niedziela, października 22, 2006

POstępowy biskup (215 lat temu)

G. Lenotre, wspaniały francuski historyk, członek Akademii Francuskiej, który z paryskich archiwów wydobywał niesamowite osobiste historie ludzi żyjących w epoce rewolucji francuskiej, w swej książce zatytułowanej "Sous le bonnet rouge" (“Pod czerwoną czapką”) umieścił kilka relacji o niezwykłych losach księży w tamtych trudnych czasach. Niektóre są budujące, inne wprost przeciwnie (a ta ocena zależy oczywiście od ideowych przekonań i sympatii czytającego). Postanowiłem kilka z nich w wolnych chwilach przetłumaczyć. Oto pierwsza. (Czemu akurat tę wybrałem jako pierwszą? Z jakiegoś niewiadomego powodu wydała mi się być jakby nieco na czasie.)


G. Lenotre (a tłumaczenie z francuskiego moje własne)

Obywatel biskup

Często i szeroko były opowiadane nieszczęścia księży, którzy w epoce cywilnej konstytucji kleru, posłuszni rozkazom Rzymu, odmówili złożenia przysięgi, narażając się w ten sposób na wszelkie rygory rewolucyjnych praw, ale o wiele mniej rozczulano się nad losem pozostałych, tych którzy przysięgę złożyli, czyli tak zwanych “intruzów” (intrus). A przecież większość przeżyć spotykających to nowe duchowieństwo świadczy o tym, że byli oni brutalnie molestowani, a ich życie także nie było specjalnie radosne.

Ksiądz Fauchet, sławny od samego początku rewolucji ze swego oratorskiego talentu, ze swego entuzjazmu dla nowych idei, ze swej odwagi w czasie szturmowania Bastylii, kiedy to pod kulami zaniósł oblężonym wezwanie do poddania się, ksiądz Fauchet zatem, jak wszyscy wiedzą, został 17 kwietnia 1791 roku wybrany biskupem departamentu Calvados. Sakrę biskupią otrzymał w katedrze Notre-Dame, z rąk Gobela, metropolity Paryża, a w kilka dni potem wstąpił do Klubu Jakobinów. Wyposażony w ten sposób zarówno w władzę duchową, jak i świecką, po następnych kilku dniach przybył do swej biskupiej siedziby w Bayeux, zadbawszy przedtem, by zastać ją opróżnioną ze swego poprzednika, księdza de Cheylus, i rozkazawszy, by w biskupim pałacu trzymano dlań pięć apartamentów pańskich, oraz trzy dla służby.

Przyjęcie w Bayeux było zarówno hałaśliwe, jak i solenne, był to bowiem jeszcze czas wielkich iluzji i niepohamowanej dobrej woli. Cała municypalność powitała nowego prałata, a ludność – z nielicznymi wyjątkami – także okazała mu swój szacunek. Udano, że nikt nie zauważa krótkiego postoju szacownego pochodu u wejścia do katedry, gdzie notariusz apostolski dyskretnie przekazał intruzowi wydane przez księdza de Cheylus rozporządzenie, zakazujące mu pod groźbą ekskomuniki pełnienia obowiązków biskupa. Fauchet, wyraźnie poruszony, przyjął ten akt z rąk notariusza, po czym bez słowa odważnie wkroczył do kościoła. Potem modlitwa przy ołtarzu, kwieciste przemówienie, nowe kazanie, potem zaś bankiet wydany przez municypalność, ognisko, w którym radośnie spalono pięćset egzemplarzy ekskomuniki, wizyta biskupa w Klubie i defilada Gwardii Narodowej – Fauchet poczuł się tak serdecznie powitany, że swą radość wymownie porównał do “tej, która panuje w niebiesiech, kiedy pojawia się tam upragniony brat”.

Ten miesiąc miodowy lśnił przez kilka dni. Biskup organizował swój personel, zaś lokalne władze wychodziły ze skóry, by zaspokoić wszelkie jego zachcianki, choć były one, prawdę mówiąc, dość dotkliwe dla kiesy tych, którzy mieli za to płacić. Tym pompa otaczająca kult religijny bardzo się podobała, do czasu jednak, gdy ich to nic osobiście nie kosztowało, teraz, gdy sami za to mieli płacić, zapragnęli czegoś prostszego. Nowy biskup jednak cechował się sporym rozmachem: poza szesnastoma wikariuszami biskupimi, stanowiącymi jego radę, zażądał ośmiu księży do odprawiania mszy śpiewanych, dwóch ludzi grających na “serpencie”, ośmiorga dzieci do chóru, dwóch zakrystianów, organisty, dwóch gasicieli świec, szwajcara, trzech pisarzy, dzwonnika, zegarmistrza, dwóch kościelnych, suflera i chorążego. Brakowało mu jeszcze 900 liwrów na oświetlenie, 100 liwrów na oliwę i kadzidło, zapasu wina za cenę 500 liwrów, oraz 600 liwrów przeznaczonych na utrzymanie szat i bielizny. Dystrykt próbował się targować, ale jak można odmówić czegoś prałatowi, “który zdobył Bastylię” i lubił o tym przypominać? Ustąpiono więc w niemal wszystkich punktach.

Na razie wszystko szło dobrze. Przepełniony zapałem i wiarą w siebie, Fauchet postanowił odwiedzić wszystkie dziewięćset parafii na swoim terytorium i udał się odważnie w drogę. Najpierw dotarł do Honfleur. Miał tam przybyć 25 maja o szóstej wieczorem, jednak zły stan dróg spowodował, iż przybył dopiero o północy. Następnego dnia, o samym świcie, był już na nogach, perorując, odwiedzając kościoły, błogosławiąc sztandary, pędząc do towarzystwa filantropijnego, do przytułku dla biednych, do Klubu, odbierając orację dam przyrzekających ze wszelkich sił utrzymać Konstytucję. Lokalne władze, przerażone całą tą aktywnością, nie potrafiły dotrzymać prałatowi kroku, co zresztą wynika także z ich własnych późniejszych zeznań. O szóstej wieczorem, biskup nadal perorował i mobilizował rewolucyjny zapał, podczas gdy ludność wyraźnie miała dość.

W Lisieux biskup został powitany owacyjnie. Tam też, być może zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że jego pasterska podróż przybiera całkiem świeckie formy. W Klubie bywał znacznie częstszym gościem, niż w kościele, śpiewano mu pieśni nie mające nic wspólnego z religią, ofiarowano mu nawet “koronę obywatelską” (couronne civique) i bukiet. W Falaise było to jeszcze wyraźniejsze. Municypalność postanowiła ofiarować biskupowi bankiet opłacony ze składek obywateli, ale chętnych do złożenia składki było tak niewielu, że konieczna była zmiana planu – bankiet został opłacony z kasy municypalnej, przy czym postanowiono, iż będzie “jak najskromniejszy”. Biskup nie okazał niezadowolenia.

Gorzej było, gdy odwiedził klasztor Urszulanek, a jego przełożona zamknęła mu przed nosem wrota. W końcu musiała ulec i Fauchet wszedł do świętego przybytku, gotując się do wygłoszenia kazania. Jednak wszystkie, co do jednej, mieszkanki uciekły, by schronić się na najwyższym piętrze gmachu i prałat, w towarzystwie członków Klubu, wściekły przemierzał klasztorne sale korytarze, nie napotykając ani jednej zakonnicy. Na pociechę, jeden z grenadierów zaśpiewał mu kilka zwrotek “filozoficznej” piosenki opartej na znanej melodii Je le tiens, ce nid de fauvettes! (“Mam je, to gniazdo piegż”, piegża to mały ptaszek, a tytuł brzmi oczywiście piekielnie nieprzyzwoicie).

W Vire, zamiast Te Deum, powitano prałata pieśnią na takim motywie:
Nasz biskup jest żonaty,
Trzeba wypić za jego zdrowie!
Jeśli obywatel biskup odczuwał podczas tych żywiołowych powitań jakiś dyskomfort z powodu ich niezbyt religijnego charakteru, to nic w każdym razie po sobie nie dał poznać. Nie miał też prawie wcale czasu na wchodzenie do kościoła – cały czas bankietowano, wznoszono toasty za jego zdrowie, jakaś panienka zaprezentowała osiem zwrotek własnej kompozycji, gromadka dzieci uwieńczyła go gałązkami dębu i trójkolorowymi wstążkami... Nikomu w każdym razie nie przyszło do głowy prosić o błogosławieństwo.

W Colleville-sur-Mer, biskup wszedł jednak na ambonę. Wygłoszenie kazania okazało się mimo to niemożliwe, nie pozwoliły na to krzyki zgromadzonej kongregacji. Miejscowe chłopaki nie chciały słuchać kazania biskupa Fauchet. Ten przypomniał im, że zdobywał Bastylię i nie da się przestraszyć. Jednak w końcu musiał sobie pójść.

W Dėlivrande, sławnym celu pielgrzymek, patrioci poczuli się oburzeni widząc, jak biskup wchodzi do kościoła. Zostało to uznane za wsteczne, a znający się na rzeczy dowodzili, iż zachodzi tu cofnięcie historii o dokładnie trzysta lat.

W Bennières-sur-Mere prałata nie powitał nikt, poza jednym kościelnym, który ofiarował mu sztuczną gałązkę z liśćmi, wraz z komplementem: “Fałszywemu biskupowi, fałszywe wawrzyny”. Potem zaś, kiedy Fauchet mimo wszystko wkroczył do świątyni, dowcipny kościelny go tam zamknął. Aby powrócić do swego wozu, biskup był podobno zmuszony do ucieczki przez okno.

Na tym zakończył się cały pasterski objazd podległych parafii. Spośród dziewięciuset, nad którymi sprawował władzę, zdołał odwiedzić tuzin, i to doświadczenie wyraźnie mu wystarczyło. W Bayeux był przynajmniej spokój. Powrócił nieco zniechęcony wprawdzie, ale nadal pełen wiary w swą przekonującą elokwencję. Biedak! Czyż nie był biskupem jedynie “z woli ludu”, zamiast “z Bożej łaski”? Wyborcy nie pozwolili mu w każdym razie o tym zapomnieć.

Ledwo się ponownie zainstalował w swym biskupim pałacu, a już rozpoczęła się wojna z municypalnością. Jeden z jego pasterskich nakazów został bez ceremonii unieważniony przez trybunał. Z wyżyn swego biskupiego tronu Fauchet ogłosił, że “zdobył Bastylię i nie przestraszy się malutkiej municypalności, w dodatku źle zorganizowanej”. Ta “mała municypalność” dolała oliwy do ognia. Władze przysłały doń woźnego sądowego z nakazem, Fauchet wywalił go za drzwi. Odmówiono wywieszania wszelkich jego nakazów, kazał je zatem wywieszać swoim służącym.

Któregoś dnia wszedł na ambonę i kilku obecnym w kościele wiernym oświadczył, ku wielkiej ich konsternacji, że “jeśli ta mała municypalność, którą gardzę, potrzebuje mnie, wie, gdzie mnie znaleźć”. Władze lokalne dyskutowały już sprawę jego aresztowania, skandal rósł, z ewidentną szkodą dla ceremonii religijnych, na których co bardziej strachliwi przestali się pojawiać. W sprawę wmieszały się kobiety żyjące z wynajmowania krzeseł w kościele, po prostu nie miały z czego żyć, bowiem na niektórych uroczystych mszach nie było nawet dwunastu osób! Zażądały zwrotu pieniędzy za swoje koncesje, albo rekompensaty finansowej.

Na szczęście zbliżała się pora wyborów do Legislatywy. Fauchet, zdegustowany swymi przygodami w roli biskupa, zamarzył o zostaniu deputowanym. 15 czerwca pogodził się z “małą municypalnością”, której głosów teraz bardzo potrzebował. Głosy te uzyskał i wyjechał do Paryża. Biskupem był wszystkiego pięć miesięcy.

Wybiegając w przeszłość, powiem, że polityka szykowała mu jeszcze brutalniejsze od dotychczasowych rozczarowania

poniedziałek, października 09, 2006

Kiedy mówimy... POSTĘP

W niedawnej forumowej dyskusji przeciwnik zadał mi takie oto prowokacyjne pytanie:
A dlaczego miałoby być po staremu? Po staremu do jakiego stopnia? Na poziomie jaskiń, lepianek, pańszczyzny, rękopisów i czworoboków piechoty ustawionych naprzeciwko kawalerii? Więc, jak może być po staremu ze wszystkim innym?
Sprowokowało mnie to do zastanowienia się nad kwestią postępu głębiej niż dotychczas. Stwierdziłem, ze naprawdę trudno mi tak z głowy określić, jaki jest mój stosunek do czworoboków piechoty czy rękopisów. Z pewnością nie jest on wcale jednoznaczny, wbrew intencjom zapewne mojego oponenta, który z pewnością spodziewał się oburzonego protestu z mojej strony. Mnie jednak słowo “postęp” zbyt wielkim entuzjazmem jakoś nie napawa, a wizja lepianek i kawalerii nie wywołuje morskiej choroby. Feler jakiś zapewne.

Postanowiłem zatem sprecyzować moje własne, jak zawsze prywatne, poglądy na sprawę postępu, a przy okazji podzielić się z ewentualnymi Czytelnikami potem i łzami, które mnie, miejmy nadzieję, doprowadzą do jakichś sensownych konkluzji.

Warto może na początek określić, z jakimi poglądami na sprawę postępu przystępuję do tego żmudnego (oby nie za bardzo) procesu sondowania własnej kory mózgowej i własnej, powiedzmy – duszy. Te moje wyjściowe poglądy w dużym skrócie określiłbym następująco:

Teoretycznie powinienem rozpocząć badanie swej duszy od zrzucenia z niej wszelkich przyodziewków, w rodzaju ideologicznych poglądów, aby niczym szlachetny dzikus Jana Jakuba, albo Wenus Boticellego, stanąć nago oko w oko z problemem. Jednak takie tworzenie nowego człowieka to naprawdę ambitne zadanie, które lepiej chyba pozostawić ludziom metafizycznie nieustraszonym, na przykład trockistom, czyli choćby prawodawcom Unii Europejskiej.

Ja na razie wysonduję swoją korę mózgową i duszę takie, jakie one w tej chwili są. Są zaś prawicowe, przynajmniej zgodnie z moją własną tego pojęcia rozumieniem. Jeśli Muzy okażą się łaskawe, to potem spróbuję może odrodzić się w postaci szlachetnego dzikusa, tabuli rasy wszelkich ideologii, i zobaczyć, do czego mnie to w zderzeniu ze słowem “postęp” doprowadzi.

Prawicowość a postęp zatem... Jasnym jest dla mnie, że prawicowość z pewnością nie daje się pogodzić z przesadnym entuzjazmem dla “postępu”, z jego fetyszyzowaniem, czy choćby z wiarą w jego nieuniknioną konieczność lub wieczne trwanie. Takie poglądy są, z definicji niemal, lewicowe.

Dlaczego? Ponieważ prawdziwa lewicowość – czyli nie (wedle określenia Oswalda Spenglera) “po prostu kapitalizm klas niższych” (ściśle biorąc to był socjalizm, ale nam wystarczy), tylko quasi-religijne lewactwo, zawsze zawiera w sobie, i to jako bardzo istotny element, wiarę w możliwość (a często i nieuchronność) osiągnięcia przez ludzkość stanu, w którym wszystkie praktycznie problemy zostaną rozwiązane i który będzie już trwał na wieki wieków.

Nie jest to oczywiście to samo, co religijna wizja raju, ponieważ ten lewacki raj ma być w tym, widzialnym świecie. To naprawdę zasadnicza różnica – dla lewaków oczywiście ogromnie pozytywna, dla ludzi o przeciwnych przekonaniach – wręcz przeciwnie (i nie trzeba wcale w tym celu być religijnym).

