niedziela, sierpnia 27, 2006

Macierewicz oczywiście miał rację

Wiceminister Macierewicz oczywiście miał rację na temat "naszych" ministrów spraw zagranicznych. Oto parę bliższych informacj naświetlających nieco tę ponurą i ciemną sprawę. Na początek ten link:

http://www.abcnet.com.pl/pl/artykul.php?art_id=2484&token=

Naprawdę warto ten tekst dokładnie przeczytać i rozpropagować wśród krewnych i znajomych.

Oto zaś, co na temat Geremka pisze w swej książce jeden z analityków UOP za czasów Macierewicza, podpisujący się pseudonimem Grocki:
Niezwykle zagadkowa była w tym kontekście sprawa związana z G., w której co kilka lat dokonywano zestawienia jego biografii politycznej. W każdym z tych "życiorysów" zawsze pomijano okres lat 60-tych, czas bytności G. w Paryżu. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś w tamtych czasach, wyjeżdżając z kraju na istotną "placówkę", nie był współpracownikiem SB. Prowadzący sprawę oficerowie odnosili się do G. wrogo, traktowali go jako jedną z czołowych postaci opozycji, człowieka odpowiedzialnego za wiele decyzji Lecha Wałęsy. Zbierali mnóstwo bardzo szczegółowych informacji na jego temat. Co dziwne, posiadali zapisy niemal wszystkich prowadzonych przez niego rozmów. Nie tylko przez telefon i w mieszkaniu. Także na otwartej przestrzeni. Notatki o bardzo wysokim stopniu szczegółowości. Ich działania nie powodowały jednak żadnych konkretnych skutków. Mimo, iż gromadzili wiele dowodów "antysocjalistycznej działalności" G.; takich, które dla innego człowieka oznaczałyby proces i więzienie, nic się dalej z nimi nie działo. W materiałach sprawy odnaleźć można liczne sygnały o tym, iż oficerowie są przekonani, że ich praca jest jedynie atrapą, przykryciem dla prowadzonych przez kogoś, o kim nic nie wiedzą, działań. Twierdzili wprost, że jakieś ośrodki ponad nimi, centralne, nie dopuszczają do podjęcia bardziej zdecydowanych działań przeciwko G. W jednej z teczek odnaleziono notatkę sporządzoną przez oficera SB, adresowaną do prowadzących sprawę G., w której ów oficer informuję, że osobą G. w sposób zakamuflowany interesuje się jedna z centralnych jednostek, w tajemnicy przed tymi którzy oficjalnie prowadzą sprawę. Inną zaskakującą informacją było stwierdzenie o utrzymywaniu przez G. tajnych kontaktów z niemiecką Frakcją Czerwonej Armii (RAF).

Ciekawe, że o agenturalną działalność posądzali G. nawet jego przyjaciele z opozycji. W aktach zachował się stenogram podsłuchanej rozmowy telefonicznej między "profesorem F." a S., w której jeden i drugi sugerują istnienie niejawnych powiązań G. z SB i współpracę z sowieckimi służbami specjalnymi. Pikanterii rozmowie dodaje fakt, że obydwaj jej uczestnicy byli tajnymi współpracownikami SB, przy czym żaden nie wiedział o współpracy drugiego. Nigdzie nie była rejestrowana również aktywna agentura SB wśród przedstawicieli strony solidarnościowej w czasie obrad okrągłego stołu. O tym, że istniała wiadomo z jej meldunków, pisanych jednak w taki sposób, by
uniemożliwić identyfikację źródła informacji. Meldunki te, sygnowane pseudonimami, przygotowywane były dla szefów MSW, PZPR i państwa. Jest absolutnie pewne, że Kiszczak doskonale orientował się w zamierzeniach, taktyce i planach opozycji w trakcie rozmów.
I jeszcze jeden interesujący fragment, wyjaśniający sprawę tego, czy X może być agentem, jeśli w raportach, o które się go posądza były donosy na X'a. Oraz inne fascynjące szczegóły ubeckiej kuchni:
Wyższą szkołą kamuflażu było pisanie meldunków na samego siebie. TW występował w nich jako przedmiot inwigilacji, tymczasem informacje dotyczyły osób z którymi agent się kontaktował. Przekazywano w taki sposób informacje nie dekonspirując źródła. W przypadku agentury najwyższej wartości stosowano wyjątkowe zasady bezpieczeństwa. Ślady po tego typu praktykach odnajdywane są tylko w nielicznych przypadkach. Trudno jest tę agenturę identyfikować tylko w oparciu o archiwa, ponieważ nie była ona rejestrowana w standardowy sposób. Nie prowadzono teczek personalnych i teczek pracy, nie rejestrowano jej w kartotekach. Jeśli początkowo przeciętny agent, zwerbowany np. w związku z wyjazdem na placówkę do, powiedzmy, Paryża, z czasem okazywał się doskonałym współpracownikem i stawał się jednym z opozycyjnych przywódców, usuwano z archiwum wszystkie dokumenty świadczące o jego wcześniejszej współpracy. Prowadzeniem takiego agenta zajmował się najczęściej osobiście szef jednego z departamentów. Współpraca przybierała wówczas inny od dotychczasowego kształt i charakter. Nigdy nie sporządzano żadnych meldunków, nie określano też na piśmie zadań jakie współpracownik ma wykonać. Dla wzmocnienia zabezpieczeń przed dekonspiracją często nakazywano jakiemuś niczego nieświadomemu oficerowi podjąć rozpracowywanie tej osoby pod kątem jej antysocjalistycznej działalności. Jednocześnie więc korzystano z agenturalnej działalności danego TW i kamuflowano fakt współpracy prowadzeniem sprawy skierowanej przeciwko niemu jako np. doradcy przewodniczącego NSZZ "Solidarność". Czasem stwarzano wrażenie represjonowania danej osoby dla większego uwiarygodnienia jej w oczach opozycji. Rewizje, zatrzymania, konfiskaty materiałów miały umocnić pozycję TW w środowisku. W archiwach resortu odnaleziono kilka spraw, których sposób prowadzenia, wyniki i jakość występujących w nich informacji a także inne źródła pośrednie wskazują na to, iż były one tylko atrapami dla przykrycia czyjejś współpracy.

