca jednak takich bezpośrednich, względnie wymiernych korzyści ze swego zainteresowania sztuką przeważnie nie ma, więc jest sens, by się nań rzucić niczym sęp na padlinę i gościa przeanalizować. Być może TU leży odpowiedź na pytania o sens, funkcję, istotę sztuki jako takiej, oraz na pytania poboczne, ale dla nas bardzo istotne, jak to: "dlaczego współczesna sztuka jest taka denna?"

Teraz dobrze by było, żebyśmy sobie przypomnieli co sobie ustaliliśmy w poprzednim i pierwszym odcinku. Mianowicie, że bardzo prawdopodobną jest rzeczą, iż główną funkcją sztuki - przynajmniej tej w szerokim rozumieniu wspóczesnej - jest uzyskiwanie władzy nad psychiką, a co najmniej jej istotną częścią, czyli wyobraźnią, jej odbiorcy, przez jej twórcę.

Na razie nie ustaliliśmy, czy ten twórca tę władzę uzyskuje sam i na wyłącznie własny użytek, czy też odstępuje ją komuś innemu, dzieli się nią z kimś... I kto to by mógł ewentualnie być. Jeśli jednak studiujemy sobie pod naszym mikroskopem odbiorcę, to - na ile oczywiście mamy rację i ew. P.T. Czytelnik się z nami zgadza - istnieją jakby dwie zasadnicze możliwości.

Albo ten odbiorca po prostu cieszy się tym, że ktoś nad jego wyobraźnią władzę uzyskał - samym tym, mind you! - albo też ta władza pozwala w jego psychikę wstrzyknąć coś, czego tam wcześniej nie było, i to go właśnie tak cieszy. Jeśli ta druga alternatywa jest prawdziwa, to mamy drobny problem, bo trzeba by ustalić CO właściwie jest, albo może być, wstrzykiwane...

Czy chodzi za każdym razem o to samo - w sensie "czy każdy artysta (współczesny, przypominam, bo na razie mówimy o sztuce współczesnej, cały czas) wstrzykuje zasadniczo to samo w psychikę swych odbiorców"... Czy też całkiem odwrotnie, i każdy artysta, z założenia, wstrzykuje swym odbiorcom swoje własne, indywidualne COŚ. W każdym razie on się stara by to było indywidualne, a także odbiorca chce żeby to indywidualne było, i takich własnie zastrzyków szuka.

* * *

Tak że, reasumując, mamy sobie w tej kwestii cztery zasadnicze możliwości:

1. odbiorca sztuki cieszy się po prostu tym, że oddaje władzę nad swoją wyobraźnią (żeby nie powiedzieć "nad swoją duszą") komuś innemu, kogo uważa za godnego by mu ją oddać, a kogo nazywa "artystą" (skłaniając przy tym za każdym razem z szacunkiem głowę);

2. odbiorca sztuki cieszy się, iż w jego wyobraźnię, czyli w sumie w psychikę (lub nawet "duszę") wstrzyknięte zostają jakieś treści - które są WSPÓLNE dla CAŁEJ ("prawdziwej", "autentycznej", czy jak to nazwać) współczesnej sztuki;

3. odbiorca sztuki cieszy się, iż w jego wyobraźnię, czyli w sumie w psychikę (lub nawet "duszę") wstrzyknięte zostają jakieś treści - które są WSPÓLNE dla pewnej CZĘŚCI ("prawdziwej", "autentycznej", czy jak to nazwać) współczesnej sztuki... istnieją zatem jakieś grupy, kategorie, czy jak to nazwać, przekazów, które są wspólne dla różnych dzieł i różnych artystów... I istnieją różne kategorie artystów, z których każda głosi, czyli wstrzykuje odbiorcom w duszę, inny przekaz;

4. odbiorca sztuki cieszy się, iż w jego wyobraźnię, czyli w sumie w psychikę (lub nawet "duszę") wstrzyknięte zostają jakieś treści - które są UNIKALNE i indywidualne dla każdego ("prawdziwego") artysty... z czego by wynikało, że odbiorca, w jakimś tam przynajmniej zakresie, pragnie oddać władzę nad sobą - no bo władza nad psychiką jest przecież co najmniej ogromną częścią władzy nad człowiekiem, zgoda? - jakiemuś innemu człowiekowi.

