niedziela, maja 13, 2007

Polskiego piekła nie będzie

Czy ktoś z Państwa zastanawiał się dlaczego te wszystkie zdecydowanie antylustracyjne dotąd siły - do których dołączam także Platformę Cieniasów, mimo wielu jej deklaracji to the contrary - tak skwapliwie godzą się teraz na całkowite (lub niemal całkowite) ujawnienie zasobów?

Kilka przyczyn jest stosunkowo oczywistych: zwłoka, jakiej zrealizowanie tego radykalnego projektu będzie wymagało, wydaje się najoczywistszym. Kiedy toczy się walka, w której idzie nam nie po naszej myśli, zawsze warto grać na czas, przewlekać, czekać na nieoczekiwaną zmianę losu. Porównania z meczem piłkarskim nie są tu oczywiście specjalnie adekwatne - tutaj bowiem żaden sędzia nie gwizdnie na zakończenie meczu po 90 minutach, choćby dodawszy do nich nawet 5 minut za przestoje. W dodatku wiadomo przecież, że obecna koalicja siedzi dość chwiejnie na swej wysokiej gałęzi - po pierwsze atakowana na wszelkie sposoby przez rodzimą opozycję, agentów i całą masę różnych lepiej lub gorzej zakamuflowanych obrońców III RP, po drugie zaś stale narażona działania ze strony "Europy", która, mówiąc oględnie, orgazmu na myśl i Kaczyńskich nie dostaje.

Jest też zapewne przekonanie, że skoro teczki tych NAPRAWDĘ ważnych dotąd się nie ujawnily, w każdym razie nie na tyle kompromitujące (czytaj "pełne"), by kogoś doszczętnie skompromitować, to widocznie jednak ich na terenie Polski nie ma. Są oczywiście w Moskwie i zapewne nie tylko tam, ale zabezpieczenie się przed nimi nie wymaga przecież blokowania lustracji.

Najbardziej interesującym jednak powodem, dla którego ci wszyscy ludzie - umaczani przecież w ogromnym procencie po uszy w komuniźmie z jego zbrodniami, w agenturalności i w aferach - nie oponują przeciw ujawnieniu archiwów ubecji, jest to, że po prostu wiedzą, że bardzo niewiele wyniknie z tego dla nich zagrożeń czy przykrości. Polacy to ludek dobrotliwy, a w każdym razie mający bardzo krótką pamięć i z łatwością dający odwrócić swą uwagę w pożądanym kierunku. Po prostu trzeba mieć dostęp do mediów, a najlepiej pełną nad nimi władzę.

Wtedy, niczym na rodeo, gdzie poprzebierani w pstrokate łachmany klauni odwracają uwagę byka, kiedy kowboj ma jakieś problemy, się ogłosi jakiś sukces Gołoty, jakiś nowy "Taniec z Gwiazdami", dla poważniejszych jakąś nową aferę (czemu nie z udziałem Braci Kaczyńskich i Anety K.?)... I tyle, ludek przestanie się sprawami czyjejś agenturalności zajmować. W końcu, gdyby go to naprawdę interesowało, gdyby był w dodatku zdolny do wzięcia komuny za pyski, to by przecież nie przełknął Okrągłego Stołu, Grubej Kreski, no i nie dałby się tak dziecinnie łatwo przynęcić obiecanym mu przez płatnych i po prostu durnych euroentuzjastów czekającym go w zamian za utratę niepodległości rogiem obfitości.

Zbyt ogólne? Zapewne zgoda. Przydałby się jakiś konkret, jakiś dowód? Fakt, chyba by się przydał. A więc przejdźmyż do konkretów...

Co by Państwa zdaniem się wydarzyło, gdyby się nagle okazało, iż Premier "Jedynego Prawicowego Rządu III RP pomiędzy rokiem 1992 a 2005" był esbeckim agentem? Rozpętałaby się burza, tak? Otóż ja twierdzę, że nie stałoby się ABSOLUTNIE NIC! Głupoty opowiadam, tak? No to proszę słuchać...

Parę lat temu, może ze cztery albo trochę więcej, oglądałem sobie na lokalnej gdańskiej telewizji wywiad z byłym premierem Buzkiem. Niezwykle przymilnie nastawiony do swego rozmówcy dziennikarz (który przeprowadzał także b. czułe wywiady z Lechem Wałęsą, chodząc z nim w tym celu m.in. na ryby) poruszył w pewnej chwili kwestię deklaracji o współpracy z SB, którą były premier podpisał był w tzw. stanie wojennym. Wszystko w jak najuprzejmieszej atmosferze, żeby było jasne. Praktycznie wkładając byłemu premierowi słowa w usta, dziennikarz ten tłumaczył, że prof. Buzek, działając ostro w podziemiu, nagle był zmuszony podpisać zgodę na współpracę z SB, ponieważ jego córka bardzo potrzebowała zagranicznego lekarstwa.

Obaj panowie bez cienia trudności zgodzili się, że było to postępowanie absolutnie naturalne, wytłumaczalne, a jakiekolwiek krytyki byłyby tutaj calkowicie nie na miejscu. Po czym już nie pamiętam, co było - albo najspokojniej w świecie zmienili temat, albo też najspokojniej w świecie program się zakończył.

Ja, jako człek prymitywny i mściwy, rozumiejąc wprawdzie milość do dziecka (w dodatku przyszłej chyba gwiazdy i aktorki grającej nawet u Wajdy, wow!), odczuwałem jednak pewien niedosyt i pewien głód informacyjny. Pewien znakomity, już nieżyjący od dawna zresztą, dzialacz podziemnej Solidarności w tzw. stanie wojennym, powiedział mi kiedyś w rozmowie, że "jeśli tylko nie ścisną mu j.j w szufladą, to na pewno na współpracę nie pójdzie". Ja sam być może złamałbym się jeszcze nieco wcześniej, to kwestia odporności na ból i przywiązania do rodowych klejnotów.

Tym niemniej jednak naprawdę bym nie chciał, by ode mnie w tej sytuacji nie oczekiwano żadnego oporu, bym np. wiedział, że mnie pogłaskają po główce za pójście na współpracę, bo mi zagrożono uderzeniem pałką po plecach. W takiej podziemnej organizacji, sorry, ale nikt by chyba nie chciał działać. Co nawiasem mówiąc sugeruje, do czego ci wszystcy łatwo wybaczający zdradę dążą w sprawach polskiej obronności. Fakt, ze "Europa" nie będzie broniona z ani o włos większym poświęceniem na razie nie jest dla mnie wystarczającą pociechą.

W sprawie byłego premiera jest tak: Dobra, mogę się zgodzić, że podpisał. Jeśli, jak twierdził, naprawdę nie współpracował, to niech mu tam. Choć trochę się tym ubekom dziwię, że załatwili mu ten lek dla córki nie czekając nawet to pierwszego realnego wykazania się nowego współpracownika. Byliżby aż takimi idiotami? Czy był to raczej humanizm? (Warto by było może spytać o opinię red. Maleszkę.)

Podpisał, ale nic dalej nie robił... Nie zawiadomił więc także o fakcie oficjalnej zgody na wspópracę kolegów i współpracowników z podziemia? Dziwne, wydawałoby się, że to absolutnie niezbędny warunek, by człowiek, który podpisał, mógł nada być uważany za porządnego! Plus oczywiście całkowite odsunięcie się od jakiejkolwiek dalszej działalności konspiracyjnej - to się chyba rozumie samo przez się. O tym jednak także żaden z miło konwersujących przed kamerami gdańskiej telewizji panów nie wspomniał. Dziwne... Podpisał, lekarstwo dostał, nikomu z kolegów z konspiracji słowa nie powiedział, nadal brał we wszystkich tych nielegalnych działaniach udział, a SB nie miało z tego cienia korzyści, najmniejszej informacji... Naprawdę są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło nawet filozofom!

No dobra, to by było na tyle. Mógłbym to teraz podsumowywać na setkach stron, ale wszystko w zasadzie jest jasne. Były ("prawicowy") premier przyznał się do - takiej czy innej, trudno nam niestety dokładnie określić jej typ i zakres - współpracy z SB w stanie wojennym. Nie pofatygował się skladać wyjaśnienia, które mogłyby go niemal całkowicie oczyścić. Po co? Nikt inny nie zadał sobie trudu postawienia mu tych pytań. Po co? Tyle jest ważniejszych i bardziej interesujących spraw, prawda? A skoro tak, to dlaczego przypuszczać, że całkowite otwarcie esbeckich archiwów wywoła cokolwiek więcej, niż dwa lub trzy dni mało sensownej, jałowej i nikomu w sumie nic szkodzącej gadaniny?

Nie rzucam żadnych oskarżeń, bo nie wydłubałem znikąd żadnych tajnych materiałów, nie podrzucono mi też żadnej tajnej teczki (jak chyba wygląda ogromna większość "dziennikarstwa śledczego" w naszym kraju). Nie oskarżam byłego premiera, bo być może postąpił zgodnie z zasadami przyzwoitości, tylko mnie to z jakichś niewyjaśnionych przyczyn umknęło. Prędzej już chyba oskażałbym nasze media, a konkretnie dziennikarzy, którzy, o ile wiem, nie pofatygowali się do byłego premiera, aby prosić go pilnie o odpowiedzi na zasygnalizowane tu przeze mnie pytania. Nie ma też oczywiście pretensji to Polaków, że ich te sprawy nie interesują - w końcu nie wypada śmiać się z...

Nie, nie będzie żadnego medycznego epitetu, po prostu przyjmę, że absolutnie nikt nie oglądał tego wywiadu w lokalnej gdańskiej telewizji. Nawet kamerzyści mieli z pewnością korki w uszach, widać taka była wtedy moda w eleganckim świecie. Nurtuje mnie tylko jedno pytanie - skoro absolutnie nikt takich programów nie ogląda, to po co się je za nasze pieniądze produkuje? Żeby sobie jeden redaktor mógł połapać ryby wspólnie z Lechem Wałęsą? A bez kamer i mikrofonów by się nie dało? Ale to tak na marginesie, widać długoletnia lektura "NCz!" zostawiła jednak we mnie jakieś ślady.

A więc Drogi Czytelniku - żeby jeszcze przed końcem wrócić do głównego wątku i sensownie ten długi tekst podsumować - jeśli jesteś jeszcze ze mną, to chyba nie masz już cienia wątpliwości, że ŻADNEGO "POLSKIEGO PIEKŁA" z powodu otwardzia teczek NIE BĘDZIE! A w każdym razie na pewno NIE DLA UBEKóW I ICH AGENTóW. Czemu by więc tow. Olejniczak z herr Tuskiem mieli protestować?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
P.S. Przypomniało mi się zbyt późno (taki esprit d'escalier - w końcu nie tylko tow. Geremek zna francuski, choć mnie akurat za naukę nie płaciły komunistyczne służby) więc tu dopiszę w post scriptum. Oczywiście nowonawróceni zwolennicy otwarcia WSZYSTKIEGO dodatkowo nie muszą się niczego bać, bo Trybunał Konstytucyjny już pokazał, że się na nic takiego nie zgodzi. Zaś Cieniasów nikt przecież nie zmusi do przyłożenia ręki do zmiany konstytucji, która by lustrację umożliwiła. Gadać różne rzeczy można, ale dobrowolnie stryczek na szyję?

P.P.S. Jeszcze jedna ważna kwestia pozostaje w zasadniczym watku poruszonym w tym tekście. Otóż Jerzy Buzek, jeśli był umaczany, choćby tylko minimalnie - a do tego przecież się sam publicznie i bez bicia przyznał - nie miał po prostu prawa przyjmować stanowiska premiera. A przyjąl je, nie będąc w dodatku jedynym kandydatem, po prostu ten drugi był "zbyt prawicowy". (Nie był to przypadkiem Wyszkowski? Ktoś na "W" w każdym razie i chyba profesor.)

P.P.P.S Ten wywiad chyba miał miejsce więcej, niż cztery lata temu. Może z sześć.

sobota, maja 12, 2007

Trybunał Konstytucyjny zrobił nam europejskie kuku

Należałoby jakoś skomentować werdykt Trybunału Konstytucyjnego, bo to w końcu wydarzenie historyczne. Jak Targowica, Jałta, Okrągły Stół czy Nocna Zmiana. Tyle, że co tu gadać. No ale dobra, w końcu blogi są do gadania a nie np. strzelania, więc powiem co mi się wokół tego tematu nasuwa.