Od starożytnej wizji złotego wieku ta lewacka wiara w szczęśliwą utopię różni się oczywiście umieszczeniem w przyszłości, a nie w przeszłości. Nie będę tu wchodził głębiej w analizę istoty lewactwa, wspomnę jedynie że jego immanentny utopizm jest ściśle związany, a być może nawet wynika, z jego quasi-religijności – konkretnie gnostycyzmu. Z powyższego wywodu powinno wynikać jasno i wyraźnie, że dla lewaka postęp jest:

patrząc wstecz w historii – po prostu faktem (choć teoretycznie możliwe jest lewactwo nie wyznające tego poglądu, w końcu naprawdę ważna dla lewaka jest przyszłość, nie przeszłość)

patrząc w przyszłość:

* możliwy
* pożądany
* często nieunikniony
* osiągnie kiedyś swój kres w stanie powszechnej szczęśliwości (z reguły bardzo mgliście określonym), a wtedy nie wiadomo, jak będzie z postępem, tyle, że to nie będzie już przecież miało większego znaczenia

Dodać można, że dla lewaka postęp w chwili obecnej też ma miejsce, choć nie musi być widoczny, kiedy krótkoterminowy trend wydarzeń nie biegnie w tym samym kierunku, co ostateczny trend do utopii powszechnej szczęśliwości.

Oczywiście nie twierdzę, że każdy lewacki ruch, w tak jednoznaczny sposób wyraża swój stosunek do postępu. Twierdzę jednak, że muszą one, choćby implicite, występować, by dany ruch mógł słusznie zostać nazwany lewackim.

Skoro ustaliliśmy, jak mam nadzieję, jaki jest stosunek do postępu lewaków, zastanówmy się chwilę nad tym, jak wygląda, albo może jak powinien wyglądać, stosunek do niego prawicowców. Będzie to poniekąd dziecinnie łatwe, ponieważ mój osobisty – zgoda, że bardzo nieortodoksyjny – pogląd jest taki: prawicowość to całkiem po prostu odrzucenie i zanegowanie lewactwa.

Tylko tyle, i aż tyle. Jest to moja własna teza, nie pamiętam, bym ją spotkał u kogokolwiek innego. Teza, której byłbym gotowy bronić, i która, jestem pewien, pozwoliłaby na wiele nowych, interesujących, a co najważniejsze prawdziwych wniosków. W tej chwili też jednak muszę ją zostawić na boku.

Czy proste zanegowanie lewicowych poglądów na postęp wystarczy, by uzyskać poglądy prawicowe? Z pewnością nie, sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Spróbujmy ustalić, jakie mogłyby być te prawicowe poglądy. Pojedźmy po kolei, tak jak to zrobiliśmy z lewactwem.


Czy dla prawicowca postęp jest dostrzegalny w dotychczasowej historii?

Prawicowe poglądy w tej sprawie mogą być bardzo różne i niemal na pewno wszystkie są bez porównania bardziej skomplikowane, oraz mniej “moralnie jednoznacznie”, niż poglądy lewackie. Każdy chyba prawicowiec przyzna, że w wielu dziedzinach obiektywny postęp – od jakiegoś dowolnie wybranego punktu w odległej historii do teraz – istnieje. Szczególnie widoczny jest on oczywiście w dziedzinie technologii i nauk ścisłych, tego chyba nikt przytomny nie może negować.

Prawicowiec bez oporów uznaje, że ten postęp miał miejsce, może też się nim mniej lub bardziej cieszyć – jeśli ktoś ma prywatny odrzutowiec, to powodów do tej radości posiada poniekąd więcej, jeśli, mimo całego postępu, musi się zadowalać tramwajem – mniej. Zwykłe ludzkie reakcje. Prawicowiec, po prostu nie dostaje z powodu tego obiektywnego postępu euforii. Czemu nie dostaje? Ponieważ prawicowość, w odróżnieniu od lewactwa, nie jest żadną quasi-religijnością i dlatego słabo nadaje się do takich rzeczy jak generowanie euforii.

Dla prawicowca raju na ziemi nigdy nie będzie, ludzkie życie będzie zawsze tragiczne, choć może i powinno być wzniosłe i piękne. Masę radości można mieć np. studiując historię, ale z pewnością nie jest zdrowym objawem religijna ekstaza dlatego, że utożsamiamy się z ludźmi “wyższymi, piękniejszymi, o bardziej melodyjnym głosie” obiecanymi nam przez Trockiego, czy tez jeżdżącymi na antytygrysach i antywielorybach, wyposażonych w piętnastostopowy ogon z okiem na końcu (to o ogonie podaję na odpowiedzialność Teofila Gauthier), których nam przepowiedział utopijny socjalista Fourier. Taka ekstaza to byłby objaw choroby psychicznej, a przynajmniej ostrej neurozy. Ale przecież lewactwo to właśnie taka choroba. W sensie klinicznym, bo niestety w sensie społecznym, to już dzisiaj niemal norma, więc gdyby za normę uznać idealną przeciętną, to lewak byłby całkiem zdrowy, a prawicowiec chory.

Oczywiście, u normalnych, przeciętnych ludzi lewacka choroba nie występuje nigdy w tak ostrej formie – nawet marszowa muzyczka w połączeniu z ładną pogodą i roztopienie się w udającym radość pierwszomajowym tłumie nie zdołało u większości pacjentów dać takiego efektu. Dzisiejsze ludowe lewactwo nie jest na ogół dość silne, by wywoływać u dotkniętych nią ogonową, antywielorybią ekstazę, jednak powinniśmy sobie zdać sprawę z tego, że poglądy i odruchy mas są w sporej części produktem takich właśnie ekstaz tych, którzy tą chorobą masy zarazili. Zresztą obawiam się, że skłonności gnostyckie, w tym lewactwo, homo zwany sapiens ma po prostu w naturze, więc to i tak powstaje samo z siebie i zawsze będzie się odradzało. (Perwersyjnie mógłbym powiedzieć, że to niemal jak kontrrewolucja, która, wedle Stalina, nasila się w miarę postępów socjalizmu.)

Podsumowując dotychczasowe wnioski, możemy powiedzieć, że prawicowiec dostrzega jakiś postęp w jednych dziedzinach, choć niekoniecznie we wszystkich. Chociaż niewielu jest zapewne ludzi, którzy wzdychają do epoki kamienia łupanego, jako do tego cudownego złotego wieku, i twierdzą, że wtedy wszystko było najlepiej w całej historii, to każdy z nas lokuje wiele spośród różnych ważnych aspektów ludzkiego życia gdzieś w przeszłości. Jedne w tej epoce, inne w innej, późniejszej albo wcześniejszej. Coś na ogół dla każdego jest najdoskonalsze właśnie dzisiaj, a coś może mamy jeszcze szansę udoskonalić, by było najdoskonalsze w przyszłości.

W niektórych dziedzinach mogła już w jego opinii jakiś czas temu nastąpić stagnacja, albo nawet regres. Dla reakcjonisty będzie tak w kwestii szeroko pojmowanej etyki, która dla takiego kogoś, jak i dla większości autentycznych prawicowców, jest rzeczą ważną, i ważniejszą od wielu błyskotek i atrakcyjek, które zawdzięczamy nowoczesności i “postępowi”.

W sumie możemy stwierdzić, że możliwych, choćby teoretycznie, prawicowych poglądów na występowanie postępu w historii może być bardzo wiele. Pogląd w tej sprawie po prostu nie przesądza o czyjejś prawicowości. Wystarczy, że się nie ma do “postępu” religijnego stosunku.


Czy dla prawicowca postęp jest w ogóle możliwy?

W mojej opinii odpowiedzi mogą być najprzeróżniejsze i może nigdy nie będzie jednej definitywnej prawicowej odpowiedzi. Dlaczego? Ponieważ lewacki “postęp” to pojęcie metafizyczne, quasi-religijne, a prawicowy pogląd nic takiego nie przyjmuje. Dominującą wśród ludzi wyznających prawicowe poglądy tezą byłaby zapewne ta, że jakiś metafizyczny “postęp” będący niejako celem i/lub sensem historii, nie istnieje. Co innego postępy w poszczególnych dziedzinach – mniej lub bardziej istotne, i wcale niekoniecznie będące czymś dobrym i do dobra prowadzącym. To naprawdę zasadnicza różnica, która zresztą stosuje się i do innych naszych pytań.


Czy dla prawicowca postęp jest pożądany?

Dla prawicowca na pewno niektóre rzeczy należałoby ulepszyć, więc w tym niezwykle wąskim, mało efektownym i niemetafizycznym sensie, tak. Jednocześnie każdy chyba, kto ma w sobie jakąkolwiek konserwatywną żyłkę (a bez konserwatywnej żyłki trudno przecież o prawicowca), tęskni za czymś z przeszłości, i po prostu uważa, że pod tym względem kiedyś w przeszłości “było lepiej”. Poza tym stosują się tutaj wszystkie, lub niemal wszystkie, nasze ustalenia z punktu, w którym zastanawialiśmy się nad prawicowym poglądem na istnienie postępu w historii.

Czy dla prawicowca postęp jest nieunikniony?

Jeśli mówimy o postępie w całej historii ludzkości, to moim zdaniem nie. Dlaczego? Ponieważ jakakolwiek “nieuniknioność” w historii jest po prostu czystą metafizyką. O ile całkiem akceptuję, iż pewne – bardzo ogólne, choć nietrywialne – “prawa” historiozoficzne można na temat historii ustalić, przynajmniej teoretycznie, coś tak mglistego jak “postęp”, w dodatku odniesione do całej historii, wykracza daleko poza te ramy. To już pojęcie quasi-religijne, a na przykład u Hegla po prostu religijne.

Dla prawicowca ziemska historia ludzkości kiedyś się musi skończyć – albo w wyniku definitywnego wkroczenia w nią Bóstwa, albo po prostu, tak jak kończy się wszystko w materialnym świecie. Kiedy zaś się skończy, to żadnego “postępu” oczywiście nie będzie. Lewactwo woli sprawy końca ludzkości nie poruszać, ponieważ mu to paskudnie psuje wizję ziemskiego raju.

Odpowiedzieliśmy sobie właśnie na pytanie, czy dla prawicowca postęp osiągnie kiedyś swój kres? Widzimy, że tak, z pewnością. I że nie jest to jakiś ziemski raj – jeśli raj, to na pewno nie ziemski, jeśli życie na ziemi (a choćby w jakichś dalekich gwiazdozbiorach, w co oczywiście serdecznie wątpię), to w sumie nic istotnego się aż tak bardzo nie zmieni. Bo po pierwsze nie może, a po drugie nie powinno i będziemy się przeciw temu bronić. Wizje łatwej, narkotycznej i konsumpcyjnej szczęśliwości w idealnie uporządkowanym, precyzyjnie sterowanym ludzkim stadzie, stanowczo nie pociąga prawicowca. Do tego stopnia, że trudno mu nawet sobie wyobrazić, albo uwierzyć, że dla wielu ludzi jest to absolutny ideał i realny cel, do którego wytrwale dążą.

Nic jeszcze nie zdążyłem napisać na temat lepianek i czworoboków piechoty, może zrobię to w ewentualnym następnym podejściu. W tym sensie, że coś jeszcze na temat postępu napiszę, bo że będę nad tym się głowił, to pewne.

A na dziś przydałaby się jednak jakaś puenta, czy konkluzja... Niech więc będzie taka: “moje dotychczasowe bicie się z własną korą mózgową i klawiaturą przywiodło mnie do prowizorycznego wniosku, że postęp nie jest z pewnością tym, co prawicowe tygrysy lubią najbardziej”.

Ciekawe, jakie zdanie na ten temat mają inni.

poniedziałek, października 02, 2006

Rozważania o modzie damskiej i paru innych sprawach

Jeszcze długo po rozpoczęciu dwudziestego wieku kobiety nie miały w niemal żadnym kraju, nawet najbardziej cywilizowanym, prawa głosu. Można by oczywiście rzec “i komu to przeszkadzało”, by na tym zakończyć całą kwestię, ja jednak wybrałem wariant ambitniejszy i postaram się całe zagadnienie twórczo rozwinąć. A zatem zapytajmy - jakie były przyczyny tej radykalnej przecież zmiany stosunków społecznych?

Za najważniejszą, jeśli nie w ogóle jedyną przyczynę przyznania kobietom prawa głosu uważa się działalność tzw. sufrażystek w Wielkiej Brytanii, zaś kiedy już ten kraj już się ugiął, nikt nie chciał być gorszy i postęp zatriumfował w każdym w miarę cywilizowanym kraju.

Metody działania sufrażystek były różne. Niejaka Emily Davidson rzuciła się w 1913 roku pod kopyta konia wygrywającego słynny wyścig w Derby, a należącego do następcy tronu. Ze skutkiem śmiertelnym dla niej samej. Trudno dziś stwierdzić nie tylko, jak z tego zderzenia wyszedł koń, ale nawet jak ta ingerencja “siły wyższej” wpłynęła na wypłaty zakładów. (Cóż, jak zawsze, historię piszą zwycięzcy.) Nasuwa się też refleksja, iż jak wielokrotnie to wykazała historia, uderzenie w interes ekonomiczny wroga jest z reguły bardziej bolesne od zniszczenia nawet znaczącej ilości “siły żywej”.

Tak na marginesie wyrażę nieśmiałą myśl, że trudno nie dostrzec podobieństwa metod działania dzielnych zwolenniczek postępu do działań obecnych islamskich terrorystów. Tym bardziej, że poza samobójczym rzucaniem się pod konia, sufrażystki podłożyły też bombę pod dom kanclerza skarbu Lloyd George'a, nie mówiąc już o drobiazgach w rodzaju niepłacenia podatków, czy naprzykrzania się uczestnikom różnych politycznych mityngów.

Powiedzmy sobie jednak bez ogródek, że nie każda jednak sufrażystka zdołała się doprowadzić do aż takiej histerii, by poświęcić życie lub całość członków swoich i szlachetnego zwierzęcia, albo choćby narazić się na męsko-szowinistyczne represje wysadzając w powietrze siedzibę ministra. Wszystkie jednak bardzo się starały, przepełnione świętym oburzeniem na kobiecą krzywdę. Bardzo popularną metodą walki stało się przykuwanie łańcuchami w różnych publicznych miejscach. Dzisiaj jakiś zapiekły wróg równouprawnienia, gdyby jeszcze takowy istniał, mógłby spytać: “Czy policja naprawdę musiała się męczyć, by te panie rozkuć i odwieść w bezpieczne miejsce? Czy w ogóle ktokolwiek miał powód, by się przejmować tymi przykutymi do sztachet histeryczkami? Nie można było ich tam zostawić, aż im się odechce?”

Byłoby to jednak reakcja anachroniczna. Dzisiaj, kiedy nieśmiałe dziewczę w pierwszej wiośnie swej kobiecości nie mrugnie nawet okiem, gdy przy rodzinnym obiedzie z telewizora płyną techniczne i ginekologiczne szczegóły najnowszego modelu tamponów czy podpasek, w których najpierw cieniutkie jak opłatek artykuły higieniczne leje się kubłami niebieską ciecz, przy akompaniamencie nabrzmiałego erotyzmem głosu snującego opowieści, jak to “dopasowują się one same z siebie do najintymniejszych zakamarków twojego działa”, potem zaś dziewczęta jak ze snu tańczą w zapamiętaniu sugerującym wstęp do lesbijskiej orgii (a to przecież tylko model podstawowy takiej reklamy, w sumie niemal niewinny), trudno nam zrozumieć, że kiedyś kobieta przykuta do balustrady w publicznym miejscu na czas nieokreślony, mogła dla konserwatywnego ówczesnego społeczeństwa stanowić pewien problem.

Język polski nie ma na to całkowicie odpowiedniego określenia, ale chodzi o to, co po angielsku wyraża się słowem “mess”. Zadowalając się z konieczności słownikowym tłumaczeniem tego słowa, wyobraźmy sobie jaki to “bałagan” powstałby po kilku, kilkunastu, czy może kilkudziesięciu godzinach stania, gdyby pęcherz tej pani stwierdził nagle, że dłużej nie da rady. Zgoda, wszystkie te obfite suknie i halki, które eleganckie damy wówczas nosiły, mogłyby zapewne przez jakiś czas ukryć. Jeśli cieniutka podpaska potrafi wchłonąć aż tak niesamowite ilości cieczy, to aż w głowie się kręci na myśl, ile jej musi potrafić wchłonąć taka elegancka poduszka na pupie, zwana o ile pamiętam “tiurniurą”. W końcu jednak chłonność zostałaby nasycona i powstałby “bałagan”.