I to go po prostu cieszy. Oczywiście - NIE KAŻDEMU, nie byle jakiemu człowiekowi, tylko ARTYŚCIE. Tutaj jednak pojawia nam się fajne błędne koło, ponieważ w przypadku, kiedy taki odbiorca sztuki nie jest odbiorcą jedynie jednego artysty, czy powiedzmy dwóch albo trzech, tylko setek, kiedy z założenia kocha i docenia CAŁĄ w sumie sztukę wpółczesną - no to wyraźnie cieszy go oddawanie swej wyobraźni na usługi całkiem różnych ludzi (których oczywiście jedynie łączy to, że są "artystami", czyli potrafią wstrzykiwać), którzy mu w psychikę wstrzykują całkiem najróżniejsze treści - całkiem wedle swojej woli!

* * *

A najbardziej być może fascynujące w tej sprawie jest to, że przecież wstępnie (i poniekąd implicite) zdefiniowaliśmy sobie ARTYSTĘ jako gościa, który potrafi zdobyć władzę nad wyobraźnią innych ludzi... Prawda? Wydaje mi się, co więcej, że taka definicja zostanie radośnie zaakceptowana przez znawców i wielbicieli współczesnej sztuki. Jeśli się mylę, to cały ten tekst ma niewiele sensu, ale chyba się nie mylę.

Mogę zapytać? Czy zgodzicie się, Koneserzy Sztuki Współczesnej, z tą definicją artysty? Jeśli się zgodzicie, to logiczny i nieuniknionym okaże się wniosek, że oto uwielbienie sztuki współczesnej to po prostu cieszenie się tym, że ktoś nam do duszy... Sorry - "wyobraźni", żeby już było całkiem ściśle! Że ktoś nam zatem do wyobraźni wstrzykuje jakieś własne treści - a kwalifikacją, która go do tego uprawnia jest jedynie to, że ON TO POTRAFI!

Same treści, ich natura, jak się okazuje, są tu, dla relacji artysta - odbiorca i dla istoty sztuki (współczesnej, bo wciąż o takiej mówimy) sprawą nieistotną. Szokujące? Powinno być, moim zdaniem! Pomyślcie proszę o tym chwilę, a mimo wszystko nie będziecie mogli tego mojego wniosku chyba odrzucić.

I to by na razie było tyle naszych zasadniczych rozważań na dzień dzisiejszy. Do celu naszej podróży jednak jeszcze naprawdę daleko, a teraz sobie powinniśmy chyba wziąć na warsztat hiper-istotną dla naszych badań kwestię tego, czy KAŻDA sztuka, zawsze pasuje do tego, do czego myśmy tu sobie doszli, czy też istnieją inne rodzaje sztuki - które nie polegają na "zdobywaniu władzy nad wyobraźnią", a na czymś innym?

Oczywiście nie odrzucamy całkowicie "zdobywania władzy nad wyobraźnią", bowiem bez tego, całkiem prawdopodobne jest, że żadna sztuka istnieć nie może, że to, w jakiś sposób, jednak wszelkiej sztuki ISTOTA... Tyle że nasze wątpliwości dotyczą tego, czy zawsze jest to najważniejszy CEL sztuki? Oraz czy zawsze jest on w sumie explicite, jak w przypadku sztuki współczesnej, postawiony?

Czy też istnieją, lub może istniały, rodzaje sztuki, które sztuką w naszych współczesnych oczach są jak najbardziej, albo przynajmniej być powinny, ale które mają całkiem inny główny cel, niż to, o czym sobie tu rozmawialiśmy? Cel inny niż zdobycie władzy nad wyobraźnią innych - traktowany jako cel niejako "ostateczny", albo też, alternatywnie, jako cel pośredni, bowiem celem "ostatecznym" byłoby wstrzykiwanie w tę wyobraźnię jakichś treści.