Po pierwsze, nasuwa mi się - po raz nie wiem który zresztą - myśl, że miałem jednak całkowitą rację twierdząc jeszcze w otchłani tzw. "stanu wojennego", że komunizm w Polsce skończy się z powieszeniem Urbana. Oczywiste było też dla mnie, że potem będą musiały nastąpić dalsze egzekucje i samosądy, które w końcu zostaną przez nową władzę jakoś wyhamowane i kilkadziesiąt tysięcy komuchów trafi do mamra czy jakichś obozów pracy z długoletnimi wyrokami. Reszta będzie szczęśliwa, że żyje i może zarabiać na chleb pracując na odpowiedzialnych stanowiskach ekspedientów czy obnośnych sprzedawców.

To oczywiście nie nastąpiło i skutki są dokładnie takie, jakich się wtedy zpodziewałem, a które to przekonanie - przyznam ze wstydem - nieco mi się w ostatnich latach zamazało. Nie odczuwam dumy, że miałem rację, jak zresztą w paru innych b. istotnych sprawach dotyczących polskiej i światowej polityki. Co z tego w końcu, że człowiek potrafi nieźle przewidywać, skoro i tak nie ma to żadnego przełożenia na opinie innych ludzi, o skutecznych działaniach już nie mówiąc. (No ale wtedy nie było jeszcze blogów! Alem się uśmiał! Choć oczywiście wcale nie jest mi wesoło.)

Druga refleksja jest taka, że papierowe konstytucje niewiele znaczą - liczy się tylko realny układ sił. Albo wróć! Konstytucje mają pewną moc i pewną pozytywną wartość (której nie warto jednak przeceniać): są niczym Rubikon, po przekroczeniu którego przez jakąkolwiek siłę wiadomo, że mamy do czynienia z wojną. (Niekoniecznie w sensie krwawym i skrajnym, ale jednak otwartym konfliktem.) Dopóki tego Rubikonu się nie przekroczy, mamy do czynienia albo z (niechętnym przeważnie) koncensusem i ("zgniłym" przeważnie) kompromisem, albo z prawnymi kruczkami i manipulacjami, które skrzywdzona akurat strona czuje się zmuszona znosić, nie czując się dość silna, by ten kłamliwy pozór odrzucić.

Polska, szczególnie od czasu przystąpienia do Unii Europejskiej przestała być bytem suwerennym, dzięki czemu lewactwo, postkomuna i związani z nimi aferzyści są w niej teraz bezkarni i niemal wszechmocni. Komu kibicuje Unia Europejska chyba wyraźnie widać, jeśli zaś ktoś - poniekąd słusznie - nie do końca dowierza tasiemkom informacyjnym TVN24 pokazującym stosunek "Europy" do lustracji, dekomunizacji, polskiej suwerenności i obecnego naszego rządu, to służę innego rodzaju informacją:
Dwie piąte szwedzkiej młodzieży twierdzi, że komunizm przyniósł światu dobrobyt.

Szwedzka Organizacja Informacji o Komunizmie zamówiła sondaż o stosunku młodzieży do komunizmu. Ogłoszone wczoraj w dzienniku “Dagens Nyheter” wyniki są zdumiewające.

43 proc. młodych Szwedów uważa, że liczba ofiar represji komunistycznych na całym świecie nie przewyższa miliona. A jedna piąta badanych była przekonana, że liczba ofiar nie przekracza 10 tys. osób.

40 proc. młodzieży zza Bałtyku uważa, że komunizm przyczynił się do wzrostu dobrobytu na świecie, a 22 proc. postrzega go jako demokratyczną formę rządu.

Informacja ta pochodzi z liberalnego szwedzkiego dziennika "Dagens Nyheter" i opublikowano ją 11.05.2007. Podaję ją na podstawie wątku na Forum Frondy, ale naprawdę dobrze znam Szwecję i te dane, choć przerażające, szczególnie w naszej obecnej sytuacji - wcale mnie przesadnie nie dziwią.

Naprawdę wyznam, że nie widzę wyjścia z tego koszmaru. Żadnych marokańskich oddziałów kolonialnych nigdzie nie widać - ani w Hiszpanii, ani tym bardziej w Polsce. Unia czuwa i w razie czego poda nam pomocną dłoń, a tabuny rodzimych lewaków, aferzystów, euroentuzjastów, cieniasów i Lech Wałęsa będą ich witać kwiatami i wskazywać mieszkania ludzi, których trzeba zaaresztować (jeśli nie gorzej).

Przyznam, że do niedawna obawiałem się o przyszłość naszej zachodniej cywilizacji - troskałem zagrożeniami wynikającymi z terroryzmu, pacyfizmu, globalnej gospodarki, kruchej moim zdaniem jak skorupka jajka... Od pewnego czasu jednak myśl, że wszechwładza i bezczelność wielkiego kapitału, rozkład wszelkich wartościowych międzyludzkich więzi, zalew najwulgarniejszej "rozrywki" i, przede wszystkim może, z każdym dniem coraz więcej najcyniczniejszych kłamstw - ryczących ze wszystkich głośników, mizdrzących się ze wszystkich ekranów, wsączanych do dziecięcych krwioobiegów z pominięciem kory mózgowej...

Kłamstw które z każdym dniem coraz więcej ludzi musi powtarzać udając, do czasu, że w nie wierzy, żeby w ogóle mieć szansę w życiu... Kłamstw na temat "wolności", "demokracji", "prawa", "piękna"... Myśl, że to wszystko kiedyś się skończy - a skończy się z całą pewnością, choć nie za mojego życia, pewnie nie za życia moich dzieci, ale się skończy, bo ten obłędny i na niczym solidnym nie oparty, a z każdą sekundą niemal coraz bardziej skomplikowany globalny system po prostu kiedyś osiągnie kres swych możliwości homeostazy - myśl ta jest dla mnie coraz bardziej słodka.

Oczywiście, będzie to ogromna katastrofa dla całej naszej cywilizacji, z której zresztą i tak bardzo niewiele pozostało - Europa to galwanizowany trup; USA to niemal samo Oświecenie, które już zaczyna gonić w piętkę; zaś w Ameryce Łacińskiej nagle, po starciu cieniutkiej warstwy politury, okaże się, że b. niewiele tam z naszej cywilizacji. Nie ma więc właściwie czego żałować. Nie, oczywiście jest czego żałować - Polski. Bo Polska niemal z całą pewnością nie przetrzyma tej katastrofy.

Tyle, że nie przetrzyma też obecnej fazy, tych wszystkich (i wielu innych) wspomnianych tu przeze mnie przed chwilą rzeczy - tych rzeczy, które od pewnego czasu określam mianem "realnego liberalizmu". (Mianem, które uważam za niezwykle wprost celne, proszę nie myśleć, że to kolejny językowy koncept, kolejny żarcik, kolejny prztyczek w stronę np. Korwina! Zamiast sobie to wmawiać, warto się raczej zastanowić nad sensem tego określenia.)

A więc Polska... Zapewne nic z niej wkrótce nie zostanie, poza wspomnieniem kraju stojącego nierządem, prześladującego niewinne mniejszości i najszlachetniejsze elity jakie cudem jakimś mu się przydarzyły, totalnie odpornego na wszelkie racjonalne argumenty, dostającego w dupę we wszystkich wojnach, które zresztą sam zawsze rozpętywał... Tak niemal na pewno będzie, ale mimo wszystko NIEMAL. Więc opuszczenie ramion i poddanie się takiemu akurat fatalizmowi byłoby podłe, tchórzliwe i głupie. Jedyną nadzieją jest nie mieć żadnej nadziei, zgodnie z celnym zdaniem jakiegoś antycznego historyka.

Im dalej zabrnie ta globalizacja, integracja, liberalizm, tym mniejszą będziemy mieli szansę, by cokolwiek z tego, co dla nas - wstecznych i opętanych nienawiścią do wszystkiego co piękne i postępowe oszołomów - uratować. Nikt nie może przewidzieć, kiedy to, co nas tak niszczy, nagle z hukiem padnie. Nie ma jednak cienia wątpliwości, że padnie i że z hukiem. Powinniśmy działać z myślą o tej chwili, jednocześnie opierając się z całych sił "postępowi", "integracji", a także syrenim śpiewom piewców różnych libertariańskich utopii, nawet tych, którzy mają dość sprytu, by ubierać swe śpiewy w tryle i fioritury różnych szemranych "monarchizmów", "katolicyzmów" czy "patriotyzmów", które to oni jednak mają wyłączne prawo interpretować i tylko ich wykładnia jest tą prawdziwą.

Jedyne, co nam wypada, to walczyć. Siły wrogów są przeważające, ale sami wrogowie to przecież głupie i tchórzliwe mentalne pokraki. Spójrzmy więc im ostro w oczy, dojrzymy w nich obłędny strach o własną skórę, fakt, że zmieszany z pewnością zwycięstwa. Jak jednak stwierdził pewien współczesny amerykański historyk analizując bitwę pod Maratonem (cytuję z pamięci): "Persowie popełnili ten najgorszy ze wszystkich błędów, jakie można popełnić na polu bitwy - chcieli zabijać, ale sami nie ginąć. Dlatego zostali pokonani i zmasakrowani."

Polecam tę myśl wszystkim, których jak mnie przygnębiła wczorajsza decyzja Trybunału Konstytucyjnego (choć przecież tylko takiej można się było spodziewać, prawda?) i obecna sytuacja - teoretycznie "patowa", ale w której jednocześnie z każdym dniem jesteśmy dokładniej ośliniani i kawałek dalej połykani.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, maja 03, 2007

Raining on your parade, czyli liberalni przebierańcy na koniach

C. N. Parkinson (ten od zabawnego, celnego, bliskiego sercu liberałów, choć przecież nie do końca na serio, "Prawa Parkinsona") wykazał kiedyś w paru słowach, dlaczego ojciec nie powinien być zbyt łagodny. Chodziło o to, że dziecko w całkiem naturalny sposób myśli sobie tak: "skoro ja się nie boję mojego ojca, to nikt się go nie boi, a jeśli nikt się go nie boi, to nie ma mnie kto obronić przed zagrożeniami". Oczywiście nie chodzi o to, by się naprawdę bać, że ojciec ZROBI nam coś strasznego, tylko tego, że by MÓGŁ to zrobić, gdyby chciał, gdyby nas nie kochał... Nam, no i także innym, brzydkim. Te rzeczy. W związu z czym należy się do jego woli stosować, okazywać mu szacunek itd. Ojciec nie ma być "straszny" czy "niebezpieczny", ale z pewnością powinien być "groźny". Jest w tym coś chorego? Ja nie dostrzegam.

Ta argumentacja jawi mi się bezbłędnie logiczna, a co ważniejsze słuszna. No bo tak właśnie sprawy w realnym życiu i realnej dziecięcej psychice się mają. Wiem coś o tym, w młodości chciałem być m.in. psychologiem, a problem dlaczego dzieci wychowane w sposób urągający, wynikającym z freudyzmu, liberalnym zasadom "paradoksalnie" wyrastają na ludzi zdrowszych, mądrzejszych i szczęśliwszych dręczył mnie już wtedy od lat.

Uświadomienie sobie faktu, że tak właśnie jest, a różne doktory Spocki i inni "przyjaciele dzieci" błądzą, albo nawet po prostu kłamią, było jedną z pierwszych intelektualnych rys na ścianie gmachu liberalnych poglądów, które z konieczności wyznawać musiał (lub prawie musiał) młody człowiek brzydzący się prlem i jego ideologią, instynktownie odrzucający lewactwo (a w każdym razie jądro tej ideologii, w odróżnieniu od indywidualnych anarchistyczno-hippiesowskich przejawów), i nie będący religijnym fundamentalistą. Innej intelektualnej opcji dla takiego kogoś, jakim ja byłem, w latach późnego prlu nie dało się znaleźć. Nawet poczucie, że "dawniej pod masą względów było lepiej", z konieczności musiało zostać wkomponowane w mętnie liberalną doktrynę, sączącą się z zachodu i wydającą się jedyną w miarę realną alternatywą dla komunizmu.