Konserwatywne, paternalistyczne społeczeństwo stawia, jak wiadomo kobiety na piedestale, i całkiem mu nie pasuje, gdy eleganckie damy w eleganckich sukniach, w publicznych miejscach... Łaskawy czytelnik sam sobie zechce dopowiedzieć.

Opisane tu zdarzenia i metody walki rzeczywiście miały miejsce, odniosły z pewnością pewien skutek, jednak to, że są dzisiaj nam podawane do wierzenia jako jedyne i najważniejsze przyczyny zdobycia przez panie prawa głosu i równouprawnienia, wydaje mi się sporym nadużyciem. (Cóż, jak zawsze, historię piszą zwycięzcy. Czy ja tego już wcześniej nie powiedziałem?)

Dlaczego rozszerza się krąg ludzi uprawnionych do głosowania, jest łatwe do wytłumaczenia. Po prostu rządzący, albo jakieś siły mające wpływy, pragną zwiększyć ilość własnych potencjalnych wyborców. W praktyce bywa to nieco bardziej skomplikowane, ale to już wykracza poza ramy niniejszych naszych rozważań. Nas interesuje tzw. “równouprawnienie”, którego prawo głosu dla kobiet jest tylko jednym z przejawów. Sufrażystki to dla potrzeb tego tekstu po prostu wczesne bojowniczki o “równouprawnienie” (żeby nie powiedzieć “wczesne feministki”, co, przyznam, mogłoby być przesadą).

Poza propagandą i spektakularnymi akcjami sufrażystek, postęp równouprawnienia pod koniec wieku XIX miał jednak także i inne, prawdopodobnie znacznie istotniejsze przyczyny. Jakie przyczyny mogą być istotniejsze od groźby publicznego zgorszenia w wykonaniu istoty, którą męscy szowiniści pełniący wówczas nieograniczoną władzę, pragnęli widzieć na piedestale - nie zaś męczącą się w szponach trywialnych fizjologicznych konieczności i w końcu im ulegającą, w dodatku pod Pałacem Buckingham? Przyczyny ekonomiczne ma się rozumieć! Które już na marginesie wspomnieliśmy analizując wypadek nieszczęsnego rumaka.

Przyjrzyjmy teraz się teraz jednak na odmianę paru ekonomicznym przyczynom “równouprawnienia” kobiet. W jednym szwedzkim studium znalazłem bardzo interesującą analizę przyczyn dopuszczenia kobiet na wyższe uczelnie. W dużym skrócie przyczyną okazuje się to, iż wielu ludzi spośród społecznej elity miało, jak się to mówi “na głowie”, dorosłe a niezamężne panny – różne wychowanice, pasierbice, czasem po prostu córki... Bystre, całkiem porządnie wykształcone w elitarnych pensjach dla panien, i, z takich czy innych powodów, bardziej zdolne do wykonywania pracy urzędniczej czy nauczycielskiej, niż do złapania odpowiedniego męża.

Dopuszczenie ich do studiów uniwersyteckich dawało im dodatkowe atuty zaróqno na rynku pracy, jak i na matrymonialnym. Nie było w tym oczywiście nic specjalnie zdrożnego, bo wcale nie uważam faktu, iż kobiety studiują na uniwersytetach za oznakę upadku zachodniej cywilizacji. Po prostu warto się zastanowić nad tego rodzaju prostym i logicznym wyjaśnieniem, zamiast, albo przynajmniej obok, heroicznych opowieści o roli natchnionych przez ideę bojowniczek.

Inna znana mi analiza przyczyn “równouprawnienia” dotyczy czasów znacznie późniejszych, bo powojennych, jednak pochodzi z tego samego kraju, czyli ze Szwecji. Gdzie sam spędziłem sporo lat, stąd między innymi znam prace, które tu wspominam, jednak to nie tylko o to chodzi. Szwecja jest po prostu krajem, gdzie “równouprawnienie” zaszło chyba najdalej, a jego przejawy zjeżyłyby włosy na głowie wielu tzw. "normalnym", liberalnie nastawionym ludziom, gdyby tylko się o nich dowiedzieli. Jednak Szwecja to mało ludny kraj gdzieś na uboczu, jego język nie jest zbyt szeroko znany, więc włosy się niemal nikomu nie jeżą i wszędzie wszystko idzie sobie powolutku (?) w tym samym kierunku.

W studium, o którym teraz mówię, tym drugim, wykazano, jak to nieprzeparty apetyt szwedzkich mężczyzn na własny samochód, który właśnie stał się “dostępny każdej rodzinie”, spowodował, iż żony wysłane zostały do pracy zarobkowej. Czy to koniec całej historii? Otóż nie! - w dalszej części studium wykazano, jak to na przestrzeni stosunkowo niewielkiej ilości lat, pracujący mąż wraz z pracującą żoną zaczęli zarabiać mniej więcej tyle samo, co poprzednio sam mąż.

I teraz już praca zarobkowa kobiety stała się po prostu koniecznością! Bez niej rodzina spadłaby na niższy od przeciętnego poziom ekonomiczny. Nie, żeby inne czynniki, a szczególnie rozbuchana do niebotycznych rozmiarów inżynieria społeczna mającej praktycznie monopol na rządzenie szwedzkiej socjaldemokracji, jak i wielu innych sił postępu, nie maczały w tym palców... Walcząc np. o “gwałcone od czasów neolitu prawa kobiet". (Z tym neolitem to prawda, taka jest oficjalna wersja, bowiem wtedy podobno skończył się matriarchat, a zaczęła władza męskich świń i wszystko paskudne, co się z tym wiąże.)

Tysięcy wstrząsających i prześmiesznych na to przykładów przedstawić teraz nie mogę. Muszą poczekać na następne okazje. Tutaj chodzi mi o coś innego, mianowicie o to, że praktycznie na naszych oczach “równouprawnienie” robi postępy, i to niesamowite. Z pewnością dość wielkie, by każdy człek o nieco choćby konserwatywnych przekonaniach nieco się nimi przejął.

Nie trzeba się nawet cofać o dziesięciolecia, choć można i byłoby warto. Sam, choć do setki trochę mi jeszcze brakuje, świetnie pamiętam czasy, gdy o kobiecym boksie, maratonie, czy rzucie młotem nikomu się nie śniło, tak samo zresztą jak o męskich pielęgniarkach czy stripteaserach. Mężczyzna miał jeszcze wtedy mieć przysłowiowe włosy na klatce piersiowej, a na dziewczynę z tarką na brzuchu, bez żadnego niemal zaokrąglenia (jeśli nie liczyć ew. silikonowych cycków tak nienaturalnego kształtu, że nawet największego homoseksualistę nie są w stanie przyprawić o odruch wymiotny), za to z bicepsami jak bochny, nikt by nawet nie spojrzał.

A są to przecież tylko pierwsze z brzegu przykłady, mógłbym ich z głowy podać dziesiątki, jeśli nie setki. Potem rozprzestrzeniające się w błyskawicznym tempie wpływy kultury kalifornijskich homoseksualistów tamten błogi stan zmieniły, co wcale nie znaczy, że nadal nie zmieniają tego, co jeszcze do zmienienia pozostało.

Nie każdy jednak może sięgnąć pamięcią aż tak daleko wstecz, więc skoncentrujmy się na latach całkiem ostatnich. A więc pozwól, że Cię Drogi Czytelniku spytam: ile tego roku napotkałeś na ulicy młodych kobiet w sukienkach lub spódnicach, nie zaś w spodniach? Zapewne nie więcej, niż kilka dziennie, w każdym razie jedną na kilkadziesiąt. Czy tak było zawsze? Oczywiście, że nie – dwa czy trzy lata temu sukienki widziało się na każdym kroku.

Jeszcze parę lat wcześniej spodnie można było niemal uznać za miłe urozmaicenie – w końcu to jeden z dość licznych kobiecych przywilejów w naszym, podobno męsko-szowinistycznym, świecie, że panie mogą się ubrać niemal w cokolwiek i mają szansę na przychylną akceptację, podczas gdy facet za każde większe odchylenie od odzieżowej normy w miejscu publicznym zostałby, w taki czy inny sposób, odizolowany.

Jedna dziewczyna w spodniach na dwadzieścia może zapewne być interesująca, jedna na pięć – całkiem znośna, jednak jeśli idzie się za czterema, a każda ma na tyłku takie same, chińskie zapewne, dżinsy... Sprawa zaczyna wyglądać nieco inaczej. Szczególnie, gdy takich dżinsowych grupek widzi się w ciągu dnia masę, zaś każda normalnie i po kobiecemu kobieta zaczyna w człowieku wzbudzać niemal szczenięcą fascynację.

Ktoś może się w ogóle dziwić, że wszystkie kobiety godzą się, by wyglądać tak samo. W końcu towarzysz Mao musiał zastosować sporo propagandy i (łagodnie mówiąc) nieco przymusu, by ubrać swoich nieszczęsnych rodaków w jednakowe mundurki, tutaj zaś z wypełnionych dobrami doczesnymi hipermarketów nasze dziewczęta wybierają chińskie mundurki całkiem dobrowolnie, potem zaś z dumą obnoszą je na swych – mniej lub bardziej kształtnych, choć przeważnie za chudych – pupach. Przepraszam, nie wszystkie noszą dżinsy! Niektóre noszą bojówki w kamuflażowe łaty, co jednak z pewnością nie jest spowodowane pragnieniem zachowania resztek kobiecości w wyglądzie zewnętrznym, stanowiąc raczej deklarację wojującego feminizmu.

No dobra, co z tego wynika, poza tym, że autor tych dywagacji wolałby oglądać po kobiecemu zaokrąglone dziewczyny w sukienkach, bez tarki na brzuchu, zajmujące się raczej czymś innym, niż boks lub rugby? Oczywiście nie chodzi mi o modę damską jako taką, będącą w końcu sprawą czwartorzędnej wagi. Chodzi mi o sprawy znacznie poważniejsze, których damskie (i mniej damskie, coś jak “żydowska gazeta dla Polaków” w dziedzinie mody) stroje potrafią być symptomami. Chodzi mi przede wszystkim o to, że postęp "równouprawnienia", który zaczął się stosunkowo niedawno i długo szedł opornie, zdaje się cały czas przyspieszać, i to przyspieszenie także wydaje się być coraz szybsze. Postęp - "równouprawnienia" i Postępu - nabiera na naszych oczach dzikiego szwungu... A my co?

I chodzi mi też o to, by pokazać - choć tylko na bardzo nielicznych przykładach - jak to mężczyźni przyczynili się do "równouprawnienia", które, zależnie od czyichś indywidualnych gustów i przekonań, kiedyś mogło być do zaakceptowania, ale dzisiaj zaczyna być potworem Frankensteina. Co więcej, ci mężczyźni nie czynili tego z miłości do kobiet czy z przekonania, iż "sprawa" jest słuszna, tylko przede wszystkim z banalnych, codziennych, ekonomicznych powodów. Oraz oczywiście, przez swe zaniechanie.

Zadajmy sobie takie pytanie: dla kogo się właściwie ubiera dzisiejsza młoda kobieta? Dla mężczyzny? Tak powinno się na pierwszy rzut oka wydawać, z biologii wiemy przecież o upierzeniu godowym ptaków... Choć człowiek to podobno nie ptak. U ssaków trudno coś na temat strojów powiedzieć. Jednak u człowieka, nie ma wątpliwości, kobiety “od zawsze” ubierały się po to, by przyciągnąć wzrok mężczyzn. I nie chodziło o homoseksualnych projektantów mody, pragnących z kobiety uczynić abstrakcyjną rzeźbę z pewnymi męskimi elementami, co widzimy na wszystkich pokazach mody i, w nieco mniej jaskrawej formie, niemal bez przerwy we wszystkich mediach. Nie - chodzi o mężczyzn będących potencjalnymi partnerami i ojcami przyszłych dzieci.

Dlaczego więc coś się w ostatnich latach stało, co zmieniło te priorytety młodych kobiet? No bo chyba nie sądzisz Czytelniku, że dziewczyny urządziły jakąś wielką ankietę, z której wyszło, że współczesny chłopak najbardziej kocha, i najsilniej reaguje, na dziewczyny maksymalnie upodobnione do facetów, i to takich na anabolach, spędzających gros czasu w siłowni, ubranych zaś w spodnie i ukazujących całemu światu pępek na chudym brzuchu. Co to może by za radość dla w miarę normalnego faceta, nawet takiego dzisiejszego, oglądać chudy pępek w stylu unisex, pokazywany bez przerwy, każdemu, bez żenady i bez proszenia?

Nie, moja teza jest taka, że w ostatnich czasach, praktycznie z roku na rok dziewczynom gwałtownie przestaje zależeć na męskiej opinii i na tym, żeby się facetom podobać. Jasne, chłopaki na tych pępkach, tarkach, silikonach, anoreksjach, bicepsach i spodniach wychowane, z pełnym przekonaniem uważają, że tak jest ślicznie. Jednak w miarę normalny kobiecy wygląd opiera się nie tylko na wmówionych przez media gustach homoseksualnych projektantów, ale też na głębokich biologicznych przesłankach. Te zaś nie zmieniają się z powodu wymyślenia rapu czy powstania nowego telewizyjnego szołu do ogłupiania i zarabiania na młodzieży. Po prostu nagle wszystkie te biologiczne aspekty przestały być ważne, a facet przestał być wart tego, by go kokietować i uwodzić.

“Postęp”, proszę Państwa, dzieje się w tej chwili na naszych oczach, i to w niesamowitym wprost tempie! Nie chodzi bynajmniej o postęp techniczny, czy jakikolwiek inny pozytywny rozwój, tylko o ten “drugi” Postęp – ten zasługujący na pisanie z dużej litery, ten rozkładający tradycyjne wartości, w dłuższej perspektywie zniewalający jednostkę i doprowadzający naszą zachodnią cywilizację na skraj przepaści. Chodzi o “Postęp” będący z definicji celem i marzeniem wszelkiego lewactwa. Nam on podobno nie odpowiada, tak? Czy jednak robimy cokolwiek, by go powstrzymać, nie mówiąc już o odwróceniu?

Nikt naprawdę zaangażowany w politykę nie stwierdzi chyba, że do tego wystarczy raz na parę lat wrzucić do urny kartkę wyborczą. Z pewnością nie robi tak lewactwo, obnosząc swoje koszulki z Che Guevarą, pisząc na murach, organizując demonstracje, robiąc tysiące innych codziennych rzeczy, które mają w nich zwiększyć nadzieję na rychłe zwycięstwo, obojętnych przekonać, nas zastraszyć, wpędzić w poczucie winy, albo doprowadzić do rozstroju nerwowego. A co my robimy?

Nie nosimy na ogół koszulek z Che Guevarą, to fakt. (Z Ronaldem Reaganem też zresztą nie.) Czy jednak odrzucenie przez nasze towarzyszki z ideowych okopów, współwyznawczynie, przez nasze dziewczyny, żony i córki, spódnic na rzecz bojówek i dżinsów - w akcie jakby dobrowolnego naśladownictwa, nie najważniejszego wprawdzie, ale za to wyjątkowo widocznego, aspektu chińskiej rewolucji kulturalnej – nie jest w istocie niemal tym samym?

Wierzymy w powodzenie naszych prawicowych planów, przeważnie w postaci wiary w zbawcze skutki hiper-liberalnych rynkowych reform, jednocześnie jednak nie robimy nic, poza mieleniem stale tych samych tematów, które będą czytane i słuchane przez stale tych samych ludzi, w stale tych samych tygodnikach, czy na stale tych samych forach. W tym czasie nie próbujemy nawet wpłynąć na te kobiety i dziewczęta, które teoretycznie powinny się naszym zdaniem przejmować, by także swym wyglądem wyraziły poparcie dla naszych – a często także ich własnych – deklarowanych wartości.