Całkowicie indywidualnych, charakterystycznych dla jakiejś grupy lub kategorii artystów i ich dzieł,  lub charakteryzujących CAŁĄ (współczesną) sztukę. Która z tych alternatyw jest słuszna, na razie oczywiście nie wiemy. Dopuszczamy jednak możliwość, że istnieje lub istniała sztuka stawiająca sobie inny zasadniczy cel, niż zdobywanie władzy nad wyobraźnią, a jeśli tak, to będzie ona miała całą masę całkowicie innych własności, niż ta, o której dotychczas mówimy. Mnie by to osobiście, nie ukrywam, ogromnie ucieszyło.

c.d. (Deo et triario volente) n.

triarius

P.S. Dociągnę to, jak długo się to wszystkim, ze mną na czele, nie znudzi, u siebie i na szalomie, a potem chyba z szalomu znikam, bo to po prostu nie ma sensu. Nie dość, że żadnej popularności i tak nie zdobędę, to w dodatku wiem, że taka popularność (której już nieco swego czasu przecie zasmakowałem) nie jest mi do niczego przydatna i wielkiej przyjemności nie sprawia. Mówię to tutaj, żeby nie musieć z tego kiedyś robić osobnego wpisu, by się parę osób nie dziwiło, że bez słowa znikłem. Co by było dość żałosne.

piątek, lipca 25, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 1)

Dedykuję to pewnej czarującej osobie, która, w przerwach pomiędzy bardzo udatnym naśladowaniem Króla Dawida przed Panem, zachęca mnie do dopracowania i spisania moich  dyletanckich poglądów na Sztukę.

* * *

Jeździłem sobie przed chwilą gnuśnie po kanałach i na BBC wpadła mi w oko zajawka jakiegoś niezwykle kulturalnego programu. "Dlaczego czarownice zdają się tak fascynować artystów?", pytał nabrzmiały suspensem głos faceta - oczywiście kulturalnego i w ogóle - a na wizji pokazano nam całkiem ładniutki obrazek atrakcyjnej kobiety z jakimś chyba mieczem w dłoni.

I ten głos zaraz sobie na to pytanie odpowiedział, a nam przy okazji. Otóż, powiedział głos (a w tym czasie kamera doszła już do głowy tamtej pani, bo zaczeła od nóg i rąbka spódnicy, po czym wędrowała sobie powolutku w górę), "czarownice mieszają swoje wywary tak, jak artysta miesza swoje barwniki - aby osiągnąć jak największą władzę nad naszą wyobraźnią".

Na tym się skończyła zajawka, a mnie nagle olśniło, że to być może jest koniec nici, po której można by dojść do kłębka i wyjaśnić problem od zarania wieków nurtujący tygrysiczną naukę - ten mianowicie: dlaczego współczesna sztuka jest taka denna... No bo że jest denna to nikt przytomny i niepozbawiony odrobiny smaku wątpliwości mieć nie może. No, chyba że z tego żyje!

Wraz z pobocznymi tematami, jak to: Co to w ogóle jest sztuka? Po co to komu właściwie? Jakie są tego rodzaje? Czy być artystą w tej czy innej epoce to rzecz wzniosła - czy może bardziej już etyczne byłoby zostanie hyclem albo katowskim pachołkiem? I znacznie lepsze dla duszy? I tak dla każdej kolejnej epoki po kolei.

W dodatku - i to własnie było w tym moim olśnieniu najważniejsze - zdało mi się, że można by to wreszcie próbować zrobić nie zaczynając od samego początku, czyli od szpęglerycznej koncepcji Kultur/Cywilizacji, bez której dotychczas kompletnie nam się na te wzniosłe tematy rozmawiać nie udawało, a z drugiej strony, zanim śmy sobie cokolwiek istotnego powiedzieli, zarówno Autor jak i ew. Czytelnik mieli kompletnie dość. I tak to się kręciło od lat.

Teraz jednak to proste stwierdzenie, że "artysta miesza swoje barwniki - aby osiągnąć jak największą władzę nad naszą wyobraźnią" (mniejsza już o fajne porównanie tego z robotą czarownic), zapaliło w moim mózgu lampkę, a lampka ta okazała się halogenową z turbodoładowaniem. (Alleluja!)