Żeby się z tego otrząsnąć, trzeba było jednoczesnego spełnienia wielu warunków, których jednoczesne spełnienie musi być naprawdę rzadkie. Mi akurat się to przydarzyło: żyjąc przez dość długi czas na Zachodzie, miałem dostęp do literatury spoza kręgu namaszczonego liberalno-lewicowym imprimatur (co nie znaczy, by tam taka liberalno-lewicowa literatura nie dominowała, tej innej trzeba było ostro szukać); miałem na to więcej czasu od wielu innych rodaków; oraz pewnie z natury jestem skłonny do intelektualnego buntu, a już szczególnie przeciw sączonej ze wszystkich stron, wszechobecnej usypiająco-duszącej i do mdłości słodkiej, a przy tym prymitywnej, liberalnej doktrynie. W wersji miłościwie nam obecnie panującej, którą nazywam "realnym liberalizmem".

Parkinson miał masę celnych myśli, ale miał także inne myśli, mniej moim zdaniem celne. Jest to dość typowe dla inteligentnego liberała - w wersji ideologicznie-rewolucyjnej: "powróćmy do korzeni, ach!" Czyli kogoś, dla kogo nie mam lepszego określenia, niż "liberalny rewizjonista". Nie jestem na 100% pewien, że kimś takim był też i C. N. Parkinson, bo krótkie poszukiwania w sieci nie dały jednoznaczej odpowiedzi, ale jestem niemal pewien. (A czytałem go nieco więcej, niż wydano w Polsce, zresztą z przyjemnością i chyba z pożytkiem.)

Tyle, że to był bystry gość, intelektualnie uczciwy, więc się w liberalnym paradygmacie słabo mieścił. W innym miejscu - chyba w "Prawie pani Parkinson" (w oryginale "In-laws and Out-laws", b. dowcipny tytuł) Parkinson stwierdza np. coś w tym duchu, że: "skoro żołnierze w paradach i tak nie chodzą w mundurach polowych, tylko w wyjściowych, to nie ma w ogóle powodu, dla którego nie mieliby chodzić w mundurach historycznych, co by było i ładniejsze i bardziej interesujące".

Ja właściwie na ten temat chciałem napisać niniejszy tekst. No i zacznę tę zasadniczą jego część od stwierdzenia, że absolutnie się z tym poglądem nie zgadzam, a dzisiejsze wojskowe korowody z okazji państwowego święta dały mi tego kolejny dowód. Ci wszyscy tandetni "ułani" z tandetnego historycznego filmu! Te wszystkie przebierańce pląsające w takt szmirowatej i absolutnie nie wzbudzającej bojowych nastrojów muzyczki (porównajcie te wszystkie kląskania Chopina i strażackie orkiestry - z dudami, wspartymi siłą 50 tys. gardeł przed meczem reprezentacji Szkocji w rugby na stadionie Murrayfield!)... U nas państwowe święto wygląda niczym jakaś dęta i oficjalna Parada Równości!

"Skoro ja się nie boję mojej armii, to nikt się jej nie boi, a jeśli nikt się jej nie boi, to nie ma mnie kto obronić przed zagrożeniami" - tak można sparafrazować słowa Parkinsona i będzie w tym tyle samo prawdy, co w odniesieniu do ojca. Kiedy jednak naszą obecną armię widać, stanowi ona jedynie tło dla przebierańców. Być może piechota okresu Konstytucji 3-go Maja i ułani Księstwa Warszawskiego naprawdę wyglądali, jak nam to pokazano. Może, choć wątpię. Jednak wtedy, w swoich czasach, z całą pewnością wzbudzali całkiem inne wrażenie - nie wyglądali na przebierańców tylko na groźną machinę bojową, zdolną zrobić komuś dużo szkód fizycznych i materialnych. I w tym rzecz, to jest naprawdę istotne - nie mniej lub bardziej realistyczne guziki i szamerunki.

Powie ktoś, że chodzi tu o przemówienie do serc i wyobraźni dzieci i młodzieży. Z pewnością o to w dużym stopniu właśnie chodzi, tyle że to nie jest takie oddziaływanie, o jakie powinno nam chodzić. Piszący te słowa żywo do dziś pamięta ze swych lat przedszkolnych ciągnięte przez ciężarówki działa przeciwlotnicze z trzyosobową osługą. siedzącą po obu stronach zamka - jeden żołnierz kręcił korbą ustawiając lufę w pionie, drugi w poziomie, jeden ciągnął też za taką klamkę, działającą jak spust. Cholernie mi się to podobało!

Pamiętam też katiusze, żołnierzy z bagnetami na ciężarówkach i nieprawdopodobnie hałaśliwe czołgi. Żadnych przebierańców nie pamiętam - chyba ich po prostu nie było. Były za to z pewnością różne portrety i transparenty, ale te nie pozostały w mojej pamięci, ponieważ i w tamtych dziecinnych latach nie byłem komunistą.  (A od pierwszej klasy podstwówki, kiedy babcia powiedziała mi parę podstawowych rzeczy - to już całkiem przeciwnie. To jednak było nieco później.) Za to tamto wojsko, prawdziwe wojsko, choć szare i aż do bólu "ludowe", pamiętam! Pamiętam także, iż moje wtedy uczucia były całkiem "marsowe", jak by to należało określić, by utrzymać się choć trochę w stylu dzisiejszych przebierańców.

To make the long story short: nie chcę żadnych militarnych przebierańców odgrywających rolę polskiego wojska i stanowiących zasadniczą część ważnych państwowych świąt! Chcę militarną paradę prezentującą sprzęt, i wcale nie musi go być bardzo dużo, ani nie musi być jakiś hiper-przyszłościowy, plus - i to jest ważne - kilka lub kilkadziesiąt tysięcy ludzi wyglądających na zdrowych, fizycznie sprawnych, niegłupich i o takim wyrazie twarzy, bym mógł uwierzyć, że nie tylko są gotowi zginąć za Ojczyznę, ale także zrobią wszystko, by "to tamten skurwysyn miał okazję zginąć za swoją ojczyznę"! I że zrobią to skutecznie. Niezależnie od tego, czy np. tamten skurwysyn przyjedzie do nas z "europejską misją pokojową" i będzie miał na lufie swego Leoparda powieszoną relikwię Lecha Wałęsy, a na wieżyczce wymalowaną Matkę Boską.

3-go Maja to święto par excellence państwowe i rocznica państwotwórczego wydarzenia w naszej historii. (Dlatego też oczywiście poczęstowano nas z jego okazji ze Strassburga "wyrokiem" w sprawie pedalskich parad.) Nie mam ochoty dyskutować, czy 3-go Maja to rocznica "masońska", czy jakaś inna. Sprawa jest oczywiście interesująca dla zainteresowanych historią, ale nie ma tutaj bezpośredniego znaczenia. To było wydarzenie ważne dla polskiego państwa - tyle! I... nie powiem "nie życzę sobie", bo bym się ośmieszył, jako że pies z kulawą nogą się tym nie przejmie i byłbym idiotą o tym nie wiedząc... Ale nie mówcie mi o wzmacnianiu polskiego państwa, nie mówcie mi o trosce o naszą suwerenność, nie mówcie mi o wychowaniu młodzieży, skoro podoba Wam się ten lukrowany tandetny skansen, udający u nas (zgodnie z obyczajami realnego liberalizmu i wszechobecnej "rozrywki") poważne obchodzenie poważnego państwowego święta Polaków!

Naprawdę nie mam nic przeciw ułanom. Te tracycje są mi osobiście bardzo bliskie. Moi bliscy krewni walczyli zresztą i ginęli w ten właśnie sposób, choćby w Kampanii Wrześniowej. Ale prawdziwi ułani wtedy, to nie całkiem to samo, co ludzie lubiący sobie pojeździć konno i poprzebierać się. Zgoda? A więc:

1. Nie może być główną częścią państwowej parady.

2. Zróbcie to jakoś tak, żeby oni wyglądali choćby trochę groźnie! Jak to zrobicie, wasza sprawa. Jeśli tego nie umiecie, to won robić szoły w Le Madame albo Kabareciku Olgi Lipińskiej! (Że tak to się teraz robi? Wiem, ale postępy realnego liberalizmu nie są do pogodzenia z polską państwowością, a ja zdecydowanie wybieram to drugie.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, maja 02, 2007

Proszę - przyjmijcie do Partii. Chcę komunistą umierać.

Jak wszystkim pewnie już wiadomo, "Kwaśniewski, Olechowski i Szymborska stworzą nowy ruch" (tytuł z onetu - co się będę silił na własne, skoro oni to już tak pięknie powiedzieli?). I to nie byle jaki ruch, bo ruch obrony demokracji. Że też wcześniej nikt na to nie wpadł!

Tę wzniosłą okazję pragnę uczcić kapką nieco dawniejszej i jakby nieco niesłusznie zapomnianej Poezji Naszej Noblistki.

(Jeśli litery za małe i trudno się czyta, proszę po prostu kliknąć na Poezję, a Ona powiększy się jeszcze jak za dotknięciem magicznej różdżki.)



Przyznam, że nieco mnie zastanawiają te nacjonalistyczne akcenty w drugim wierszu od góry. Ale widać taka była wtedy linia Partii, teraz by z pewnością o narodzie nie było, za to sporo o Demokracji, nie popadajmyż jednak w anachronizmy.

Proszę nie dziękować, bo to wcale nie jest jeszcze wszystko, co mam Państwu dzisiaj do zaofiarowania! Trudno w to z pewnością wielbicielom Poezji i zarazem Demokracji uwierzyć, ale czekają ich długie godziny. miesiące i lata absolutnej ekstazy, bo sporo równie cudownej Poezji Naszej Noblistki znajduje się tylko o kliknięcie myszą od Was, drodzy Czytelnicy, czyli... tutaj.

A zresztą, co mi szkodzi umieścić tu jeszcze jeden przepiękny i demokratyczny fragment? Oto proszę Państwa...



Z demokratycznym pozdrowieniem

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, kwietnia 28, 2007

Na znak protestu puenty nie będzie!

To, że już mnie nie ma na prawica.net (nie dostawałem bowiem do wymarzonych przez admina wersalskich standardów i co pewien czas rzuciłem jakimś von Thuskiem, jakimś Bolkiem, albo też spytałem naiwnie "czy redaktor Wróbel to ten mały pedałek w kardiganku"), nie oznacza, że nigdy nie ma tam nic interesującego. Na przykład dzisiaj znalazłem tam naprawdę ciekawy tekst Ignacego Nowopolskiego zatytułowany "Globalizm a ekologia". Pozwolę sobie zacytować spory jego fragment.
Niedawno temu pewien znajomy Amerykanin, właściciel hurtowni „środków czystości”, opowiedział mi anegdotyczne, ale jak twierdził, prawdziwe zdarzenie.

Otóż pewnego dnia zgłosił się do niego zdesperowany wynalazca, któremu udało się skonstruować nowy typ... miotły. Zaletą tej nowej konstrukcji była jej niezwykła trwałość i bardzo niski koszt produkcji. Konstruktor ten mając zakodowany w głowie tzw. „american dream” (zdolności i pracowitość zawiedzie każdego od pucybuta do milionera), tryskając optymizmem skontaktował się ze wszystkimi dystrybutorami takich wyrobów w USA.

Ku swemu całkowitemu zaskoczeniu spotkał się wszędzie z odmownym przyjęciem. W odpowiedzi na dodatkowe monity jeden ze wspomnianych dystrybutorów odpowiedział mu grzecznie, że jego firma jest zainteresowana w tzw. „repeated sales” (wielokrotnej sprzedaży wyrobów) wobec czego trwałość jego konstrukcji nie jest pożądana.

Powyższa historia ilustruje dobrze ogólne trendy globalnej gospodarki, kierujące ją w stronę możliwie najtańszej masowej produkcji. Gdyby wspomniany wynalazca stworzył konstrukcję tak tanią, że wykonywana, powiedzmy w Bangladeszu, kosztowała by przysłowiową złotówkę, wtedy warto by w taki wynalazek zainwestować. Jednakże tylko wtedy, gdyby rozlatywała się ona po jednorazowym użyciu. Warto by wtedy rozpocząć masową produkcję i handlować nią w pęczkach np. po tuzinie.

Taka jest bowiem obecnie „filozofia” przemysłu i handlu. O ile w XIX i XX wieku, producent (nawet ten „krwiopijca”) szczycił się trwałością, estetyką i funkcjonalnością wyrobu, bez względu, czy była to miotła, płaszcz, serwis stołowy, czy odbiornik radiowy; o tyle teraz znaczenie ma tylko ilość i cena.