czwartek, sierpnia 24, 2006

V Władza III RP

Oswald Spengler powiedział kiedyś, że "To, czego potrzebujemy to nie wolność prasy, tylko wolność OD prasy". Jak można w ogóle wytłumaczyć tak wsteczne, tak niezgodne z ideałem społeczeństwa obywatelskiego twierdzenia? Zacytujmy może jeszcze samego Spenglera:
Prasa dzisiaj jest jak armia o starannie zorganizowanym uzbrojeniu, dziennikarze to jej oficerowie, zaś czytelnicy to żołnierze. Jednak, jak w każdej armii, żołnierz ślepo słucha, a cele wojny i plany operacyjne zmieniają się bez jego wiedzy. Czytelnik ani nie zna, ani nie ma znać, celów, dla których jest używany, ani roli, jaką ma odegrać. Nie ma bardziej jaskrawej karykatury wolności myśli. Kiedyś nikomu nie pozwalano swobodnie myśleć, teraz jest to dozwolone, ale nikt nie jest już do tego zdolny. Teraz ludzie chcą myśleć jedynie to, co powinni chcieć myśleć, i to uważają za wolność.
Na gruncie czysto teoretycznym można by się z tym spierać - dlaczego czytelnicy to szeregowcy, a dziennikarze oficerowie, nie zaś powiedzmy czytelnicy [coś mi się, jak widzę po latach, tutaj pomerdało, pewnie miało być "podoficerowie" czy coś takiego], a dziennikarze jacyś nieco wyżsi oficerowie? (Tyle, że w tedy czytelnicy byliby tymi zwalczanymi przez gazetową armię wrogami, co wcale nie stawia ich w lepszej pozycji.)

Jednak znamy przecież rolę "Gazety Wyborczej" i jej wpływ na "inteligentów" III RP, więcj moim zdaniem należy raczej zadumać się nad proroczymi zdolnościami Spenglera.

Za jego czasów nie było jeszcze telewizji czy interntowych portali, które można uznać za pewną formę prasy, czyli "IV Władzy". Nie było też nagłaśnianych przez IV Władzę politycznych sondaży, które niniejszym pozwolę sobie nazwać "V Władzą".

Jakie znaczenie mają te sondaże przede wszystkim dla wyników wszelkich wyborów, może sobie łatwo wyobrazić każdy, kto choć trochę zna się na polityce. Partia, która w sondażach otrzymuje konsekwentnie poniżej wymaganego minimum, to idealny sposób, by zmarnować swój głos, więc mało kto znając takie wyniki, będzie na nią głosował. Z drugiej strony, ludzie kochają mieć rację i wygrywać, choćby per procura - w osobach przez siebie wybranych. A zatem jeśli jakaś partia, albo jakiś mający kandydować w wyborach polityk, ma ogromną przewagę, dostaje jeszcze za to pewną premię.

Sondaże to ogromna polityczna potęga i bardzo trudno mi sobie wyobrazić, by nie używano jej świadomie i cynicznie do manipulowania nastrojami społecznymi i pośrednio wynikami różnych wyborów. (Zresztą nie tylko o wybory chodzi, bo wrogość wobec władzy czy polityka także ma wpływ na życie polityczne, a i na to mają wpływ sondaże.) Oczywiście znaczenie mają tylko te sondaże, które są potem szeroko nagłaśniane - te zlecane przez różne instytucje czy firmy po to, by się czegoś dowiedzieć, tego znaczenia nie mają. A więc można by rzec, że "V Władza" jest nią jedynie w ścisłym współdziałaniu z "IV Władzą".

