sobota, kwietnia 07, 2007

Lektury

Z jakichś technicznych powodów ie jestem w stanie umieścić odpowiedzi na komentarz czytelnika do dawnego postu o "Ścianie wychodka", w którym - niczym jakiś David Beckham, który co raz się wycofuje, a potem znowu wraca - zdradziłem swe zniechęcenie do tego bloga i całej mej "politycznej" działalności. Więc skorzystam z okazji, lekko przeformatuję, trochę skrócę, wytnę parę komplementów, po czym wrzucę całą praktycznie rozmowę na temat lektur na sam blog. Nie będzie w tym wiele porządku i klasycznej struktury, ale przynajmniej całkiem, moim zdaniem, interesujące sprawy będą miały szanse dotrzeć do paru par oczu więcej, i się nie zmarnują. Sprawa dotyczy lektur ważnych i, oczywiście, w jakimś przynajmniej sensie - prawicowych.

Właśnie dzisiaj doszło do mnie polskie wydanie "Zmierzchu zachodu" Oswalda Spenglera, które sobie zamówiłem za 54 zł z dostawą na merlin.pl. Jest to niestety tylko skrót, zawierający góra 20% oryginału, który kiedyś czytałem w autoryzowanej angielskiej wersji i posiadam po niemiecku, tyle, że tego języka nie znam i jakoś mam opory, które w końcu będę musiał jednak przełamać, właśnie z powodu Spenglera, plus Diltheya... i może nawet Hegla (!).

Przeczytałem dotychczas kilkadziesiąt stron, ale stwierdzam, że nie jest to ani trochę mniej genialne, niż wydało to mi się ponad 15 lat temu, kiedy czytałem po raz pierwszy. Naprawdę nie znam znakomitszego dzieła intelektu.

Robert Ardrey, o którym zresztą jest tam nieco w ostatnich moich wpisach (choć w istocie o nim był pierwszy tekst przeznaczony na ten blog, który potem z głupich powodów usunąłem). Fundamentalistyczny chrześcijanin może mieć z tym autorem, jak i z całą ewolucją człowieka, spore intelektualne problemy, ale nie jest to chyba nie do pokonania, a warto. Natomiast obecnie obowiązująca koncepcja ludzkiej natury, z tymi wszystkimi przyjmowanymi bez cienia dowodu liberalnymi założeniami, to wszytko NAPRAWDĘ dostaje od Ardreya potężnego kopa! W końcu to właśnie od przeczytania "Territorial Imperative" byłem już całkowicie pewien, iż jestem radykalnie i bez kompromisów prawicowcem.

Autorem, którego mi brakuje w polskiej prawicowej debacie - bo także oczywiście nie jest tłumaczony - to powieściopisarz Allen Drury. Pisał on "polityczną fikcję", czasem osadzoną w dawnych czasach, jak w Egipcie Ekhnatona ("Come Sydon, come Tyre" to się chyba nazywało, nie jestem pewien Sydonu, pewnie to jednak była Niniveh), czasem w nowoczesnej Ameryce (np. przerażająca historia opanowania USA przez komunistów, która do niedawna wydawała mi się już nieaktualna, ale znowu nieco nabrała przeraźliwego prawdopodobieństwa).

Z historyków poleciłbym też Amerykanina o nazwisku Stanley Loomis, speca od Rewolucji Francuskiej o pięknym talencie narracyjnym, zdolności głębokiej analizy, i b. zdrowych poglądach. Jest także rewelacyjny francuski historyk rewolucji - spec od "małej historii" - G. Lenotre. Nawet swojego czasu przetłumaczyłem dwa jego kawałki na moim blogu. Większość jego książek jest dostępna tylko po francusku, ale jest nieco i po angielsku. (Po polsku są te streszczenia, które sam kiedyś publikowałem w "Nowym Państwie", kiedy było jeszcze tygodnikiem. No i jest fajny wybór po polsku, z roku 1967, zrobiony przez Pawła Hertza.)

W Polsce... Konecznego poznałem dotąd tylko z tekstu Macieja Giertycha, ale to wcale nie jest głupie! Muszę bliżej się z dorobkiem tego myśliciela zapoznać. Aż tak rewelacyjnie głębokie, jak Spengler, to chyba jednak nie jest, ale w końcu nic chyba nie jest. Za to z pewnością bardziej ścisłe i "naukowe", ponieważ ma wyraźnie mniejsze ambicje i praktycznie pomija cały aspekt historii i rozwoju. Ale z pewnością są to b. interesujące i prawdziwe myśli. (Natomiast tak często zestawianego ze Spenglerem i Konecznym Toynbee'ego uważam za nudnego i płytkiego cieniasa. Był to zresztą wyższy urzędnik ONZ, więc nic dziwnego.)

Z "klasyków" kimś, kogo powinniśmy wszyscy dobrze znać (co wcale nie znaczy leżeć plackiem i powtarzać po nim wszystko jak mantry) jest Edmund Burke. Tego, co dało by się uznać za polityczną publicystykę (o filozofii już nawet nie mówiąc, bo filozofem chyba nie był) jest tak niewiele, że naprawdę nie potrafię zrozumieć, jakim dziwnym trafem ten "ojciec nowoczesnego konserwatyzmu" jest w Polsce absolutnie nieznany. Nie wiem nawet, czy go w ogóle po polsku wydano, choć zdziwiłbym się jeszcze bardziej, gdyby nie. Musi być, po prostu jakoś nie pasuje do obowiązującego "liberalno-konserwatywnego" światopoglądu.

Niezwykle mi Pan ciekawe zadał pytanie. Sam od lat nosiłem się z zamiarem napisania mini-esejów na temat najważniejszych moim zdaniem lektur. Zresztą taka była jedna z najważniejszych przyczyn powstania mojego dziwnego blogu. W końcu rozpocząłem od tekstu o Ardreyu.

Co do konkretnych tytułów i wydań, to proszę albo dalej pytać, albo wrzucić autora na Google. Mam też taki, program, który wyszukuje archiwalne książki w całej światowej sieci, z cenami i stanem, piękna sprawa. W razie czego mogę go przesłać (jeśli gdzieś znajdę wersję instalacyjną, chyba że nie potrzebuje, co jest możliwe).

W ogóle piękną rzeczą byłoby zrobienie ściepy i ufundowanie przetłumaczenia niektórych uzgodnionych ważnych tekstów, w tym książek, na język ojców. Byłoby tego trochę i na pewno by się przydało, ożywiając dyskusję. Podniosłoby też znaczenie naszego języka. A co najważniejsze, byłoby to coś wreszcie konkretnego, bo tak sobie tylko gadamy i nic. (Choć niektórzy już zaczynają blokować drogi tirom w sprawie obwodnicy, więc można coś poza gadaniem.)

Poniższy zielony (a czemu nie?) tekst, to komentarz (z minimalnymi skrótami) wypowiedź czytelnika o pseudonimie az.
poszukałem Spenglera... i rzeczywiscie, znalazłem wszystko to, co Pan mówił - elektorniczną wersję "Zmierzchu..." po niemiecku, skrót z wersji angielskiej, Człowiek i Technika w DE i EN; Burke natomiast jest w projekcie Gutenberg. Spenglerowi 70 lat od śmierci minęło, więc też mógłby być w Gutenbergu.

Nasza Biblioteka Publiczna im. Korzeniowskiego ma tylko "Historia, kultura, polityka."; Burke: tylko "Rozważania o rewolucji we Francji". No to będę musiał się skusić kiedyś przy okazji Amazon. Bo co do wersji Polskiej...

> Właśnie dzisiaj doszło do mnie
> polskie wydanie "Zmierzchu
> zachodu" Oswalda Spenglera, które
> sobie zamówiłem za 54 zł z
> dostawą na merlin.pl. Jest to
> niestety tylko skrót oryginału,
> zawierający góra 20% oryginału,

Merlin: Oswald "Zmierzch...", stron 466, Poczytaj: Oswald, "Zmierzch...", stron 1252.

ISBN to samo. Różnią się ilością stron. Jak gruby jest Pana nabytek?

Te 1,2k stron to by się zgadzało z objętością oryginału. A jeśli to jest skrót, to będę sceptyczny - są plusy (mniejsza objętość, a jak skończę, dam rodzinie poczytać[1]), i minusy (że niepełne, że powycinane).

[1] Już naprostowałem jedną osobę, dając do garść informacji poczytania o Konecznym. W efekcie, zdanie nt. tej strasznej, okropnej publikacji Giertycha Seniora uległo modyfikacji. Diametralnej.

> Przeczytałem dotychczas
> kilkadziesiąt stron, ale
> stwierdzam, że nie jest to
> ani trochę mniej genialne, niż
> wydało to mi się ponad 15 lat
> temu, kiedy czytałem po raz
> pierwszy. Naprawdę nie znam
> znakomitszego dzieła intelektu.

Dla kontrastu - WikiBiogram Spenglera na mówi, że współcześni go nie bardzo lubili/doceniali. Dlaczego?

Niezwykle mi Pan ciekawe zadał
> pytanie. Sam od lat nosiłem się
> z zamiarem napisania mini-esejów
> na temat najważniejszych moim
> zdaniem lektur.

Coś na kształt "przewodnika do zgłębiania literatury", takiego dla zupełnie zielonych, by też się mogli wdrozyć.

Przykładowo - tekstu prof. Legutki "Trzy Konserwatyzmy" nie zdzierżyłem, poza początkową krótką wykładnią myśli (coś na kształt "executive summary", po którym następowało długie rozwinięcie tematu).

Przewodnik do studiowania, coś na kształt rozwiniętej polecanki - nie tylko co, ale i dlaczego należy przeczytać. I na takim gruncie może powstanie klimat odpowiedni na przełożenie paru dzieł.

Powie mi Pan - jaki jest budżet przedsięwzięcia tłumaczenia istotnych dzieł na język polski?

Polski instytut Misesa wystartował z projektem tłumaczenia "Human Action" finansowanym przez darczyńców. Ale nie chwalą się ile zebrali.

A jak już zostanie przetłumaczone, to jest pytanie - po co? Myśli Pan, że to by wzbudziło dyskusje? Akademicy i tak znają, ludziom żywym niepotrzebne.

A to moja odpowiedź, która (jak wspomniałem) miała się znaleźć w komentarzach, ale trafiła tutaj. (Z koniecznymi skrótami w sprawach bardziej prywatnych.)

Mój oryginalny niemiecki Spengler ma dwa sporego formatu tomy po około 550 stron, plus rozkładane tabele porównawcze, przedstawiające różne aspekty "równolegle" w różnych kulturach.

Właśnie przede wszystkim z powodu braku w obecnym wydaniu tych tabel (a to jest skrót zrobiony "u źródła", czyli w Niemczech) należy stwierdzić, że jest to całkiem po prostu WYKASTROWANY Spengler. Ci ludzie - nie będę ich nazywał, żeby nie rzucać "masonami" itp., co wielu ludziom wydaje się bez sensu, jak i mnie do stosunkowo niedawna - po prostu boją się panicznie Spenglera historii, historiozofii, no i tego, co jest najbardziej fascynujące - czyli wzgl. obiektywnego spojrzenia na naszą obecną epokę i nasze przyszłe możliwości.

Z Konecznym piękna sprawa - gratuluję! Ja mam mojego pierwszego Konecznego otrzymać zaraz po świętach, razem z jedną książką na temat idiotyzmów postmodernistycznego intelektualizmu, na którą też się cieszę. Wszystko z Merlin.pl.
=====================

Dla kontrastu - WikiBiogram Spenglera na mówi, że współcześni go nie bardzo lubili/doceniali. Dlaczego?

=====================
Jeszcze zabawniej w istocie to podobno było! Otóż mimo ogromnego sukcesu jego książki, facet nie zdołał się załapać na komentatora politycznego do jakiejś poważnej gazety, co ponoć było jego ambicją. Taka informacja umieszczona jest w notce na okładce polskiego wydania. Dla mnie to paranoja!

Co do tłumaczeń... Chętnie bym pogadał z paru ludźmi, którzy czytali Ardreya, ale szczerze - gdyby ktoś w Polsce miał wydawać Adreya, to obawiam się, że byliby to jacyś wrogowie kościoła. Fakt, że nie pasuje on do katolickiego fundamentalizmu (cóż, amicus Plato itd.), ale dla mnie nie zostawia niemal nic z obecnych oświeceniowo-liberalnych przesądów na temat ludzkiej natury i zycia społecznego. Co prywatnie uważam za
bez porównania ważniejsze.

Jednak inne wspomniane przeze mnie książki naprawdę by się dały przetłumaczyć i nie byłoby tylu kontrowersji. Np. Allen Drury, który przepięknie np. przedstawia realne mechanizmy amerykańskiej demokracji (realnie - nie chodzi o żadne ich demonizowanie!).

Nawiasem mówiąc, po tym, jak właśnie (na nowo) doszedłem, że jesteśmy "równolegle" w okresie wczesnego Augusta, zacząłem czytać "Cycero i jego współcześni" Kazimierza Kumanieckiego i stwierdzam, że to b. interesująca i sensowna lektura. (Choć dopiero dochodzę do spisku Katyliny). Nie wiem, czy dla każdego da się w miarę łatwo czytać, bo ja niegdyś dość poważnie studiowałem starożytną historię, ale jeśli ktoś nie, to może tym bardziej warto.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 25, 2007

Pięcioletnie dożywocie i Kodeks Hammurabiego

Oto aktualna informacja, którą pozwalam sobie skopiować z Forum Frondy:

Skazana na dożywocie, znana niemiecka terrorystka z Frakcji Czerwonej Armii (RAF) Brigitte Mohnhaupt, po 24 latach spędzonych w celi wyszła na wolność.