Szczególnie Stany Zjednoczone przodują w tej „filozofii”, a sami amerykanie określają się jako „throw-away-society”. Zamiast zastawy porcelanowej i srebrnych sztućców, na przyjęciach (przynajmniej amerykańskich) serwuje się nafaszerowane chemikaliami pożywienie, na ordynarnych tekturowych talerzach „made-in-China” w zestawieniu z podobnymi, łamiącymi się w użyciu plastikowymi widelcami.
Całość tutaj.

Z prawicowymi tekstami - na prawica.net, jak i na innych (w różnym sensie) prawicowych witrynach - nie jest wcale specjalnie źle. Znacznie gorzej moim skromnym z prawicową dyskusją. A już najbardziej z jej dynamiką, czyli z dochodzeniem do jakichś konkretnych wniosków. (O wynikającycj z tych wniosków działaniu już nawet nie wspominając. Cóż, prawica to ludzie w większości wściekle zapracowani. Mogą sobie nieco dla odprężenia pogawędzić i się poprzekomarzać, ale działanie? Nie dla forsy i elitarnie ostentacyjnej konsumpcji?! Fi donc!)

Prawicowa dyskusja (jeśli można to w ogóle tak nazwać), nawet kiedy składa się w zasadzie w znacznej części z sensownych wypowiedzi, zdaje się absolutnie do nikąd nie prowadzić. Po prostu wyrażamy własne, powiedzmy "prawicowe" poglądy, z radością dowiadujemy się, że ktoś jeszcze ma podobne, skomentujemy lekko uszczypliwie majaki jakiegoś ciężko oderwanego od rzeczywistości i własnej kory mózgowej zwolennika Platformy... I tyle. Nie tak się działa po drugiej stronie!

Dla porównania zachęcam do przeczytania tekstu Agnieszki Rybak pod tytułem "Rewolucja z dostawą do domu", zamieszczonego w "Rzeczypospolitej". Dotyczy on Sławomira Sierakowskiego i jego "Nowej Lewicy". Oto fragment, na dowód, że warto przeczytać i przemyśleć.
Założyciel "Krytyki" ma 27 lat, gładko zaczesane włosy i wyraziste poglądy. W chwilach wolnych pisze doktorat o politycznych implikacjach współczesnej filozofii francuskiej. A wszystko to pośród rozłożonych "Szewców" (razem z Janem Klatą wystawiają teraz sztukę Witkacego), kawy, dezodorantu i dwóch popielniczek zapełnionych petami. - Nasz wybór jest zarazem wyborem stylu życia, w którym się czyta, pisze, dyskutuje, ale także pije wódkę i tańczy - wyjaśnia.

Dorota Głażewska, drobna blondynka z naukowym zacięciem, bada na Uniwersytecie Warszawskim zaangażowanie społeczne. W "Krytyce" odpowiada za stronę organizacyjną - strony internetowe, Klub Krytyki Politycznej i ogólnie za życie środowiska. To wszystko sprawia, że wpada na Chmielną od razu po zajęciach na uczelni, a pracę często kończy tak, by na Ursynów odwiozło ją ostatnie metro. Maciej Gdula, 29-latek, to syn Andrzeja - byłego wiceministra spraw wewnętrznych i szefa Wydziału Społeczno-Prawnego w KC PZPR, a później doradcy prezydenta Kwaśniewskiego. Maciej w czasach młodzieńczych był punkiem, nosił irokeza i - jak mówi - ciągle ma w sobie poczucie niezgody. Choć z czasem bunt mu się ustatecznił. Po lekturze piątego numeru "Krytyki Politycznej" napisał artykuł o systemie edukacji i wsiąkł w środowisko. - "Krytyce" poświęcam cały wolny czas - przyznaje. Jest w tym liczącym kilkanaście osób towarzystwie jedynym prominenckim dzieckiem. Ale deklaruje: - Aleksander Kwaśniewski nie jest bohaterem mojego romansu. - Co na to ojciec? - Cóż, pewnie jest mu przykro.

Nowa lewica jest dziś z założenia antyeseldowska. Prawie taka, jaką by sobie wymarzyła prawica. Sierakowski: - Paradoksalnie prawa strona sceny politycznej jest mi często bliższa niż lewa. Łączy nas sprzeciw wobec liberalnego frazesu i wyobrażenia dopuszczające głębsze zmiany polityczne. Wśród polityków prawicy jest wielu intelektualistów - Jan Rokita, Ludwik Dorn, Marek Jurek. I choć nie podzielam ich poglądów, rozmowa z nimi będzie interesująca.

Ludzie "Krytyki" w większości związani są z Wydziałem Socjologii i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Ireneusz Krzemiński, profesor na tym wydziale i liberał, komentuje z ironią: - Sławomir Sierakowski dostał jakieś fundusze i poświęcił się bardziej działalności polityczno-organizacyjnej, niż pisaniu doktoratu. Przyznaje jednak, że podziwia pracowitość grupy.

Sierakowski na pomysł, który uczynił go liderem nowej lewicy, wpadł cztery lata temu. U kolegów ze studiów zamówił kilka artykułów i z młodzieńczą śmiałością poprosił legendę "Solidarności" Zbigniewa Bujaka, którego poznał na seminariach Magdaleny Środy, o wyłożenie 10 tys. zł na druk pisma. - Dał nam swoje prywatne pieniądze i tak to poszło - wspomina. Pierwszy numer "Krytyki Politycznej" ukazał się w tysiącu egzemplarzy. A nawet z dodrukiem, bo część nakładu wykupił Adam Michnik. Dziś pismo wychodzi w 4 tys. egzemplarzy i sprzedawane na pniu, zostawiając miejsce na półkach dla sztandarowych tytułów starej lewicy, takich jak "Dziś" Mieczysława Rakowskiego.


Całość do przeczytania np. na Forum Frondy, po kliknięciu tutaj.

Wracając do tekstu o ekologii, trwałości i wynalazkach... Spora część "prawicowej" debaty ocieka liberalnym dogmatyzmem, co w zabawny sposób prowadzi do takich zjawisk, jak to, że lewicowo-oportunistyczna i ewidentnie wroga wszelkim konserwatywnym wartościom partia Cieniasów często jeszcze na tych forach robi za prawicę. Dla przeciwwagi PiS robi oczywiście za "socjalizm". Głosy dyskutujących zamieszczone pod tekstem są może nieco mniej nabrzmiałe liberalizmem, ale i tak... Man nadzieję, że nikt się nie obrazi, jeśli go zacytuję, jeśli chce odpowiedzieć, to przecież może w komentarzach tego bloga.

No więc jeden dyskutant mówi tak (oryginał tutaj):
Najgorsze jest to że ludzie wola tandetę. Chemiczne jedzenie, tandetne ubrania, głupie książki, syfne partie. Nawet jak mają wybór głupio wybierają. Niemniej biurokracja wybiera jeszcze głupiej. Indywidualne wybory pozwala mi wybierać lepsze, biurokratyczny nakaz zawsze narzuca mi gorsze.
A więc to biurokracja jest winna, a w następnej kolejności ludzka głupota. Choć moim zdaniem należałoby najpierw przeanalizować rolę wolnego rynku, ponieważ sposób, w jaki wymusza on właśnie takie zachowanie producentów i marketerów, a w dalszej kolejności (wobec wolnego rynku mediów!) i konsumentów, wydaje mi się tak oczywisty, że trzeba by znaleźć jakieś potężne, a dziwnie ukryte czynniki, których rola mogłaby z rynku zdjąć tę odpowiedzialność.

Z takim poglądem zdaje się zresztą zgadzać drugi dyskutant, mówiąc (oryginał tutaj) tak:
Proszę nie zapominać, że ludzie wybierają spośród tego, co im zaoferowano.

Jesli w strategii rozwoju nie bedzie "raf" wartosci niematerialnych, to woda popłynie "z góry w dół".

Jeśli podatki bedą proporcjonalne do dochodu, to nie mamy wyjscia.

Właśnie podatek "LINIOWY" w tym kierunku nas ciągnie.

Jedynym kryterium jest minimalizacja kosztów - a to prowadzi do jednej ogólnoswiatowej korporacji.
Czyli ludzie nie są do końca zaślepieni "prawicowością" Korwina-Mikke, Balcerowicza i Platformy Cieniasów! Wystarczyłoby teraz jedynie pójść za ciosem i spróbować osiągnąć coś porównywalnego - toutes proportions gardées! - z przedsięwzięciem leninowców Sierakowskiego. (Zaczynając jednak na odmianę od "nadbudowy" intelektualnej.)

Teraz powinna być puenta... Ale "nie, puenty nie będzie i szukać jej na próżno!" (Co oczywiście jest cytatem z Waligórskiego.) Puenty rzeczywiście nie będzie i szukać jej na próżno, ale tym razem akurat nie z powodu zbrodniczych działań knezia Dreptaka, tylko dlatego, że puenta już po prostu nie wystarczy i żadnej sprawy nie rozwiąże. Tu potrzebne są radykalniejsze od blogowych puent działania!

Zresztą mogą to Państwo potraktować jako gest protestu - w końcu wszystkim wolno, to mnie nie ma być wolno?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, kwietnia 25, 2007

Ostatnia reduta tow. Blidy - zaiste dziwna sprawa

Na temat dzisiejszego samobójstwa tow. Blidy Barbary...

Otóż faktu, że pistolet wspomniana towarzyszka trzymała akurat w kiblu - w dodatku nabity (co wcale nie jest typowe), może nawet odbezpieczony - nie potrafię sobie wytłumaczyć inaczej, niż tak, że był on przeznaczony właśnie takiego użytku, a nie na przykład od obrony przed ew. bandytami. No bo przecież, gdyby napadł ją bandzior, to szansa, że na tyle przejmie się jej zadeklarowanymi fizjologicznymi potrzebami, by dać się zastrzelić, byłaby dość niewielka, prawda? Najpierw by ją zabił, albo ogłuszył, albo związał, puszczaniem jej do kible specjalnie by się nie przejmował.


Jeśli zaś naprawdę ten pistolet był przewidziany dokładnie na taką okazję - czyli na wizytę ABW (czy podobnej instytucji), a nie bandyty - to w głowie się kręci od wniosków hipotez. Z których pierwszym i najoczywistszym jest taki, że sprawa, w której ABW naszło tow. Blidę była bardzo, ale to bardzo poważna.

(20 kwietnia 2010: Wtedy widocznie nie wiedziałem, że to był rewolwer, a nie (półautomatyczny) pistolet. Nie żeby to coś istotnie zmieniało, ale parę sformułowań tutaj byłoby nieco inne.)


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo. (I takoż realny liberalizm.)

sobota, kwietnia 21, 2007

Nie wszystko jest takie proste jak się nam wmawia

Ratusz w KennesawRzadko, przynajmniej ostatnio, wypowiadam się na aktualne tematy, ale dzisiaj to jednak zrobię. Otóż parę dni temu miała miesce znana masakra na kampusie w stanie Wirginia, i teraz zewsząd słyszymy racjonalne z pozoru jak nie wiem co argumenty, że "gdyby w Ameryce nie mieli dostępu do broni palnej, to by... itd." Cóż, przykro powiedzieć, ale argumenty te wydają się niezbite nawet i całkiem sensownym ludziom - w końcu, gdyby nie mieli z czego strzelać, to by nie strzelali, zgoda? To, że Korwin-Mikke twierdzi akurat coś wręcz przeciwnego, o niczym nie stanowi, bo on zawsze twierdzi coś przeciwnego a zazwyczaj są to rzeczy, łagodnie mówiąc, wyjątkowo kontrowersyjne (choć oczywiście są i takie, w których właśnie on ma rację). Czyni więc sensowny człowiek różne mało sensowne wygibasy, byle tylko nie ulec argumentacji lewactwa... A przecież - same fakty są po jego stronie, wystarczy je po prostu poznać!

Chciałbym przedstawić Państwu, w moim własnym, dość luźnym, ale faktograficznie ścisłym, tłumaczeniu, najistotniejsze fragmenty z artykułu z 19 b.m., który znalazłem na witrynie WorldNetDaily ("A Free Press For A Free People"). Dodałem parę moich wyjaśnień, łatwych do rozpoznania.