No więc tak sobie to teraz zwerbalizowałem, że teraz rzeczywiście temu tam artyście... Żeby już go tak dla uproszczenia nazwać, nie zajmując się na razie kwestią, czy on na to miano w ogóle zasługuje... Chodzi o WŁADZĘ NAD NASZĄ WYOBRAŹNIĄ. Tak? Niby nic, takie sobie dość oczywiste stwierdzenie, z którym większość koneserów dzisiejszej sztuki (żeby już..., jak wyżej) się łatwo zgodzi... A jednak to poniekąd bomba!

Co za bomba, jaka bomba?! Wykrzyknie ten i ów. No a jeśli, ludkowie rostomili, pociągniemy sprawę dalej i postawimy pytania w rodzaju: KTO właściwie i w CZYIM IMIENIU tę władzę nad nami... (No bo w końcu chodzi o istotną część naszej jaźni, prawda?) Pragnie uzyskać? PO CO właściwie? CO zamierza potem z tą naszą wyobraźnią, czyli w sumie nami, uczynić?

Fajne pytania? A ja mam ich więcej, mind you! DLACZEGO my mu nie tylko pozwalamy, ale nawet - a przynajmniej niektórzy - wyraźnie tego PRAGNIEMY? DLACZEGO niektórzy - i to akurat tacy, którzy z tego właśnie powodu uważają się za lepszych od reszty - bez tej władzy nad ich wyobraźnią oddawanej komuś INNEMU I OBCEMU, well... NIE POTRAFIĄ W OGÓLE ŻYĆ?!

Koneser sztuki współczesnej tych moich pytań i związanych z nimi dręczących wątpliwości raczej nie zrozumie (bez urazy!), ale one chyba nie są całkiem wydumane i człek prosty, jak chwilę pomyśli, jak się malutką ociupinkę wczuje - chyba także uzna, że w ten sposób postawiona kwestia WSPÓŁCZESNEJ SZTUKI zaczyna wyglądać zaiste intrygująco. A nawet i niepokojąco.

Ktoś tak to właśnie czuje? No właśnie! Żeby sobie powyższe pokrótce zrekapitulować, powiedzmy sobie tak... JEŻELI faktycznie rolą współczesnego artysty - jeśli nawet nie jedyną, to bardzo istotną - jest znalezienie środków uzyskana WŁADZY nad naszą wyobraźnią... Czyli nad naszą jaźnią, a przynajmniej bardzo istotną jej częścią...

(Zgoda? JEST to rola artysty? Wyobraźnia JEST ważną częścią naszej jaźni? No to jedziemy dalej!) W takim razie przedstawione tu przeze mnie pytania automatycznie stają się istotne i zasadne (zgoda?)... Zaś widziane z niektórych przynajmniej punktów widzenia (na przykład z mojego), także mocno NIEPOKOJĄCE. (Z tym zgoda?)

No, tośmy sobie w sumie bardzo poważnie nadgryźli problem, który można by lapidarnie sformułować słowami: "dlaczego w sztuce współczesnej jest coś cholernie szemranego?" Teraz jeszcze pozostaje nam ustalić, czy KAŻDA sztuka - zawsze i wszędzie - miała w sobie to nieprzyjemne coś, czy też to coś pojawiło się dopiero w pewnej opoce.

Z dodatkowymi kwestiami, jak to: jeśli się pojawiło, to kiedy i dlaczego właściwie? Oraz: co właściwie było CELEM sztuki, zanim zaczęło to być UZYSKANIE WŁADZY NAD LUDZKĄ WYOBRAŹNIĄ (w nieustalonych przez nas dotychczas celach, ale wszystko przed nami!). A także to, czy KAŻDA władza nad naszą wyobraźnią musi być równie złowieszcza, i kiedy ewentualnie aż tak źle być nie musi.

I to by chwilowo było na tyle. Jeśli Deus zechce, co pokaże mi m.in. zainteresowaniem tym tekstem i komętami (oczywiście, jak znam życie, większość będzie prywatnie i tajnie, jak to ostatnio bywa), to będzie i dalszy ciąg (co najmniej na moim prywatnym blogasku http://triarius.pl (od lat nieaktualne), bo gdzie indziej to już niekoniecznie).

triarius

czwartek, lipca 24, 2014

Zdechlactwo w świetle Tygrysizmu Stosowanego

Tygrysiczna nauka niemal od początku swego istnienia zmaga się problemem, który możnaby lapidarnie ująć jako: "Schizoidy się nie przeziębiają". Nieuświadomionym wyjaśniam, że "schizoid" to nie całkiem to, co "schizofrenik", choć w tę stronę.