Nie ma przecież żadnych przepisów, ba! - nie ma nawet sposobów, by sprawdzić rzetelność sondaży. Wyniki mogą zostać całkowicie zanegowane i ośmieszone, a mimo to nikt nie ma formalnego prawa zarzucić firmie, która przeprowadziła dany sondaż, ani też medium, które jego wyniki ogłosiło, nadużycia. Nie mówiąc już o jakichkolwiek konsekwencjach karnych.

Wracając na chwilę do Spenglera, to również zgadza się z jego przewidywaniami, bowiem mimo "schyłku zachodniej cywilizacji", który ogłaszał (i którego charakteru, jak się wydaje, większość ludzi całkiem nie zrozumiała), Spengler przewidywał, że w niektórych dziedzinach zachodnia cywilizacja ma jeszcze przed sobą całkiem długi rozwój. Do takich dziedzin miało należeć prawodawstwo, spotykające się z całkiem nowymi zjawiskami i wyzwaniami. No i rzeczywiście - czyż nie mamy spamu, sieci P2P, no i politycznych sondaży?

Jak można manipulować wynikami sondaży, i to na wszystkich poziomiach - od sformuowania pytań, przez pominięcie niektórych potencjalnych respondentów, po obróbkę statystyczną, może sobie wyobrazić każdy, kogo kiedyś rozgorączkowana ankieterka spytała o upodobanie np. do Wódki Bols. To akurat tylko ta druga z wymienionych tutaj faz, ale wątpię, by te inne miały wyglądac dużo lepiej.

A zresztą, po co tylko wątpić? Oto absolutnie cudowny przykład tego, jak się w III RP fałszuje polityczne sondaże:

http://kataryna.blox.pl/2006/07/Przepis-na-lze-sondaz.html

--------------------------------

Ten tekścik napisałem ze dwa tygodnie temu, ale warto dodać drobne uzupełnienie. Otóż, wczoraj pojawiły się nowe oficjalne, a jakże, dane na temat poparcia dla poszczególnych partii: PO 30%, PiS 23%, Samoobrona 9%... Reszta zdecydowanie pod kreską - także folksfront zblokowanych komuchów i różowych liberałow (oraz czasopism).

Bardzo interesujące wyniki, ale moim zdaniem więcej mówią o celach i metodach naszych dzielnych razwiedczików, niż o nastrojach i opiniach Polaków. Nazwijcie mnie zwolennikiem teorii spiskowych, jeśli chcecie.

TW Bolka podchody i odchody

Jak wszyscy z pewnością wiedzą, TW Bolek niedawno ogłosił, że "jeśli Guenter Grass się nie zrzeknie, to ja się zrzeknę", potem zaś się z tego bez wyraźnego powodu wycofał. Teraz miał nie brać udziału w gdańskich obchodach podpisania Porozumień Sierpniowych, ale jednak weźmie.

TW Bolek wyraźnie goni w piętkę, starając się zaistnieć w mediach. Jego powrót do polityki okazuje się, co zresztą już tutaj z góry przewidziałem, żałosnym nieporozumieniem. Autorytet TW Bolka w polskim społeczeństwie jest praktycznie żaden, mimo wysiłków różnych TVN24.

Czy wynika z tego, że TW Bolek nie może już nam w żaden sposób zaszkodzić? Takim optymistą bym nie był. TW Bolek wciąż ma jakieś tam nazwisko i znaczenie dla zachodniej publiczności, więc w przypadku jakiejś naprawdę brutalnej akcji przeciw Polsce nadawałby się świetnie na "przywódcę" figuranta. Poproszenie o "bratnią pomoc" w jego wykonaniu też by znacznie ułatwiło ewentualnemu agresorowi zadanie. W końcu strona propagandowa jest w dzisiejszych czasach naprawdę ważna. TW Bolek to przecież propagandowo znacznie cięższa artyleria, niż ośmiu byłych ministrów Spraw Zagranicznych, choć niby dlaczego ci nie mieliby mu akompaniować, niczym chórek wspierający wyranżerowaną szansonistkę?

Możnaby się tylko zastanowić, czy jak Elvis Presley, James Dean, Buddy Holly, Marilyn Monroe, Che Guevara, i wielu, wielu innych, TW Bolek nie byłby najcenniejszy dla swych mocodawców w postaci nieboszczyka, relikwii i świeckiego kultu. W końcu w tej chwili spala się tylko bezużytecznie - albo nic nie robi i wszyscy o nim zapominają, albo robi jakieś próbne podchody i wychodzą z tego... konieczność odchodzenia od niezłomnych postanowień i buńczucznych zapowiedzi. Krótko mówiąc TVN24 częstuje nas potem odchodami TW Bolka, co dla nikogo w sumie nie może być przyjemne. A poza tym, gdyby TW Bolek stał się świecką religią może by przestano się zajmować jego przeszłością - w końcu w Polsce argument o "niemówieniu źle o nieżyjących" zawsze znajduje jakiś oddźwięk, choćby go użyto całkiem ni w pięć ni w dziewięć.