25 lat bez morderstw w "Najbardziej Uzbrojonym Mieście USA"

Kiedy kraj dyskutuje o tym, czy mniej broni palnej mogło zapobiec tragediom takim, jak ta w Virginia Tech, interesująca rocznica minęła w zeszłym miesiącu w pewnym miasteczku w Georgii, które przeżyło radykalny spadek przestępczości i przemocy po tym, jak jego mieszkańcoy zostali zobowiązani do posiadania broni palnej. (Wytłuszczenie moje własne.)

W marcu roku 1982, 25 lat temu, niewielkie miasteczko Kennesaw - w odpowiedzi na zakaz posiadania broni palnej w Morton Grove, Illinois - jednogłośnie wydało zarządzenie zobowiązujące każdą głowę rodziny do posiadania i utrzymywania broni palnej. Od tego czasu, pomimo ponurych przepowiedni, że będą się tam odbywał strzelaniny godne Dzikiego Zachodu oraz wzrośnie przemoc i liczba nieszczęśliwych wypadków, nawet jeden mieszkaniec nie był zamieszany w tragiczną w skutkach strzelaninę - ani jako ofiara, ani jako napastnik, ani też w obronie.

Natychmiast po wydaniu tego zarządzenia liczba przestępstw na mieszkańca zaczęła spadać i spadała przez kilka lat, w roku 2005 będąc znacznie niższa, niż w 1981, czyli na rok przed wydaniem tego zarządzenia.

Przed jego wydaniem
Kennesaw miało 5242 mieszkańców, ale liczbę przestępstw przypadającą na jednego mieszkańca wyraźnie wyższą (4332 przestępstwa na 100 tys. mieszkańców) od średniej krajowej (3899 na 100 tys.). Ostatnie dostępne statystyki - za rok 2005 - wykazują stopę przestępczości wynoszącą 2027 przestępstw na 100 tys. mieszkańców. W międzyczasie ilość mieszkańców ogromnie wzrosła i liczy 28189.

Dla porównania, ilość mieszkańców Morton Grove, pierwszego miasteczka w stanie Illinois, które wydało zakaz posiadania broni palnej dla każdego z wyjątkiem policjantów, wedle danych z roku 2005 nieznacznie spadła, osiągając liczbę 22202. Istotniejsze jest jednak chyba to, że stopa przstępczości podniosła się natychmiast po wydaniu zakazu o 15,7%, mimo iż w hrabstwie Cook, gdzie Morton Grove leży, podniosła się jedynie o 3%. Dzisiaj stopa przestępczości wynosi w Morton Grove 2268 przestępstw na 100 tys. mieszkańców.

To nie było to, czego się spodziewano.

Zaraz po wydaniu nakazu posiadania broni, lewicowy publicysta Art Buchwald
(wielki faworyt prlowskiego tygodnika "Forum", gość wiadomego pochodzenia zresztą i naprawdę wściekle lewicowy), nazwał Kennesaw "Gun Town USA" (co w luźnym przekładzie oznacza mniej więcej "Najbardziej Uzbrojone Miasto w USA" i lepiej chyba się nie da przetłumaczyć), przepowiadając, iż wkrótce codzienne sprzeczki sąsiadów będą się tam kończyć strzelaniną. Washington Post (też akurat... nie, już nic nie powiem) nazywało Kennesaw "zacnym miasteczkiem... wkrótce światową strolicą rewolwerowców". Phil Donahue zaprosił burmistrza do swego szołu. (Nie wiem, kto to jest, ale najprawdopodobniej jakiś lewak, choć nazwisko ma nie handlowe, tylko irlandzkie, miła odmiana.)

Reuters, europejska agencja informacyjna, poruszyła dzisiaj kontrowersję związaną z miasteczkiem Kennesaw w związku z masakrą w Virginia Tech.


Reszta nie jest już specjalnie interesująca, więc ją sobie darujemy. W sumie ciekawa sprawa, prawda? Bynajmniej nie twierdzę, że należy każdemu dać na przykład AK-47 z cebrzykiem amunicji, a wszystkie problemy się rozwiążą. (Choć parę by się chyba rozwiązało.) Rzymianie na przykład odrzucali noszenie broni przez obywateli, byli dumni, że jej nie noszą - zresztą w tych ich togach nie tylko walczyć czy gonić lub uciekać, ale nawet po prostu chodzić, musiało być całkiem trudno. A istnieją autentyczne świadectwa z tamtej epoki, mówiące o tym, iż właśnie ta uniemożliwiająca ew. walkę niewygoda było jedną z głównych przyczyn szacunku, jakim cieszyła się toga.

Jednak najważniejszą sprawą jest to, że nic nie jest aż tak proste, jak się nam to pracowicie wmawia, zgodnie z post-oświeceniową doktryną realnego liberalizmu. Którego nie znoszę WłAśNIE DLATEGO, że zakłamuje naturę człowieka i naturę stosunków miedzyludzkich, robiąc to z zacietrzewieniem i nie oglądając się na skutki. To właśnie jest jego najgorszą i niewybaczalną winą - nie "wynalazek" prywatnej sfery, czy wolny rynek, do których to rzeczy jestem całkiem (a w przypadku tej pierwszej nawet bardzo) przywiązany.

Życie jest znacznie bardziej skomplikowane, znacznie tragiczniejsze, ale i bez porównania bardziej fascynujące, niż nam to różni Locke'owie, Tuskowie, Balcerowicze, von Misesy i Komorowscy wmawiają!

Jaki z tego wniosek? CZYTAć ROBERTA ARDREYA! Nie ma lepszego bicza na realno-liberalne kłamstwa! (Choć fakt, że dla katolickiego fundamentalisty - z całym dlań szacunkiem - Ardrey musi stanowić potężne wyzwanie. Czy to jednak powód, by od wyzwań uciekać? W końcu to realny liberalizm jest wrogiem katolicyzmu - nie ewolucja!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, kwietnia 07, 2007

Lektury

Z jakichś technicznych powodów ie jestem w stanie umieścić odpowiedzi na komentarz czytelnika do dawnego postu o "Ścianie wychodka", w którym - niczym jakiś David Beckham, który co raz się wycofuje, a potem znowu wraca - zdradziłem swe zniechęcenie do tego bloga i całej mej "politycznej" działalności. Więc skorzystam z okazji, lekko przeformatuję, trochę skrócę, wytnę parę komplementów, po czym wrzucę całą praktycznie rozmowę na temat lektur na sam blog. Nie będzie w tym wiele porządku i klasycznej struktury, ale przynajmniej całkiem, moim zdaniem, interesujące sprawy będą miały szanse dotrzeć do paru par oczu więcej, i się nie zmarnują. Sprawa dotyczy lektur ważnych i, oczywiście, w jakimś przynajmniej sensie - prawicowych.

Właśnie dzisiaj doszło do mnie polskie wydanie "Zmierzchu zachodu" Oswalda Spenglera, które sobie zamówiłem za 54 zł z dostawą na merlin.pl. Jest to niestety tylko skrót, zawierający góra 20% oryginału, który kiedyś czytałem w autoryzowanej angielskiej wersji i posiadam po niemiecku, tyle, że tego języka nie znam i jakoś mam opory, które w końcu będę musiał jednak przełamać, właśnie z powodu Spenglera, plus Diltheya... i może nawet Hegla (!).

Przeczytałem dotychczas kilkadziesiąt stron, ale stwierdzam, że nie jest to ani trochę mniej genialne, niż wydało to mi się ponad 15 lat temu, kiedy czytałem po raz pierwszy. Naprawdę nie znam znakomitszego dzieła intelektu.

Robert Ardrey, o którym zresztą jest tam nieco w ostatnich moich wpisach (choć w istocie o nim był pierwszy tekst przeznaczony na ten blog, który potem z głupich powodów usunąłem). Fundamentalistyczny chrześcijanin może mieć z tym autorem, jak i z całą ewolucją człowieka, spore intelektualne problemy, ale nie jest to chyba nie do pokonania, a warto. Natomiast obecnie obowiązująca koncepcja ludzkiej natury, z tymi wszystkimi przyjmowanymi bez cienia dowodu liberalnymi założeniami, to wszytko NAPRAWDĘ dostaje od Ardreya potężnego kopa! W końcu to właśnie od przeczytania "Territorial Imperative" byłem już całkowicie pewien, iż jestem radykalnie i bez kompromisów prawicowcem.

Autorem, którego mi brakuje w polskiej prawicowej debacie - bo także oczywiście nie jest tłumaczony - to powieściopisarz Allen Drury. Pisał on "polityczną fikcję", czasem osadzoną w dawnych czasach, jak w Egipcie Ekhnatona ("Come Sydon, come Tyre" to się chyba nazywało, nie jestem pewien Sydonu, pewnie to jednak była Niniveh), czasem w nowoczesnej Ameryce (np. przerażająca historia opanowania USA przez komunistów, która do niedawna wydawała mi się już nieaktualna, ale znowu nieco nabrała przeraźliwego prawdopodobieństwa).

Z historyków poleciłbym też Amerykanina o nazwisku Stanley Loomis, speca od Rewolucji Francuskiej o pięknym talencie narracyjnym, zdolności głębokiej analizy, i b. zdrowych poglądach. Jest także rewelacyjny francuski historyk rewolucji - spec od "małej historii" - G. Lenotre. Nawet swojego czasu przetłumaczyłem dwa jego kawałki na moim blogu. Większość jego książek jest dostępna tylko po francusku, ale jest nieco i po angielsku. (Po polsku są te streszczenia, które sam kiedyś publikowałem w "Nowym Państwie", kiedy było jeszcze tygodnikiem. No i jest fajny wybór po polsku, z roku 1967, zrobiony przez Pawła Hertza.)

W Polsce... Konecznego poznałem dotąd tylko z tekstu Macieja Giertycha, ale to wcale nie jest głupie! Muszę bliżej się z dorobkiem tego myśliciela zapoznać. Aż tak rewelacyjnie głębokie, jak Spengler, to chyba jednak nie jest, ale w końcu nic chyba nie jest. Za to z pewnością bardziej ścisłe i "naukowe", ponieważ ma wyraźnie mniejsze ambicje i praktycznie pomija cały aspekt historii i rozwoju. Ale z pewnością są to b. interesujące i prawdziwe myśli. (Natomiast tak często zestawianego ze Spenglerem i Konecznym Toynbee'ego uważam za nudnego i płytkiego cieniasa. Był to zresztą wyższy urzędnik ONZ, więc nic dziwnego.)

Z "klasyków" kimś, kogo powinniśmy wszyscy dobrze znać (co wcale nie znaczy leżeć plackiem i powtarzać po nim wszystko jak mantry) jest Edmund Burke. Tego, co dało by się uznać za polityczną publicystykę (o filozofii już nawet nie mówiąc, bo filozofem chyba nie był) jest tak niewiele, że naprawdę nie potrafię zrozumieć, jakim dziwnym trafem ten "ojciec nowoczesnego konserwatyzmu" jest w Polsce absolutnie nieznany. Nie wiem nawet, czy go w ogóle po polsku wydano, choć zdziwiłbym się jeszcze bardziej, gdyby nie. Musi być, po prostu jakoś nie pasuje do obowiązującego "liberalno-konserwatywnego" światopoglądu.

Niezwykle mi Pan ciekawe zadał pytanie. Sam od lat nosiłem się z zamiarem napisania mini-esejów na temat najważniejszych moim zdaniem lektur. Zresztą taka była jedna z najważniejszych przyczyn powstania mojego dziwnego blogu. W końcu rozpocząłem od tekstu o Ardreyu.

Co do konkretnych tytułów i wydań, to proszę albo dalej pytać, albo wrzucić autora na Google. Mam też taki, program, który wyszukuje archiwalne książki w całej światowej sieci, z cenami i stanem, piękna sprawa. W razie czego mogę go przesłać (jeśli gdzieś znajdę wersję instalacyjną, chyba że nie potrzebuje, co jest możliwe).

W ogóle piękną rzeczą byłoby zrobienie ściepy i ufundowanie przetłumaczenia niektórych uzgodnionych ważnych tekstów, w tym książek, na język ojców. Byłoby tego trochę i na pewno by się przydało, ożywiając dyskusję. Podniosłoby też znaczenie naszego języka. A co najważniejsze, byłoby to coś wreszcie konkretnego, bo tak sobie tylko gadamy i nic. (Choć niektórzy już zaczynają blokować drogi tirom w sprawie obwodnicy, więc można coś poza gadaniem.)