O warunkowym zwolnieniu 57-letniej kobiety zadecydował w poniedziałek wyższy Sąd Krajowy w Stuttgarcie, uznając że nic nie wskazuje na to, by należąca w latach 70. do kierownictwa RAF terrorystka stanowiła nadal zagrożenie dla porządku publicznego.

Zatrzymana w listopadzie 1982 roku terrorystka skazana została na karę pięciokrotnego dożywotniego pozbawienia wolności oraz dodatkowo piętnaście lat więzienia.

Mohnhaupt związała się z terrorystami ze skrajnie lewicowego RAF jeszcze jako studentka filozofii, na początku lat 70. Wkrótce potem trafiła na pięć lat do więzienia. Po wyjściu na wolność w 1977 roku uczestniczyła w serii głośnych zamachów na zachodnioniemieckich polityków i przedsiębiorców. 30 lipca 1977 zastrzeliła szefa banku Dresdner Bank Juergena Ponto. Brała udział w zamachu na prokuratura generalnego RFN Siegfrieda Bubacka oraz w uprowadzeniu i zamordowaniu prezesa Związku Przedsiębiorców Hannsa- Martina Schleyera.

W zamachach dokonanych przez RAF zginęły w sumie 34 osoby. Śmierć poniosło równocześnie 27 terrorystów.

Oryginał tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970694#p971045

Sporo ludzi tak to komentuje, i poniekąd słusznie, że jest to ogromna deprecjacja wartości ludzkiego życia. Z czym trudno się oczywiście nie zgodzić, ponieważ jeśli pięć dożywoci wynosi 24 lata, to jedno na dożywocie wypada poniżej 5 lat. Dożywocie zaś, to przecież w końcu ludzkie życie, choć w kategoriach kodeksu karnego.

Chciałbym jednak uzupełnić, ponieważ widzę tu coś jeszcze poważniejszego i groźniejszego. Nie przeczę bowiem, że obecne tendencje do obłędnej wprost pobłażliwości dla zbrodniarzy w jakiś tam sposób łączą się z barbarzyńskim okrucieństwem tych samych w końcu kręgów dla nienarodzonych dzieci czy bezsilnych starców, ale związek te nie jest jednoznaczny czy oczywisty. Całkiem możliwe, że deprecjacja życia wykazywana przez skracanie dożywocia do 5 lat kiedyś zaowocuje jakąś nową formą skracania życia po prostu, ale i tak zapewne nie będziemy wiedzieli, iż z tego akurat wynikło, ponieważ cała gleba naszej cywilizacji jest już od dawna zatruta.

Otóż osobiście nie sądzę, by tutaj chodziło przede wszystkim o deprecjonowanie wartości życia - żeby to właście było głównym zamierzonym celem, a w każdym razie celem najważniejszym. Praktycznie pewien jestem natomiast, że tutaj chodzi o to, by to, co napisane, przestało ściśle obowiązywać. Czyli o to, by władza mogła swobodnie dowolne każdą sprawę interpretować. Na razie są do drobne dodatki i "ulepszenia", ale z czasem będą one coraz większe, w końcu zaś wszelkie ustalone reguły prawa czy demokracji mają zniknąć. Mówię to ja, człowiek bardzo daleki od jakiejś liberalnej wiary w cudowne i trwające po wieki wieków skutki stworzenia idealnego "balansu władz", idealnych "mechanizmów demokratycznych" itd. Naprawdę jestem odległy od tego rodzaju złudzeń, ludzie zawsze i tak będą ważniejsi, a za wykoncypowanymi przez kogoś idelnymi schematami zawsze pozostanie prawdziwe, często groźne, życie.

Tym niemniej wprowadzanie małymi kroczkami poczucia całkowitej arbitralności prawa i społecznego poczucia, że "wprawdzie władza nie musi się żadnymi regułami krępować, ale to wciąż jest demokracja", uważam za zamach na zachodnie wartości. i to te najbardziej podstawowe. Jest to przecież jaskrawe, a jednak jakoś cwanie zakamuflowane, odejście od oficjalnie wciąż obowiązujących zasad demokracji i konstytualizmu. Zakłada też ewidentnie obojętność i/lub skrajną głupotę mas. Odwrotnie niż w zdrowym republikaniźmie. Jest to więc coś, co szybką drogą doprowadzi nas do masońskiej wizji "oświeconej elity" rządzącej bezsilnym tłumem zadowolonych z życia idiotów, którzy dostaną żreć i jakąś szmirowatą rozrywkę (panis et circenses), ale nie będą mieli prawa wtrącać się do jakichkolwiek spraw istotnych.

Procesy tego rodzaju widać dzisiaj dosłownie wszędzie. Czym bowiem są np. te dodatkowe kary w rodzaju wychwalanego przez niektórych (np. tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970917) obowiązku powieszenia na ścianie w (prywatnym!) mieszkaniu przez sprawcę wypadku zdjęcia jego ofiary? To przecież dokładnie to samo łamanie pisanego prawa! I dokładnie... powrót do obyczajów sprzed Kodeksu Hammurabiego!

Dlatego kompletnie nie zgadzam się z wrogami demokracji, w rodzaju p. Wielomskiego, czy K*wina-M*kke, ponieważ tylko kurczowe trzymanie się takich zasad może nas w tej chwili obronić przed masońskimi i lewackimi dążeniami opisanego tu przed chwilą przeze mnie rodzaju, np. w postaci wszechwładzy molocha Unii Europejskiej przy zaniku państw narodowych i w jakiś sposób kontrolowanych przez swych obywateli.

Wymienieni tutaj panowie prawdopodobnie dali się ponieść swemu obrzydzeniu dla samej idei "suwerenności ludu" - bo przecież samo spisanie prawa uważa się za znaczny historyczny krok w stronę emencypacji ludu spod samowoli wąskiej elity możnych patrycjuszy - do tego stopnia, że całkiem im nie przeszkadza, iż korzystać z tego będą siły wcale im nie bliższe ani sympatyczniejsze. Chyba, że sprawa jest jeszcze bardziej pokrętna i ponura, a ci panowie nie zdradzają swych prawdziwych politycznych sympatii, mamiąc ciemny ludek swym wstrętem dla "lewaków", "masonów", "eurokouchozu" itd. itd.

Podkreślam myśl przed chwilą tu wypowiedzianą - czyni się w tej chwili bardzo zdecydowane wysiłki, by cofnąć nas w sensie polityczno-prawnym do stanu sprzed Kodeksu Hammurabiego i sprzed rzymskiego Prawa Kamiennych Tablic! Napradę nie trzeba być jakimś fanatycznym czcicielem demokracji (nie mówiąc już o "demokracji" w wydaniu Gazety Wyborczej czy Brukseli), by w dzisiejszej sytuacji uznać wszelkie tego typu próby za NIEZWYKLE POWAżNE ZAGROżENIE DLA WSZELKICH ISTOTNYCH WARTOśCI NASZEJ ZACHODNIEJ CYWILIZACJI.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 24, 2007

Pierwsza rocznica śmierci wielkiego artysty

Właśnie się zorientowałem, że dzisiaj przypada pierwsza rocznica śmierci jednego z moich najbardziej ukochanych artystów - wielkiego Bucka Owensa (12 sierpnia 1929 - 25 marca 2006).

Może to wielu ludzi zaskoczyć, szczególnie tych znających moje poglądy na dzisiejsze czasy, dzisiejszą sztukę (nie mówiąc już o tej popularnej), wady Ameryki itd. Jednak naprawdę nie jestem żadnym kulturalnym snobem (mówię to nie żeby bronić siebie jako siebie, tylko żeby bronić paleo-konserwatywnych poglądów), uwielbiam m.in. dobrą autentyczną muzykę Country, zaś artysta tej klasy, co Buck Owens to po prostu... Nie da się tego powiedzieć, przynajmniej nie będąc poetą.

Jeśli ktoś chce zrozumieć o co mi chodzi, zachęcam do wypicia paru piw i zrobienia sobie koncertu Bucka. Jest go całkiem sporo np. na YouTube. Poniżej kilka clipów właśnie stamtąd z Buckiem (i jego Buckaroos, w tym fantastycznym Don Richem na gitarze i Tomem Broomleyem na steel-guitar).

"Together Again"


"Act Naturally" (wykonywany później także przez The Beatles, którzy, ze wzajemnością, b. cenili Bucka i The Buckaroos)


"Rosie Jones". Tutaj wyjątkowo moim zdaniem cudowne są przede wszystkim te heterofoniczne chórki z Don Richem:


"Above and Beyond"


No i może coś naprawdę skocznego na koniec... "Tiger by the Tail"


Ale na YouTube naprawdę jest więcej Bucka, jak zresztą i innej dobrej muzyki (marnej jest na pewno jeszcze więcej, ale cóż).

Buck, I will never forget you...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 19, 2007

Przez żołądek do profesorskiego serca

Na Forum Frondy znalazłem właśnie taki wątek:

Słuchałem wystąpienia Angeli M. w Uniwerku Warszawskim i padłem!
Otóż jedną z jej tez było to, że Europa swoja pozycję w świecie zawdzięcza postępowi technologicznemu i ten postęp powinna kontynuować.

No i podała kilka przykładów europejskich wynalazków: maszyna parowa i ....

DRUK!

Nie powiedziała "RUCHOMA CZCIONKA" ani nie powiedziała "WYNALAZEK GUTENBERGA", ale właśnie "DRUK". No i w jakim kierunku pójdzie EU, skoro tacy koryfeusze historii Europy i historii nauki sprawują tu naczelne urzędy?

W jakim kierunku pójdzie Polska, skoro nikt na UW nawet nie chrząknął (nie mówiąc o gromkim i ciut szyderczym śmiechu) tylko cała aula grzecznie i w milczeniu śledziła kontynuację tak TFU-rczego i merytorycznego wykładu!


:-(

Oryginał tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=959933#p963004

W komentarzu powiem, że czytałem niedawno coś, co mi się w związku z tym przypomina. To prawdziwa historia opisana przez młodego wtedy krakowskiego medyka w jego pamiętniku.

Otóż przed samym głownym portalem kościoła Najświętszej Marii Panny w Krakowie odbywała się swego czasu egzekucja przez ćwiartowanie. Była to widocznie rzadka atrakcja, także naukowa, więc wśród publiczności, w pierwszych rzędach, stała calutka elita fakultetu medycznego Uniwersytetu. Kat, rozpruwając brzuch skazańcowi caly czas głośno i ironicznie komentuje co widzi, wyrażając z emfazą i poczuciem wyższości swe b. nieortodoksyjne poglądy w kwestiach anatomii. M.in. wydziwiając, że "człowiek wedle niektórych posiada żołądek, komuś się widać pomyliło ze świnią, no gdzie tutaj jest żołądek?" (Zacytowałem to z pamięci, ale dokładnie o to chodziło.) A bialutki żołądek właśnie był doskonale widoczny.

Panowie profesorowie słuchali jednak tych katowskich wymądrzań potulnie i bez najmniejszego protestu, niczym skromne i znające swoje miejsce uczniaki. Naszego pamiętnikarza naprawdę bardzo to dziwiło, czemu się raczej trudno dziwić.

Taka właśnie mi się nasunęła autentyczna hitoryjka w związku z wykładem Frau Merkel. Nie ma żadnego związku? Nieprawda! Ileż tu uderzających, a zarazem pięknych, analogii!

Weźmy na przykład ten odwieczny inteligencki kult dla chodzących twardo po ziemi praktyków! Widzi taki profesor rosłego draba, trzymającego w jednej ręce groźne narzędzie, drugą zaś potrafiąceg subtelnie muskać ludzkie żołądki... I już wie, gdzie chleb posmarowany. Co do istnienia u człowieka żołądka może mieć wątpliwości, co do zasług chińskich wynalazców, toże... Ale jeśli odpowiedni autorytet się wypowiada, profesor co najwyżej milczy i mniej lub bardziej gorliwie kiwa głową.

Potwierdza się po raz kolejny odwieczna mądrość, że najkrótsza droga do (profesorskiego) serca biegnie przez żołądek. A czy jest cokolwiek bardziej konserwatywnego, niż odwieczne mądrości sprawdzające się w każdych okolicznościach, nawet tak dziwacznych i mało konserwatywnych, jak obecnie panujące w Europie? Nie ma nic takiego i być nie może. A więc cieszmy się!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 18, 2007

Polityczna pornografia PiS'u

Jeśli coś naprawdę zacznie się robić w sprawie ścigania za samo POSIADANIE pornografii, to z umiarkowanego (po historii z TW Beatą i wszystkim co się aż do dzisiaj wydarzyło), ale wciąż zwolennika PiS'u, stanę się jego zaciekłym wrogiem. Dlaczego? Mógłbym zacząć od przypomnienia amerykańskiej (a zresztą dlaczego tylko amerykańskiej, skoro była i w Szwecji?) prohibicji na alkohol. Mógłbym też mówić o ewidentnych trudnościach z samym zdefiniowaniem terminu "pornografia", o ogromnych trudnościach z jej ściganiem, o ośmieszaniu się władzy ścigającej a potem oskarżającej w sądzie ludzi za to, że...