Gdyby więc TW Bolka spotkał by go wkrótce jakiś nieszczęśliwy wypadek, to, przykro mi, ale będę miał podejrzenia, których byle co nie rozwieje. Radziłbym więc różnym Światłym Europejczykom i innym takim, by wpłynęli na TW Bolka - odchudzili go, kazali mu prowadzić zdrowy tryb życia, sałata, tłuszcze wyłącznie nienasycone, może kupili mu taki stacjonarny rowerek albo zapisali na basen... Należałoby także zadbać o jego psychikę... A więc może jednak jakaś mała partyjka? Ale czy MAŁA partyjka może zadowolić WIELKIEGO TW Bolka? Wątpię. A więc co?

W każdym razie, jeśli TW Bolek przeniesie się wkrótce na łono Abrahama, to sorry, ale ja to przewidziałem i się sprawdziło. Zgoda?

sobota, sierpnia 19, 2006

Pacyfizm - podłość albo tylko chlapanie jęzorem

Czasem trzeba oderwać się od codziennego młyna, od tych wszystkich TW Beat i uwielbiających włajaże Moralnych Autorytetów, i zaatakować sprawy ogólne i zasadnicze. No więc wklejam tu to, co mi się przed chwilą napisało na forum prawica.net na temat pacyfizmu. Szkoda, by się zmarnowało w drobnych utarczkach z lewakami, którzy z jakichś względów zaatakowali ostatnio to forum, bowiem ta sprawa jest poważna i zasługuje na wnikliwszą uwagę.


Pacyfizm to albo doktryna najbardziej podła ze wszystkich, albo też zwykłe chlapanie jęzorem.

Jeśli pacyfista ma być NAPRAWDĘ KONSEKWENTNY, to musi powiedzieć: "KAŻDA PRZEMOC JEST ZŁEM I ZAWSZE, NIEZALEŻNIE OD OKOLOCZNOŚCI, TRZEBA JEJ UNIKAĆ". Zgoda?

No to teraz przychodzi do mnie ktoś i mówi "wydłubię twojemu dziecku oba oczki". A ja na to co? Mając możliwość zdzielić tamtego przez łeb tłuczkiem do ziemniaków? Nie zrobię tego, prawda, bo przecież przemoc jest największym złem.

Powie ktoś, że to nie o to chodzi, tylko o wojnę. Ale wojnę przecież wywołuje nie ten, kto mówi: "rozbrój się, oddaj mi 7/8 swoich ziem, zmień religię i zacznij MNIE czcić jako boga, oddaj mi swoje kobiety i swoje dzieci na niewolników...". Jeśli się na to zgodzę, to przecież wojny nie będzie tak? Więc dopiero nie zgadzając się i walcząc, popełniam najwyższy z możliwych (choć świecki) grzech - czyli "wywołuję wojnę".

Powie ktoś, zapewne pacyfista, albo inny lewak: "przecież to czyste spekulacje, nam nie chodzi o takie skrajne przypadki, my po prostu jesteśmy przeciw wojnie i przemocy!". Ale w takim razie czym właściwie miałby być pacyfizm? Niechęcią do przemocy? A co to właściwie w kategoriach filozoficznych czy politycznych oznacza "niechęć"? Niechęć może być większa lub mniejsza,niechęć do stosowania przemocy może wynikać z poczucia własnej obiektywnej słabości, z tchórzostwa, z łagodności, z wiary we własne siły, z braku okazji, z gnuśności... I tak dalej.

Gdzie tu w takim razie jakakolwiek doktryna czy ideologia? A tym bardziej "najlepsza jaka kiedykolwiek mogła powstać"? Pacyfizm albo jest wstrętny i podły, albo po prostu to słowo niemal nic nie znaczy.

wtorek, sierpnia 15, 2006

Cud nad Wisłą... i Dunajem?

Sporo dni nic nie pisałem, całkiem nie miałem weny, a narzuciłem sobie jakiś taki ambitny model bloga, niemal same artykuły. Pewnie trochę z tym przesadziłem, trzeba by się bardziej skoncentrować na komentowaniu "na gorąco" najaktualniejszych wydarzeń, Stanisław Michalkiewicz to ja jeszcze nie jestem, a zresztą blogger nie pozwala odpowiednio tych artykułow zaprezentować, tak jak to jest na blogu p. Michalkiewicza - z fragmentem jako aperitif itd.

W dodatku miałem w ostatnich dniach robotę, coś większego chciałem wreszcie skończyć, w końcu z czegoś trzeba żyć. No i wczoraj wieczorem skończyłem. Dzisiaj pooglądałem sobie nieco telewizji, zacząwszy tę intelektualną przygodę o piątej rano, bo nie mogłem spać.