Nie chcemy sobie, i im, zawracać głowy? Brawo! Więc to taki jest ten nasz konserwatyzm czy konserwatywny liberalizm, ta nasza prawicowość? Wiemy, że i tak się naszą opinią nie przejmą? Super! No więc dalej wierzmy w zwycięstwo naszych “prawicowych” idei! Bryła świata to przecież nic wobec odzieżowych gustów tej czy innej nastolatki. Zresztą przecież wiadomo, że kobieta w sukience wygląda żałośnie i śmiesznie, staje się automatycznie maszyną do rodzenia dzieci i niewolnicą męskiego szowinizmu... Cieszmy się więc, że nasza córka nie nosi na koszulce podobizny Bin Ladena, a ukochana przedstawienia pań Senyszyn i Szczuki w namiętnym uścisku z panem Biedroniem!

A może jednak należałoby nad tymi kwestiami nieco pomyśleć i istnieje nawet szansa, że zrobienie czegoś w tych sprawach, na własną niewielką skalę, może się okazać łatwiejsze, niż myśleliśmy. W końcu jeśli całą indywidualną inicjatywę zostawimy lewakom, to ani o nie-lewackim liberaliźmie, ani tym bardziej o zwycięstwie jakiejkolwiek prawicowej idei nie mamy prawa myśleć.

Fakt, nie polujemy już na tury, nie walczymy za pomocą topora i zardzewiałej rohatyny, kobiety potrafią robić niemal wszystko to co my, i nie gorzej. Jakże więc mielibyśmy wymagać, by chciały jeszcze być dla nas, i dla innych równie mało imponujących facetów, prawdziwymi kobietami? Gdybyśmy zaczęli, aż włos się jeży na myśl, gdzie byśmy się mogli zatrzymać... Zaczniemy się domagać szacunku dla nas, po prostu jako mężczyzn? Zaczniemy może starać się odzyskać pradawną niekontestowaną rolę przywódcy rodziny? Postawimy nasze kobiety na piedestale i będziemy zarówno je adorować, bronić i kochać, ale jednocześnie nie pozwolimy im sobą, w sensie nami, tak po prostu rządzić?! Albo zabronimy im wychowywać naszych synów i córki na stworzenia, do określenia płci których stają się niezbędne zaawansowane badania genetyczne?!?

Oczywiście, że tych wszystkich nieprawdopodobnych rzeczy zrobić nie możemy - nawet pomyśleć o nich to rzecz straszna! Prawda? Tylko, że w takim razie - zamiast bez sensu międlić te same "prawicowe", liberalne i rzekomo konserwatywne slogany - miejmy odwagę spojrzeć prawdzie o bezsensowności naszej walki i zrobić to, co robią nasze panie. Czyli ubrać się w koszulkę z Che Guevarą, zapuścić koński ogon... Kolczyk we brwi i/lub w nosie też by nie był od rzeczy.

A potem idźmy, razem z naszą ubraną w dżinsy, muskularną i wyemancypowaną dziewczyną na najbliższą feministyczną "manifę". I cieszmy się, że w tej wzniosłej sprawie nie musimy już podążać w ślady Emily Davidson i rzucać się pod cokolwiek – ani pod konia, ani nawet pod służbową Lancię. Koszulka z Che i spodnie na chudym damskim tyłku wystarczą. I kto śmie twierdzić, że Postęp nie istnieje?

Albo - albo! Trzeciej drogi nie ma, moi Panowie!

A co do Pań, to jeśli któraś doczytała do tego miejsca, to sama może wyciągnąć wnioski. Bo naprawdę nigdy nie sądziłem, by kobiety były z natury głupsze, czy mniej skłonne do walki o dobro.

niedziela, października 01, 2006

Co tam jakieś taśmy - pogadajmy o konserwatyźmie!

To co się w tej chwili w Polsce dzieje jest oczywiście niezwykle ważne. Jutro, a właściwie to już dzisiaj, idę np. na prorządową demonstrację do Hali Stoczni. Jednak mój blog nie ma jeszcze dość dużej publiczności, bym mógł tutaj zrobić jakąś sensowną krótkoterminową robotę. Więc równie dobrze możemy porozmawiać o sprawach podstawowych i ponadczasowych. Na przykład o konserwatyźmie.

(Jeśli ten tekst wyda się Ci Czytelniku nieco chaotyczny, to będziesz miał rację, bowiem powstał on właściwie przez sklejenie dwóch moich wypowiedzi na forum prawica.pl.)


* * *

Prawdziwy konserwatyzm - czyli NIE po prostu lęk przez zmianami, ale dziedzictwo Burke'a itd. - bardzo trudno byłoby połączyć z libertarianizmem czy hurra-liberalizmem.

Dlaczego? Ponieważ jego naczelną zasadą jest niewiara w istnienie tzw. praw naturalnych. Jednostka ma prawa (i obowiązki) jako członek grupy społecznej, a nie po prostu jako człowiek. Człowiek oderwany od innych ludzi to praktycznie sztuczny i nigdzie naprawdę nie występujący twór. Dlatego też dla konserwatysty, nawet tak "rewolucyjnego" jak ja, mówienie np. o tym, że "podatki to zbrodnia" ma jeszcze mniej sensu, niż hipostazowanie "Prawa" pisanego z dużej litery.

Nawiasem mówiąc, z religijnym przekonaniem o istnieniu praw naturalnych konserwatyzm daje się, w mojej opinii, połączyć znacznie łatwiej i naturalniej. W końcu religia może wpływać na grupę w bardzo istotny sposób, a wtedy wszystko zaczyna się znowu zgadzać.

Przyznaję jednak bardzo chętnie, że wolność jednostki jest wielką wartością; że wszelkie ingerencje wyższych organów, a szczególnie państwa, należy się pilnie starać ograniczać (raczej jednak "rewolucyjna czujność", by nie pozwolić się im ponad potrzeby rozbuchać, nie zaś jakaś antypaństwowa i libartariańska obsesja); zaś wolny rynek z pewnością jest najlepszym regulatorem w ekonomii (co nie znaczy, że koniecznie zawsze poza nią, albo że nie ma nigdy wyjątków).

Mój konserwatyzm (i na szczęście nie tylko mój, bo taki Burke to niezłe towarzystwo) polega na sprawach leżących znacznie głębiej, niż konserwatyzm większości ludzi.

Leżących głębiej, a zatem...

Po pierwsze: mniej rzucających się w oczy, niż prosta niechęć do zmian albo irracjonalna w istocie tęsknota za wybranymi aspektami średniowiecza (przy całkowitym odrzuceniu innych), nie mówiąc już o zamiarze (b. słabo jednak zawsze sprecyzowanym co do sposobu jego realizacji) wprowadzania takich utopii w życie.

Po drugie: spraw znacznie w istocie ważniejszych i silniej w długiej perspektywie działających.

Przyznam chętnie, iż taki "burkowski" konserwatyzm nie daje żadnych prostych i jednoznacznych recept (jeśli powrót do pruskiej monarchii w połączeniu z ekonomicznym hiper-liberalizmem i katolicyzmem można uznać za "prosty"), dałby się z pewnością nawet wykręcać w najdziwniejsze strony, jeśli by komuś na tym zależało... Ale cóż, dawno przestałem oczekiwać prostych recept na rozwiązanie trudnych (było błędnie "prostych") problemów.

Nawiasem, ktoś mądry kiedyś powiedział, że "każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie, i to rozwiązanie jest zawsze, bez wyjątku złe". Też tak to zaczynam widzieć w moich starych latach.

Przyznam, że na podstawie własnych obserwacji i analiz doszedłem do konkluzji, iż zamiast wymyślać genialne sposoby na ulepszenie naszego świata, należałoby się raczej zacząć zastanawiać, co i jak uratować, ponieważ z pewnością wszystkiego się nie da, a jeśli nasza cywilizacja będzie się nadal rozwijała (?) w tym kierunku, co obecnie, to może jej za sto lat po prostu nie być.

Ja się raczej radzę zastanawiać czy, i jak, może wyglądać coś, co dałoby się jeszcze uczciwie uznać za zachodnią cywilizację, ale już bez demokracji, z ludnością Europy (i może także Ameryki) wielokrotnie mniejszą od obecnej, ze stałymi konfliktami zbrojnymi, szalejącą przemocą, i dużo niższym stanem ekonomii. Tak mi to bowiem się rysuje, a i tak jest to raczej optymistyczny wariant.

Z pewnością ten pesymizm nie czyni mnie mniej prawicowym, raczej chyba przeciwnie. Nie mam też katastroficznej obsesji - w końcu jest spora szansa, że ja jeszcze zakończę życie we własnym wyrku i zostanę pochowany przez łowców skór, nie ma więc problemu. Jednak polityk, a tym bardziej (partyjny) ideolog musi wybiegać myślą i wyobraźnią w przyszłość, zgoda? No więc i ja wybiegam. Stać mnie!

Na krótką metę dla Polaków najważniejsze jest oczywiście uporanie się z dziedzictwem komunizmu. Jednak problem konserwatyzmu widzę bez porównania szerzej, komunizm na szczęście nie skaził całego świata, a tylko jego duże części. Lewactwo i obiektywne czynniki mają wpływ na cały świat, w sumie znacznie silniejszy, działający bez przerwy i bez nadziei, że działać przestaną. Przeciwdziałanie temu właśnie widzę jako zadanie konserwatyzmu, wyplątanie się z Jałty i Okrągłego Stołu to oczywiście najważniejsze krótkoterminowe zadanie dla Polaków. Ale jeśli się uda, i tak pozostaną inne problemy.

wtorek, września 26, 2006

Zanim zacznę się pasjonować rapem, czyli Płacz i zgrzytanie zębów nowoczesnej Kassandry

W kraju dzieją się w tej chwili ważne, dziwne, a co więcej – zabawne – rzeczy, ale jakoś mnie to ostatnio przestało bawić. Jarosław Kaczyński idący w ślady Napoleona, któremu za wiele sukcesów uderzyło do głowy i przyprawiło o klęskę? Tutaj płonąca Moskwa, tutaj Andrzej Lepper, a tutaj ja... Całkiem obojętny. Weksle? Jak one mogą być nielegalne? Nie mogą, ale co mnie to? Gdyby ode mnie je chcieli wyegzekwować, to pewnie bym jakoś zareagował, ale tak?

Polska to znowu Najweselszy Baraczek, tym razem Obóz jest nieco wprawdzie inny, ale wszystko się wyrówna, nie ma obawy! Świat nieco nie nadąża, ale też, gdyby poszukać, coś interesującego by się znalazło. Tylko, że jakoś to wszystko dla mnie straciło znaczenie od czasu, gdy największy autorytet moralny naszej zachodniej cywilizacji zaczął być, nawet w swych półprywatnych wypowiedziach, skutecznie cenzurowany przez azjatycki motłoch, podburzany przez ludzi, o których wiadomo niewiele, ale akurat tyle, by móc być pewny, że dobrze naszej cywilizacji nie życzą.

Tym razem skończyło się na niewielu zabójstwach, paru spalonych kościołach, wielu obelgach, sporej ilości przepraszania... Niby nic, albo prawie. Ale pamięta ktoś jeszcze sprawę Salmana Rushdie i jego “Szatańskich wersetów”? Ludzie się mimo wszystko uczą. Na codzień rzecz niemal nie do uwierzenia, a jednak... Uczą się, przynajmniej w niektórych specjalnych sytuacjach. Na przykład wtedy, gdy boją się o własną skórę. Skutecznie się uczą, skoro nawet różne szmiruski w rodzaju tzw. “Madonny” momentalnie przestają obrażać katolicyzm, jeśli jakiś nikomu nie znany mułła stwierdzi, że Jezus mimo wszystko jest uznawany przez islam za proroka, więc może się to dla szmiruski źle skończyć. Taką to dzisiaj obronę mają nasze zachodnie, chrześcijańskie wartości. Ale skoro nikt inny nie chce, albo nie ma odwagi, pozostaje to zadaniem dla mułły.

Mój wielki intelektualny faworyt (choć Niemiec) Oswald Spengler, obok ogromnej ilości mądrych, a co gorsza piekielnie aktualnych, i to nie za jego życia, tylko teraz, tez, powiedział także coś w tym duchu, że: “prawdziwy mężczyzna albo jest w politykę zaangażowany całym sobą, albo całkiem ją ignoruje”. Ja, jak zawsze, muszę być inny, więc od nawału przygnębiających myśli uciekam w lekturę mało znanej, bo politycznie niepoprawnej książki. Chodzi o wydane w roku 1969 dzieło znakomitego biologa, profesora botaniki na Oxfordzie, C. D. Darlingtona, zatytułowane “Evolution of Man and Society” (“Ewolucja człowieka i społeczeństwa”). Dzieło traktujące o historii ludzkości z punktu widzenia biologa. W dodatku biologa o bardzo indywidualnych i niekonwencjonalnych poglądach, których ewidentnie nie uważał za słuszne z żadnym strażnikiem prawowierności uzgadniać. Zresztą były to czasy, gdy terror politycznej poprawności dopiero się wykluwał, choć ruch hippiesów właśnie kwitł w najlepsze, a w Paryżu lewactwo “zakazywało zakazywać”.

Książkę tę już dawno oczywiście przeczytałem od deski do deski, więc teraz sobie po prostu ją na chybił trafił otworzyłem, by się jakoś oderwać od przygnębiających myśli. W końcu, kiedy światłe panelowe dyskusje na temat “islam a Europa” przestają człowieka cieszyć, sytuacja staje się poważna. (Oczywiście poważna wyłącznie dla mojej biednej psychiki, NIE dla Zachodu, chrześcijaństwa, papiestwa, demokracji, czy czegokolwiek równie wzniosłego. Gdzieżby tam!)

Los tak chciał, że sobie książkę otworzyłem na rozdziale traktującym o początkach amerykańskiej mafii. Otóż było to tak...

Pierwsi mafiosi przybyli do Nowego Orleanu z Sycylii w roku 1890. Wkrótce jedenastu z nich zostało uwięzionych za morderstwo, a następnie zlinczowanych przez krewnych ofiar. Rząd Stanów Zjednoczonych wypłacił krewnym zlinczowanych gangsterów 30 tysięcy dolarów rekompensaty (co w tamtych czasach było sumą bez porównania wyższą, niż teraz).

Piękny przykład postępowania państwa prawa niewątpliwie, ale o dziwo mafii on nie zaimponował. Zaczęła werbować nowych rekrutów, wyłącznie spośród “swoich”, czyli sycylijskich imigrantów. Poddawano ich żelaznej dyscyplinie i szkolono. Sycylijczycy nie tylko przypływali do Ameryki, ale już na miejscu intensywnie się rozmnażali, tak że rekrutów nie brakowało. Nowi przybysze oraz ich potomstwo żenili wyłącznie we własnym gronie. Powstawała nowa “rasa”.

Słowo “rasa” użyłem w cudzysłowie, ponieważ zazwyczaj przyjmuje się, że ludzkich ras jest zaledwie kilka, tutaj zaś, jak w ogóle w książce Darlingtona, chodzi o coś, co można by nazwać “mikro-rasą”. Rasą w tym rozumieniu stają się grupy ludzkie już po paru pokoleniach intensywnego koligacenia się w ramach swojej grupy, tym bardziej, jeśli łączy ich jakiś specyficzny tryb życia i obyczaje. Rasą są więc na przykład złotnicy od wieków zajmujący te same ulice w stolicy Majorki, europejskie głowy koronowane, dawni rosyjscy zawodowi rewolucjoniści i niedawna sowiecka nomenklatura, mieszkańcy odciętych od świata plemion w tropikalnej dżungli i członkowie odciętych od świata alpejskich wiosek, przestępczy półświatek każdego niemal wielkiego miasta. Pula genetyczna każdej z tych grup całkiem szybko się ujednolica, nosiciele tych genów zaś szybko się do siebie upodobniają. Każdy z czytelników sam bez trudu może sobie wiele z tych ras zidentyfikować. Wystarczy trochę pomyśleć i się nie bać.