Ach, już słyszę te grzmiące zarówno świętym oburzeniem, jak i subtelnym znawstwem zagadnienia przemowy oskarżycieli i sędziów. Przyznam, że sam za stenogramy z takich rozpraw oddałbym chyba i z pół roku płatnego członkostwa w AnalDestruction.com czy RocosWorld.com.

Byłby to niewątpliwie ważki argument, ja mam jednak argumenty znacznie bardziej pryncypialne. Oto one w ogromnym skrócie...

Zachodni świat od 200 lat żyje (z niewielkimi przerwami) we władzy pieniądza, kapitału. I mimo wszystkich idiotyczno-optymistycznych mitów i książeczek jak-sobie-pomóc-w-życiu (których sam mam zresztą nieco na sumieniu), nie oznacza to bynajmniej, że KAŻDY MOŻE Z stać się PUCYBUTA MILIONEREM, tylko że bogaty i synek bogatego mogą niemal wszystko, zaś biedak prawie nic, jeśli nie liczyć duszoszczipatielnych i w zamierzeniu podnoszących na duchu historyjek, którymi się go karmi. Historyjek przede wszystkim właśnie o "demokracji" i "osobistej wolności", choć także i o milionerze i pucybucie.

Tak jest i nic nie wskazuje, by to się miało w przewidywalnej przyszłości zmienić, chyba trudno się z tym nie zgodzić. No i teraz... jedną z bardzo niewielu rzeczy, które zwykły człowiek otrzymuje w zamian jest opowieść o tym, że wszędzie w tym naszym nowoczesnym, liberalnym (użyjmy w końcu tego słowa) panuje wolność osobista, że stanowi ona samą esencję tego systemu, w którym przyszło nam żyć. W praktyce ta wolność jest oczywiście z każdej strony ograniczana, a w dużym stopniu po prostu fałszowana od samego początku, mimo wszystko jednak stanowi oficjalny fundament tej liberalnej religii ("doktryny realnego liberalizmu", jak ja to określam).

Działa to trochę tak, jak działała konstytucja PRL, która mimo wszystko - mimo tego, że była praktycznie wyłącznie fikcją - dawała jakieś "legalne" oparcie opozycji. Tak samo dotąd wciąż jeszcze kiedy władza - przede wszystkim władza kapitału, czyli np. wobec biednej Polski... wiadomo jakich sił i jakich państw - gwałci czyjąś wolność osobistą, jakoś musi się z tego tłumaczyć, snuć jakieś dziwne opowieści, co jednak nieco jej utrudnia. Niby dzisiaj już tego robić nie musi, ale wciąż wydaje się, iż jakoś się do tego poczuwa. I w tym nasza, czyli zwykłych porządnych ludzi, siła - tyle, ile w ogóle jej jeszcze mamy.

Wolność osobista i demokracja, choć w dużej mierze pozorne, stanowią ostatnie bastiony chroniące nas wszystkich przed nieskrępowaną ideologiczną dyktaturą lewaków, geszefciarzy i nawiedzonych masonów. Żeby z niej można było w jakikolwiek nie gwałcący podstawowych zasad etycznych sposób zrezygnować - jako z podstawy ideologicznej, trzeba by mieć jakiś inny solidny i akceptowany przez wielu fundament.

No, a jakiż to fundament, inny od realnego liberalizmu w minimalnie tylko mniej różowej wersji, ma PiS? Albo jakakolwiek realnie istniejąca obecnie w Polsce siła polityczna? To wszystko co te siły reprezentują, stanowi jedynie drobne warianty na ten sam liberalny temat. Takie ruchy, partie, siły nie mają po prostu cienia moralnego prawa pakować się ludziom w ich prywatne życie! Zaś oglądanie czy nieoglądanie w prywatnym mieszkaniu pornografii JEST bez żadnej wątpliwości sprawą prywatną danej osoby!

Już kwestia pedofililskich materiałów była b. wątpliwa, choć nikt nie miał odwagi w tej sprawie protestować. Pornografia natomiast nie jest absolutnie sprawą państwa. Jeśli Kościół chce ją zwalczać, to niech zwalcza - kazaniami, odmową pochówku, wszystkimi normalnymi metodami. Ale jakoś mało kto tymi kościelnymi naukami się przejmuje, natomiast mamy abp. Wielgusa i zgraję agentów, z których część musiała z pewnością łamać tajemnicę spowiedzi, nie ma sposoby, żeby takich nie było!

To, czy ja oglądam "świerszczyki", czy też nie oglądam, to całkiem moja prywatna sprawa, na pewno ani państwa ani PiSu! Ksiądz może mi za to nie dać rozgrzeszenia, jego prawo, ale to całkiem co innego.

Jeśli się czyni niewinną dziewicę z TW Beaty, jeśli się liże dupę Niemcom, Żydom, Brukseli, jeśli się nie ma odwagi rozpędzić zgraji nadrzewnych hunwejbinów ani pociągnąć za konsekwencje różnych Geremków i reszty piątej kolumny, to nie ma co się brać za pozbawianie normalnych ludzi resztek ich osobistej wolności. Proszę o dobry przykład, proszę o odnowienie wiary i religijności, ale won od moim prywatnych spraw i tego, co sobie czytam albo oglądam!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, marca 15, 2007

Wszyscy jesteśmy bolszewikami

Na Forum Frondy ktoś ostatnio od niechcenia, ale chyba z pełnym przekonaniem, wyraził opinię, iż "wszyscy jesteśmy liberałami". Zaprotestowałem, że nie wszyscy, bo ja z pewnością nie. Wtedy zaczęto mnie pouczać, że przecież "nie być liberałem oznaczałoby, iż jest się przeciw obywatelskim wolnościom, bo wolność to przecież właśnie libertas".

Przekonania tego typu muszą być dość powszechne, pozwolę więc sobie sprawę wyjaśnić tak, jak ja ją rozumiem. Otóż związek "liberalizmu" z "wolnością" czyli "libertas" jest czysto werbalny. Żadna równość "liberalizm = wolność" nie może być traktowana poważnie, bo po prostu nic nie oznacza. Najgłupszą i naobrzydliwszą doktrynę można sobie nazwać dowolnie uroczym i wzniosłym określeniem, a mając odpowiednie środki propagandowe, można to miano powszechnie wylasnować. I co z tego miałoby wyniknąć?

Liberalizm rozpoczyna się od dwóch tekstów Johna Locke napisanych pod koniec XVII w. Co więcej były to teksty nie jakoś specjalnie głębokie, a po prostu pubicystyczne pamflety (żeby nie powiedzieć propagandowe). "Libertas" zaś w znaczeniu wolności obywatelskich istnieje dobrze ponad 2 tysiące lat.

Cóż to jest zatem "liberalizm", skoro nie jest to po prostu "wolność"? Jest to doktryna społeczna, inaczej mówiąc ideologia, której fundamenctem jest założenie, iż wszelkie międzyludzkie stosunki opierają się na zasadach analogicznych do tzw. "wolnego rynku" (lub nawet z nim tożsamych). Czyli praktycznie jedynie na wyborze opartym o świadomy rachunek zysków i strat, przyjemności i przykrości. Sam Locke zawarł w swej doktrynie kilka własnych idiosynkrazji i rzeczy, które głosiło jego własne polityczne stronnictwo (angielscy whigowie wspierający nową dynastię), najcharakterystyczniejszą z których jest "święte prawo własności". Locke miał na ten temat jakiś fetysz - sam Bóg, jak wynika z wielu fragmentów jego pism, był dla niego przede wszystkim właśnie strażnikiem prawa własności.

Niedługo potem liberalizm stał się czymś w rodzaju oficjalnej doktryny oświecenia. Niezwykle dobrze zresztą pasował do mechanistycznego, choć często podlanego mętnym deizmem, sposobu rozumienia świata uprawianego przez oświeceniowych mędrków.

Ponieważ w zetknięciu z realnym światem zasadnicze założenie liberalizmu raz po raz okazuje się fałszywe, a często nawet absurdalne, zaczęto doń dość arbitralnie włączać różne inne koncepty i idee, mające uczynić liberalną ideologię czymś, co daje się zaakceptować poza czysto kawiarnianymi dyskusjami czy polityczną propagandą. Najważniejszym z tych dodatków było - i jest do dzisiaj - wzięte od Jana-Jakuba Rousseau przekonanie, że "wszyscy ludzie są z natury dobrzy".

Nie muszę chyba wyjaśniać, że przekonanie to nie opiera się na zadnych konkretnych dowodach (nie mówiąc już o tym, że jest sprzeczne z nauką KK). Mimo swych braków bardzo się jednak ten dodatek liberałom przydaje - dzięki niemu liberalizm nie jest już powszechnie widziany, jako skrajnie redukcjonistyczna ideologia, twór oderwanych od życia mózgowców próbujących wcisnąć realny świat w swoje wydumane i ciasne poglądy, tylko jako coś szerokiego, eklektycznego w dobrym znaczeniu, po prostu "ucieleśnienie zdrowego rozsądku". Nie muszę jednak chyba nikomu poważnie traktującemu reliigię wyjaśniać, jak prymitywny, jak utylitarystyczny, jak fałszywy wreszcie jest ten liberalny "Bóg", który ma pomagać na wszystko, co nie pasuje do ideału, ale który nie ma prawa niczego sam wymagać i którego usuwa się bez cienia wstydu na strych, kiedy nie jest potrzebny.

Co do przekonania, iż "ludzie z natury są dobrzy", zwrócę tu uwagę, że jednak w przekonanu rasowego liberała ludzie stają się złymi demonami, kiedy tylko otrzymują jakąkolwiek władzę. Do dziś (czyli po czterystu latach istnienia liberalizmu) nie ma do żadnego racjonalnego wytłumaczenia - poza płaskim i durnym aforyzmem Lorda Actona, faceta nudnego zresztą jak flaki z olejem - ale jest to jeden z fundamentów liberalnej religii (tak - religii - powiedzmy sobie to wreszcie!).

Nie wdając się tutaj z braku miejsca w streszczanie całej historii liberalnej myśli, powiem tylko jeszcze, że inni myśliciele dodawali do pierwotnego liberalizmu różne własne modyfikacje i uzupełnienia, skutkiem czego stawał on się częstokroć trudny do rozpoznania dla niewprawnego oka. Jednak od gloryfikacji prawa dżungli przez Herberta Spencera, po mętną miłość człowieka zbliżającą się zdecydowanie do dzisiejszej socjaldemokracji w jej akademickim zachodnim wydaniu, jest to cały czas liberalizm, ze swą tendencją do atomizacji społeczeństwa, z odrzucaniem wszelkich nie do końca racjonalnych (i rozwodnionej dzisiaj panującej wersji liberalizmu nie całkiem prospołecznych) motywów i tendencji, z utopijną wiarą, iż kiedy liberalizm zapanuje na całym świecie, skończą się wojny, bieda, nieszczęścia, a zacznie ziemski raj.

Jeśli ktoś nie wierzy mym ostatnim słowom, to niech przeczyta kilka stron z proroka "nowoczesnego liberalizmu" von Misesa. Jestem całkowicie pewien, iż większość ludzi powołujących się na niego z wiarą i zapałem zaczerwieniłoby się ze wstydu, gdyby naprawdę wiedziało co jest w pismach tego pana. (Nie ma tam po prostu absolutnie nic, W każdym razie nic poza coś, co móglby mówić najmętniejszy kochający ludzkość socjaldemokrata, plus oczywiście spora ilość peanów do wolnego rynku, który to rynek ma te wszystkie socjaldemokratyczne ideał zrealizować.)

No dobra, na razie zacznę kończyć, bo długi już się zrobił ten tekst, choć Deo volente napiszę jeszcze sporo o liberaliźmie i nie będą do rzeczy przesadnie dlań pochlebne. Więc jeszcze tylko taka oto sprawa...

Jeśli prawdą jest, że "wszyscy jesteśmy liberałami" - ponieważ "wszyscy kochamy wolność", to prawdą też jest, ponieważ "wszyscy chcemy czegoś więcej, iż "WSZYSCY JESTEśMY BOLSZEWIKAMI". (Bo przecież "bolszewik" to taki, który chce więcej - od rosyjskiego "bolszie" czyli "więcej".)

Czego sobie i Państwu gorąco życzę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 11, 2007

Jak było w PRL - kwas adypinowy

Zadziała wsadzenie tu video? Dobrze by było, bo to prześliczny kawałek prlu:



triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 10, 2007

Ojciec tradycyjny i ojciec prawdziwie europejski

Jednym z najważniejszych i najtrudniejszych zadań każdego ojca było od zawsze, gdy potomek wchodzi już w ten dziwny wiek, kiedy to dzieciństwo traci swą szlachetną nazwę, zaczaić się, by znienacka, głosem (jak to się pięknie kiedyś mówiło) "nabolałym troską" wygłosić retoryczne pytanie brzmiące z grubsza tak: "Wiesz dziecię, jak to jest u motylków, kiedy się kochają?"