Najbardziej mi się podobała tasiemka z ostatnimi wiadomościami na TVN24, głosząca, że "prawicowy populista Joerg Heider zamierza zorganizować w Austrii referendum w sprawie wystąpienia z UE". A więc ten Dzień Wniebowstąpienia Matki Boskiej to nie tylko rocznica Cudu Nad Wisłą, ale także w pewnym sensie... Może za sto lat historycy (choć trochę wątpię, by jeszcze wtedy takowi istnieli) dojrzą w tym początek rozkładu Eurokołchozu? I ktoś to może nazwie Cudem nad Dunajem, nie mając pojęcia, że ja to określenie wymyśliłem już sto lat wcześniej.

Heiderowi się oczywiście absolutnie nie dziwię, i to niejako podwójnie - w końcu Unia potraktowała go paskudnie, facet musiał przez te lata pragnąć zemsty. Dobrze o nim świadczy, jako o polityku, że zdołał to wystarczająco dobrze ukryć, że nie spotkał go żaden nieszczęśliwy wypadek, że nie zmiotła go z powierzchni ziemi żadna kolorowa czy kwiatowa rewolucja...

Ciekawe co będzie dalej w tej fascynującej sprawie. Unii stanowczo przydało by się takie referendum, z wynikiem wyraźnie mniej-niż-entuzjastycznym. Teraz jej ruch, ciekawe co zrobią. W każdym razie ta wiadomość chyba potem znikła z tasiemki TVN24, ktoś widać nie chciał zakłócać obchodów rocznicy Cudu nad Wisłą. ;-)

Co jeszcze? No to może jeszcze trochę o telewizji... Obejrzałem sobie na kanale Polonia filmową wersję "Na plebanii w Wyszkowie", czego nigdy nie przeczytałem, choć miałem to w podziemnym wydaniu w czasach stanu wojennego. Po prostu nie znoszę Żeromskiego, przede wszystkim za jego kulfoniasty, żeby nie powiedzieć (jak to nazywam na własny użytek) "wrzodziasty", styl.

W filmie tym było nieco sensownych poglądów, i to właśnie poglądów wyrażanych przez samego Żeromskiego - tych "socjalistycznych": że ci, którzy oddawali krew za ojczyznę, walcząc przeciw najeźdźcy obiecującemu im o wiele lepsze i godniejsze życie, zasługują na to, by być w pełni obywatelami, łącznie z otrzymaniem własności. Tutaj nawet mój prywatny, idiosynkratyczny, romantyczny konserwatyzm, polegający m.in. na niegodzeniu się z utratą statusu elity, jeśli się go już ma, musi ustąpić przed rozsądkiem i poczuciem sprawiedliwości, idącymi ręka w rękę.

W tym Żeromski ma rację i to samo dotyczy także III RP. Wbrew wszelkim hurra-liberałom, czy konserwatystom od "Prawa" przez duże "P", "wszelka pomoc socjalna to kradzież" i takich tam głupot. Które, pomijając już wszystko inne, sprawiły, że partia naprawdę inteligentnych ludzi o zabawnej nazwie Unia Polityki REALNEJ, nie liczy się nawet w najbardziej mikroskopowych sondażach, nie mówiąc już o wyborach.

Kilka rzeczy bardzo mnie jednak zdziwiło w omawianym filmie. Na przykład to, że sowieci opuszczając Wyszków torturowali i zamordowali kilku ludzi, jednak jakimś cudem przy życiu zostawili naczelnika policji. Albo to, że "Rząd Tymczasowy" Dzierżyńskiego i Marchlewskiego rozmawiał uprzejmie i dość interesująco z gospodarzem plebanii, i jakimś młodszym księdzem, pozwalając im być obecnymi także przy najważniejszch naradach. Z pewnością tak naprawdę nie było, a Żeromski postanowił skorzystać z licentia poetica i metody stosowanej przez Thukidydesa - fikcyjnych mów wkładanych w usta wodzów wyrażających jednak analizy sytuacji i motywacje mówiących, takie jakie mogły naprawdę być. Tyle, że oczywiście Żeromski to nie Thukidydes.

Powie ktoś, i z pewnością słusznie: "po co dyskutować głupi filmik, skoro można, i należy, przeczytać samą rzecz, a potem można coś powiedzieć". Fakt, ale ja, tak samo jak Claudel, jestem niezwykle dumny ze swoich antypatii, które obejmują również Żeromskiego. A poza tym nie znoszę martyrologii. No i istnieje tyle ważniejszych i lepszych książek, których i tak nigdy nie zdążę przeczytać...

Teraz przed dłuższą chwilą pooglądałem sobie, jednym okiem, od środka i bynajmniej nie do końca, głupawy amerykański film "Jak wyjść za miliarderkę". No i przyszła mi do głowy taka myśl... Warto by było ustalić, kiedy to w historii zachodniej literatury pojawił się, a kiedy stał się naprawdę popularny, motyw "chciał forsy i był gotów zrobić dla niej niemal wszystko, chciał się ożenić z antypatyczną milionerką odrzucając prawdziwą miłość ubogiej dziewczyny, w końcu miłość zwyciężyła, ale to wcale nie był jeszcze koniec, bo dziewczyna okazała się miliarderką, a rzekoma milionerka tonącą w długach nędzarką".