Całkiem nawiasem, takie rozumienie rasy jest czystym zaprzeczeniem wszelkiego rasizmu, zakładającego przecież ścisłe wartościowanie ludzi na podstawie jakichś niezmiennych cech rasowych. Kiedy ras są setki tysięcy, a każda z nich jest właśnie optymalnie przystosowana do pewnych konkretnych warunków, problem rasizmu znika. Oczywiście, to że znika, nie sprawia jeszcze, że zawodowcy od jego tropienia zamilkną. W końcu nawet UNESCO, o ile wiem, stwierdziło kiedyś autorytatywnie, że “nie należy mówić o ludzkich rasach, a co najwyżej o grupach etnicznych”, więc temat jest oficjalnie tabu. Nieważne, że np. Eskimosi ze smakiem wcinają mydło i świece, które nas by wyprawiły na tamten świat, i że takich obiektywnych rasowych różnic jest cała masa. Tabu jest tabu, a polityczna poprawność większa amica, niż zarówno Platon, jak i prawda.

Wracajmy jednak do naszych dzielnych gangsterów. Otóż, na gościnnej amerykańskiej ziemi w krótkim czasie powstała spójna, powiązana wzajemnym pokrewieństwem, genetycznie w dużym stopniu jednolita, nieprzenikniona dla obcych, zhierarchizowana przestępcza struktura. Pradawne, od stuleci bezwzględnie przestrzegane i wpajane od kołyski, zasady w rodzaju słynnej omertá, czyli nakazu milczenia względem władz na temat grupy, oczywiście zwiększały jeszcze jej siłę i odporność na wpływy ze strony normalnego społeczeństwa czy organów prawa.

Darlington, pisząc o sycylijskich korzeniach mafii, stwierdza, iż główne udoskonalenie zasady, stosowanej skądinąd od wieków w wielu podobnych społeczeństwach na całym świecie, polegało na tym, że
prawo i jego przedstawiciele nie byli już po prostu wrogami, tylko robactwem. W ten sposób [mafia] uzyskała przewagę nad społeczeństwem. Ta znakomita doktryna, wypróbowana w praktyce przez stulecia na Sycylii, pozwoliła jej dostrzec możliwości we współczesnym świecie
Powstała cosa nostra (“nasza sprawa”) panująca nad wielorasowym syndykatem przestępczości, w którym niezdyscyplinowane, nieumiejące ze sobą współpracować gangi irlandzkie i żydowskie – wcześniej na amerykańskiej ziemi działające, ale nie mogące się mierzyć z Sycylijczykami pod niemal żadnym względem – zajmowały rolę podległą.

Nadeszła epoka prohibicji (1920-1933), kiedy to 4 miliony amerykańskich żołnierzy wróciło do kraju z Wielkiej Wojny, by się przekonać, że kiedy oni narażali życie i marnieli w okopach, antyalkoholowi fanatycy uczynili nielegalnym wypicie szklanki piwa. Jednak nie wszystko było aż tak beznadziejnie, jak by się mogło wydawać – alkoholu, takiej czy innej jakości i pochodzenia. mimo wszystko nie brakowało, ten kogo było stać, nie musiał zbyt często cierpieć objawów abstynencji. Najlepiej jednak na prohibicji wyszli gangsterzy, z cosa nostrą na czele. Jej działalność stała się międzynarodowa i całe kraje, takie jak na przykład Kuba, dostały się w dużym stopniu we władanie gangów (co, nawiasem, trochę nawet tłumaczy i Fidela Castro, wbrew miłym sercu "prawicowca" uproszczeniom).

Życie gangstera było wprawdzie dość niebezpieczne, ale dostarczało masę zdrowej emocji. No a poza tym, stałe i wysokie gangsterskie dochody nie były do pogardzenia, szczególnie w czasach wielkiego kryzysu (od 1929 głęboko w lata '30), kiedy miliony całkiem normalnych ludzi stało w wielogodzinnych kolejkach po darmową zupę.

Nastąpiło też stopniowe przenikanie mafii do normalnego życia społecznego i ekonomicznego. Jest to sprawa znana choćby z filmu “Ojciec chrzestny”. Zresztą już w czasach prohibicji to przenikanie było bardzo intensywne, jeśli za jego przejaw uznamy korumpowanie policjantów. Ich płace były tak, w stosunku do warunków pracy i ryzyka, niskie, że masowa korupcja stawała się niemal nieunikniona. Są tu oczywiście pewne analogie z naszą nieszczęsną III RP, ale różnice są jednak w mojej ocenie większe, jako że USA nie przeszły sowieckiego socjalizmu ani grubej kreski. To jednak tylko dygresja.

Darlington podsumowuje swą analizę następującym – równie mało politycznie poprawnym, jak cała jego książka – stwierdzeniem:
[Członkowie mafii] to ludzie, wobec których nie istnieje żadna możliwość przymusu, spowodowania poprawy lub nawrócenia. Nic na ziemi nie sprawi, by doszli do jakiejś ugody z ogółem społeczeństwa. Są osobną rasą.
UNESCO by się z pewnością nie zgodziło, najnowsza gwiazda rodzimych telewizyjnych szołów – filozof Sadurski – z pewnością także nie. Tyle już wiemy, i dobrze, bo zawsze to jakiś życiowy drogowskaz.

Mnie jednak uporczywie dręczy kilka pytań... Na przykład takie: jakie to jeszcze rasy (w rozumieniu Darlingtona) nam się w tej chwili tworzą, powiedzmy w tej naszej Europie. Albo inne pytanie: dlaczego właściwie mnie ta gangsterska historyjka tak bardzo zafascynowała? I dlaczego właśnie teraz? Jakiś to może mięć związek z czymkolwiek? Teraz, gdy rakiety śmigają w kosmos, gdy ceny na odtwarzacze DVD stale maleją, gdy nasze panie tak dzielnie potykają się okładając jedna drugą po pyskach na zawodowych ringach, gdy aż 40 muzułmańskich duchownych zgodziło się udzielić Papieżowi posłuchania, na dodatek w jego własnej siedzibie, by się nie musiał fatygować, i tym razem skończyło się tylko na łagodnym napomnieniu...?

Stanowczo gonię w piętkę, wyraźnie nie nadążam za własną epoką. I nie “chyba”, tylko z całą pewnością. W końcu, aż wstyd się przyznać, naprawdę niemal nic nie wiem np. o historii rapu. Jak taki ktoś śmie się w ogóle wypowiadać o współczesności? A jeśli Darlingtona jeszcze Agora nie wydała, to znaczy, że nielzia, czy tak trudno to zrozumieć? Kassandro, do ciebie mówię! Chcesz żyć w XXI wieku, to słuchaj rapu, chyba że od razu zaczniesz studiować Koran. Mówienie do samego siebie? Jasne, że nie świadczy o zdrowiu psychicznym. Ale to przecież tylko rozdwojenie jaźni - całkiem inna sprawa. Więc spokojnie!

Mówisz, że się wstydzisz za swoją cywilizację i to z tego? Kiedyś to by się leczyło lobotomią, ale teraz masz szczęście, bo nastąpił postęp. Słuchaj rapu, przestaniesz się wstydzić i w ogóle wszystko wyda ci się cacy. Zobacz ilu szczęśliwych ludzi dookoła! Rap Kassandro, rap! A poza tym - słuchaj, bo to bomba! - w MediaMarkt przecenili odtwarzacze DVD!

triarius


piątek, września 22, 2006

Wesoła pani wicepremier w wesołym baraczku

Ubawiłem się przed chwilą jak przysłowiowa norka. W rozmowie Moniki Olejnik z premier Gilowską na TVN24, pani wicepremier podała całą garść dowodów, iż "wcale nie jest gadatliwa", co jak wiadomo, zarzuciła jej sędzia Majkowska.

Dowcip w tym, że ta "gadatliwość" stanowiła nawet nie okoliczność łagodzącą, ale po prostu bardzo korzystne dla pani wicepremier wytłumaczenie jej długich i obfitych w treść konwersacji z ubekiem w stanie wojennym.

Pani Gilowska jest osobą, przynajmniej w moich oczach, bez wątpienia inteligentną i sympatyczną. Nawet jakby trochę dziecinną, na co wskazuje, alternatywnie - albo jej radość, że zaprzeczyła (we własnym mniemaniu) "oszczerczym zarzutom" sędziny, albo też sam fakt gadatliwości. Głupia z pewnością nie jest, powiedziała kilka sensownych rzeczy, jednak od odpowiedzi na pytanie, czy jako Źródło Osobowe (czy jak to się tam nazywa) będzie musiała odejśc z rządu po wejściu ustawy lustracyjnej, się jednak uchyliła.

Przyznam, że mimo całego uroku osobistego pani wicepremiej, bardziej do mnie trafia postawa Ludwika Dorna, który na pytanie o swój stosunek do jej powrotu do rządu, najpierw niezwykle długo milczał, po czym odpowiedział, że "niezależnie od własnych odczuć w tej sprawie, pogodzi się z decyzją Premiera".

Co poza tym? Poza tym pełna kultura. Od paru dni czołowi politycy sobie wymyślali, wczoraj zaś nastąpiło apogeum. Osobiście dość lubię, kiedy sobie wymyślaja, bo polityka - także ta demokratyczna - to walka, a ja nie lubię jak się ludziom prawdę fryzuje ad usum Delphini. Dziś jednak wszyscy wszystkich ślicznie poprzepraszali, istna pensja dla panienek z dobrych domów... Co ma oczywiście swoje zalety - poza propagowaniem od samej góry wersalskich manier, także to, że ci politycy może jeszcze zdołają się z sobą kiedyś porozumieć. Co jest potrzebne, bo jak nie ci, to już tylko Tusk, Borowski i TW Bolek... Koszmar, spojrzałem na to zestawieni i teraz z pewnością dzisiaj nie zasnę!

Ale na pociechę mamy możemy sobie z pełnym przekonaniem powiedziećm, że wesoło jest w tym naszym Najweselszym Baraczku Unii Europejskiej!

niedziela, września 17, 2006

Techno

Siedziałem sobie dzisiaj wczesnym popołudniem w moim eleganckim salonie, pogoda śliczna, więc drzwi na balkon otwarte... a zza nich dobiega bardzo głośne "techno". Mam takiego sąsiada, który mnie uszczęśliwia - jak nie rapem, to technem. Bardzo głośno, nawet bez żadnego otwierania okien, przez ścianę, też trudno wytrzymać.

I taka myśl mnie naszła...

Ktoś, kto twierdzi, że cywilizacja jest w dobrym stanie i się rozwija, ponieważ technologia jeszcze jakoś się kręci, a w sklepach codziennie pojawiają się nowe produkty, których nikt nie oczekiwał, ani nie pragnął, jest jak ktoś, kto by twierdził, iż techno jest najwyższą formą muzyki, bo przecież posługuje się najnowszymi i najbardziej zaawansowanymi środkami technicznymi, I JAKIE NIESAMOWICIE WIELKIE MOŻLIWOŚCI DAJĄ TE ŚRODKI!

Ten argument, ta analogia, ma oczywiście jeden istotny brak - dotrze mianowicie jedynie do kogoś, kto nie ma całkiem drewnianego ucha. O co coraz trudniej, przede wszystkim za sprawą właśnie takich sąsiadów i takiej "muzyki".

W ten sposób koło się zamyka, czyste vicious circle. Już nawet nie ma jak ludziom wytłumaczyć, że nie jest dobrze i że trzeba by szybko coś zacząć zmieniać. Co można uznać za jeszcze wyższego rzędu przejaw rozkładu naszej cywilizacji, a i jednocześnie jego dalszą przyczynę.

Czy ktoś jeszcze pamięta Cieniasów?

Czy ktoś jeszcze pamięta Rząd Cieniasów? Nie tak dawno temu co parę dni zasiadało to szacowne grono, by się bezpłodnie wymądrzać zachowując śmiertelną powagę, której mogłaby im pozazdrościć Rada Najwyższa Cechu Karawaniarzy w czasie pogrzebu swego długoletniego prezesa, zaś światłe media w rodzaju TVN24 poświęcały im masę dobrego antenowego czasu. Ten nieprawdopodobny "rząd" miał niewątpliwie stanowić jeden z filarów starań Platformy Obywatelskiej o zdobycie popularności i społecznego zaufania.

I co? Jedno celne słowo obróciło całą misterną konstrukcję wniwecz. Nawet ludzie tak odporni na poczucie własnej śmieszności, jak politycy PO, uznali, że nie ma sensu robić z siebie aż takiego pośmiewiska. (Była jeszcze pewna szansa, by wytrzymać - należało poprosić o korepetycje tow. Senyszyn, ale widać Platformie zabrakło śmiałości.)

Jedno celne słowo! Pomyślcie tylko! Pokażcie mi piekniejszy przykład triumfu ludzkiego ducha nad bezmyślną machiną. A jeszcze piękniejszy on będzie, jeśli bez tej tak potrzebnej jej popularności i społecznego zaufania PO marnie wypadnie w nadchodzących wyborach samorządowych, skutkiem czego (oraz paru innych swych immanentnych słabości) rozpadnie się i zniknie ze sceny. A gdyby odbyło się to jeszcze nie przez nowe wcielenie, nie przez zmianę nazwy i zmyślne zatarcie za sobą śladów, tylko tak naprawdę...

Jedno celne słowo! Potęga ludzkiego ducha naprawdę jest niezmierzona!

czwartek, września 14, 2006

Dawnych wspomnień czar

Po roku '68 krążył po prlu taki oto dowcip:

Na egzaminie wstępnym pytają kandydata na studenta:
- ile jest 2 x 2 ?
- 5, odpowiada kandydat.
- No to ile jest 2 x 2 ? Proszę się zastanowić!
- 6
- Ile?
- 7
- Głupi ale postępowy, przyjąć!

Następny kandydat:
- ile jest 2 x 2 ?
- 3
- Ile?
- 3
- Niech się pan dobrze zastanowi, 2 x 2...
- No mówię, że 3!
- Głupi ale konsekwentny, przyjąć!

(Ostatni kandydat na to samo pytanie odparł, że 4, na co odpowiedź była natychmiastowa: "Inteligent, odrzucić!". No, ale to już nie ma nic wspólnego z Platformą Obywatelską.)

poniedziałek, września 11, 2006

Śpiewy, tańce i wzorowe zachowanie

Towarzysz Prezes NBP Leszek Balcerowicz nie stawi się, by odpowiadać przed komisją śledczą. W dodatku nie zaproponował nawet, że zamiast składania zeznań, mógłby ewentualnie zaśpiewać i zatańczyć. Podobno za niestawienie się grozi mu 3 tys. złotych grzywny. Kara to dotkliwa, ale dla tow. prezesa złote już nie mają chyba większego znaczenia - co innego, gdyby to były euro!

Na pociechę małżonka Towarzysza Prezesa zgodziła się jutro przed komisją wystąpić, choć niestety o śpiewaniu i tańczeniu też nic nie wspomniała. Może więc być nudno, przynajmniej dla publiczności "Tańca z gwiazdami" i podobnych drapieżnych programów.

Tow. Jagiełło zaś, z SLD, ma ponoć zostać wcześniej zwolniony z więzienia za znakomite zachowanie. Nie został ponoć ani razu ukarany, za to otrzymał ponoć aż siedem nagród za wzorowe zachowanie, a poza tym społecznie pracował w bibliotece. Pozostaje jedynie wykrzyknąć: Brawo!