Tak było dotąd, bo teraz tolerancyjny i przesiąknięty europejskimi wartościami (fanfary, werble, chóry starców zawodzą!) ojciec mówi tak oto: "Wiesz dziecię, jak to jest u Biedroniów, kiedy się kochają?"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 05, 2007

Zdjątka z manify

Oto moje najukochańsze zdjęcie z wczorajszej proaborcyjnej "manify" w Warszawie. Dla mnie to czyste arcydzieło ideologicznego marketingu, zachęcam więc do jego propagowania. (Może by zresztą warto by było wyprodukować koszulki z tą panią?)

A zatem (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Przedstawiam Państwu... "Kobietę po aborcji":



Nieuświadomionych uświadamiam, że kliknięcie spowoduje, iż zdjątko się powiększy, nabierając przez to JESZCZE WIĘCEJ czaru i uroku. A więc CLICK! (Dwa pozostałe też mają zresztą tę samą zadziwiającą właściwość.)

No to może jeszcze niezawodny tow. Homo Biedroń, który też tam oczywiście był i manifował:



Zdjątko poniżej też jest prześliczne. Sama mamusia nawet nie taka brzydka (prawda?), choć jak powiada Mędrzec: "Niewiasta piękna a głupia jest jako złoty kolec w pysku świni". I coś w tej Mędrca obserwacji z pewnością jest z prawdy. Nawiasem mówiąc, autor zdjęcia opowiada na Forum Frondy, że mamusia była trudna do sfotografowania, bo bardzo się starała tego uniknąć. Tym większy sukces łowcy. Oto więc (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Mamusia, pysk, świnia, kolec i niczemu niewinne dziecko:



Wszystkie te zdjęcia pochodzą stąd: http://www.prawy.pl/?dz=galeria&cat=196&id=1448

Dobra robota, brawo i dzięki!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 02, 2007

Powrót na zewnętrzną ścianę wychodka

MacLuhanie wygrałeś! Medium naprawdę jest przekazem i "prawicowy blog", czy "prawicowe forum internetowe" to niemal sprzeczność logiczna. Oczywiście, można przygważdżać poszczególne głupoty tow. Paradowskiej i cieszyć się z tego na całą sieć, można punktować manipulacje red. Lisa. Ba - w przypływie odwagi można nawet powiedzieć złośliwostkę pod adresem brukselskiej eurobiurokracji. (Oczywiście pod warunkiem, że zrównoważy się to odpowiednią ilością modlitewnych zaklęć na temat konieczności minimalizowania własnego państwa i obelg wobec tych rodaków, którym się gorzej powiodło.)

Po półtora roku, podczas którego starałem się intensywnie uczestniczyć w prawicowej debacie, stało się dla mnie jasne to, co powinienem był właściwie wiedzieć od samego początku: wszelka wartościowa wspólnota powstaje całkiem inaczej, niż w internecie; poglądy - takie, które mogłyby prowadzić do istotnych zmian w realnym świecie - przekazuje się całkiem inaczej, niż na forach i blogach... Przynajmniej tak jest w przypadku poglądów idących całkowicie "pod prąd" historii, wedle wszelkich danych skazanych już przez nią na śmierć - czyli poglądów prawicowych.

Nie, nie jestem historycznym deterministą, to jest znacznie bardziej skomplikowane, ale rzeczywiście uważam, że cywilizacje są pewnego rodzaju organizmami, które wzrastają, rozwijają się, potem zaś dochodzą do apogeum swego rozkwitu, by zacząć stopniowo chylić się do upadku. Nie mam skłonności do przyjmowania cudzych poglądów, to chyba zauważył każdy, kto ze mną próbował polemizować, moja przedziwna odporność na nauki W*lkigo G*ru R*lnej P*lityki też napsuły zdaje się wielu ludziom wiele krwi, ale poglądy Oswalda Spenglera na te sprawy naprawdę uważam za niewiarygodnie przenikliwe i co dzień obserwuję, że się potwierdzają.

Tak, jak wzrost świadomości religijnej ludzi świeckich doprowadził prostą drogą do protestantyzmu, tak samo to, co określa się chętnie mianem "wolna debata" czy "wolny przepływ idei" prowadzi prostą drogą do lewactwa. Czyli do czynnika najgruntowniej niszczącego naszą zachodnią cywilizację, lub raczej to, co jeszcze z niej zostało. Najgruntowniej spośród czynników ideowych i psychologicznych, bo w tym samym kierunku działa przecież już od dawna każdy praktycznie element postępu technologicznego czy organizacyjnego. Słuszna jest bowiem, jak większość jego obserwacji, obserwacja Edmunda Burke'a, iż każda radykalna zmiana sama z siebie niszczy tkankę społeczną, choćby przez to, iż niszczy autorytet starszych, zaś młodym i radzącym sobie w nowych warunkach daje złudne poczucie własnej mądrości.

Blogi, po prostu ze swej natury, nie są i nigdy nie będą w pełni prawicowe: na jeden blog próbujący zrobić coś, co uważam za pożyteczne, przypadają setki blogów ewidentnie lewackich, i te są bez porównania skuteczniejsze - po prostu dlatego, że jazgot, bezsensowne ględzenie, ekshibicjonizm i histeria są par excellence lewicowe. To nie żadna "wolna debata", powtarzam, stanowi o triumfie słusznych idei, tylko wola, rozum i, niestety, także, a nawet chyba przede wszsytkim, to, czy są akurat na czasie. Zaś idee prawicowe ewidentnie na czasie nie są.

Spotkałem przez ten czas sporo inteligentnych, wykształconych i obiektywnie sensownych ludzi, a jednak "debata" niemal nigdy nie odrywała się od ziemi. Nie mówiąc już o tym, że debata to dopiero pierwszy mały kroczek, ponieważ żadna debata sama przez się nic nie zmieni i lewactwo zje nas w kaszy, po prostu robiąc to, co robi.

Wracając do "debaty": jedni chcieliby naprawdę coś sensownego zrobić i mają zdrowe poglądy, ale są to ludzie ciężko zapracowani, nie mający czasu ani przekonania do ideologicznego filozofowania. Świetnie tych akurat ludzi rozumiem. Inni mają już gotowe rozwiązanie, przeważnie ultra-liberalne, i dyskusja interesuje ich o tyle, o ile będą mogli swoje mantry powtarzać, a ktoś będzie tego słuchał lub udawał, że słucha. Tych ludzi, a jest ich dziwnie sporo, całkiem nie interesuje, czy "małe państwo" nie oznacza "DUUUUUŻA I POTĘĘĘĘŻŻŻNA BRUKSELSKA BIUROKRACJA" plus "IV Rzesza". Na uroki i rozkosze myślenia, tak wychwalanego choćby przez słynnego liberała Johna Stuarta Milla, ci liberałowie wydają się być absolutnie odporni.

Jest też sporo takich, którzy po prostu chcą sobie podyskutować. Dziwne, ale często są to rzeczywiście b. inteligentni i posiadający autentyczną erudycję ludzie, którzy jednak ewidentnie nie dążą do zmiany czegokolwiek w realnym świecie, nie mówiąc już o odwróceniu czy zatrzymaniu historycznego trendu wiodącego nas (moim zdaniem skutecznie, a w każdym razie bardzo się starając) do Nowej Utopii, przy której niedawno przez niektórych przeżyty Realny Socjalizm będzie zaiste miłym wspomnieniem. Ci ludzie chcą się popisać swą wiedzą, swą zdolnością rozczepienia każdego włosa na 17 części, znalezieniu luki w każdym argumencie... W porządku, może to także ma jakiś sens, nieważne, że mnie trudno go dostrzec. W porządku, może ego tych panów naprawdę rozkwita w ogniu takich błyskotliwych dyskusji... Na prawicowym z założenia forum, w sytuacji tak ponurej i niebezpiecznej, jak obecna, w kategoriach obiektywnych, ci panowie są całkiem po prostu TROLLAMI.

Są też na takich gremiach oczywiście "zwykłe" trolle na niższym intelektualnym poziomie, plus ewidentny lewacki desant... Tyle, że narzekanie na oczywistych wrogów nie ma wiele sensu i jest po prostu żałosne, więc tego wątku nie rozwinę.

Wracając do "naszych"... Najzabawniejsi są w moich oczach ludzie, dla których prawicowe poglądy zaczynają się od postulatu, by palić na stosie za samo poddawanie w wątpliwość faktu, że dotknięcie króla (bo ma być i król, a jakże!) leczy skrofuły. Każdy mniej radykalny pogląd jest dla tych ludzi "jakobinizmem", czyli paskudną anatemą. Poniekąd zabawne jak cholera, ale jednak smutne w sytuacji, gdy potrzebne byłyby energiczne i sensowne zbiorowe działania, a tu zamiast tego mamy takie coś...

Są też ludzie, którzy odwracanie historycznych trendów rozpoczynają od wyboru skarbnika - nie troszcząc się tym, że ani żadnego "skarbu", ani ludzi, ani celu ani w ogóle nic tak naprawdę nie ma, ani tu, ani na horyzoncie, ani nigdzie.

Można by było jeszcze ten temat rozwijać i rozwijać, ale byłoby to śmieszne, skoro piszę to właśnie po to, by odtrąbić własny odwrót od "polityki", "debaty", "publicystyki" i "edukowania" innych na temat "prawdziwej" prawicowości. Tak się tego po prostu nie da zrobić i nie dało by się zapewne nawet, gdybym był drugim Stanisławem Michalkiewiczem. Medium jest przekazem i tyle.

Daję sobie spokój z polityką, bo nic w tej sprawie i tak nie zrobię. Pewnie, że mógłbym się sprężyć, opanować temperament i liczne antypatie, po to by móc uczestniczyć w bardzo inteligentnej i niemal wersalskiej konwersacji z użyciem pewnych popularnych w niektórych niszach słów kluczowych - tylko po co?

Te kilka lat, które mi pozostały z życia spędzę sobie bez TVN24 - zapewne też bez paru napradę interesuących i szczerze prawicowych blogów, stronek, pisemek - jednak wyznam szczerze, że Machault, Josquin, Monteverdi, bracia Limbourg bardziej mnie cieszą i wydają mi się bardziej odpowiedni dla faceta o moich poglądach. Bez obrazy dla autorów tych wszystkich znakomitych blogów, stronek i pisemek - oni robią świetną robotę, ale medium wicie rozumicie. No i czasy same w sobie.

Wracając do mych planów na jesień życia... Jeśli zapragnę wysilić korę, by zrozumieć czas, w którym żyję, to postudiuję sobie Spenglera, podleję go Diltheyem, cofnę się do kogoś jeszcze znacznie starszego, jak Augustyn czy Św. Tomasz... Jeśli zapragnę się zanurzyć w nowoczesności, to będą mi musieli wystarczyć The Pogues, Dwight Yoakam, Amália i włoskie wzrornictwo.

Zastanawiam się nad kliknięciem na odpowiedni link i zlikwidowaniem tego bloga-niebloga. Przychylam się jednak do tego, by pozostawić go w sieci, w charakterze takim, jaki był zaplanowany od samego początku. Miał to bowiem być nie żaden prawdziwy blog, tylko coś w rodzaju prywatnej tablicy ogłoszeń - deski powieszonej na marnie oświetlonej klatce schodowej koło drzwi do własnego mieszkania (chciałem napisac "tuż obok", ale naprawdę nie wiem, jak się to "tuż" pisze), na której wywieszałoby się wszelkie własne twory pisarsko-intelektualne - po prostu po to, by nie było to pisanie "do szuflady". Bo do szulfady to dno, więc jeśli to coś nie jest zbyt osobiste ani zbyt pornograficzne, to powinno być, chociaż całkiem teoretycznie, wystawione na ogląd i krytykę ogółu.

Deska na ścianie klatki schodowej, albo na zewnętrznej ścianie wychodka - jeśli mówimy o środowisku wiejskim. Takiej sławojki, drzewianej, jak zapewne mówią redaktorzy Gazety Wyborczej (bo tak mówiono w przedwojennych szmoncesach, stąd się domyślam). Wiejskie jest z natury konserwatywne, a zatem...

Lewactwo mogłoby poniekąd zaliczyć sobie pewien triumf, ale nie sądzę, bo lewactwo nawet się nie dowie. Polska prawica się nie przejmie, skoro nie przejmowała się mymi żałosnymi wysiłkami dotąd, to niby dlaczego by miała teraz? Nic się nie zmieni, po prostu dotrzemy tam, gdzie dotrzeć jest nam przeznaczone, tam, gdzie podążamy.

Jedyną sensowną działalność "pod prąd dziejów" robi dzisiaj w Polsce PiS (sorry wszyscy czciciele "małego państwa" i proeuropejskie cieniasy!), malutki kawałeczek na prawo od niego znajdują się "jednodniowe badania w Tworkach" (takie mamy czasy i już nawet "prawica" nie dostrzega w tym nic specjalnego, a w każdym razie nic nie zamierza robić), idziemy do "Europy" i za 20 lat nasze dzieci nawet nie uwierzą, że kiedyś mogło być tak "faszystowsko" i tyle "nietolerancji", jak my mamy dzisiaj. Jeśli nie mamy zamiaru tego radykalnie, nie szczędząć środków i poświęceń, zmieniać, to po co się wygłupiać z "pawicowością"? Nie dość, że to bez sensu, to w sumie jeszcze przeszkadza tym, którzy coś robią. Tym zdeterminowanym niedobitkom, których powinniśmy szanować i podziwiać, skoro sami tak nie potrafimy. Zamiast, w tradycji "Szkła Kontaktowego" - tej zaiste super-prawicowej audycji - przerzucać się na ich temat beznadziejnymi, za uszy ciągniętymi dowcipasami i krytyką godną stada wałachów w stadzie ogierów.