Pierwszy, kto wymyślił taki motyw był - na niewielką skalę, ale mimo wszystko - geniuszem. Jednak cywylizacja, w której ten motyw jest eksploatowany i serwowany ludziom tak instensywnie, jak w naszej, i zawsze znajduje zachwyconych odbiorców, to z pewnością nie jest ta sama cywilizacja, która stworzyła gotyckie katedry, maszynę parową... czy dokonała Cudu nad Wisłą. Ostatnio zrobiłem się wyczulony na tego rodzaju przejawy schyłkowości naszego świata, a nawet szukam ich aktywnie. Przez co nawet najidiotyczniejszy program telewizyjny nabiera wdzięku i sensu. I o to przecież chodzi! Naprawdę i do szpiku kości uważam, że analizy Spenglera mają bez porównania większą głębię, a nawet praktyczny sens, niż tysiące liberalnych manifestów i genialnych pomysłów na naprawienie świata.

W każdym razie przyszło mi przed chwilą do głowy, że w sumie nie bardzo mam co pisać (w końcu 11 dni nie pisałem, bo po prostu nie miałem żadnego pomysłu) właśnie dlatego, że PiS robi co robić powinien i to nienajgorzej (coraz bardziej podoba mi się ich traktowanie Niemiec, a także to, co chcą zrobić w dziedzinie obronności, choć głośno mowić o tym oczywiście nie sposób), p. Michalkiewicz robi swoją krecią robotę i można tylko go lansować wśród jeszcze-nie-wiedzących-choć-potencjalnie-naszych... Samemu pisać nie bardzo jest co, ani po co, skoro taki publicysta już to robi, i to na wszystkie naprawdę istotne aktualne tematy.

Byłobyż naprawdę aż tak dobrze? Nie, oczywiście że tak nie jest - po prostu ukazała się realna nadzieja, której nie było od... dziesięcioleci co najmniej. Nadzieja to wielka rzecz, więc jest bez porównania więcej, niż było. Pozostaje jednak walka. No i bardzo dobrze, jak mówił Karol Marks (jak ja kocham go tak sobie od niechcenia przywoływać, na złość tym wszystkim nawiedzonym "liberałom"!), no więc jak mówił Marks: "walka to nie jest największe szczęście, to jest JEDYNE szczęście!"

Tak więc mamy przed sobą walkę - skoro p. Michalkiewicz twierdzi, że te tygodnie mają w naszej historii ogromne znaczenie i przesądzą o następnych dziesięcioleciach, albo i stuleciu, co zresztą zgadza się z moimi prywatnymi odczuciami - to bardzo możliwe że ma rację. A więc przed nami nasza mała Bitwa Warszawska.

No i trzymajmy kciuki za Heidera i jego "prawicowy populizm"!

P.S. Zaraz zaraz, coś mi przyszło do głowy... Tylu ludzi odmawia mi prawa do miana "prawicowca", nie mówiąc już o "konserwatyście"... Bo to i do "socjalizmu" nie mam dość silnego, dość zoologicznego i dość pryncypialnego wstrętu... I "prawo" piszę raczej z małej litery, jeśli w ogóle muszę... I "grab nagrablione" wydaje mi się całkiem sensownym mottem... Może ja się powinienem w takim razie zacząć określać jako "prawicowy populista"? No i zobaczymy, kto w końcu rozwali to europejsiaste pokractwo - Wy kryształowi prawicowcy od JKM'a, czy my - "populiści". :-)

piątek, sierpnia 04, 2006

Jeszcze o lustracji Zyty Gilowskiej

Dostrzegam dwie bardzo wątpliwe sprawy, podważające moją wiarę w niewinność pani profesor:

1. Nikt w miarę inteligentny o patriotycznych przekonaniach nie rozmawiałby w stanie wojennym z "milicjantem" (a możliwe, że czymś dużo gorszym, co mógł był podejrzewać, a przynajmniej taką możliwość dopuścić) o jakichkolwiek sprawach, które mogłyby zainteresowac SB czy prlowski kontrwywiad.

Można było takich rozmów uniknąć na dwa co najmniej sposoby, z których żaden nie mógł być dla p. Gilowskiej zbyt trudny, by na niego wpaść bez cienia trudności.

a) po prostu unikamy wypowiedzi na takie tematy

b) mówimy pp. Wieczorkom: "wiecie, chyba się wszyscy zgodzimy, że skoro (jak mu tam było) pracuje w milicji, to lepiej unikajmy śliskich tematów, w końcu po co wprowadzać coś takiego w nasze całkiem prywatne stosunki".