No i nasuwa się refleksja, że to towarzystwo najlepiej sprawdza się jednak w więzieniu. Z czego warto by wyciągnąć konkretne i zdecydowane wnioski.

piątek, września 08, 2006

Piłka w korcie niewybrednej gaduły (i w ogóle dno)

O 15:00 Premier ma się spotkać z Zytą Gilowską, aby zaproponować jej powrót na stanowisko wicepremiera i ministra. A więc teraz piłka jest w korcie bardzo niewybrednej w doborze przyjaciół gaduły, w dodatku mającej talent do wzbudzania w sobie histerii, kiedy wydaje się jej, że może to ją ochronić przed konsekwencjami swych dawnych uczynków.

Sprawa jest bardzo, ale to bardzo smutna, przynajmniej w moich prywatnych, subiektywnych oczach. Jeśli pani Gilowska przyjmie propozycję, to moja sympatia, a zatem i popracie dla PiSu zmniejszy się ogromnie. Oczywiście nie zacznę nagle popierać PO, której zresztą nie wróżę już długiego życia ani sukcesów, ale PiS utraci do końca moje serce. Nie, żebym dotychczas był jego fanatycznym zwolennikiem - niektóre rzeczy nas zawsze dzieliły i dzielą, ale o ile mnie specjalnie nie odstręczają zagrania nico cyniczne i brutalne - jeśli ktoś naprawdę nie uważa, że "kto chce celów, musi chcieć i środków" (jak w istocie brzmi słynne zdanie o środkach i uświęcaniu celów), to po prostu powinien sobie darować politykę - ale pewien niezbędny cynizm to jedno, a ewidentna samobójcza, niczym nie wytłumaczalna głupota, to drugie.

A więc mogę tylko wykrzyknąć: Zyto - teraz wszystko zależy od ciebie! Chyba masz dość rozumu, żeby poznać, że się do tego nie nadajesz? Chcesz, by cię pokazywano palcami? Chcesz bez przerwy słyszeć za plecami szepty? Chcesz skończyć jako ludzki wrak? Chcesz wreszcie, by rząd który reprezentujesz zaczął wzbudzać niesmak także i tych, którzy dotychczas nie mieli mu wiele istotnych spraw do zarzucenia?

Oczywiście nie jestem z panią Zytą na ty, ale przy jej doborze znajomych, chyba jej w ten sposób nie mogę zbytnio urazić? A zresztą ta forma jest czysto retoryczna, pochodzi z rzymskiej poezji, gdzie nawet do cesarza czy boga mówiło się per ty. Potem dopiero nastały bizantyjskie konwencje, które z powodzeniem trwają do dziś. A poza tym ja naprawdę nie uważam pani Zyty za osobę niesympatyczną, ani za jakąś zbrodniarkę. Jednak to nie powód, by dzisiaj uchodziło jej na sucho takie kłamstwo. Sprawa się rypła, sorry Zyta! W moich oczach czysta nie jesteś.

Poza tym, skoro już jesteśmy przy obrzydliwościach, to w Sejmie odbywa się właśnie debata nad umieszczeniem w Konstytucji "Europejskiego Nakazu Aresztowania". Jak to skomentować? Cóż, życie narodu nie ceniącego sobie własnej niepodległości musi budzić obrzydzenie. Nawet jeśli zostaną wprowadzone poprawki zabezpieczające polskich obywateli przed ekstradycją za czyny nie będące w polskim prawodawstwie przestępstwami, to co za problemem będzie kiedyś, może już bardzo niedługo, odpowiednia zmiana kodeksu karnego? Zresztą jak się w tych sprawach u nas (?) postępuje, widać z zachowania naszych (?) władz w sprawie Cygana, który zamordował w Belgii nastolatka. Wtedy ekstradycja polskiego obywatela była jeszcze nielegalna. I co to zmieniło?

Wczoraj wieczorem oglądałem "Co z tą Polską" red. Lisa - Giertych kontra Celiński. Celińskiego nie znoszę od zawsze, jestem zresztą pewien, że skuteczne go zlustrowanie ukazałoby ciekawe rzeczy. I pewnie kiedyś by to nastąpiło, gdyby tylko Premier z takim zapałem nie torpedował lustracji... Giertych wypadł świetnie, ale co z tego? Zawsze tak wypada i niewiele to w Polsce zmienia. Większe znaczenie mają takie Lisy, a ten akurat robił wszystko, by Giertych nie zdołał dokończyć żadnego zdania i w ogóle jak najrzadziej dochodził do słowa. Co się z pewnością da uzasadnić względami czysto profesjonalnymi - w końcu o ileż bardziej interesujący są nawiedzeni lewacy od poważnego i opanowanego człowieka, jak Giertych! Niech żyje szołbiznes, niech żyją media. Spengler miał na ich temat zupełną rację (czytaj: http://bez-owijania.blogspot.com/2006/08/v-wadza-iii-rp.html).

Nie wiem, może kiedyś mi to przejdzie, ale w tej chwili czuję po prostu obrzydzenie do rodaków i naszego wszawego "życia politycznego". Życie polityczne Księstwa Warszawskiego, o którym akurat niedawno czytałem, było z pewnością mniej obrzydliwe, a chyba i mniej służalcze wobec obcych.

Jednak ten blog ma być polityczny, a więc zakończę wezwaniem z czeluści mego nabrzmiałego boleścią serca: Zyto, zajmij się na Boga czymś innym, niż polityka! To że Premier doznał zaćmienia umysłu nie znaczy, że i ty musisz!

środa, września 06, 2006

Zyta dostała prezent na imieniny... Beaty

Premier, który tak niedawno karcił Antoniego Macierewicza za "nieprzemyślane słowa", ma na sumieniu słowa bez porównania bardziej nieprzemyślane. Chodzi oczywiście o Zytę Gilowską, którą formalnie uniewinniono z zarzutu bycia świadomym i czynnym współpracownikiem, ale jednocześnie niemal każdym zdaniem sędzina potwierdziła, iż kłamała, chlapała jęzorem bez potrzeby, a do tego wedle wszelkiego prawdopodobieństwa świadomym i czynnym współpracownikiem była. W dodatku było to - ta analiza całej sprawy, nie sam wyrok - absolutnie zgodne z tym, co z samego przebiegu procesu wynikało.

Zupełnie jak w przypadku Lecha Wałęsy, którego współpracę z SB sąd jednoznacznie potwierdził, jednocześnie oczyszczając go z zarzutów i czyniąc ofiarą SB. Paranoja! Tym razem możemy się pocieszać, że p. Gilowskiej zrobiono prezent na imieniny, przecież dzisiaj mamy właśnie... Nie, nie Zyty, tylko (TW) Beaty.

No, ale Wałęsa to Wałęsa, a mi chodzi w tej chwili o Premiera, który jest człowiekiem na pewnym poziomie i czegoś od niego można by oczekiwać. A więc dziwne jest, iż Premier, z wykształcenia przecież prawnik, nie próbuje się nawet wycofać z nieopatrznie wypowiedzianych niegdyś słów, że zaraz po uniewinnienu przyjmie Zytę Gilowską na poprzednie stanowiska w rządzie.

Nadal uważam, że PiS i zorganizowana przezeń koalicja jest jedyną nadzieją Polski w tej chwili. I tym bardziej mi przykro, oraz głupio, że jego politycznie niewątpliwie utalentowany przywódca potrafi popełniać takie... coś. Nie wiem nawet, jak to nazwać. To gorzej niż cynizm, to głupota!

Ten sam Jarosław Kaczyński, który głosił - niewątpliwie słusznie - że SB w czasach PRLu nie produkowała fałszywych teczek, przy pierwszej nadażającej się okazji podważa cały sens lustracji i możliwość oceny ludzi w kategoriach "współpracował - nie współpracował."

W dodatku sama Zyta Gilowska swoim zachowaniem ponownie nawiązała do swych poprzednich wyskoków, z pokrzykiwaniem o "morderstwie sądowym", a nawet jakby poszła o krok dalej. Zarzuciła naszym czasom, że są "czasami podłości". Zapewne chodzi o czasy od ostatnich wyborów, w każdym razie nie pamiętam, by mówiła coś podobnego na temat rządów TW Bolka albo Prezia. Jakoś dziwnie od razu przypomniały mi się wezwania do "obywatelskiego nieposłuszeństwa" w wykonaniu "prezydenta" Tuska. I bajka o skorpionie, ktory przecież nie może zmienić swojej natury. Choć szczerze mówiąc za imieninowy prezent mógłby podzękować.

Człowiek się zaczyna zastanawiać, czy to tylko platformerskie dziedzictwo, czy może p. Gilowska stanowi część znacznie bardziej wyrafinowanego planu skończenia z obecnym "rządem tymczasowym" i rojeniami o IV RP...

Przyznam, że mnie cała ta sprawa ciężko zniesmaczyła. Miałem ochotę pomóc jakoś PiS'owi w nadchodzącej kampanii wyborczej (nie zapisując się jednak, bowiem cenię sobie moją prywatną wolność słowa i euroobrzydzenie) ale po tym co dzisiaj ujrzałem i usłyszałem, wstrzymam się. Mam tylko nadzieję, że ten kolejny ewidentny błąd Premiera, kolejne jego bezmyślne chlapnięcie - a było ich już kilka, że przypomnę sprawę księży-agentów - jakoś się rozejdzie po kościach. Cóż, ludzie popełniają błędy, a dopłynięcie do IV RP to dla nas wszystkich konieczność.

niedziela, sierpnia 27, 2006

Macierewicz oczywiście miał rację

Wiceminister Macierewicz oczywiście miał rację na temat "naszych" ministrów spraw zagranicznych. Oto parę bliższych informacj naświetlających nieco tę ponurą i ciemną sprawę. Na początek ten link:

http://www.abcnet.com.pl/pl/artykul.php?art_id=2484&token=

Naprawdę warto ten tekst dokładnie przeczytać i rozpropagować wśród krewnych i znajomych.

Oto zaś, co na temat Geremka pisze w swej książce jeden z analityków UOP za czasów Macierewicza, podpisujący się pseudonimem Grocki:
Niezwykle zagadkowa była w tym kontekście sprawa związana z G., w której co kilka lat dokonywano zestawienia jego biografii politycznej. W każdym z tych "życiorysów" zawsze pomijano okres lat 60-tych, czas bytności G. w Paryżu. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś w tamtych czasach, wyjeżdżając z kraju na istotną "placówkę", nie był współpracownikiem SB. Prowadzący sprawę oficerowie odnosili się do G. wrogo, traktowali go jako jedną z czołowych postaci opozycji, człowieka odpowiedzialnego za wiele decyzji Lecha Wałęsy. Zbierali mnóstwo bardzo szczegółowych informacji na jego temat. Co dziwne, posiadali zapisy niemal wszystkich prowadzonych przez niego rozmów. Nie tylko przez telefon i w mieszkaniu. Także na otwartej przestrzeni. Notatki o bardzo wysokim stopniu szczegółowości. Ich działania nie powodowały jednak żadnych konkretnych skutków. Mimo, iż gromadzili wiele dowodów "antysocjalistycznej działalności" G.; takich, które dla innego człowieka oznaczałyby proces i więzienie, nic się dalej z nimi nie działo. W materiałach sprawy odnaleźć można liczne sygnały o tym, iż oficerowie są przekonani, że ich praca jest jedynie atrapą, przykryciem dla prowadzonych przez kogoś, o kim nic nie wiedzą, działań. Twierdzili wprost, że jakieś ośrodki ponad nimi, centralne, nie dopuszczają do podjęcia bardziej zdecydowanych działań przeciwko G. W jednej z teczek odnaleziono notatkę sporządzoną przez oficera SB, adresowaną do prowadzących sprawę G., w której ów oficer informuję, że osobą G. w sposób zakamuflowany interesuje się jedna z centralnych jednostek, w tajemnicy przed tymi którzy oficjalnie prowadzą sprawę. Inną zaskakującą informacją było stwierdzenie o utrzymywaniu przez G. tajnych kontaktów z niemiecką Frakcją Czerwonej Armii (RAF).

Ciekawe, że o agenturalną działalność posądzali G. nawet jego przyjaciele z opozycji. W aktach zachował się stenogram podsłuchanej rozmowy telefonicznej między "profesorem F." a S., w której jeden i drugi sugerują istnienie niejawnych powiązań G. z SB i współpracę z sowieckimi służbami specjalnymi. Pikanterii rozmowie dodaje fakt, że obydwaj jej uczestnicy byli tajnymi współpracownikami SB, przy czym żaden nie wiedział o współpracy drugiego. Nigdzie nie była rejestrowana również aktywna agentura SB wśród przedstawicieli strony solidarnościowej w czasie obrad okrągłego stołu. O tym, że istniała wiadomo z jej meldunków, pisanych jednak w taki sposób, by
uniemożliwić identyfikację źródła informacji. Meldunki te, sygnowane pseudonimami, przygotowywane były dla szefów MSW, PZPR i państwa. Jest absolutnie pewne, że Kiszczak doskonale orientował się w zamierzeniach, taktyce i planach opozycji w trakcie rozmów.
I jeszcze jeden interesujący fragment, wyjaśniający sprawę tego, czy X może być agentem, jeśli w raportach, o które się go posądza były donosy na X'a. Oraz inne fascynjące szczegóły ubeckiej kuchni:
Wyższą szkołą kamuflażu było pisanie meldunków na samego siebie. TW występował w nich jako przedmiot inwigilacji, tymczasem informacje dotyczyły osób z którymi agent się kontaktował. Przekazywano w taki sposób informacje nie dekonspirując źródła. W przypadku agentury najwyższej wartości stosowano wyjątkowe zasady bezpieczeństwa. Ślady po tego typu praktykach odnajdywane są tylko w nielicznych przypadkach. Trudno jest tę agenturę identyfikować tylko w oparciu o archiwa, ponieważ nie była ona rejestrowana w standardowy sposób. Nie prowadzono teczek personalnych i teczek pracy, nie rejestrowano jej w kartotekach. Jeśli początkowo przeciętny agent, zwerbowany np. w związku z wyjazdem na placówkę do, powiedzmy, Paryża, z czasem okazywał się doskonałym współpracownikem i stawał się jednym z opozycyjnych przywódców, usuwano z archiwum wszystkie dokumenty świadczące o jego wcześniejszej współpracy. Prowadzeniem takiego agenta zajmował się najczęściej osobiście szef jednego z departamentów. Współpraca przybierała wówczas inny od dotychczasowego kształt i charakter. Nigdy nie sporządzano żadnych meldunków, nie określano też na piśmie zadań jakie współpracownik ma wykonać. Dla wzmocnienia zabezpieczeń przed dekonspiracją często nakazywano jakiemuś niczego nieświadomemu oficerowi podjąć rozpracowywanie tej osoby pod kątem jej antysocjalistycznej działalności. Jednocześnie więc korzystano z agenturalnej działalności danego TW i kamuflowano fakt współpracy prowadzeniem sprawy skierowanej przeciwko niemu jako np. doradcy przewodniczącego NSZZ "Solidarność". Czasem stwarzano wrażenie represjonowania danej osoby dla większego uwiarygodnienia jej w oczach opozycji. Rewizje, zatrzymania, konfiskaty materiałów miały umocnić pozycję TW w środowisku. W archiwach resortu odnaleziono kilka spraw, których sposób prowadzenia, wyniki i jakość występujących w nich informacji a także inne źródła pośrednie wskazują na to, iż były one tylko atrapami dla przykrycia czyjejś współpracy.

czwartek, sierpnia 24, 2006

V Władza III RP

Oswald Spengler powiedział kiedyś, że "To, czego potrzebujemy to nie wolność prasy, tylko wolność OD prasy". Jak można w ogóle wytłumaczyć tak wsteczne, tak niezgodne z ideałem społeczeństwa obywatelskiego twierdzenia? Zacytujmy może jeszcze samego Spenglera:
Prasa dzisiaj jest jak armia o starannie zorganizowanym uzbrojeniu, dziennikarze to jej oficerowie, zaś czytelnicy to żołnierze. Jednak, jak w każdej armii, żołnierz ślepo słucha, a cele wojny i plany operacyjne zmieniają się bez jego wiedzy. Czytelnik ani nie zna, ani nie ma znać, celów, dla których jest używany, ani roli, jaką ma odegrać. Nie ma bardziej jaskrawej karykatury wolności myśli. Kiedyś nikomu nie pozwalano swobodnie myśleć, teraz jest to dozwolone, ale nikt nie jest już do tego zdolny. Teraz ludzie chcą myśleć jedynie to, co powinni chcieć myśleć, i to uważają za wolność.
Na gruncie czysto teoretycznym można by się z tym spierać - dlaczego czytelnicy to szeregowcy, a dziennikarze oficerowie, nie zaś powiedzmy czytelnicy [coś mi się, jak widzę po latach, tutaj pomerdało, pewnie miało być "podoficerowie" czy coś takiego], a dziennikarze jacyś nieco wyżsi oficerowie? (Tyle, że w tedy czytelnicy byliby tymi zwalczanymi przez gazetową armię wrogami, co wcale nie stawia ich w lepszej pozycji.)