A co do tego blogu, to wycowuję się ze wszelkich zobowiązań - danych explicite czy tylko zasugerowanych świadomie lub nie - umieszczania tu nowych tekstów i idiosynkrazji. Coś pewnie się tu kiedyś pojawi Deo volente, ale kiedy i co, nie mam pojęcia. Kto ma do mnie linki, może je usunąć, naprawdę już mi na popularności nie zależy. (Tylko, że oni nie mają się nawet jak tego dowiedzieć, wot zagwozdka!)

Niniejszym ogłaszam (komu? komu?), że Marks i MacLuhan wygrali, a mój "prawicowy blog", w wyniku obiektywnych historycznych procesów, stał się znowu ŚCIANĄ od WYCHODKA.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo. Ta, fajnie by było! ;-)

wtorek, lutego 27, 2007

Nasz człowiek na drzewie

Przyznam, że w pierwszej chwili udział Andrzeja Gwiazdy wraz z jego mądrą i w ogóle godną najwyższego szacunku żoną w checy zorganizowanej przez lewackich hunwejbinów eurokouchozu w Dolinie rzeki Rospudy zaskoczył mnie bardzo nieprzyjemnie.

Z czasem jednak zaczynam dochodzić do wniosku, że może po prostu zaczynamy działać naprawdę politycznie, czyli nie tylko płakać, dyskutować o niczym na różnych forach, kłócić się między sobą zostawiając rozbawionego wroga w świętym spokoju... Ale także staramy się w chytry sposób temu wrogowi pokrzyżować plany i postawić, mimo bardzo trudnych okoliczności, na swoim. Od kogo zaś moglibyśmy oczekiwać takiego mistrzowskiego ruchu, jeśli nie od człowieka, który dokładnie, jak nikt chyba, sformuował przyczyny i istotę naszych obecnych polskich nieszczęść? Trudno przecież sobie wyobrazić, by akurat Andrzej Gwiazda nie wiedział, co to suwerenność, albo by mu na niej aż tak mało zależało.

Moja teza na temat udziału państwa Gwiazdów w spędzie ekofilskich Rasputinów, tej piątej kolumny na usługach późnych wnuków Bismacka, podstarzałych już paryskich "rewolucjonistów" z '68, nawiedzonych fartuszkowców i zgrai lubiących luksusowe życie europasożytów, jest na dzień dzisiejszy taka: Gwiazdowie poświęcili częściowo swe dobre imię, zgodzili się na marne towarzystwo, ponieważ uznali, że Polska potrzebuje Wallenroda.

(Przy okazji zwracam uwagę na wspomniane tu przed chwilą a ukute przeze mnie terminy "Rasputiny" - oczywiście od Raspudy, oraz "ekofile" - bo przecież ci ludzie nie są żadnymi "ekologami", ekologia to nauka i w dodatku całkiem o czym innym, zaś tego rodzaju nadrzewni masturbanci terroryzujący porządnych ludzi powinni się kojarzyć właśnie z ludźmi określanymi słowami kończącymi się na "-filia". Takie jest moje zdanei i podzielam je absolutnie! Warto by chyba było te słowa rozpropagować.)

Powrót to państwa Gwiazdów i Wallenroda... Dzięki temu posunięciu, genialnemu jak mam zamiar wykazać, po pierwsze zablokowana została TW Bolkowi łatwa możliwość przyłączenia się do antypolskiej ekofilskiej akcji. To już coś, prawda? Zamieszanie w kręgach lewactwa też może z czasem niezłe powstać, kiedy część tej zgrai dowie się, kim jest Andrzej Gwiazda i jakie poglądy głosi. Skoro rodzima "prawica" (poza PiS'em) nie potrafi zrobić absolutnie nic poza jałowym ględzeniem, to niezłym pomysłem może się okazać użycie lewactwa do realizacji niektórych chociaż prawicowych celów. To towarzystwo naprawdę ma energię, naprawdę nienawidzi swych wrogów, naprawdę chce, i niestety także potrafi, działać!

Andrzej Gwiazda poświęcił się zatem i tłumiąc naturalny wstyd zdrowego inteligentnego człowieka wiedzącego, że odtąd aż po wieki wieków - a przynajmniej do odrycia za kilkadziesiąt lat intymnych zapisków naszego Walleroda, które wszystko wyjaśnią - będzie uważany za lewaka. Zgroza! Przyznam, że ja bym się aż tak poświęcić nie potrafił, już chyba prędzej z butelką na czołgi.


Wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych środków, a sytuacja Polski, dla ludzi, którym nieobojętna jej niepodległość i honor, jest wyjątkowo wprost trudna. Nieuświadomionym wyjaśnię, że dla mnie Unia Europejska jest złem, i niezbyt mnie interesuje czy do mnie przemawia rozczepianie włosa na 17 części i dyskutowanie tego, ile jej jeszcze brakuje do stalinizmu, najazdów Hunów, Pol Pota, czy Czarnej Śmierci. Dla mnie jest lewackim totalitaryzmem, który pożera polską niepodległość i grzebie pod stertą nieczystości to, co jeszcze pozostało ze wspanialej do niedawna zachodniej cywilizacji.

Andrzej Gwiazda postanowił działać, chwała mu za to! Wybrał drogę trudną, bo z pewnością tylko wyjątkowe jednostki gotowe są na takie poświęcenie. Nie dość, że Wallenrod, to jeszcze TAKI Wallerod! To niemal coś, jak nasz agent w samych bebechach UB czy Gestapo!

Wallenroda już mamy... Ale nie oszukujmy się - jeden Wallenrod, choćby na drzewie i z butelką na siuśki, nie zapewni nam zwycięstwa, lub choćby tylko dalszych kilku lat w miarę znośnego przetrwania. Zadać więc muszę niewygodne, ale konieczne pytanie: co Ty gotów jesteś dla niepodległości Polski i ratowania naszej cywilizacji zrobić, polski prawicowy patrioto?

Jeśli nic sensowengo nie przychodzi Ci do głowy, to postaraj się choćby wylansować terminy "ekofil" i "Rasputin". Może dało by się też zorganizować demonstracje z poparciem dla mieszkańców Augustowa i przeciw uroszczeniom agresywnego eurokochozu. Róbmy coś, bo nasz człowiek na drzewie to potężny atut, ale może aż tak długo tam nie wytrzymać, jeśli nie przyjdziemy mu wkrótce z odsieczą.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, lutego 21, 2007

Moje prawicowe aksjomaty

Oto moje własne prawicowe (w moim oczywiście własnym rozumieniu) aksjomaty. Z którym oczywiście nie każdy musi się zgadzać, ale mógłby się co najmniej zastanowić i ew. wypowiedzieć. "Aksjomaty" nie w tym znaczeniu, by dało się na nich zbudować jakiś system, tylko raczej dlatego, że nie podejmuję się ich udowodnić. I albo ktoś tak samo mniej więcej czuje, a wtedy jest moim bratem w prawicowości, albo tego tak nie czuje, a wtedy naprawdę może być trudno z tym coś zrobić. W obecnej formie nie aspirują one do naukowej czy językowej elegancji, są bowiem, choć oparte na latach przemyśleń i lektur, zapisane niemal bez chwili namysłu. Tym razem nie chodziło mi bowiem o styl (choć jest niezwykle ważną rzeczą!), tylko o materiał do dyskusji. (Marzenie ściętej głowy!)


1. Pewne najistotniejsze rzeczy nigdy się w istotny sposób nie zmienią, dopóki ludzie żyją na ziemi i są ludźmi. (Stąd mój głęboki sceptycyzm wobec wszelkich utopii i samej idei postępu.)

2. Mało wartościowych rzeczy przychodzi łatwo i bez wysiłku, a już na pewno w życiu społecznym i polityce.

3. Nawet aby tylko utrzymać społeczeństwo w znośnym stanie, potrzebny jest spory wysiłek woli i intelektu.

4. Nigdy nie zapanuje na świecie powszechna miłość i zrozumienie, zaś wszelka wewnętrzna spójność grupy jest w dużym stopniu zależna od jej wrogości wobec otoczenia.

5. Lepiej dać w dupę, niż w nią wziąć. (Co wcale nie oznacza, by prawicowiec koniecznie odczuwał potrzebę dawania komuś w dupę bez wyraźnego powodu.)

6. Ludzkie życie jest, i zawsze będzie, w dużym stopniu tragiczne, czego ważnym i pozytywnym aspektem jest to, że ma ono swą immanentną godność i wielkość.

7. Obiektywna rzeczywistość istnieje i nie zmieni się jej zamykaniem oczu, odmawianiem zaklęć, wiarą w cuda itp.

8. Życie każdego człowieka, jak również życie społeczne, składa się zarówno z rzeczy konkretnych, przyziemnych i prozaicznych, jak i z rzeczy wzniosłych.

9. "Ludzkość" jest czymś niewiele więcej, niż nie mającą realnego znaczenia abstrakcją. (Każdy człowiek jest w pewnym sensie moim bratem, ale indywidualnie. Liczony w milionach i miliardach przestaje niemal cokolwiek dla normalnego człowieka znaczyć.)

10. Człowiek jest z natury istotą społeczną.

11. Niemal każdy człowiek ma pewne potrzeby i instynkty religijne, których jeśli się w sensowny sposób nie zaspokoi, grozi to aberracjami i różnymi quasi-religiami.

12. Nie tylko ludzie żyjący obecnie, ale i wielu zmarłych stanowi grupę społeczną każdego z nas.

13. Całkiem sporo relacji społecznych nie opiera się wcale na zasadach wolnorynkowych, czy w szerokim znaczeniu ekonomicznych, czyli na racjonalnym rachunku zysków i strat.

14. Życiowym ideałem dla zdrowego dorosłego i dojrzałego człowieka nie jest, i nie powinno być, jakieś podrabiane dzieciństwo (jak to jest dla wielu lewaków).

15. Każde zdrowe i normalne społeczeństwo ma swą strukturę i jakąś formę władzy. Władza w przypadku zdrowego układu oznacza także odpowiedzialność, podległość zaś oznacza pewien stopień bezpieczeństwa, taki, na jaki stać dane społeczeństwo.

16. Coś takiego, jak "prawa człowieka" nie istnieje. Prawa każdego wynikają ze struktury i sposobu funkcjonowania danego społeczeństwa.

17. To samo dotyczy "praw naturalnych", tyle, że kiedy mówi o nich Kościół Katolicki, to nabiera to sensu, ponieważ jest to nakaz realigijny i prawa obowiązujące w pewnej grupie (choć wielkodusznie przyznawane także i innym).

18. Człowiek to z samej swej istoty istota społeczna i jako taka do pełni swej realizacji potrzebuje także efektywnego udziału w życiu swej społeczności. (Mogą być wyjątki, ale nie o to teraz chodzi.)

19. Z czego wynika, że republika jest ze swej natury idealniejszym ustrojem od np. absolutnej monarchii, jeśli oczywiście obie miałyby funkcjonować równie sprawnie i równie dobrze rozwiązywać problemy danego społeczeństwa.

20. Fochy na temat "ludu", "władzy ludu", "d***kracji" itd. mają bardzo mało wspólnego z prawicowością, bardzo dużo zaś z życiem w świecie ułudy i jałowych rojeń, odgrywaniem wielkiego pana i robieniem namiastki prawdziwej polityki wedle zasady "cała para w gwizdek".

21. Polityka to przede wszystkim sprawa tego, kto będzie miał prawo decydować - czyli kto będzie miał władzę - oraz ile tej władzy będzie miał. Niemal wszystko inne to nie polityka, tylko co najwyżej administrowanie lub ekonomia.

22. Przeważnie wyraźnie widoczne stosunki władzy i zależności są lepsze od zakamuflowanych i zakłamanych.

23. Dobrze funkcjonujące społeczeństwo zapewnia skuteczne, powszechnie rozumiane i jak najpowszechniej akceptowane mechanizmy, pozwalające jednostkom ambitnym i mającym pożądane dla danego społeczeństwa cechy na pięcie się w hierarchii, oraz wzgl. spokojne i bezpieczne miejsce dla tych, którzy nie są do takiej walki zdolni, nie chcą w niej brać udziału, albo już w niej przegrali.

Mechanizmy te powinny, dla dobra danego społeczeństwa, stanowić jakieś formy "zrytualizowanej" walki, nie zagrażającej rozpadem społeczeństwa ani poważnymi w nim zaburzeniami.

24. Rynkowa GOSPODARKA - tak, rynkowa RELIGIA - nie!

25. Bezsilność korumpuje, zaś absolutna bezsilność korumpuje absolutnie. (Jest to oczywiście parafraza słynnego stwierdzenia Lorda Actona, moim zdaniem znacznie sensowniejsza od oryginału. Sam ją kiedyś stworzyłem, co nie było aż tak trudne przy moich poglądach, ale całkiem niedawno ze zdziwieniem odkryłem ją w pewnej niezbyt znanej amerykańskiej książce. Jej autor miał na nazwisko Korda.)