Konkretnie jest to swego rodzaju ocięcie ciała od "ducha" (w sensie  całkowicie świeckim, w każdym razie przede wszystkim), owocujący "wolnym duchem przywiązanym do trupa", przy czym ten duch nie tyle jest "wolny", co właśnie z niczym konkretnym i biologicznym niezwiązany. Poza trupem.

To wyjaśnienie, kwestii w końcu pobocznej, jest o tyle cenne, że schizoidia jest dziś powszechna, coraz częstsza, ma to różne bardzo ciekawe aspekty i skutki - jak to, na przykład, że w obozach koncentracyjnych dobrze się pono psychicznie czuli jedynie schizofrenicy, a schizoidy nienajgorzej...

Jak to że schizoidy są potrzebne na różnych tam astronautów... I do wypełniana druczków też... Że tego jest coraz więcej w "cywilizowanym świecie"... I że ma to, wedle tego co nam mówi tygrysiczna nauka, ogromny związek z lewicowością. Jak by ktoś był tym głębiej zainteresowany, polecam książkę Alexandra Lowena "Betrayal of the Body" (chyba nawet jest po polsku).

Książka ta jest poniekąd czystym zaprzeczeniem wszelkiej "prawicowości", przesiąknięta psychoanalizą i New Agem, ale uczyć się nawet od diabła, a tam jest w sumie bardzo dużo z sensem o tej schizoidii.

Spora czczypta soli oczywiście niezbędna, ale ile jest w końcu dziś książek, które by można czytać bez tego? (Choćby samo takie "on lub ona", pakowane bez żadnej potrzeby, tygrysiście stawia włosy na plecach na sztorc.)

Wracając po tej długiej dygresji do naszego głównego tematu, przeformułujemy sobie ten na poczatku wymieniony problem. Niech będzie: "Dlaczego różne ewidentne zdechlaki tak rzadko chorują, a tan czy ów atletyczny, męski i w ógole tryskający zdrowiem człek jednak co pewien czas się przeziębi?"

Ew. Czytelnik proszony jest, by sam przejrzał szybko w myślach listę swych znajomych, posegregował ich wedle poziomu zdechlactwa, a potem sprawdził, czy na tej populacji ta teza też jest słuszna. W tej chwili, dla uproszczenia, interesują nas wyłącznie mężczyźni, a w każdym razie nie-kobiety. OK?

Ostatnio tygrysiczna nauka chyba w końcu wpadła na trop rozwiązania tej intrygującej sprawy. Wspominałem tu jakiś czas temu, tę książkę o płci i hormonach, która nas tak swym nowoczesnym i liberalnym nastawieniem zafascynowała. "Mózg i płeć" to się nazywało. (Nie mylić z książką "Płeć mózgu".)

Jej Autorka, w przezabawny sposób, podając całą masę całkiem interesujących faktów, unikała jednak jakichkolwiek bardziej stanowczych konkluzji... No i słusznie, bo przecież nie ma żadnej gwarancji, że taka konkluzja nie stanie się nagle - z tygodnia na tydzień - czymś hiper-niepoprawnym politycznie i nie przekreśli Autorki kariery.

Zabawne jest przy czytaniu tej książki, zamiast jedynie przyglądać się drzewom - poobserwować las, czyli owe fascynujące akrobacje, które dziś są niezbędne, by jednocześnie stworzyć sobie szansę na kolejną nagrodę Pulitzera - pisząc coś w miarę interesujacego; i nie ryzykować kariery, albo i gorzej - poprzez postawienie jakiejś konkretnej i zdecydowanej tezy w tak naładowanych emocjami i ideologiczną poprawnością kwestiach!

Było tam jeszcze więcej zabawnego, o czym sobie już pisaliśmy, ale dzisiaj interesuje nas ten tutaj aspekt. No i w tej książce Autorka pisze, że testosteron, wpbrew pozorom, to nie jest samo wyłącznie dobro, ponieważ on, przy wszystkich swoich licznych zaletach, jednak obniża odporność immunologiczną organizmu.