Jednak znamy przecież rolę "Gazety Wyborczej" i jej wpływ na "inteligentów" III RP, więcj moim zdaniem należy raczej zadumać się nad proroczymi zdolnościami Spenglera.

Za jego czasów nie było jeszcze telewizji czy interntowych portali, które można uznać za pewną formę prasy, czyli "IV Władzy". Nie było też nagłaśnianych przez IV Władzę politycznych sondaży, które niniejszym pozwolę sobie nazwać "V Władzą".

Jakie znaczenie mają te sondaże przede wszystkim dla wyników wszelkich wyborów, może sobie łatwo wyobrazić każdy, kto choć trochę zna się na polityce. Partia, która w sondażach otrzymuje konsekwentnie poniżej wymaganego minimum, to idealny sposób, by zmarnować swój głos, więc mało kto znając takie wyniki, będzie na nią głosował. Z drugiej strony, ludzie kochają mieć rację i wygrywać, choćby per procura - w osobach przez siebie wybranych. A zatem jeśli jakaś partia, albo jakiś mający kandydować w wyborach polityk, ma ogromną przewagę, dostaje jeszcze za to pewną premię.

Sondaże to ogromna polityczna potęga i bardzo trudno mi sobie wyobrazić, by nie używano jej świadomie i cynicznie do manipulowania nastrojami społecznymi i pośrednio wynikami różnych wyborów. (Zresztą nie tylko o wybory chodzi, bo wrogość wobec władzy czy polityka także ma wpływ na życie polityczne, a i na to mają wpływ sondaże.) Oczywiście znaczenie mają tylko te sondaże, które są potem szeroko nagłaśniane - te zlecane przez różne instytucje czy firmy po to, by się czegoś dowiedzieć, tego znaczenia nie mają. A więc można by rzec, że "V Władza" jest nią jedynie w ścisłym współdziałaniu z "IV Władzą".

Nie ma przecież żadnych przepisów, ba! - nie ma nawet sposobów, by sprawdzić rzetelność sondaży. Wyniki mogą zostać całkowicie zanegowane i ośmieszone, a mimo to nikt nie ma formalnego prawa zarzucić firmie, która przeprowadziła dany sondaż, ani też medium, które jego wyniki ogłosiło, nadużycia. Nie mówiąc już o jakichkolwiek konsekwencjach karnych.

Wracając na chwilę do Spenglera, to również zgadza się z jego przewidywaniami, bowiem mimo "schyłku zachodniej cywilizacji", który ogłaszał (i którego charakteru, jak się wydaje, większość ludzi całkiem nie zrozumiała), Spengler przewidywał, że w niektórych dziedzinach zachodnia cywilizacja ma jeszcze przed sobą całkiem długi rozwój. Do takich dziedzin miało należeć prawodawstwo, spotykające się z całkiem nowymi zjawiskami i wyzwaniami. No i rzeczywiście - czyż nie mamy spamu, sieci P2P, no i politycznych sondaży?

Jak można manipulować wynikami sondaży, i to na wszystkich poziomiach - od sformuowania pytań, przez pominięcie niektórych potencjalnych respondentów, po obróbkę statystyczną, może sobie wyobrazić każdy, kogo kiedyś rozgorączkowana ankieterka spytała o upodobanie np. do Wódki Bols. To akurat tylko ta druga z wymienionych tutaj faz, ale wątpię, by te inne miały wyglądac dużo lepiej.

A zresztą, po co tylko wątpić? Oto absolutnie cudowny przykład tego, jak się w III RP fałszuje polityczne sondaże:

http://kataryna.blox.pl/2006/07/Przepis-na-lze-sondaz.html

--------------------------------

Ten tekścik napisałem ze dwa tygodnie temu, ale warto dodać drobne uzupełnienie. Otóż, wczoraj pojawiły się nowe oficjalne, a jakże, dane na temat poparcia dla poszczególnych partii: PO 30%, PiS 23%, Samoobrona 9%... Reszta zdecydowanie pod kreską - także folksfront zblokowanych komuchów i różowych liberałow (oraz czasopism).

Bardzo interesujące wyniki, ale moim zdaniem więcej mówią o celach i metodach naszych dzielnych razwiedczików, niż o nastrojach i opiniach Polaków. Nazwijcie mnie zwolennikiem teorii spiskowych, jeśli chcecie.

TW Bolka podchody i odchody

Jak wszyscy z pewnością wiedzą, TW Bolek niedawno ogłosił, że "jeśli Guenter Grass się nie zrzeknie, to ja się zrzeknę", potem zaś się z tego bez wyraźnego powodu wycofał. Teraz miał nie brać udziału w gdańskich obchodach podpisania Porozumień Sierpniowych, ale jednak weźmie.

TW Bolek wyraźnie goni w piętkę, starając się zaistnieć w mediach. Jego powrót do polityki okazuje się, co zresztą już tutaj z góry przewidziałem, żałosnym nieporozumieniem. Autorytet TW Bolka w polskim społeczeństwie jest praktycznie żaden, mimo wysiłków różnych TVN24.

Czy wynika z tego, że TW Bolek nie może już nam w żaden sposób zaszkodzić? Takim optymistą bym nie był. TW Bolek wciąż ma jakieś tam nazwisko i znaczenie dla zachodniej publiczności, więc w przypadku jakiejś naprawdę brutalnej akcji przeciw Polsce nadawałby się świetnie na "przywódcę" figuranta. Poproszenie o "bratnią pomoc" w jego wykonaniu też by znacznie ułatwiło ewentualnemu agresorowi zadanie. W końcu strona propagandowa jest w dzisiejszych czasach naprawdę ważna. TW Bolek to przecież propagandowo znacznie cięższa artyleria, niż ośmiu byłych ministrów Spraw Zagranicznych, choć niby dlaczego ci nie mieliby mu akompaniować, niczym chórek wspierający wyranżerowaną szansonistkę?

Możnaby się tylko zastanowić, czy jak Elvis Presley, James Dean, Buddy Holly, Marilyn Monroe, Che Guevara, i wielu, wielu innych, TW Bolek nie byłby najcenniejszy dla swych mocodawców w postaci nieboszczyka, relikwii i świeckiego kultu. W końcu w tej chwili spala się tylko bezużytecznie - albo nic nie robi i wszyscy o nim zapominają, albo robi jakieś próbne podchody i wychodzą z tego... konieczność odchodzenia od niezłomnych postanowień i buńczucznych zapowiedzi. Krótko mówiąc TVN24 częstuje nas potem odchodami TW Bolka, co dla nikogo w sumie nie może być przyjemne. A poza tym, gdyby TW Bolek stał się świecką religią może by przestano się zajmować jego przeszłością - w końcu w Polsce argument o "niemówieniu źle o nieżyjących" zawsze znajduje jakiś oddźwięk, choćby go użyto całkiem ni w pięć ni w dziewięć.

Gdyby więc TW Bolka spotkał by go wkrótce jakiś nieszczęśliwy wypadek, to, przykro mi, ale będę miał podejrzenia, których byle co nie rozwieje. Radziłbym więc różnym Światłym Europejczykom i innym takim, by wpłynęli na TW Bolka - odchudzili go, kazali mu prowadzić zdrowy tryb życia, sałata, tłuszcze wyłącznie nienasycone, może kupili mu taki stacjonarny rowerek albo zapisali na basen... Należałoby także zadbać o jego psychikę... A więc może jednak jakaś mała partyjka? Ale czy MAŁA partyjka może zadowolić WIELKIEGO TW Bolka? Wątpię. A więc co?

W każdym razie, jeśli TW Bolek przeniesie się wkrótce na łono Abrahama, to sorry, ale ja to przewidziałem i się sprawdziło. Zgoda?

sobota, sierpnia 19, 2006

Pacyfizm - podłość albo tylko chlapanie jęzorem

Czasem trzeba oderwać się od codziennego młyna, od tych wszystkich TW Beat i uwielbiających włajaże Moralnych Autorytetów, i zaatakować sprawy ogólne i zasadnicze. No więc wklejam tu to, co mi się przed chwilą napisało na forum prawica.net na temat pacyfizmu. Szkoda, by się zmarnowało w drobnych utarczkach z lewakami, którzy z jakichś względów zaatakowali ostatnio to forum, bowiem ta sprawa jest poważna i zasługuje na wnikliwszą uwagę.


Pacyfizm to albo doktryna najbardziej podła ze wszystkich, albo też zwykłe chlapanie jęzorem.

Jeśli pacyfista ma być NAPRAWDĘ KONSEKWENTNY, to musi powiedzieć: "KAŻDA PRZEMOC JEST ZŁEM I ZAWSZE, NIEZALEŻNIE OD OKOLOCZNOŚCI, TRZEBA JEJ UNIKAĆ". Zgoda?

No to teraz przychodzi do mnie ktoś i mówi "wydłubię twojemu dziecku oba oczki". A ja na to co? Mając możliwość zdzielić tamtego przez łeb tłuczkiem do ziemniaków? Nie zrobię tego, prawda, bo przecież przemoc jest największym złem.

Powie ktoś, że to nie o to chodzi, tylko o wojnę. Ale wojnę przecież wywołuje nie ten, kto mówi: "rozbrój się, oddaj mi 7/8 swoich ziem, zmień religię i zacznij MNIE czcić jako boga, oddaj mi swoje kobiety i swoje dzieci na niewolników...". Jeśli się na to zgodzę, to przecież wojny nie będzie tak? Więc dopiero nie zgadzając się i walcząc, popełniam najwyższy z możliwych (choć świecki) grzech - czyli "wywołuję wojnę".

Powie ktoś, zapewne pacyfista, albo inny lewak: "przecież to czyste spekulacje, nam nie chodzi o takie skrajne przypadki, my po prostu jesteśmy przeciw wojnie i przemocy!". Ale w takim razie czym właściwie miałby być pacyfizm? Niechęcią do przemocy? A co to właściwie w kategoriach filozoficznych czy politycznych oznacza "niechęć"? Niechęć może być większa lub mniejsza,niechęć do stosowania przemocy może wynikać z poczucia własnej obiektywnej słabości, z tchórzostwa, z łagodności, z wiary we własne siły, z braku okazji, z gnuśności... I tak dalej.

Gdzie tu w takim razie jakakolwiek doktryna czy ideologia? A tym bardziej "najlepsza jaka kiedykolwiek mogła powstać"? Pacyfizm albo jest wstrętny i podły, albo po prostu to słowo niemal nic nie znaczy.

wtorek, sierpnia 15, 2006

Cud nad Wisłą... i Dunajem?

Sporo dni nic nie pisałem, całkiem nie miałem weny, a narzuciłem sobie jakiś taki ambitny model bloga, niemal same artykuły. Pewnie trochę z tym przesadziłem, trzeba by się bardziej skoncentrować na komentowaniu "na gorąco" najaktualniejszych wydarzeń, Stanisław Michalkiewicz to ja jeszcze nie jestem, a zresztą blogger nie pozwala odpowiednio tych artykułow zaprezentować, tak jak to jest na blogu p. Michalkiewicza - z fragmentem jako aperitif itd.

W dodatku miałem w ostatnich dniach robotę, coś większego chciałem wreszcie skończyć, w końcu z czegoś trzeba żyć. No i wczoraj wieczorem skończyłem. Dzisiaj pooglądałem sobie nieco telewizji, zacząwszy tę intelektualną przygodę o piątej rano, bo nie mogłem spać.

Najbardziej mi się podobała tasiemka z ostatnimi wiadomościami na TVN24, głosząca, że "prawicowy populista Joerg Heider zamierza zorganizować w Austrii referendum w sprawie wystąpienia z UE". A więc ten Dzień Wniebowstąpienia Matki Boskiej to nie tylko rocznica Cudu Nad Wisłą, ale także w pewnym sensie... Może za sto lat historycy (choć trochę wątpię, by jeszcze wtedy takowi istnieli) dojrzą w tym początek rozkładu Eurokołchozu? I ktoś to może nazwie Cudem nad Dunajem, nie mając pojęcia, że ja to określenie wymyśliłem już sto lat wcześniej.

Heiderowi się oczywiście absolutnie nie dziwię, i to niejako podwójnie - w końcu Unia potraktowała go paskudnie, facet musiał przez te lata pragnąć zemsty. Dobrze o nim świadczy, jako o polityku, że zdołał to wystarczająco dobrze ukryć, że nie spotkał go żaden nieszczęśliwy wypadek, że nie zmiotła go z powierzchni ziemi żadna kolorowa czy kwiatowa rewolucja...

Ciekawe co będzie dalej w tej fascynującej sprawie. Unii stanowczo przydało by się takie referendum, z wynikiem wyraźnie mniej-niż-entuzjastycznym. Teraz jej ruch, ciekawe co zrobią. W każdym razie ta wiadomość chyba potem znikła z tasiemki TVN24, ktoś widać nie chciał zakłócać obchodów rocznicy Cudu nad Wisłą. ;-)

Co jeszcze? No to może jeszcze trochę o telewizji... Obejrzałem sobie na kanale Polonia filmową wersję "Na plebanii w Wyszkowie", czego nigdy nie przeczytałem, choć miałem to w podziemnym wydaniu w czasach stanu wojennego. Po prostu nie znoszę Żeromskiego, przede wszystkim za jego kulfoniasty, żeby nie powiedzieć (jak to nazywam na własny użytek) "wrzodziasty", styl.

W filmie tym było nieco sensownych poglądów, i to właśnie poglądów wyrażanych przez samego Żeromskiego - tych "socjalistycznych": że ci, którzy oddawali krew za ojczyznę, walcząc przeciw najeźdźcy obiecującemu im o wiele lepsze i godniejsze życie, zasługują na to, by być w pełni obywatelami, łącznie z otrzymaniem własności. Tutaj nawet mój prywatny, idiosynkratyczny, romantyczny konserwatyzm, polegający m.in. na niegodzeniu się z utratą statusu elity, jeśli się go już ma, musi ustąpić przed rozsądkiem i poczuciem sprawiedliwości, idącymi ręka w rękę.

W tym Żeromski ma rację i to samo dotyczy także III RP. Wbrew wszelkim hurra-liberałom, czy konserwatystom od "Prawa" przez duże "P", "wszelka pomoc socjalna to kradzież" i takich tam głupot. Które, pomijając już wszystko inne, sprawiły, że partia naprawdę inteligentnych ludzi o zabawnej nazwie Unia Polityki REALNEJ, nie liczy się nawet w najbardziej mikroskopowych sondażach, nie mówiąc już o wyborach.

Kilka rzeczy bardzo mnie jednak zdziwiło w omawianym filmie. Na przykład to, że sowieci opuszczając Wyszków torturowali i zamordowali kilku ludzi, jednak jakimś cudem przy życiu zostawili naczelnika policji. Albo to, że "Rząd Tymczasowy" Dzierżyńskiego i Marchlewskiego rozmawiał uprzejmie i dość interesująco z gospodarzem plebanii, i jakimś młodszym księdzem, pozwalając im być obecnymi także przy najważniejszch naradach. Z pewnością tak naprawdę nie było, a Żeromski postanowił skorzystać z licentia poetica i metody stosowanej przez Thukidydesa - fikcyjnych mów wkładanych w usta wodzów wyrażających jednak analizy sytuacji i motywacje mówiących, takie jakie mogły naprawdę być. Tyle, że oczywiście Żeromski to nie Thukidydes.