26. Kobiety i mężczyźni różnią się wcale nie "tylko jedną malutką rzeczą". Tak jest dobrze i tak ma pozostać!

27. Naród jest (zgodnie ze słowami kard. Wyszyńskiego) "rodziną rodzin" i jest istotny. Naturalną formą istnienia narodu jest państwo.

28. Takie pojęcia jak "Europa" są pojęciami geograficznymi i nie implikują jakiejś realnej wspólnoty społecznej. Co innego "zachodnia", czy "europejska", "faustyczna", czy "zachodnio-chrześcijańska" cywilizacja.

29. Regionalizm i "małe ojczyzny" mają realne znaczenie proporcjonalne do realnego znaczenia swych gwar, dialektów, miejscowych zwyczajów, i po prostu swego odcięcia od innych obszarów czy społeczności. W dzisiejszym, bardzo już ujednoliconym świecie, wyraźnie straciły na znaczeniu i wszelkie wysiłki w celu zwiększenia ich znaczenia trzeba uzać za co najmniej podejrzane, bowiem ich skutkiem jest przede wszystkim rozbijanie państw narodowych. Co jest niewątpliwie robione w celu stworzenia ponadnarodowego zideologizowanego molocha, w rodzaju Unii Europejskiej.

(Po latach: Choć np. Szkocja, czy nawet Katalonia, to o wiele więcej, niż tylko "regiony". "Regionem par excellennce jest no Śląsk czy Bretania.)

30. Siły zbrojne każdego kraju służą do prowadzenia wojny, albo do unikania wojny przez odstraszanie, nie zaś do inżynierii społecznej - czy to w kierunku liberalnym, czy jakimkolwiek innym. Głoszenie propagandowych tez, że to właśnie w pełni zawodowa armia jest idealnym środkiem od obrony kraju - w dodatku kraju takiego jak Polska, z brakiem naturalnych granic i o specyficznych sąsiadach - dowodzi albo intelektualnej nieuczciwości i kompletnej nieznajomości spraw militarnych, a nawet historii. Albo też jest po prostu działaniem obcego agenta wpływu. (Zresztą inżynieria społeczna sama w sobie jest w zasadzie sprzeczna z prawicowością.)

31. "Suwerenność narodu", czy nawet "ludu" wcale - wbrew temu, co opowiadają różni monarchiczni frustraci - nie jest zaprzeczeniem prawicowości. Także nie jest nim demokracja, i w istocie znacznie lepiej jest, by naród miał wpływ na własne losy, choćby w sposób wysoce niedoskonały, niż oddać ten wpływ bez żadnego sposobu na jego odzyskanie jakimś niekontrolowanym przez nas, i niegodnym zaufania, ponadnarodowycm siłom. (Dojście PiS'u do władzy, mimo wszelkich wad tej formacji, jest dobitnym dowodem na to, że demokracja na poziomie kraju nie jest jeszcze zupełną fikcją. I tak powinno pozostać. Przynajmniej na razie)

32. Wszelkie hipostazowanie jest wysoce podejrzane, np. czynienie z demokracji jakiejś utopii absolutnego raju na ziemi, czy mieszanie do stosunkow prostej definicji tego pojęcia niezwiązanych z nim pojęć w rodzaju "tolerancja", "polityczna poprawność", czy "wartości europejskie".

33. Większość ludzi nie jest z pewnością bardzo mądra, ale prawicowiec będzie raczej traktował ich z szacunkiem i nieco na wyrost, niż z pogardą i jako głupszych i podlejszych, niż wedle wszelkich danych w istocie są. A zatem wszelkie pomysły w stylu "wzięcia tej hołoty za mordę i uszczęśliwienia ich na siłę", charakterystyczne np. dla masonerii, ale wcale nie wyłącznie, są dla prawicowca wstrętne. (Choć realne życie też ma swoje prawa i różnie może być, tyle, że tutaj mówimy o skłonnościach i upodobaniach, przeważnie zresztą czysto werbalnych i śmiesznie bezsilnych. No a "uszczęśliwianie" stoi w prawicowym jadłospisie dość w sumie nisko, o wiele niżej od np. etyki.)

No, to by było na razie tyle.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lutego 17, 2007

Pani docent, kniaź Kropotkin i ja (głównie jednak o Robercie Ardreyu)

To jest w istocie całkiem pierwszy tekst, który jakieś półtora roku temu napisałem na ten blog, kiedy ten właśnie powstał. Wtedy wydał mi się jednak zbyt osobisty i... zbyt "antysemicki" (nie w stosunku do moich obecnych poglądów oczywiście, tylko do tego, co w Polsce jest nawet na prawicy tolerowane). Więc go po paru dniach wywaliłem. Jednak chyba aż tak źle z nim nie jest, więc go tu wklejam, bo trochę ostatnio za bardzo jestem zajęty ganianiem za forsą (typowa przypadłość ludzi, którzy nie współpracowali i nie należeli, a "europą" się brzydzą).

* * *

Gdzieś na przełomie lat '90 stałem się jednym z licznych zapewne obiektów badań nad poglądami i stanem świadomości solidarnościowej emigracji w Szwecji. Odbywało się to w formie rozmów, w moim przypadku było to kilka parogodzinnych, swobodnych i całkiem interesujących rozmów z mieszkającą niedaleko panią docent – świetnie urządzoną w socjalistycznej Szwecji i szwedzkim socjaliźmie pomarcową emigrantką (ze wszystkim, co można z tego faktu wywnioskować).

Analizę osoby pani docent, jej sfery i jej poglądów zostawię sobie, Deo volente, na jakiś inny czas. Czemuż zatem wspominam ją i całą tę błahą w końcu sprawę? Otóż pamiętam, że od razu pierwsze pytanie owej ankiety dotyczyło „książki, która cię najbardziej cię ukształtowała”. Ja zastanowiłem się krótką chwilę, no bo parę dobrych książek zdarzyło mi się w życiu przeczytać, za co zresztą musiałbym w znacznej mierze podziękować socjalistycznym szwedzkim bibliotekom, od zwyczajnych miejskich, po sławne uniwersyteckie, po czym odpowiedziałem, że „Territorial Imperative” („Imperatyw terytorialny”) Roberta Ardreya.

Na to pani docent zrobiła naprawdę bardzo wielkie oczy. Ja zaś dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem w czym rzecz. I rzekłem, szczerze rozbawiony: „To pani naprawdę nie może sobie wyobrazić, że bez pomocy Michnika i Kuronia, ktoś mógłby w ogóle stwierdzić, że komunizm jest be? Otóż zapewniam panią, że takich ludzi jest cała masa, po prostu to nie są te kręgi, w których pani się obraca”. Dla każdego chyba prawicowego czytelnika będzie to oczywiste, ale dla pani docent naprawdę było absolutnie niewyobrażalne.

Prawdopodobnie zresztą nadal dla pewnych licznych i nadal bardzo wpływowych ludzi każda antylewicowość - na przykład antykomunizm nie będący rewizjonizmem, nie natchniony „młodym Marksem”, Trockim, Gramscim itd. - jest po prostu przejawem ostrej i (oczywiście, jak to one) nieuleczalnej psychopatii. Oni naprawdę tak to widzą, i w tym jedna z ich ogromnych przewag - podczas gdy ja mogę sobie łatwo wyobrazić „jak to jest być lewicowcem” (tylko że mnie to odstręcza), oni duszę prawicowca zrozumieć mogą akurat tak, jak duszę krokodyla.

Kiedy pani docent nieco ochłonęła, co zajęło jej jakiś czas, podczas którego ogarnąłem wzrokiem jej pokoik, a przede wszystkim regał pełen książek o feminiźmie, plus kilka o żydowskiej martyrologii pod okupacją, no i parę też o „Solidarności”. Potem pani docent wykonała następny ruch, w założeniu pojednawczy: zasugerowała mianowicie, że tym najważniejszym dziełem mogłaby być bardzo niegdyś głośna książka kniazia Kropotkina, duchowego ojca anarchizmu. To było coś więcej niż pojednawczy gest – to była zgoda na cofnięcie mojego własnego, nieudanego ruchu. Nieprzemyślanego, albo nawet po prostu sprzecznego z regułami gry.

Kropotkina nie wszyscy z pewnością czytali, ja sam kiedyś dostałem jego książkę w prezencie, jako ciekawostkę, i z zainteresowaniem przeczytałem kilkadziesiąt pierwszych stron, poświęconych historii rodu. Odrzuciłem dzieło, gdy kniaź doszedł do sedna. Czyli kiedy zaczął bredzić na temat „przykłady współpracy w przyrodzie i co z tego wynika dla przyszłej ludzkości”.

Pani docent naprawdę chciała mi dać szansę i uczyniła to bardzo finezyjnie i elegancko: Kropotkin to wprawdzie nie Michnik, ale jeśli komuś w ręce wpadnie wcześniej, to przełom też przecież nastąpić musi! Nie będziemy przecież zsyłać ludzi do łagrów dlatego, że przed wydanym w drugim obiegu późniejszym (współ)Ojcem Okrągłego Stołu, do rąk wpadło im przedpotopowe wydanie Ojca Anarchizmu... To już nie te czasy!

Ja jednak brutalnie odtrąciłem wyciągniętą rękę, więcej – obśmiałem nawiedzonego kniazia i jego głęboką znajomość życia zwierząt. Sam Ardrey choćby dawał całkiem inny jego obraz, a zresztą wystarczyło minimum zdrowego rozsądku. (Teraz dostrzegam, że w oczach pani docent to było chyba coś więcej, niż wyciągnięta ręka – to musiało być swego rodzaju koło ratunkowe. Miałem szansę stać się przyzwoitym człowiekiem. I odrzuciłem ją...)

Do czego zmierzam? Moje boje z panią docent byłyby chyba warte opowiedzenia, różne inne zarysowane tutaj fakty także mogłyby stanowić osnowę (albo wątek) interesujących tekstów. Ale tutaj chodzi mi przede wszystkim o Roberta Ardreya – autora, który uczynił mnie prawicowcem. Nie żebym nim w jakimś, może nawet w całkiem znacznym, stopniu nie był, zanim jeszcze w uppsalskiej miejskiej bibliotece wpadła mi w ręce książka ta jego książka. Gdybym nie nie miał prawicowych skłonności, prawdopodobnie nigdy bym jej nie pożyczył, nie mówiąc już o gruntownym przeczytaniu.

Czytałem przed „Terytorialnym imperatywem” parę książek, które dały mi do myślenia i wpłynęły jakoś na moją reakcyjność i te rzeczy. Na przykład „Lwy Alkazaru” w tanim przedwojennym wydaniu. Albo „Oblicze Trzeciej Rzeszy” Joachima Festa w całkiem oficjalnym wydaniu prlowskim - z pewnością nie prawicowe, ale skutek na moją młodą duszę był piorunujący. (Tam poczytałem sobie o totalitaryźmie jako takim. Do komuny też się to cudnie odnosiło, w tym rzecz.)

Czytałem też jako nieletnie pachole Dżilasa, który nie zrobił na mnie większego wrażenia. Zresztą byłem już dawno przekonanym antykomunistą. (Nawiasem dziwne, bo nie pamiętam, by pani docent dała mi do wyboru, jako tę super-ważną, książkę Dżilasa, widać całkiem straciła co do mnie nadzieję.)

Miałem też od b. wczesnego okresu dobry kontakt z publikacjami podziemnymi, z których wiele było interesujących i jakoś na mnie wpłynęło. Nawet, mówię to uczciwie, te lewicowe, których przecież była większość. Zresztą taki „lewicowiec” jak np. Orwell... Paradne! Działał po nieodpowiedniej stronie, nawet być może strzelał, ale intelektualnie? Nic dziwnego że się go tak panicznie boją, i to bynajmniej właśnie nie tylko tych dwóch jego sławnych książek.

Ale to Ardrey, przypadkowo napotkany w szwedzkiej bibliotece, bardziej niż ktokolwiek inny, dał mi intelektualną podbudowę, a przede wszystkim pewność, że już żadne lewicowe argumenty nie są nigdy w stanie przeważyć kilku najbardziej podstawowych faktów i prawd. Prawd opartych na faktach dostępnych dzisiaj każdemu, kto chce widzieć i chce wiedzieć, ale znanych wciąż bardzo niewielu ludziom, a w dodatku zajadle kontestowanych przez liczne autorytety. Nie, pomyłka! Kontestacja faktycznie była, ale już jej nie potrzeba, teraz po prostu wszyscy zgodnie milczymy, udało się kontestatorom, za pomocą zmienionej taktyki, osiągnąć w końcu to, czego osiągnąć nie mogli kontestując. A my im nie przeszkadzamy...

A prawdy jakie? Powiem to znowu w obrzydliwie subiektywny, egocentryczny sposób. Cóż, widać inaczej nie umiem. Takie, że jeśli bym się któregoś ranka zbudził i zwątpił w którąś z nich, byłbym pewien, że znalazłem się, już nawet nie na całkiem innej planecie, ale w którymś z innych, nawet nie bardzo „równoległych” wszechświatów.