2. Zarejestrowanie kogoś bez jego zgody i wiedzy jako TW (najwyższą kategorię źródła) musiało wiązać się z b. poważnym ryzykiem:

a) wykrycie w dłuższej perspektywie musiało być przynajmniej dość prawdopodobne, jeśli nie prawie pewne

b) kariera winowajcy w SB ległaby w gruzach, a zapewne nie tylko ona - zostałby usunięty z partii, a to wiązało się z poważnymi problemami w dalszym życiu

c) groziły by najprawdopodobnie sankcje karne, i to chyba niezbyt łagodne (czy ktoś, nawiasem mówiąc, pytał tych ubeków o te wszystkie sankcje? a jeśli nie, to dlaczego?)

d) możliwe, że sprawa stałaby się "polityczną", w końcu był to kontrwywiad i stan wojenny, a jeśli tak, to sankcje byłyby jeszcze o wiele bardziej dotkliwe i trudne z góry do przewidzenia (jednak dla ubeka łatwiej, niż dla większości normalnych ludzi)

A więc mamy spore ryzyko, wynikające zarówno z małej szansy na niewykrycie tego ewidentnego nadużycia w ciągu długich lat (a w końcu Wieczorek miał prawo się spodziewać, że SB będzie jeszcze istniało wieki, prawda?), jak i poważnych sankcji w wypadku wykrycia.

Z czego wynika, że ilość tego typu fałszywych rejestracji, jeśli w ogóle występowały, musi być bardzo niewielka. Zgoda? No a jeśli zgoda, no to jaka jest szansa, że właśnie w taki fałszywy sposób zostanie zarejestrowany jedna z najważniejszych osób w kraju? Całkiem śladowe, albo już całkiem nic nie pamiętam z rachunku prawdopodobieństwa, którego mnie w szkole uczono.

W dodatku, choć z tym akurat nie każdy się zgodzi, ta osoba jest jednym z założycieli i później prominentów partii, w której tworzeniu służby specjalne - takie jak one kilka lat temu były, i co dotychczas nie za bardzo się zmieniło - odegrały wyjątkowo sporą, nawet jak na III RP, rolę.

Sprawa wydaje mi sie bardziej zawikłana, niż to by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.

czwartek, sierpnia 03, 2006

Gilowska, ubecy i Robinson Crusoe

Do wczoraj raczej uważałem prof. Zytę Gilowską za ofiarę pomówień i ubeckich machinacji, ale to się właśnie zmieniło. Oczywiście dzięki obejrzeniu procesu lustracyjnego byłej pani wicepremier. W którym zapewne zostanie ona "oczyszczona", ale - o ile nie pojawią się znacznie konkretniejsze przemawiające na jej korzyść informacje - dla mnie czysta już nie będzie.

To znaczy - nie rzucił bym w nią kamieniem (choć w sprawach agenturalnych akurat JESTEM bez grzechu) - bo nie mam oczywiście żadnej pewności, ale nie mam jej ani w jedną, ani w drugą stronę. Zaś intuicja, poparta niezłą jak dotychczas znajomością ludzi, sugeruje mi, że biała jak lelija to ona nie jest. Więc dla mnie będzie (o ile coś się definitywnie nie wyjaśni) pozostawała w moralnym limbo, niczym zmarłe przed chrztem dziecię - nie zasługując ani na potępienie, ani na odpowiedzialne państwowe stanowisko.

Moja opinia, albo ściślej - moje wrażenie, że nie wszystko jest tak dobrze, jak by to pani wicepremier chciała nam przedstawić, opiera się na złożonych w sądzie i przed kamerami zeznaniach ubeków. Czyli poniekąd na najbardziej wątpliwej z możliwych przesłanek. Ubekom wierzyć nie ma powodu, każdy to powie, od najbardziej zwierzęcego antykomunisty, po najbardziej różowego obrońcę okrągłego stołu. Zgoda, tylko tu nie chodzi o "wierzenie".

Jedna z mniej znanych maksym La Rochefoucault (chyba to jego, choć głowy do końca nie dam) brzmi mniej więcej tak: "Kiedy ktoś coś do ciebie mówi, zastanów się, jaki ma interes, by ci mówić akurat to co mówi. Uwierz mu tylko wtedy, jeśli ma interes mówić ci prawdę". No i o to akurat tu chodzi - nie o żadną prawdomówność, tylko o interes!

Jak zatem było mówione w dotychczasowych przesłuchaniach? Przesłuchiwani ubecy, co podkreśla większość komentatorów, niezależnie nawet od około-okrągłostołowej i około-lustracyjnej orientacji, przeczyli jeden drugiemu, a także sobie samym. Jednocześnie explicite ogłaszając możliwość, iż prof. Gilowska była TW za absurdalną. Na podstawie argumentów, z których jeden był absurdalniejszy od drugiego.

W końcu stwierdzenie przełożonego, że podwładny - kapitan kontrwywiadu - był z pewnością za głupi, bym móc zwerbować panią (wówczas) doktor ekonomii, którą akurat znał prywatnie, jest horrendalnie idiotyczne. Jeśli był aż tak głupi, to nie należało go trzymać w kontrwywiadzie, tylko zameldować gdzie trzeba. I z pewnością każdy przełożony by to zrobił, w czystej trosce o wyniki swojej komórki. Zresztą przypadki, gdy ktoś zostawał płatnym agentem policji politycznej z powodu zauroczenia intelektem ubeka, muszą należeć do wielkiej rzadkości.