Powie ktoś, i z pewnością słusznie: "po co dyskutować głupi filmik, skoro można, i należy, przeczytać samą rzecz, a potem można coś powiedzieć". Fakt, ale ja, tak samo jak Claudel, jestem niezwykle dumny ze swoich antypatii, które obejmują również Żeromskiego. A poza tym nie znoszę martyrologii. No i istnieje tyle ważniejszych i lepszych książek, których i tak nigdy nie zdążę przeczytać...

Teraz przed dłuższą chwilą pooglądałem sobie, jednym okiem, od środka i bynajmniej nie do końca, głupawy amerykański film "Jak wyjść za miliarderkę". No i przyszła mi do głowy taka myśl... Warto by było ustalić, kiedy to w historii zachodniej literatury pojawił się, a kiedy stał się naprawdę popularny, motyw "chciał forsy i był gotów zrobić dla niej niemal wszystko, chciał się ożenić z antypatyczną milionerką odrzucając prawdziwą miłość ubogiej dziewczyny, w końcu miłość zwyciężyła, ale to wcale nie był jeszcze koniec, bo dziewczyna okazała się miliarderką, a rzekoma milionerka tonącą w długach nędzarką".

Pierwszy, kto wymyślił taki motyw był - na niewielką skalę, ale mimo wszystko - geniuszem. Jednak cywylizacja, w której ten motyw jest eksploatowany i serwowany ludziom tak instensywnie, jak w naszej, i zawsze znajduje zachwyconych odbiorców, to z pewnością nie jest ta sama cywilizacja, która stworzyła gotyckie katedry, maszynę parową... czy dokonała Cudu nad Wisłą. Ostatnio zrobiłem się wyczulony na tego rodzaju przejawy schyłkowości naszego świata, a nawet szukam ich aktywnie. Przez co nawet najidiotyczniejszy program telewizyjny nabiera wdzięku i sensu. I o to przecież chodzi! Naprawdę i do szpiku kości uważam, że analizy Spenglera mają bez porównania większą głębię, a nawet praktyczny sens, niż tysiące liberalnych manifestów i genialnych pomysłów na naprawienie świata.

W każdym razie przyszło mi przed chwilą do głowy, że w sumie nie bardzo mam co pisać (w końcu 11 dni nie pisałem, bo po prostu nie miałem żadnego pomysłu) właśnie dlatego, że PiS robi co robić powinien i to nienajgorzej (coraz bardziej podoba mi się ich traktowanie Niemiec, a także to, co chcą zrobić w dziedzinie obronności, choć głośno mowić o tym oczywiście nie sposób), p. Michalkiewicz robi swoją krecią robotę i można tylko go lansować wśród jeszcze-nie-wiedzących-choć-potencjalnie-naszych... Samemu pisać nie bardzo jest co, ani po co, skoro taki publicysta już to robi, i to na wszystkie naprawdę istotne aktualne tematy.

Byłobyż naprawdę aż tak dobrze? Nie, oczywiście że tak nie jest - po prostu ukazała się realna nadzieja, której nie było od... dziesięcioleci co najmniej. Nadzieja to wielka rzecz, więc jest bez porównania więcej, niż było. Pozostaje jednak walka. No i bardzo dobrze, jak mówił Karol Marks (jak ja kocham go tak sobie od niechcenia przywoływać, na złość tym wszystkim nawiedzonym "liberałom"!), no więc jak mówił Marks: "walka to nie jest największe szczęście, to jest JEDYNE szczęście!"

Tak więc mamy przed sobą walkę - skoro p. Michalkiewicz twierdzi, że te tygodnie mają w naszej historii ogromne znaczenie i przesądzą o następnych dziesięcioleciach, albo i stuleciu, co zresztą zgadza się z moimi prywatnymi odczuciami - to bardzo możliwe że ma rację. A więc przed nami nasza mała Bitwa Warszawska.

No i trzymajmy kciuki za Heidera i jego "prawicowy populizm"!

P.S. Zaraz zaraz, coś mi przyszło do głowy... Tylu ludzi odmawia mi prawa do miana "prawicowca", nie mówiąc już o "konserwatyście"... Bo to i do "socjalizmu" nie mam dość silnego, dość zoologicznego i dość pryncypialnego wstrętu... I "prawo" piszę raczej z małej litery, jeśli w ogóle muszę... I "grab nagrablione" wydaje mi się całkiem sensownym mottem... Może ja się powinienem w takim razie zacząć określać jako "prawicowy populista"? No i zobaczymy, kto w końcu rozwali to europejsiaste pokractwo - Wy kryształowi prawicowcy od JKM'a, czy my - "populiści". :-)

piątek, sierpnia 04, 2006

Jeszcze o lustracji Zyty Gilowskiej

Dostrzegam dwie bardzo wątpliwe sprawy, podważające moją wiarę w niewinność pani profesor:

1. Nikt w miarę inteligentny o patriotycznych przekonaniach nie rozmawiałby w stanie wojennym z "milicjantem" (a możliwe, że czymś dużo gorszym, co mógł był podejrzewać, a przynajmniej taką możliwość dopuścić) o jakichkolwiek sprawach, które mogłyby zainteresowac SB czy prlowski kontrwywiad.

Można było takich rozmów uniknąć na dwa co najmniej sposoby, z których żaden nie mógł być dla p. Gilowskiej zbyt trudny, by na niego wpaść bez cienia trudności.

a) po prostu unikamy wypowiedzi na takie tematy

b) mówimy pp. Wieczorkom: "wiecie, chyba się wszyscy zgodzimy, że skoro (jak mu tam było) pracuje w milicji, to lepiej unikajmy śliskich tematów, w końcu po co wprowadzać coś takiego w nasze całkiem prywatne stosunki".

2. Zarejestrowanie kogoś bez jego zgody i wiedzy jako TW (najwyższą kategorię źródła) musiało wiązać się z b. poważnym ryzykiem:

a) wykrycie w dłuższej perspektywie musiało być przynajmniej dość prawdopodobne, jeśli nie prawie pewne

b) kariera winowajcy w SB ległaby w gruzach, a zapewne nie tylko ona - zostałby usunięty z partii, a to wiązało się z poważnymi problemami w dalszym życiu

c) groziły by najprawdopodobnie sankcje karne, i to chyba niezbyt łagodne (czy ktoś, nawiasem mówiąc, pytał tych ubeków o te wszystkie sankcje? a jeśli nie, to dlaczego?)

d) możliwe, że sprawa stałaby się "polityczną", w końcu był to kontrwywiad i stan wojenny, a jeśli tak, to sankcje byłyby jeszcze o wiele bardziej dotkliwe i trudne z góry do przewidzenia (jednak dla ubeka łatwiej, niż dla większości normalnych ludzi)

A więc mamy spore ryzyko, wynikające zarówno z małej szansy na niewykrycie tego ewidentnego nadużycia w ciągu długich lat (a w końcu Wieczorek miał prawo się spodziewać, że SB będzie jeszcze istniało wieki, prawda?), jak i poważnych sankcji w wypadku wykrycia.

Z czego wynika, że ilość tego typu fałszywych rejestracji, jeśli w ogóle występowały, musi być bardzo niewielka. Zgoda? No a jeśli zgoda, no to jaka jest szansa, że właśnie w taki fałszywy sposób zostanie zarejestrowany jedna z najważniejszych osób w kraju? Całkiem śladowe, albo już całkiem nic nie pamiętam z rachunku prawdopodobieństwa, którego mnie w szkole uczono.

W dodatku, choć z tym akurat nie każdy się zgodzi, ta osoba jest jednym z założycieli i później prominentów partii, w której tworzeniu służby specjalne - takie jak one kilka lat temu były, i co dotychczas nie za bardzo się zmieniło - odegrały wyjątkowo sporą, nawet jak na III RP, rolę.

Sprawa wydaje mi sie bardziej zawikłana, niż to by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.

czwartek, sierpnia 03, 2006

Gilowska, ubecy i Robinson Crusoe

Do wczoraj raczej uważałem prof. Zytę Gilowską za ofiarę pomówień i ubeckich machinacji, ale to się właśnie zmieniło. Oczywiście dzięki obejrzeniu procesu lustracyjnego byłej pani wicepremier. W którym zapewne zostanie ona "oczyszczona", ale - o ile nie pojawią się znacznie konkretniejsze przemawiające na jej korzyść informacje - dla mnie czysta już nie będzie.

To znaczy - nie rzucił bym w nią kamieniem (choć w sprawach agenturalnych akurat JESTEM bez grzechu) - bo nie mam oczywiście żadnej pewności, ale nie mam jej ani w jedną, ani w drugą stronę. Zaś intuicja, poparta niezłą jak dotychczas znajomością ludzi, sugeruje mi, że biała jak lelija to ona nie jest. Więc dla mnie będzie (o ile coś się definitywnie nie wyjaśni) pozostawała w moralnym limbo, niczym zmarłe przed chrztem dziecię - nie zasługując ani na potępienie, ani na odpowiedzialne państwowe stanowisko.

Moja opinia, albo ściślej - moje wrażenie, że nie wszystko jest tak dobrze, jak by to pani wicepremier chciała nam przedstawić, opiera się na złożonych w sądzie i przed kamerami zeznaniach ubeków. Czyli poniekąd na najbardziej wątpliwej z możliwych przesłanek. Ubekom wierzyć nie ma powodu, każdy to powie, od najbardziej zwierzęcego antykomunisty, po najbardziej różowego obrońcę okrągłego stołu. Zgoda, tylko tu nie chodzi o "wierzenie".

Jedna z mniej znanych maksym La Rochefoucault (chyba to jego, choć głowy do końca nie dam) brzmi mniej więcej tak: "Kiedy ktoś coś do ciebie mówi, zastanów się, jaki ma interes, by ci mówić akurat to co mówi. Uwierz mu tylko wtedy, jeśli ma interes mówić ci prawdę". No i o to akurat tu chodzi - nie o żadną prawdomówność, tylko o interes!

Jak zatem było mówione w dotychczasowych przesłuchaniach? Przesłuchiwani ubecy, co podkreśla większość komentatorów, niezależnie nawet od około-okrągłostołowej i około-lustracyjnej orientacji, przeczyli jeden drugiemu, a także sobie samym. Jednocześnie explicite ogłaszając możliwość, iż prof. Gilowska była TW za absurdalną. Na podstawie argumentów, z których jeden był absurdalniejszy od drugiego.

W końcu stwierdzenie przełożonego, że podwładny - kapitan kontrwywiadu - był z pewnością za głupi, bym móc zwerbować panią (wówczas) doktor ekonomii, którą akurat znał prywatnie, jest horrendalnie idiotyczne. Jeśli był aż tak głupi, to nie należało go trzymać w kontrwywiadzie, tylko zameldować gdzie trzeba. I z pewnością każdy przełożony by to zrobił, w czystej trosce o wyniki swojej komórki. Zresztą przypadki, gdy ktoś zostawał płatnym agentem policji politycznej z powodu zauroczenia intelektem ubeka, muszą należeć do wielkiej rzadkości.

Natomiast wszyscy znający się ponoć na rzeczy - a ktoś coś chyba na temat ubectwa wie? - twierdzą, że ubecy nigdy nie wydadzą swoich agentów. Co by nieźle wyjaśniało ich sprzeczne zachowania, na przykład przeczenie, by w praktyce możliwe było zarejestrowanie fikcyjnego TW, przy jednoczesny autorytatywnym ogłaszaniu, że "prof. Gilowska na pewno TW nie była".

W tym szaleństwie jest metoda. I dwa cele, tak mi się przynajmniej wydaje. Pierwszym byłaby ochrona agenta... zaś gdyby pani Gilowska agentem nigdy nie była, to właściwie dlaczego by ją chroniono? Na zasadzie, że ubek to "Oficer i Gentleman", zawsze szarmancki o gotowy do poświęceń wobec kobiet? Jakoś mi się nie bardzo chce w to wierzyć.

Drugim celem, bardzo wyraźnie widocznym, było takie namieszanie, by wszelka sensowna rozmowa na temat działania prlowskiej ubecji stała się do końca niemożliwa. Jako dodatek do przekazu, że "możliwe było być świadomym-nieświadomym agentem SB", to całkiem niezły efekt, jak na organizację nie istniejącą od 16 lat!

No a sama prof. Gilowska? Dzisiaj wyglądała po prostu na zmęczoną, nie chcę i nie mam powodu domyślać się niczego innego w jej zgaszonym zachowaniu. Wczoraj było inne, wczoraj wyglądała na kogoś, kto, choć dotknęły go absurdalne i dotkliwe problemy, wie, że ma za sobą opinię. A opinia w tych sprawach to ważna rzecz.

Podejrzenie albo oskarżenie o współpracę z prlowskimi służbami to coś jak kiedyś, w mniej humanitarnych czasach zakucie w dyby. Jeśli człek był popularny i miał przyjaciół, to nic strasznego mu nie groziło - postał kilka godzin w niewygodnej pozycji, a przyjaciele w tym czasie częstowali gapiów trunkami i smakołykami, nastawiając ich jak najpozytywniej do nieszczęsnej ofiary. Tak było kiedyś np. z Danielem Defoe, autorem "Robinsona Crusoe". Jeśli jednak ktoś był niepopularny i nie miał wiernych przyjaciół... Wtedy groziło mu ukamienowanie, a co najmniej obrzucenie nieczystościami, i wiele innych dotkliwych przykrości.

W sumie, choć naprawdę nie chciałbym nikogo oskarżać, a nie mam przecież żadnych mocnych dowodów, jakoś w tym meczu dość sympatycznej i elokwentnej pani profesor, wspartej wiarą w człowieka (w moim przypadku akurat dość niewielką), przeciw logice tego, co na własne uszy słyszałem, a co mi się jakoś dziwnie logicznie zazębia... Dajcie mi jakieś argumenty, dokumenty, wyjaśnijcie jak by to miało być - nie uwierzę w tę absurdalną historię o "chronieniu" niezbyt bliskiego znajomego przez cynicznego ubeka, z narażeniem się na niewątpliwie bardzo poważne sankcje, które prędzej czy później niemal musiałyby nastąpić. By chronić kogoś, kto akurat jechał na cztery lata na kontrakt do ZSRR.

Prof. Staniszkis, która niestety coraz bardziej goni w piętkę, nawet pewnie nie z powodu wieku, ale z powodu sfrustrowanej miłości do Platformy, snuła hipotezy, że ubek Wieczorek zarejestrował sobie panią Gilowską prywatnie, w tajemnicy przed wszystkimi, aby mieć atuty w rozmowie z Amerykanami. Tyle że to nie było w tajemnicy, tylko ponoć oficjalnie, było to w roku '86, kiedy to o prywatnych agentach i Amerykanach chyba się w Lublinie nie śniło, a ubek Wieczorek miał podobno, o czym dowiedzieliśmy się od jego przełożonego, być przygłupem.

Bardzo zawikłana sprawa, której zapewne nigdy nie rozwikłamy. Przyznam jednak, że na mnie osobiście już osobisty wdzięk byłej pani wicepremier od wczoraj już tak wielkiego wrażenia nie robi. A po głowie chodzi mi myśl na temat tego, że może naprawdę to "razwiedka" stworzyła Platformę Obywatelską, tak po prostu. Coś dużo w niej tych agentów, szczególnie, że mamy przecież jeszcze panią Jarucką... Która, niczym Judyta Holofernesa, utrupiła polityczne nadzieje Cimoszenki i całego Obozu Postępu. O której to sprawie, choć fascynująca, nikt nam jakoś nic bliższego nie chce powiedzieć. Choć to przecież sezon ogórkowy i nawet żadnych Parad Równości nikt nie organizuje, więc uświerknąć można by z nudów... Gdyby nie proces lustracyjny prof. Gilowskiej oczywiście.