Poniższy zielony (a czemu nie?) tekst, to komentarz (z minimalnymi skrótami) wypowiedź czytelnika o pseudonimie az.
poszukałem Spenglera... i rzeczywiscie, znalazłem wszystko to, co Pan mówił - elektorniczną wersję "Zmierzchu..." po niemiecku, skrót z wersji angielskiej, Człowiek i Technika w DE i EN; Burke natomiast jest w projekcie Gutenberg. Spenglerowi 70 lat od śmierci minęło, więc też mógłby być w Gutenbergu.

Nasza Biblioteka Publiczna im. Korzeniowskiego ma tylko "Historia, kultura, polityka."; Burke: tylko "Rozważania o rewolucji we Francji". No to będę musiał się skusić kiedyś przy okazji Amazon. Bo co do wersji Polskiej...

> Właśnie dzisiaj doszło do mnie
> polskie wydanie "Zmierzchu
> zachodu" Oswalda Spenglera, które
> sobie zamówiłem za 54 zł z
> dostawą na merlin.pl. Jest to
> niestety tylko skrót oryginału,
> zawierający góra 20% oryginału,

Merlin: Oswald "Zmierzch...", stron 466, Poczytaj: Oswald, "Zmierzch...", stron 1252.

ISBN to samo. Różnią się ilością stron. Jak gruby jest Pana nabytek?

Te 1,2k stron to by się zgadzało z objętością oryginału. A jeśli to jest skrót, to będę sceptyczny - są plusy (mniejsza objętość, a jak skończę, dam rodzinie poczytać[1]), i minusy (że niepełne, że powycinane).

[1] Już naprostowałem jedną osobę, dając do garść informacji poczytania o Konecznym. W efekcie, zdanie nt. tej strasznej, okropnej publikacji Giertycha Seniora uległo modyfikacji. Diametralnej.

> Przeczytałem dotychczas
> kilkadziesiąt stron, ale
> stwierdzam, że nie jest to
> ani trochę mniej genialne, niż
> wydało to mi się ponad 15 lat
> temu, kiedy czytałem po raz
> pierwszy. Naprawdę nie znam
> znakomitszego dzieła intelektu.

Dla kontrastu - WikiBiogram Spenglera na mówi, że współcześni go nie bardzo lubili/doceniali. Dlaczego?

Niezwykle mi Pan ciekawe zadał
> pytanie. Sam od lat nosiłem się
> z zamiarem napisania mini-esejów
> na temat najważniejszych moim
> zdaniem lektur.

Coś na kształt "przewodnika do zgłębiania literatury", takiego dla zupełnie zielonych, by też się mogli wdrozyć.

Przykładowo - tekstu prof. Legutki "Trzy Konserwatyzmy" nie zdzierżyłem, poza początkową krótką wykładnią myśli (coś na kształt "executive summary", po którym następowało długie rozwinięcie tematu).

Przewodnik do studiowania, coś na kształt rozwiniętej polecanki - nie tylko co, ale i dlaczego należy przeczytać. I na takim gruncie może powstanie klimat odpowiedni na przełożenie paru dzieł.

Powie mi Pan - jaki jest budżet przedsięwzięcia tłumaczenia istotnych dzieł na język polski?

Polski instytut Misesa wystartował z projektem tłumaczenia "Human Action" finansowanym przez darczyńców. Ale nie chwalą się ile zebrali.

A jak już zostanie przetłumaczone, to jest pytanie - po co? Myśli Pan, że to by wzbudziło dyskusje? Akademicy i tak znają, ludziom żywym niepotrzebne.

A to moja odpowiedź, która (jak wspomniałem) miała się znaleźć w komentarzach, ale trafiła tutaj. (Z koniecznymi skrótami w sprawach bardziej prywatnych.)

Mój oryginalny niemiecki Spengler ma dwa sporego formatu tomy po około 550 stron, plus rozkładane tabele porównawcze, przedstawiające różne aspekty "równolegle" w różnych kulturach.

Właśnie przede wszystkim z powodu braku w obecnym wydaniu tych tabel (a to jest skrót zrobiony "u źródła", czyli w Niemczech) należy stwierdzić, że jest to całkiem po prostu WYKASTROWANY Spengler. Ci ludzie - nie będę ich nazywał, żeby nie rzucać "masonami" itp., co wielu ludziom wydaje się bez sensu, jak i mnie do stosunkowo niedawna - po prostu boją się panicznie Spenglera historii, historiozofii, no i tego, co jest najbardziej fascynujące - czyli wzgl. obiektywnego spojrzenia na naszą obecną epokę i nasze przyszłe możliwości.

Z Konecznym piękna sprawa - gratuluję! Ja mam mojego pierwszego Konecznego otrzymać zaraz po świętach, razem z jedną książką na temat idiotyzmów postmodernistycznego intelektualizmu, na którą też się cieszę. Wszystko z Merlin.pl.
=====================

Dla kontrastu - WikiBiogram Spenglera na mówi, że współcześni go nie bardzo lubili/doceniali. Dlaczego?

=====================
Jeszcze zabawniej w istocie to podobno było! Otóż mimo ogromnego sukcesu jego książki, facet nie zdołał się załapać na komentatora politycznego do jakiejś poważnej gazety, co ponoć było jego ambicją. Taka informacja umieszczona jest w notce na okładce polskiego wydania. Dla mnie to paranoja!

Co do tłumaczeń... Chętnie bym pogadał z paru ludźmi, którzy czytali Ardreya, ale szczerze - gdyby ktoś w Polsce miał wydawać Adreya, to obawiam się, że byliby to jacyś wrogowie kościoła. Fakt, że nie pasuje on do katolickiego fundamentalizmu (cóż, amicus Plato itd.), ale dla mnie nie zostawia niemal nic z obecnych oświeceniowo-liberalnych przesądów na temat ludzkiej natury i zycia społecznego. Co prywatnie uważam za
bez porównania ważniejsze.

Jednak inne wspomniane przeze mnie książki naprawdę by się dały przetłumaczyć i nie byłoby tylu kontrowersji. Np. Allen Drury, który przepięknie np. przedstawia realne mechanizmy amerykańskiej demokracji (realnie - nie chodzi o żadne ich demonizowanie!).

Nawiasem mówiąc, po tym, jak właśnie (na nowo) doszedłem, że jesteśmy "równolegle" w okresie wczesnego Augusta, zacząłem czytać "Cycero i jego współcześni" Kazimierza Kumanieckiego i stwierdzam, że to b. interesująca i sensowna lektura. (Choć dopiero dochodzę do spisku Katyliny). Nie wiem, czy dla każdego da się w miarę łatwo czytać, bo ja niegdyś dość poważnie studiowałem starożytną historię, ale jeśli ktoś nie, to może tym bardziej warto.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 25, 2007

Pięcioletnie dożywocie i Kodeks Hammurabiego

Oto aktualna informacja, którą pozwalam sobie skopiować z Forum Frondy:

Skazana na dożywocie, znana niemiecka terrorystka z Frakcji Czerwonej Armii (RAF) Brigitte Mohnhaupt, po 24 latach spędzonych w celi wyszła na wolność.

O warunkowym zwolnieniu 57-letniej kobiety zadecydował w poniedziałek wyższy Sąd Krajowy w Stuttgarcie, uznając że nic nie wskazuje na to, by należąca w latach 70. do kierownictwa RAF terrorystka stanowiła nadal zagrożenie dla porządku publicznego.

Zatrzymana w listopadzie 1982 roku terrorystka skazana została na karę pięciokrotnego dożywotniego pozbawienia wolności oraz dodatkowo piętnaście lat więzienia.

Mohnhaupt związała się z terrorystami ze skrajnie lewicowego RAF jeszcze jako studentka filozofii, na początku lat 70. Wkrótce potem trafiła na pięć lat do więzienia. Po wyjściu na wolność w 1977 roku uczestniczyła w serii głośnych zamachów na zachodnioniemieckich polityków i przedsiębiorców. 30 lipca 1977 zastrzeliła szefa banku Dresdner Bank Juergena Ponto. Brała udział w zamachu na prokuratura generalnego RFN Siegfrieda Bubacka oraz w uprowadzeniu i zamordowaniu prezesa Związku Przedsiębiorców Hannsa- Martina Schleyera.

W zamachach dokonanych przez RAF zginęły w sumie 34 osoby. Śmierć poniosło równocześnie 27 terrorystów.

Oryginał tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970694#p971045

Sporo ludzi tak to komentuje, i poniekąd słusznie, że jest to ogromna deprecjacja wartości ludzkiego życia. Z czym trudno się oczywiście nie zgodzić, ponieważ jeśli pięć dożywoci wynosi 24 lata, to jedno na dożywocie wypada poniżej 5 lat. Dożywocie zaś, to przecież w końcu ludzkie życie, choć w kategoriach kodeksu karnego.

Chciałbym jednak uzupełnić, ponieważ widzę tu coś jeszcze poważniejszego i groźniejszego. Nie przeczę bowiem, że obecne tendencje do obłędnej wprost pobłażliwości dla zbrodniarzy w jakiś tam sposób łączą się z barbarzyńskim okrucieństwem tych samych w końcu kręgów dla nienarodzonych dzieci czy bezsilnych starców, ale związek te nie jest jednoznaczny czy oczywisty. Całkiem możliwe, że deprecjacja życia wykazywana przez skracanie dożywocia do 5 lat kiedyś zaowocuje jakąś nową formą skracania życia po prostu, ale i tak zapewne nie będziemy wiedzieli, iż z tego akurat wynikło, ponieważ cała gleba naszej cywilizacji jest już od dawna zatruta.

Otóż osobiście nie sądzę, by tutaj chodziło przede wszystkim o deprecjonowanie wartości życia - żeby to właście było głównym zamierzonym celem, a w każdym razie celem najważniejszym. Praktycznie pewien jestem natomiast, że tutaj chodzi o to, by to, co napisane, przestało ściśle obowiązywać. Czyli o to, by władza mogła swobodnie dowolne każdą sprawę interpretować. Na razie są do drobne dodatki i "ulepszenia", ale z czasem będą one coraz większe, w końcu zaś wszelkie ustalone reguły prawa czy demokracji mają zniknąć. Mówię to ja, człowiek bardzo daleki od jakiejś liberalnej wiary w cudowne i trwające po wieki wieków skutki stworzenia idealnego "balansu władz", idealnych "mechanizmów demokratycznych" itd. Naprawdę jestem odległy od tego rodzaju złudzeń, ludzie zawsze i tak będą ważniejsi, a za wykoncypowanymi przez kogoś idelnymi schematami zawsze pozostanie prawdziwe, często groźne, życie.

Tym niemniej wprowadzanie małymi kroczkami poczucia całkowitej arbitralności prawa i społecznego poczucia, że "wprawdzie władza nie musi się żadnymi regułami krępować, ale to wciąż jest demokracja", uważam za zamach na zachodnie wartości. i to te najbardziej podstawowe. Jest to przecież jaskrawe, a jednak jakoś cwanie zakamuflowane, odejście od oficjalnie wciąż obowiązujących zasad demokracji i konstytualizmu. Zakłada też ewidentnie obojętność i/lub skrajną głupotę mas. Odwrotnie niż w zdrowym republikaniźmie. Jest to więc coś, co szybką drogą doprowadzi nas do masońskiej wizji "oświeconej elity" rządzącej bezsilnym tłumem zadowolonych z życia idiotów, którzy dostaną żreć i jakąś szmirowatą rozrywkę (panis et circenses), ale nie będą mieli prawa wtrącać się do jakichkolwiek spraw istotnych.

Procesy tego rodzaju widać dzisiaj dosłownie wszędzie. Czym bowiem są np. te dodatkowe kary w rodzaju wychwalanego przez niektórych (np. tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970917) obowiązku powieszenia na ścianie w (prywatnym!) mieszkaniu przez sprawcę wypadku zdjęcia jego ofiary? To przecież dokładnie to samo łamanie pisanego prawa! I dokładnie... powrót do obyczajów sprzed Kodeksu Hammurabiego!

Dlatego kompletnie nie zgadzam się z wrogami demokracji, w rodzaju p. Wielomskiego, czy K*wina-M*kke, ponieważ tylko kurczowe trzymanie się takich zasad może nas w tej chwili obronić przed masońskimi i lewackimi dążeniami opisanego tu przed chwilą przeze mnie rodzaju, np. w postaci wszechwładzy molocha Unii Europejskiej przy zaniku państw narodowych i w jakiś sposób kontrolowanych przez swych obywateli.