Nie chodzi tu oczywiście o moją osobę, chodzi o autentyczny przykład, o autentyczną „duchową spowiedź prawicowca”. Dlatego to co tu piszę ma w moim przekonaniu znaczenie. Więc osobiście mogę się nie zgadzać z całą masą poglądów różnych prawicowych partii, znamienitych prawicowych myślicieli, polityków i ogólnie autorytetów (nie mówiąc już o tych jedynie określanych jako prawicowi, lub którzy z jakichś powodów sami się tak lubią określać). Mogę się nie zgadzać z ich poglądami na temat ekonomii, religii, życia społecznego, wojny, patriotyzmu, czegokolwiek. Jądro moich przekonań zawsze będzie prawicowe i zawsze myślę że będę w stanie się obronić w ideologicznych sporach – zarówno wobec ataków z lewa, jak i ze strony, że tak powiem „nieokreślonej”.

Proszę powyższego nie brać za przejaw pychy czy autoreklamy! Tutaj chodzi nie o mnie, tylko o Ardreya, oczywiście – pewne umysłowe możliwości są konieczne by polemizować, ale ludzi o takim potencjale nie brakuje. Dlaczego więc prawica naszej zachodniej „faustycznej” (wedle określenia Oswalda Spenglera, bardzo wielkiego i bardzo prawicowego myśliciela) cywilizacji jest w tak wielkim stopniu intelektualnie podzielona i rozdrobniona? Dlaczego prawicowcy i niby-prawicowcy szarpią się o tysiące szczegółów i szczególików? I nie tylko szczególików niestety - nie trzeba być lewicowcem, by pękać ze śmiechu słysząc ciągłe spory o to, czy ekonomiczny liberalizm jest prawicowy, czy wręcz przeciwnie. A to przecież fundamentalna kwestia.

(Starożytna Sparta byłabyż zatem państwem skrajnie lewicowym? Bardziej lewicowym niż powiedzmy nasza droga Platforma Obywatelska? Wolne żarty! Można Sparty nie lubić, ale "socjalizm", w jakimś zbliżonym do marksizmu sensie, to to nie był. To może i bardziej lewicowa ona była od przesławnej partii demokraci.pl, czy jak oni się akurat dzisiaj raczą nazywać?)

Oczywiście nie twierdzę, że książki Roberta Ardreya - a jest ich sporo, kilka nawet w moich oczach jeszcze lepszych od „Imperatywu terytorialnego”, nie wspominając już jego wcześniejszych lewicowych (!) sztuk i masy wysoko cenionych hollywoodzkich scenariuszy ("Trzech muszkieterów", "Pani Bovary", "Ben Hur", itp.) - to jakaś „biblia prawicowca”, że poza nimi nie ma prawicowego zbawienia, czy coś takiego. Chodzi tutaj tylko mi o dwie zasadnicze sprawy:

Po pierwsze, w moim najszczerszym przekonaniu istota prawicowości leży znacznie głębiej, niż doktryny ekonomiczne w ich gazetowo-telewizyjnym, a nawet partyjno-parlamentarnym, wydaniu. Ba, głębiej niż stosunek do religii, powszechnego poboru, kary śmierci, czy globalizacji!

Po drugie, lewicowym intelektualistą, nie mówiąc już o artyście, jest być stosunkowo bardzo łatwo. (Nie mówiąc już o pseudo-artyście, tym bardziej jeszcze uchodzącym za geniusza!) Dlaczego tak jest? Dobrze, jeśli uczciwie pomyślisz nad tą kwestią parę minut i nie znajdziesz zadowalającej odpowiedzi, to daj mi cynk na adres Redakcji, a ja zobowiązuję się to wyjaśnić czarno na białym. Umowa stoi?

Na razie przyjmijmy, że tę sprawę już ustaliliśmy – jest bez porównania łatwiej być lewicowym intelektualistą czy artystą, niż prawicowym. (Co zresztą w pewnej mierze musi tłumaczyć, czemu jest ich tylu więcej.) A jeśli tak jest, to nie mamy się co spodziewać, iż dzisiejsza „krótka ławka” prawicowych intelektualistów i artystów, nagle się wydłuży. Ergo, potrzebujemy każdego, kto jest tego naprawdę wart. A Robert Ardrey na pewno jest. Moja własna intelektualna... nie tyle „przemiana”, co może raczej „krystalizacja”, jest tego dowodem. (Jakkolwiek mało skromnie by to mogło zabrzmieć, ale przesadna skromność nie jest prawicowa, zgoda?) Na pewno nie byłem jedyny, a co ważniejsze – mogłoby być o wiele więcej takich „krystalizacji”.

Tutaj nie chodzi o żadne „objawienia”! Jeśli ktoś się nie zgadza z Ardreyem - na podstawie faktów, albo wyciągniętych wniosków - to ja osobiście byłbym bardzo zainteresowany ich poznaniem. I bardzo się zdziwię, jeśli te poglądy nie będą wybitnie lewicowe. W końcu jeśli pisarz tak w latach '60 i nieco później głośny, tak agresywnie i powszechnie atakowany, całkiem znika z intelektualnego widnokręgu, to tu coś chyba jest na rzeczy. Ataki niewiele pomogły, ale przemilczanie (i chytre wykorzystanie przepisów prawa autorskiego, Święte Prawo Własności zatem!) działa znakomicie. Żadni prawicowcy, nikt w ogóle z tych, którzy w opisywanych przez Ardreya faktach – na temat życia dzikich zwierząt, prehistorii człowieka, życia prymitywnych plemion - żeby już pominąć jego wnioski, mogliby znaleźć oparcie, nie próbuje go nawet wygrzebać z zapomnienia.

A przecież wystarczy w w wyszukiwarkę, np. Google wklepać „Ardrey + Robert” (bez cudzysłowu), żeby zobaczyć, że nie jest to ktoś pozbawiony znaczenia. Nawet w 25 lat po swej śmierci. Jego książki też są w internetowych księgarniach dostępne. Tylko prawicowcy wolą wsłuchiwać się we własne głosy, wygłaszając jedynie słuszne poglądy na temat liberalizmu, czy zjednoczonej Europy, poziom wewnątrz-prawicowej dyskusji i myślenia zostawiając... Komu właściwie?

Oczywiście mógłbym się sam zakręcić koło spopularyzowania tego wybitnego myśliciela i autora. Skłamałbym mówiąc, że nie rozmyślam o tym co pewien czas przez wszystkie te lata. Ardrey, i oczywiście nie tylko on, wybitnych autorów jest dzięki Bogu trochę, powinien być dostępny i po polsku. Choćby dlatego, że wagę języka określa w dużym stopniu to, co w nim napisano i wydano, także przekłady, choć oczywiście dzieła oryginalne są ważniejsze. Poniekąd staram się to zresztą zrobić, tym właśnie tekstem. Dlaczego jednak nie uczyniłem czegoś więcej, i o wiele wcześniej?

Jeden powód jest taki, że w końcu angielski dzisiaj każdy powinien rozumieć, przynajmniej ktoś mający pewne intelektualne aspiracje. Obcy język to jest francuski albo łacina, angielski to jest coś jak wybieranie numeru telefonem albo spuszczanie wody. Więc każdy może sobie sam przeczytać, jeśli się trochę postara. Drugi powód jest nieco, lub nawet bardziej niż nieco, smutniejszy. Otóż zawsze kiedy myślałem o wylansowaniu Ardreya w Polsce, po paru minutach dochodziłem do takich wniosków, cytuję sam siebie:

A komuż to będzie z Ardreyem tak bardzo po drodze? Nasza prawica opiera się w znacznym stopniu na katolicyźmie. Z całym szacunkiem i sympatią dla Kościoła, przecież ewolucja człowieka, jego instynkty, jego krwiożercza przeszłość i jej ślady w teraźniejszości, ani też dość bezkompromisowe hipotezy Ardreya na temat rodziny, na pewno nie stanowią dla dzisiejszego katolika najwygodniejszych tematów. (Nawet przed ostatnim Soborem by nie stanowiły, choć częściowo może z nieco innych względów.)

To już jest pewien problem, prawda? A lepiej już nie wspominać o tych prawicowcach, którzy definiują praktycznie prawicowość jako totalny ekonomiczny liberalizm, nie wnikając w to, czy jego skutkiem mają być miliony malutkich indywidualnych gospodarstw rolnych, gdzie pater familias będzie miał totalną władzę życia i śmierci, czy też kilka światowych oligopoli, sporo hipermarketów, i sto miliardów ludzi ze wszczepionymi chipami, poruszających się od rana do wieczora na komendę. Dyskusja by nam się naprawdę przydała. I to właśnie wewnątrz-prawicowa, bo próby przekonywania lewicowca są czymś takim, jak próby przekonywania mnie, bym poważnie potraktował kniazia Kropotkina, albo pani docent, by pokochała... Powiedzmy Generała Franco.

Proponuję byśmy wkrótce, jak najszybciej, dali sobie szansę podyskutować o sprawach istotnych, między innymi o tych, opisanych przez Roberta Ardreya. A jeśli ktoś ma podobnie znaczących dla swego rozwoju, a mało znanych w Polsce, autorów, to także warto by było poświęcić im parę akapitów tekstu i powiedzieć o tym ludziom. Ludzki mózg jest bowiem, wedle pewnej interesującej i płodnej hipotezy, organem par excellence społecznym, w tym sensie, że jego działanie nie może być rozpatrywana w całkowitym oderwaniu od odzewu, jaki znajduje w społeczności. Jeśli tak naprawdę jest, to jeżeli Twoje Czytelniku, najgłębsze i najbłyskotliwsze nawet, myśli nie mają żadnego społecznego oddziaływania, to niemal równie dobrze mógłbyś całkiem nie myśleć.

Zastanów się nad tym Czytelniku, to wcale nie jest głupie! A więc działajmy, na przykład dyskutujmy! I stwórzmy może wreszcie jakąś naprawdę sensowną, przybliżoną choćby, definicję prawicowości, a także może kilka związanych z tą sprawą aksjomatów. Zamiast dziobać się wzajemnie, wyzywając od „socjalistów” i „liberałów”, tworzyć sztuczne podziały, jednocześnie bratając się z każdym niemal trojańskim koniem i kucykiem. To znaczy, kłócić się o ekonomię i inne sprawy jak najbardziej można i nawet trzeba, ale przecież nawet gołym okiem łatwiej jest rozpoznać lewicę i prawicę, niż przy pomocy praktycznie każdej z szeroko obecnie stosowanych definicji! Przynajmniej ja to tak widzę, a jeśli mam częściową choćby rację, to coś z pewnością warto by było w tej sprawie zrobić. Zgoda?

Nawiasem mówiąc, wspomnianą przed chwilą hipotezę - tę o immanentnym związku naszego myślenia z życiem społecznym - postawił właśnie Robert Ardrey. W książce zatytułowanej „The Social Contract” („Kontrakt społeczny”, tytuł ten jest oczywiście nawiązaniem do sławnego dzieła J.J. Rousseau pod tym samym tytułem).

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lutego 15, 2007

Tusk niemal płacze, Lesiak niewinny... i jeszcze coś

Coś tam się dzisiaj wydarzyło: Tusk prawie się rozpłakał na początku wystąpienia A. Leppera (nieźle dostał w dupę, i to dwa razy, głupi pajac!), uniewinnili Lesiaka (oczywiście dno!), już zaczynają bronić tego tam kardiochirurga (lekarska korporacyjność i moralna zgnilizna dziennikarzy ręka w rękę, jeśli ktoś by mnie chciał pytać). Acha, jeszcze ten tam wielu inicjałów Nowakowski, facet dość sensownie gadający, jak na telewizję III RP, okazał się być wsiowym agentem. Taka to i RP...

Ale tutaj mam coś interesującego i zabawnego, co pragnąłbym polecić wszystkim zwierzęcym antylewakom, rewolucyjnym konserwatystom i także wszystkim błądzącym w swej niewiedzy (przynajmniej w kwestii nomenklatury, choć niestety wielu błądzi także w poglądach) liberałom.

Oto to coś: http://www.moral-politics.com/xpolitics.aspx?menu=Home

Zachęcam! Absolutna prawda to z tego może nie wyniknie, ale wyniki nie są bez sensu. I jeśli co najmniej trzy osoby wkleją tu w komentarzach własne wyniki, to ja także je wkleję. Będzie masa śmiechu. Umowa stoi?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, lutego 13, 2007

Co to jest ta prawicowość? (Mało oryginalny temat, wiem!)

Wklejam tutaj moją wypowiedź z wątku zatytłowanego (przeze mnie samego zresztą) "Co to wreszcie (do jasnej i niespodziewanej) miałaby być ta PRAWICOWOŚĆ?" na nowym forum nowej prawicowej (i wirtualnej na razie) parti. Oto link do tego forum, można się zainteresować i ew. zapisać:

http://www.prawicarp.pl/

Chyba trochę by było szkoda, gdyby szeroka Publiczność nie miała okazji zapoznać się z tymi moimi poglądami. A zatem...


Co to jest prawicowość? (po raz kolejny i na pewno nie ostatni)

Prawicowość jest to m.in. zaprzeczenie gnostyckiego rozumienia świata, w którym poza cienkim welonem widzialnego, dotykalnego świata, kryje się "świat prawdziwy", do którego można dotrzeć niezbyt wielkim wysiłkiem, ale za to przy pomocy pewnej tajemnej wiedzy ("gnosis", to po grecku "wiedza", i to właśnie raczej taka bardziej tajemna).