Z początku byłem niemal pewien, że to kolejny, i tym razem naprawdę bardzo brzydki, przykład ustawiania się Autorki tej książki rufą do wiatru. Jednak to nie tak! W końcu się sprawa wyjaśniła, czy raczej wyjaśniła ją sama Autorka...

Okazuje się że (excusez le mot) sperma jest przez organizm mężczyzny traktowana poniekąd jako ciało obce, w związku z czym zapora immunologiczna nieszczęśnika nie może być zbyt wysoka, bo by ją to zniszczył.

Nie zaporę oczywiście, tylko spermę. I to ma sens, choć smutne. (Kobietom w ciąży też się odporność obniża, z analogicznego powodu. Co akurat brzmi bardzo logicznie i samemu możnaby na to niemal wpaść.)

Zdechlaki i schizoidy (gdyby już ktoś zdążył zapomnieć o czym my tutaj) mają tego testosteronu niewiele w swych wątlutkich ciałkach - a więc ich bariera immunologiczna jest potężna i nie musi się dla przyszłych pokoleń (cholerny samolubny gen, ale nie mówcie tego Dawkinsowi!) poświecać.

Wydaje się więc, że kolejne z wielkich pytań padło pod naporem Tygrysizmu Stosowanego. Że przy pomocy  jakiejś książki, a nie własnych badań? Nic nam to nie przeszkadza! Słyszeliście o łańcuchu pokarmowym?

Jak to na dole są rośliny, wyżej różne tam roślinożerne stworzenia, a na samej górze drapieżniki, żywiące się gotowym, przez roslinożerców z tej tam trawy, liści i innych glonów wytworzonym źwierzęcym białkiem. I my mamy tak samo z intelektem, choć - niczym szczere niedźwiedzie z naszych lasów - potrafimy się też żywić jagódkami i korzonkami.

No dobra - a jakie z tego mągą wynikać wnioski i skutki dla spraw OGROMNYCH i ważkich? Na razie tego jeszcze nie ustaliliśmy, zresztą byłoby to coś na osobne wpisy, lub nawet książkę, ale tak ad hoc przychodzi mi do głowy, że opisane zjawisko mogłoby być częściowo wytłumaczeniem tego dziwnego (dla niektórych) zjawiska, że poziom testosteronu (z wiążącymi się z tym sprawami, jak, excusez le mot, ilość plemników itp.) u dzisiejszych mężczyzn (?) w niesamowitym tempie wprost spada.

Byłoby to reakcją na obecne zagęszczenie, wymieszanie różnych grup etnicznych, a także przemieszczanie się ludzi na ogromnych przestrzeniach. Skutkiem czego nowe, nieznane organizmom choroby, mikroby, wirusy - te zaś bardziej by dawały w kość prawdziwym facetom, oszczędzając kobiety, stwory płci nieokreślonej, zdechlaków i schizoidy.

Mogłoby to też w jakimś stopniu tłumaczyć schyłek wielkich cywilizacji ogólnie, choć oczywiście tygrysiczna nauka na ten temat nie ma jeszcze nic konkretnego do powiedzenia. W kategoriach zaś czysto biologiczno-zdrowotnych, ta sprawa mogłaby mieć jakiś związek z kwestią alergii.

Które wydają sie być swego rodzaju "doraźną", "punktową", "selektywną", czy jak to określić, immunologiczną obroną organizmu - w tym przypadku akurat często raczej oszałałą, choć być może czasem jednak w sumie pożyteczną. Oczywiście to tylko zupełnie luźno rzucone przypuszczenie, a nie jakaś "naukowa" hipoteza.

 No i na koniec, w kwestii już całkiem hiper-ogólnej... Spyta ktoś: "A po co w ogóle tygrysiczna nauka?" Pan Tygrys sam nauką, jako taką, się już od dawna nie podnieca, choć na przykład różne, mniej lub bardziej naukowe, eseje, w rodzaju książek Ardreya, bardzo sobie ceni. Jednak skoro sam Dávila każe nam stworzyć sobie nasze własne Oświecenie - no to sorry, ale nauka też musi być! Ja tego nie zrobię, ale ktoś będzie musiał.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!