Wymienieni tutaj panowie prawdopodobnie dali się ponieść swemu obrzydzeniu dla samej idei "suwerenności ludu" - bo przecież samo spisanie prawa uważa się za znaczny historyczny krok w stronę emencypacji ludu spod samowoli wąskiej elity możnych patrycjuszy - do tego stopnia, że całkiem im nie przeszkadza, iż korzystać z tego będą siły wcale im nie bliższe ani sympatyczniejsze. Chyba, że sprawa jest jeszcze bardziej pokrętna i ponura, a ci panowie nie zdradzają swych prawdziwych politycznych sympatii, mamiąc ciemny ludek swym wstrętem dla "lewaków", "masonów", "eurokouchozu" itd. itd.

Podkreślam myśl przed chwilą tu wypowiedzianą - czyni się w tej chwili bardzo zdecydowane wysiłki, by cofnąć nas w sensie polityczno-prawnym do stanu sprzed Kodeksu Hammurabiego i sprzed rzymskiego Prawa Kamiennych Tablic! Napradę nie trzeba być jakimś fanatycznym czcicielem demokracji (nie mówiąc już o "demokracji" w wydaniu Gazety Wyborczej czy Brukseli), by w dzisiejszej sytuacji uznać wszelkie tego typu próby za NIEZWYKLE POWAżNE ZAGROżENIE DLA WSZELKICH ISTOTNYCH WARTOśCI NASZEJ ZACHODNIEJ CYWILIZACJI.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 24, 2007

Pierwsza rocznica śmierci wielkiego artysty

Właśnie się zorientowałem, że dzisiaj przypada pierwsza rocznica śmierci jednego z moich najbardziej ukochanych artystów - wielkiego Bucka Owensa (12 sierpnia 1929 - 25 marca 2006).

Może to wielu ludzi zaskoczyć, szczególnie tych znających moje poglądy na dzisiejsze czasy, dzisiejszą sztukę (nie mówiąc już o tej popularnej), wady Ameryki itd. Jednak naprawdę nie jestem żadnym kulturalnym snobem (mówię to nie żeby bronić siebie jako siebie, tylko żeby bronić paleo-konserwatywnych poglądów), uwielbiam m.in. dobrą autentyczną muzykę Country, zaś artysta tej klasy, co Buck Owens to po prostu... Nie da się tego powiedzieć, przynajmniej nie będąc poetą.

Jeśli ktoś chce zrozumieć o co mi chodzi, zachęcam do wypicia paru piw i zrobienia sobie koncertu Bucka. Jest go całkiem sporo np. na YouTube. Poniżej kilka clipów właśnie stamtąd z Buckiem (i jego Buckaroos, w tym fantastycznym Don Richem na gitarze i Tomem Broomleyem na steel-guitar).

"Together Again"


"Act Naturally" (wykonywany później także przez The Beatles, którzy, ze wzajemnością, b. cenili Bucka i The Buckaroos)


"Rosie Jones". Tutaj wyjątkowo moim zdaniem cudowne są przede wszystkim te heterofoniczne chórki z Don Richem:


"Above and Beyond"


No i może coś naprawdę skocznego na koniec... "Tiger by the Tail"


Ale na YouTube naprawdę jest więcej Bucka, jak zresztą i innej dobrej muzyki (marnej jest na pewno jeszcze więcej, ale cóż).

Buck, I will never forget you...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 19, 2007

Przez żołądek do profesorskiego serca

Na Forum Frondy znalazłem właśnie taki wątek:

Słuchałem wystąpienia Angeli M. w Uniwerku Warszawskim i padłem!
Otóż jedną z jej tez było to, że Europa swoja pozycję w świecie zawdzięcza postępowi technologicznemu i ten postęp powinna kontynuować.

No i podała kilka przykładów europejskich wynalazków: maszyna parowa i ....

DRUK!

Nie powiedziała "RUCHOMA CZCIONKA" ani nie powiedziała "WYNALAZEK GUTENBERGA", ale właśnie "DRUK". No i w jakim kierunku pójdzie EU, skoro tacy koryfeusze historii Europy i historii nauki sprawują tu naczelne urzędy?

W jakim kierunku pójdzie Polska, skoro nikt na UW nawet nie chrząknął (nie mówiąc o gromkim i ciut szyderczym śmiechu) tylko cała aula grzecznie i w milczeniu śledziła kontynuację tak TFU-rczego i merytorycznego wykładu!


:-(

Oryginał tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=959933#p963004

W komentarzu powiem, że czytałem niedawno coś, co mi się w związku z tym przypomina. To prawdziwa historia opisana przez młodego wtedy krakowskiego medyka w jego pamiętniku.

Otóż przed samym głownym portalem kościoła Najświętszej Marii Panny w Krakowie odbywała się swego czasu egzekucja przez ćwiartowanie. Była to widocznie rzadka atrakcja, także naukowa, więc wśród publiczności, w pierwszych rzędach, stała calutka elita fakultetu medycznego Uniwersytetu. Kat, rozpruwając brzuch skazańcowi caly czas głośno i ironicznie komentuje co widzi, wyrażając z emfazą i poczuciem wyższości swe b. nieortodoksyjne poglądy w kwestiach anatomii. M.in. wydziwiając, że "człowiek wedle niektórych posiada żołądek, komuś się widać pomyliło ze świnią, no gdzie tutaj jest żołądek?" (Zacytowałem to z pamięci, ale dokładnie o to chodziło.) A bialutki żołądek właśnie był doskonale widoczny.

Panowie profesorowie słuchali jednak tych katowskich wymądrzań potulnie i bez najmniejszego protestu, niczym skromne i znające swoje miejsce uczniaki. Naszego pamiętnikarza naprawdę bardzo to dziwiło, czemu się raczej trudno dziwić.

Taka właśnie mi się nasunęła autentyczna hitoryjka w związku z wykładem Frau Merkel. Nie ma żadnego związku? Nieprawda! Ileż tu uderzających, a zarazem pięknych, analogii!

Weźmy na przykład ten odwieczny inteligencki kult dla chodzących twardo po ziemi praktyków! Widzi taki profesor rosłego draba, trzymającego w jednej ręce groźne narzędzie, drugą zaś potrafiąceg subtelnie muskać ludzkie żołądki... I już wie, gdzie chleb posmarowany. Co do istnienia u człowieka żołądka może mieć wątpliwości, co do zasług chińskich wynalazców, toże... Ale jeśli odpowiedni autorytet się wypowiada, profesor co najwyżej milczy i mniej lub bardziej gorliwie kiwa głową.

Potwierdza się po raz kolejny odwieczna mądrość, że najkrótsza droga do (profesorskiego) serca biegnie przez żołądek. A czy jest cokolwiek bardziej konserwatywnego, niż odwieczne mądrości sprawdzające się w każdych okolicznościach, nawet tak dziwacznych i mało konserwatywnych, jak obecnie panujące w Europie? Nie ma nic takiego i być nie może. A więc cieszmy się!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 18, 2007

Polityczna pornografia PiS'u

Jeśli coś naprawdę zacznie się robić w sprawie ścigania za samo POSIADANIE pornografii, to z umiarkowanego (po historii z TW Beatą i wszystkim co się aż do dzisiaj wydarzyło), ale wciąż zwolennika PiS'u, stanę się jego zaciekłym wrogiem. Dlaczego? Mógłbym zacząć od przypomnienia amerykańskiej (a zresztą dlaczego tylko amerykańskiej, skoro była i w Szwecji?) prohibicji na alkohol. Mógłbym też mówić o ewidentnych trudnościach z samym zdefiniowaniem terminu "pornografia", o ogromnych trudnościach z jej ściganiem, o ośmieszaniu się władzy ścigającej a potem oskarżającej w sądzie ludzi za to, że...

Ach, już słyszę te grzmiące zarówno świętym oburzeniem, jak i subtelnym znawstwem zagadnienia przemowy oskarżycieli i sędziów. Przyznam, że sam za stenogramy z takich rozpraw oddałbym chyba i z pół roku płatnego członkostwa w AnalDestruction.com czy RocosWorld.com.

Byłby to niewątpliwie ważki argument, ja mam jednak argumenty znacznie bardziej pryncypialne. Oto one w ogromnym skrócie...

Zachodni świat od 200 lat żyje (z niewielkimi przerwami) we władzy pieniądza, kapitału. I mimo wszystkich idiotyczno-optymistycznych mitów i książeczek jak-sobie-pomóc-w-życiu (których sam mam zresztą nieco na sumieniu), nie oznacza to bynajmniej, że KAŻDY MOŻE Z stać się PUCYBUTA MILIONEREM, tylko że bogaty i synek bogatego mogą niemal wszystko, zaś biedak prawie nic, jeśli nie liczyć duszoszczipatielnych i w zamierzeniu podnoszących na duchu historyjek, którymi się go karmi. Historyjek przede wszystkim właśnie o "demokracji" i "osobistej wolności", choć także i o milionerze i pucybucie.

Tak jest i nic nie wskazuje, by to się miało w przewidywalnej przyszłości zmienić, chyba trudno się z tym nie zgodzić. No i teraz... jedną z bardzo niewielu rzeczy, które zwykły człowiek otrzymuje w zamian jest opowieść o tym, że wszędzie w tym naszym nowoczesnym, liberalnym (użyjmy w końcu tego słowa) panuje wolność osobista, że stanowi ona samą esencję tego systemu, w którym przyszło nam żyć. W praktyce ta wolność jest oczywiście z każdej strony ograniczana, a w dużym stopniu po prostu fałszowana od samego początku, mimo wszystko jednak stanowi oficjalny fundament tej liberalnej religii ("doktryny realnego liberalizmu", jak ja to określam).

Działa to trochę tak, jak działała konstytucja PRL, która mimo wszystko - mimo tego, że była praktycznie wyłącznie fikcją - dawała jakieś "legalne" oparcie opozycji. Tak samo dotąd wciąż jeszcze kiedy władza - przede wszystkim władza kapitału, czyli np. wobec biednej Polski... wiadomo jakich sił i jakich państw - gwałci czyjąś wolność osobistą, jakoś musi się z tego tłumaczyć, snuć jakieś dziwne opowieści, co jednak nieco jej utrudnia. Niby dzisiaj już tego robić nie musi, ale wciąż wydaje się, iż jakoś się do tego poczuwa. I w tym nasza, czyli zwykłych porządnych ludzi, siła - tyle, ile w ogóle jej jeszcze mamy.

Wolność osobista i demokracja, choć w dużej mierze pozorne, stanowią ostatnie bastiony chroniące nas wszystkich przed nieskrępowaną ideologiczną dyktaturą lewaków, geszefciarzy i nawiedzonych masonów. Żeby z niej można było w jakikolwiek nie gwałcący podstawowych zasad etycznych sposób zrezygnować - jako z podstawy ideologicznej, trzeba by mieć jakiś inny solidny i akceptowany przez wielu fundament.

No, a jakiż to fundament, inny od realnego liberalizmu w minimalnie tylko mniej różowej wersji, ma PiS? Albo jakakolwiek realnie istniejąca obecnie w Polsce siła polityczna? To wszystko co te siły reprezentują, stanowi jedynie drobne warianty na ten sam liberalny temat. Takie ruchy, partie, siły nie mają po prostu cienia moralnego prawa pakować się ludziom w ich prywatne życie! Zaś oglądanie czy nieoglądanie w prywatnym mieszkaniu pornografii JEST bez żadnej wątpliwości sprawą prywatną danej osoby!

Już kwestia pedofililskich materiałów była b. wątpliwa, choć nikt nie miał odwagi w tej sprawie protestować. Pornografia natomiast nie jest absolutnie sprawą państwa. Jeśli Kościół chce ją zwalczać, to niech zwalcza - kazaniami, odmową pochówku, wszystkimi normalnymi metodami. Ale jakoś mało kto tymi kościelnymi naukami się przejmuje, natomiast mamy abp. Wielgusa i zgraję agentów, z których część musiała z pewnością łamać tajemnicę spowiedzi, nie ma sposoby, żeby takich nie było!

To, czy ja oglądam "świerszczyki", czy też nie oglądam, to całkiem moja prywatna sprawa, na pewno ani państwa ani PiSu! Ksiądz może mi za to nie dać rozgrzeszenia, jego prawo, ale to całkiem co innego.