Wiąże się to w oczywisty sposób z kwestią utopizmu, ponieważ utopia to taki właśnie "lepszy" świat, uzyskany dzięki tej specjalnej wiedzy. Prawicowość jest odrzuceniem wszelkiej utopijności. Co oczywiście nie oznacza, że prawicowiec nie dąży do lepszego świata, tyle, że prawicowe rozumienie ludzkiego losu zawsze będzie w sumie tragiczne - zarówno wzniosłe, jak i, w pewnych przynajmniej istotnych aspektach, smutne. Dla rasowego lewaka świat to piaskowniaca, a dla lewicowego "intelektualisty" to właśnie ta cienka zasłona kryjąca "świat prawdziwy", bez porównania oczywiście lepszy od tego tutaj.

Pośrednio, w codziennym psychicznym nastawieniu, ale także dobrze widocznym z polityce, prawicowość jest brakiem wiary w uniwersalne wytrychy rozwiązujące wszystkie, lub niemal wszystkie problemy - w jakieś zawsze cudownie bezbłędnie działające "równowagi organów rządowych", w boską i niezmienną mądrość "wolnego rynku", w absolutną świętość "Prawa" (świętość? czy to nie jest herezja?), a już szczególnie świętość pomniejszych jego przejawów, w rodzaju "świętego prawa własności".

Prawicowiec może cenić wiele z tych rzeczy, ale ich nie fetyszyzuje. W odróżnieniu od liberała czy zadeklarowanego socjaldemokraty (gdzie są dzisiaj między nimi różnice, swoją drogą?), prawicowiec wie, że wszsytko to nie może działać zawsze idealnie, bo nic tak na tym świecie nie działa. Dlatego też mówi to - przynajmniej w sytuacjach, kiedy może być całkiem szczery - otwarcie.

Liberał albo otwarty lewicowiec stara się tych niedoskonałości za wszelką cenę nie dostrzegać, a kiedy okazuje się to niemożliwe, tworzy specjalne wyjątki, rzekomo "potwierdzające niezmienne reguły" i je jeszcze "udoskonalające". Tak jest z "prawdziwą" demokracją, w odróżnieniu od zwykłej demokracji (a kto tak, nawiasem mówiąc, uwielbia mówić o absurdalności "demokracji ludowej", jak liberałowie?), czy "dobrze rozumianą" wolnością słowa, która bez cienia problemu akceptuje zamykanie ludzi do więzień za wyrażanie poglądów.

Prawicowość to moim zdaniem nie tylko to, ale cała masa innych rzeczy. (Tak samo zresztą jak lewicowość, która z intelektualnego punktu widzenia jest fascynującą sprawą. Wcale nie mniej fascynującą, jeśli potraktujemy ją jako psychiczną skazę.) Jednak ten właśnie szeroki aspekt prawicowości (i lewicowości) uważam za wyjątkowo istotny (z którego to powodu najprawdopodobniej on właśnie nasunął mi się tutaj jako pierwszy).

Zapraszam do dyskusji. Oświadczam oficjalnie, że nie mam żadnego doktoratu z prawicowości, ani nawet z filozofii, więc nie chodzi mi o to, by się wyłącznie wymądrzać, ino o to, by do czegoś dojść. Choć oczywiście niektóre sprawy mam już nieźle przemyślane i byłbym zadowolony, gdyby udało mi się nieco moje poglądy spopularyzować.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 02, 2007

Polityczna nuda w krainie euroscypka

Kolejny błyskotliwy tytuł (mógłbym chyba takie tytuły sprzedawać w pęczkach i zapewne byłby popyt)... i niewiele poza tym. Sens w tym tytule jest o tyle, że właśnie po trzech latach Polska stała się oficjalnie i legalnie Europejskim Regionem Euroscypka. Co do nudy zaś, to zapewne jest to sprawa wyłącznie subiektywna, bo i TW Beata coś tam pyskuje, i Bufetowa się pieniaczy, i "Amerykańsko-Żydowska" organizacja ma coś tam do powiedzenia na temat ukraińskiego doktoratu honoris causa Andrzeja Leppera (???).

Mnie to jednak cholernie ostatnio nudzi, zapewne po prostu dlatego, że - jako człowiek, który do SB nie donosił - muszę się ostro kręcić wokół swych ekonomicznych spraw, po prostu po to, by utrzymać nos nad powierzchnią. Obiektywnie zapewne nudniej, niż normalnie, bo to i Tysiąc Ojców Najmłodszej Córki Anety K... I wszystko inne.

Co do Cieniasów, to mało ich ostatnio na TVN24, a ponieważ to partia wykreowana i utrzymywana przy życiu przez medialną propagandę, wróżę jej dość rychły schyłek. Skoro już nawet media nimi się nie interesują, to kto będzie? Rodzimy gazowniczy ęteligęt, jasne, ale dla tego równie dobrze, co Platforma może być jakiś LID, Zieloni 2004, Partia Kobiet, czy inny komuch.

No dobra, z konkretów powiem, że czytam właśnie znakomitą książkę, którą sobie parę dni temu kupiłem na straganie za 9,90 i każdemu polecam. Nie jest to książka antykwaryczna, trochę się rozejrzeć, to z pewnością da się znaleźć. A naprawdę warto. Tytuł ma ta książka "Sprawa Sokratesa", autorem zaś jest I.F. Stone.

Co do Sokratesa, to nigdy dziada nie lubiłem, a miałem z nim nieco do czynienia, bo mam w życiorysie nawet jeden semestr attyckiej greki (z czego zaliczyłem połowę), gdzie poza "Anabasis" Ksenofonta, czytaliśmy właśnie "Apologię Sokratesa" Platona. Sokrates zawsze wydawał mi się paskudnym lewakiem, ale szczerze mówiąc nie miałem nigdy cierpliwości do poważnej lektury Platona, ani innych poważnych tekstów na jego temat.

I.F. Stone - b. poważny i ceniony dziennikarz, który na emeryturze nauczył się greki i zajął właśnie Sokratesem, a szczególnie słynnym i kontrowersyjnym wyrokiem na niego - przedstawia Sokratesa, bardzo przekonująco i rzetelnie w mojej opini, jeszcze znacznie gorzej, niż sam to sobie w mojej dyletanckiej antypatii do tego rodzaju typów wyobrażałem. Sokrates okazuje się mniej, niż myślałem nihilistą, a bardziej po prostu totalitarystą. (Platona od początku widziałem, jako totalitarystę, ale ostatnio zaczęło mi się wydawać, że może to przesada i że facet po prostu, jako prekursor, macał nieco na oślep w swych intelektualnych poszukiwaniach. Jednak chyba to dawniej miałem rację.)

Gdyby ktoś chciał porozmawiać o tej książce, albo o Sokratesie, czy może w ogóle o ideach mniej i bardziej totalitarnych/demokratycznych, to zapraszam.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 21, 2007

Rzepak, Rokita i kolorki (trzy mini-felietonki)

Rzepakowe uroszczenia

Żaden ze mnie l*erał (obraziłbym się, gdyby mnie ktoś tak nazwał), ale naprawdę nie rozumiem całej tej hecy wokół biopaliw i rzepaku. Jakim prawem ktokolwiek śmie ludziom narzucać, co wlewają do zbiorników paliwa swych prywatnych maszyn? Zgoda, mogą istnieć pewne drobne ograniczenia, i np. gazy wydzielane z rur wydechowych przy spalaniu tego czegoś nie powinny być bardziej trujące od Cyklonu B, a może nawet od obecnych oparów marnie spalonej benzyny. Ale poza tym?

Nie wspomnę już (a w każdym razie nie rozwinę tego tematu) o tym, jak samobójczym działaniem jest przedłużanie bez żadnego wyraźnego powodu obecnego uzależnienia od ropy naftowej. Kim by byli Arabowie, w tym terroryści i islamiści, gdyby nie to uzależnienie? Czym by była Rosja po przegraniu zimnej wojny?

Nie znam się na problematyce paliw z rzepaku i innych takich rzeczy, przyznam, że te aspekty ekonomii (w odróżnieniu od spraw czysto spekulacyjnych, które są intelektualnie fascynujące, choć wcale nie twierdzę, iż pozytywne społecznie) są dla mnie niewiarygodnie nudne i trywialne. Samochody też całkiem mnie nie podniecają. Ale z tego co rozumiem, to są jakieś wariackie uroszczenia obecnej światowej władzy, której nawet politycy uchodzący za narodowych nie śmią już się sprzeciwić.


Dlaczego odstawiono Rokitę?

Od miesięcy masa ludzi zastanawia się nad przyczynami odstawienia Jana Marii (Barbary Kunegundy Heleny Zofii Wandy itd.) Rokity od piersi przez Donalda Tuska i przywództwo Platformy Cieniasów (inaczej PO, mało to partii ma dzisiaj po kilka nazw?).

Nikt chyba dotąd chyba nie podał takiej oto prostej i logicznej interpretacji...

Przecież to nikt inny, jak tylko Jan Maria (Barbara Kunegunda itd.) Rokita wykrzykiwał kiedyś buńczucznie "Nicea albo śmierć!". Jakżesz więc teraz powiewać nim niczym sztandarem, kiedy Platforma ewidentnie przygotowuje się do roli lokalnego mini-tarana przy wprowadzeniu w życie "europejskiej konstytucji", czyli tworzenia zrębów "europejskiego" super-państwa, o którym śnili, i o które walczyli już tacy mężowie stanu, jak Bismack i Hitler? (O Napoleonie i Ludwiku XIV już nie wspominając, ale to było znacznie dawniej.)

W tym kontekście nawet to "dziwne" dla niektórych zbliżanie się Platformy do postkomunistycznej i europejsicznie-l*ralnej "lewicy" nabiera nieco większego sensu! Jeśli ta, podana tu przeze mnie, przyczyna nie jest tą najważniejszą, to zaprawdę - w harcach i wygibasach tych panów (i pań) nie ma prawie nic z polityki, a jest tylko histeria, klimakterium i kompleksy.


Chyba lepej być daltonistą

Rzuciłem wczoraj okiem w rodzimej komercyjnej telewizji na zakończenie walki o Mistrzostwo Unii Europejskiej (jest już i taki pas, a zresztą jakiego niby jeszcze nie ma?) w jakiejśtam wyższej wadze, pomiędzy Szwajcarem (to jest Unia Europejska? też dali się przyłączyć?!) a jakimś takim facetem o nazwisku Abdulla, reprezentującym (ja to oni) chyba Belgię, czy inny światły europejski kraj. Tak przynajmniej kojarzyła mi się flaga tego Abdulli.

Walka odbywała się w Szwajcarii. Mówili po niemiecku, ale bardzo wyraźnie powiedziano, że to Szwajcaria, a zresztą publika bardzo się cieszyła, kiedy Szwajcar wygrał. (Przecież chyba nie dlatego, by nie lubiła facetów o nazwisku Abdulla? Takie coś by już dziś z pewnością w Europie nie przeszło.)

No i jak już ten Szwajcar wygrał, to otrzymał wielki kiczowaty wieniec... Na którym była wielka szarfa... W kolorach jak następuje: CZERWONY... CZARNY... ŻÓŁTY...

Oczom swoim nie wierzyłem, ale tak naprawdę było. Z tego co pamiętam, kolory Szwajcarii to piękna głęboka czerwień i biel (ich flaga to przecież biały krzyż na czerwonym polu). Mam zresztą w kieszeni scyzoryk Victorinox, to wiem. Tutaj jednak były to zdecydowanie kolory Niemiec. Niemcy pełnią zdaje się ostatnio jakąś tam ważną funkcję Oberführera w pan-europejskim Reichstagu (czy jak się to tam nazywa, nie wiem, bo moja pogarda dla Unii Europejskiej nie pozwala mi na wnikanie w tego typu trywialne detale), ale to chyba nie jest jeszcze wystarczający powód, by szarfa Mistrza Unii Europejskiej w Boksie Zawodowym miała być ewidentnie niemiecka? Choć z drugiej strony jest przecież w tym dziwnym nieco fakcie sporo logiki.

Nasuwa mi sie w związku z tym całkiem prywatna refleksja... Z pewnością bardzo niewielu ludzi zwróciło uwagę na opisany tu przeze mnie fakt, a jeszcze mniej odczuło z tego powodu jakiekolwiek zdziwienie, o oburzeniu nie wspominając. Ja od wieków (no, niemal) dostrzegam u siebie przedziwne talenty Kassandry, czyli zdolność przewidywania przyszłych katastrof, których nikt inny nie dostrzega. Nie jest to miła przypadłość, ponieważ rasowa Kassandra nie ma z tego talentu żadnych absolutnie osobistych korzyści, a raczej przeciwnie - nie tylko cierpi z wyprzedzeniem, ale jeszcze wychodzi na głupka i zraża do siebie ludzi. (O zrażaniu władz i osób wpływowych już nie wspominając.)

Jednak wczoraj zrozumiałem, że aby być Kassandrą nie jest potrzebny - wbrew temu co dotychczas, mimo mego racjonalnego umysłu i inżynierskiego wykształcenia, zmuszony byłem uznawać - jakiś specjalny Boski dar... Wystarczy po prostu nie być daltonistą!

Zakończę, całkiem bez sensu, taką oto sentencją z jakiegoś klasyka, nie pamiętam już kogo: "Kto pozwala sobie płacić, pozwala sobie rozkazywać." Jakoś mi się to bez widocznego powodu kojarzy z Unią Europejską, Niemcami, Platformą... I niestety także nieszczęsną, jak niemal zawsze, Polską.

---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.