Natomiast wszyscy znający się ponoć na rzeczy - a ktoś coś chyba na temat ubectwa wie? - twierdzą, że ubecy nigdy nie wydadzą swoich agentów. Co by nieźle wyjaśniało ich sprzeczne zachowania, na przykład przeczenie, by w praktyce możliwe było zarejestrowanie fikcyjnego TW, przy jednoczesny autorytatywnym ogłaszaniu, że "prof. Gilowska na pewno TW nie była".

W tym szaleństwie jest metoda. I dwa cele, tak mi się przynajmniej wydaje. Pierwszym byłaby ochrona agenta... zaś gdyby pani Gilowska agentem nigdy nie była, to właściwie dlaczego by ją chroniono? Na zasadzie, że ubek to "Oficer i Gentleman", zawsze szarmancki o gotowy do poświęceń wobec kobiet? Jakoś mi się nie bardzo chce w to wierzyć.

Drugim celem, bardzo wyraźnie widocznym, było takie namieszanie, by wszelka sensowna rozmowa na temat działania prlowskiej ubecji stała się do końca niemożliwa. Jako dodatek do przekazu, że "możliwe było być świadomym-nieświadomym agentem SB", to całkiem niezły efekt, jak na organizację nie istniejącą od 16 lat!

No a sama prof. Gilowska? Dzisiaj wyglądała po prostu na zmęczoną, nie chcę i nie mam powodu domyślać się niczego innego w jej zgaszonym zachowaniu. Wczoraj było inne, wczoraj wyglądała na kogoś, kto, choć dotknęły go absurdalne i dotkliwe problemy, wie, że ma za sobą opinię. A opinia w tych sprawach to ważna rzecz.

Podejrzenie albo oskarżenie o współpracę z prlowskimi służbami to coś jak kiedyś, w mniej humanitarnych czasach zakucie w dyby. Jeśli człek był popularny i miał przyjaciół, to nic strasznego mu nie groziło - postał kilka godzin w niewygodnej pozycji, a przyjaciele w tym czasie częstowali gapiów trunkami i smakołykami, nastawiając ich jak najpozytywniej do nieszczęsnej ofiary. Tak było kiedyś np. z Danielem Defoe, autorem "Robinsona Crusoe". Jeśli jednak ktoś był niepopularny i nie miał wiernych przyjaciół... Wtedy groziło mu ukamienowanie, a co najmniej obrzucenie nieczystościami, i wiele innych dotkliwych przykrości.

W sumie, choć naprawdę nie chciałbym nikogo oskarżać, a nie mam przecież żadnych mocnych dowodów, jakoś w tym meczu dość sympatycznej i elokwentnej pani profesor, wspartej wiarą w człowieka (w moim przypadku akurat dość niewielką), przeciw logice tego, co na własne uszy słyszałem, a co mi się jakoś dziwnie logicznie zazębia... Dajcie mi jakieś argumenty, dokumenty, wyjaśnijcie jak by to miało być - nie uwierzę w tę absurdalną historię o "chronieniu" niezbyt bliskiego znajomego przez cynicznego ubeka, z narażeniem się na niewątpliwie bardzo poważne sankcje, które prędzej czy później niemal musiałyby nastąpić. By chronić kogoś, kto akurat jechał na cztery lata na kontrakt do ZSRR.

Prof. Staniszkis, która niestety coraz bardziej goni w piętkę, nawet pewnie nie z powodu wieku, ale z powodu sfrustrowanej miłości do Platformy, snuła hipotezy, że ubek Wieczorek zarejestrował sobie panią Gilowską prywatnie, w tajemnicy przed wszystkimi, aby mieć atuty w rozmowie z Amerykanami. Tyle że to nie było w tajemnicy, tylko ponoć oficjalnie, było to w roku '86, kiedy to o prywatnych agentach i Amerykanach chyba się w Lublinie nie śniło, a ubek Wieczorek miał podobno, o czym dowiedzieliśmy się od jego przełożonego, być przygłupem.

Bardzo zawikłana sprawa, której zapewne nigdy nie rozwikłamy. Przyznam jednak, że na mnie osobiście już osobisty wdzięk byłej pani wicepremier od wczoraj już tak wielkiego wrażenia nie robi. A po głowie chodzi mi myśl na temat tego, że może naprawdę to "razwiedka" stworzyła Platformę Obywatelską, tak po prostu. Coś dużo w niej tych agentów, szczególnie, że mamy przecież jeszcze panią Jarucką... Która, niczym Judyta Holofernesa, utrupiła polityczne nadzieje Cimoszenki i całego Obozu Postępu. O której to sprawie, choć fascynująca, nikt nam jakoś nic bliższego nie chce powiedzieć. Choć to przecież sezon ogórkowy i nawet żadnych Parad Równości nikt nie organizuje, więc uświerknąć można by z nudów... Gdyby nie proces lustracyjny prof. Gilowskiej oczywiście.