Jeśli się czyni niewinną dziewicę z TW Beaty, jeśli się liże dupę Niemcom, Żydom, Brukseli, jeśli się nie ma odwagi rozpędzić zgraji nadrzewnych hunwejbinów ani pociągnąć za konsekwencje różnych Geremków i reszty piątej kolumny, to nie ma co się brać za pozbawianie normalnych ludzi resztek ich osobistej wolności. Proszę o dobry przykład, proszę o odnowienie wiary i religijności, ale won od moim prywatnych spraw i tego, co sobie czytam albo oglądam!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, marca 15, 2007

Wszyscy jesteśmy bolszewikami

Na Forum Frondy ktoś ostatnio od niechcenia, ale chyba z pełnym przekonaniem, wyraził opinię, iż "wszyscy jesteśmy liberałami". Zaprotestowałem, że nie wszyscy, bo ja z pewnością nie. Wtedy zaczęto mnie pouczać, że przecież "nie być liberałem oznaczałoby, iż jest się przeciw obywatelskim wolnościom, bo wolność to przecież właśnie libertas".

Przekonania tego typu muszą być dość powszechne, pozwolę więc sobie sprawę wyjaśnić tak, jak ja ją rozumiem. Otóż związek "liberalizmu" z "wolnością" czyli "libertas" jest czysto werbalny. Żadna równość "liberalizm = wolność" nie może być traktowana poważnie, bo po prostu nic nie oznacza. Najgłupszą i naobrzydliwszą doktrynę można sobie nazwać dowolnie uroczym i wzniosłym określeniem, a mając odpowiednie środki propagandowe, można to miano powszechnie wylasnować. I co z tego miałoby wyniknąć?

Liberalizm rozpoczyna się od dwóch tekstów Johna Locke napisanych pod koniec XVII w. Co więcej były to teksty nie jakoś specjalnie głębokie, a po prostu pubicystyczne pamflety (żeby nie powiedzieć propagandowe). "Libertas" zaś w znaczeniu wolności obywatelskich istnieje dobrze ponad 2 tysiące lat.

Cóż to jest zatem "liberalizm", skoro nie jest to po prostu "wolność"? Jest to doktryna społeczna, inaczej mówiąc ideologia, której fundamenctem jest założenie, iż wszelkie międzyludzkie stosunki opierają się na zasadach analogicznych do tzw. "wolnego rynku" (lub nawet z nim tożsamych). Czyli praktycznie jedynie na wyborze opartym o świadomy rachunek zysków i strat, przyjemności i przykrości. Sam Locke zawarł w swej doktrynie kilka własnych idiosynkrazji i rzeczy, które głosiło jego własne polityczne stronnictwo (angielscy whigowie wspierający nową dynastię), najcharakterystyczniejszą z których jest "święte prawo własności". Locke miał na ten temat jakiś fetysz - sam Bóg, jak wynika z wielu fragmentów jego pism, był dla niego przede wszystkim właśnie strażnikiem prawa własności.

Niedługo potem liberalizm stał się czymś w rodzaju oficjalnej doktryny oświecenia. Niezwykle dobrze zresztą pasował do mechanistycznego, choć często podlanego mętnym deizmem, sposobu rozumienia świata uprawianego przez oświeceniowych mędrków.

Ponieważ w zetknięciu z realnym światem zasadnicze założenie liberalizmu raz po raz okazuje się fałszywe, a często nawet absurdalne, zaczęto doń dość arbitralnie włączać różne inne koncepty i idee, mające uczynić liberalną ideologię czymś, co daje się zaakceptować poza czysto kawiarnianymi dyskusjami czy polityczną propagandą. Najważniejszym z tych dodatków było - i jest do dzisiaj - wzięte od Jana-Jakuba Rousseau przekonanie, że "wszyscy ludzie są z natury dobrzy".

Nie muszę chyba wyjaśniać, że przekonanie to nie opiera się na zadnych konkretnych dowodach (nie mówiąc już o tym, że jest sprzeczne z nauką KK). Mimo swych braków bardzo się jednak ten dodatek liberałom przydaje - dzięki niemu liberalizm nie jest już powszechnie widziany, jako skrajnie redukcjonistyczna ideologia, twór oderwanych od życia mózgowców próbujących wcisnąć realny świat w swoje wydumane i ciasne poglądy, tylko jako coś szerokiego, eklektycznego w dobrym znaczeniu, po prostu "ucieleśnienie zdrowego rozsądku". Nie muszę jednak chyba nikomu poważnie traktującemu reliigię wyjaśniać, jak prymitywny, jak utylitarystyczny, jak fałszywy wreszcie jest ten liberalny "Bóg", który ma pomagać na wszystko, co nie pasuje do ideału, ale który nie ma prawa niczego sam wymagać i którego usuwa się bez cienia wstydu na strych, kiedy nie jest potrzebny.

Co do przekonania, iż "ludzie z natury są dobrzy", zwrócę tu uwagę, że jednak w przekonanu rasowego liberała ludzie stają się złymi demonami, kiedy tylko otrzymują jakąkolwiek władzę. Do dziś (czyli po czterystu latach istnienia liberalizmu) nie ma do żadnego racjonalnego wytłumaczenia - poza płaskim i durnym aforyzmem Lorda Actona, faceta nudnego zresztą jak flaki z olejem - ale jest to jeden z fundamentów liberalnej religii (tak - religii - powiedzmy sobie to wreszcie!).

Nie wdając się tutaj z braku miejsca w streszczanie całej historii liberalnej myśli, powiem tylko jeszcze, że inni myśliciele dodawali do pierwotnego liberalizmu różne własne modyfikacje i uzupełnienia, skutkiem czego stawał on się częstokroć trudny do rozpoznania dla niewprawnego oka. Jednak od gloryfikacji prawa dżungli przez Herberta Spencera, po mętną miłość człowieka zbliżającą się zdecydowanie do dzisiejszej socjaldemokracji w jej akademickim zachodnim wydaniu, jest to cały czas liberalizm, ze swą tendencją do atomizacji społeczeństwa, z odrzucaniem wszelkich nie do końca racjonalnych (i rozwodnionej dzisiaj panującej wersji liberalizmu nie całkiem prospołecznych) motywów i tendencji, z utopijną wiarą, iż kiedy liberalizm zapanuje na całym świecie, skończą się wojny, bieda, nieszczęścia, a zacznie ziemski raj.

Jeśli ktoś nie wierzy mym ostatnim słowom, to niech przeczyta kilka stron z proroka "nowoczesnego liberalizmu" von Misesa. Jestem całkowicie pewien, iż większość ludzi powołujących się na niego z wiarą i zapałem zaczerwieniłoby się ze wstydu, gdyby naprawdę wiedziało co jest w pismach tego pana. (Nie ma tam po prostu absolutnie nic, W każdym razie nic poza coś, co móglby mówić najmętniejszy kochający ludzkość socjaldemokrata, plus oczywiście spora ilość peanów do wolnego rynku, który to rynek ma te wszystkie socjaldemokratyczne ideał zrealizować.)

No dobra, na razie zacznę kończyć, bo długi już się zrobił ten tekst, choć Deo volente napiszę jeszcze sporo o liberaliźmie i nie będą do rzeczy przesadnie dlań pochlebne. Więc jeszcze tylko taka oto sprawa...

Jeśli prawdą jest, że "wszyscy jesteśmy liberałami" - ponieważ "wszyscy kochamy wolność", to prawdą też jest, ponieważ "wszyscy chcemy czegoś więcej, iż "WSZYSCY JESTEśMY BOLSZEWIKAMI". (Bo przecież "bolszewik" to taki, który chce więcej - od rosyjskiego "bolszie" czyli "więcej".)

Czego sobie i Państwu gorąco życzę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 11, 2007

Jak było w PRL - kwas adypinowy

Zadziała wsadzenie tu video? Dobrze by było, bo to prześliczny kawałek prlu:



triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 10, 2007

Ojciec tradycyjny i ojciec prawdziwie europejski

Jednym z najważniejszych i najtrudniejszych zadań każdego ojca było od zawsze, gdy potomek wchodzi już w ten dziwny wiek, kiedy to dzieciństwo traci swą szlachetną nazwę, zaczaić się, by znienacka, głosem (jak to się pięknie kiedyś mówiło) "nabolałym troską" wygłosić retoryczne pytanie brzmiące z grubsza tak: "Wiesz dziecię, jak to jest u motylków, kiedy się kochają?"

Tak było dotąd, bo teraz tolerancyjny i przesiąknięty europejskimi wartościami (fanfary, werble, chóry starców zawodzą!) ojciec mówi tak oto: "Wiesz dziecię, jak to jest u Biedroniów, kiedy się kochają?"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 05, 2007

Zdjątka z manify

Oto moje najukochańsze zdjęcie z wczorajszej proaborcyjnej "manify" w Warszawie. Dla mnie to czyste arcydzieło ideologicznego marketingu, zachęcam więc do jego propagowania. (Może by zresztą warto by było wyprodukować koszulki z tą panią?)

A zatem (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Przedstawiam Państwu... "Kobietę po aborcji":



Nieuświadomionych uświadamiam, że kliknięcie spowoduje, iż zdjątko się powiększy, nabierając przez to JESZCZE WIĘCEJ czaru i uroku. A więc CLICK! (Dwa pozostałe też mają zresztą tę samą zadziwiającą właściwość.)

No to może jeszcze niezawodny tow. Homo Biedroń, który też tam oczywiście był i manifował:



Zdjątko poniżej też jest prześliczne. Sama mamusia nawet nie taka brzydka (prawda?), choć jak powiada Mędrzec: "Niewiasta piękna a głupia jest jako złoty kolec w pysku świni". I coś w tej Mędrca obserwacji z pewnością jest z prawdy. Nawiasem mówiąc, autor zdjęcia opowiada na Forum Frondy, że mamusia była trudna do sfotografowania, bo bardzo się starała tego uniknąć. Tym większy sukces łowcy. Oto więc (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Mamusia, pysk, świnia, kolec i niczemu niewinne dziecko:



Wszystkie te zdjęcia pochodzą stąd: http://www.prawy.pl/?dz=galeria&cat=196&id=1448

Dobra robota, brawo i dzięki!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 02, 2007

Powrót na zewnętrzną ścianę wychodka

MacLuhanie wygrałeś! Medium naprawdę jest przekazem i "prawicowy blog", czy "prawicowe forum internetowe" to niemal sprzeczność logiczna. Oczywiście, można przygważdżać poszczególne głupoty tow. Paradowskiej i cieszyć się z tego na całą sieć, można punktować manipulacje red. Lisa. Ba - w przypływie odwagi można nawet powiedzieć złośliwostkę pod adresem brukselskiej eurobiurokracji. (Oczywiście pod warunkiem, że zrównoważy się to odpowiednią ilością modlitewnych zaklęć na temat konieczności minimalizowania własnego państwa i obelg wobec tych rodaków, którym się gorzej powiodło.)

Po półtora roku, podczas którego starałem się intensywnie uczestniczyć w prawicowej debacie, stało się dla mnie jasne to, co powinienem był właściwie wiedzieć od samego początku: wszelka wartościowa wspólnota powstaje całkiem inaczej, niż w internecie; poglądy - takie, które mogłyby prowadzić do istotnych zmian w realnym świecie - przekazuje się całkiem inaczej, niż na forach i blogach... Przynajmniej tak jest w przypadku poglądów idących całkowicie "pod prąd" historii, wedle wszelkich danych skazanych już przez nią na śmierć - czyli poglądów prawicowych.

Nie, nie jestem historycznym deterministą, to jest znacznie bardziej skomplikowane, ale rzeczywiście uważam, że cywilizacje są pewnego rodzaju organizmami, które wzrastają, rozwijają się, potem zaś dochodzą do apogeum swego rozkwitu, by zacząć stopniowo chylić się do upadku. Nie mam skłonności do przyjmowania cudzych poglądów, to chyba zauważył każdy, kto ze mną próbował polemizować, moja przedziwna odporność na nauki W*lkigo G*ru R*lnej P*lityki też napsuły zdaje się wielu ludziom wiele krwi, ale poglądy Oswalda Spenglera na te sprawy naprawdę uważam za niewiarygodnie przenikliwe i co dzień obserwuję, że się potwierdzają.

Tak, jak wzrost świadomości religijnej ludzi świeckich doprowadził prostą drogą do protestantyzmu, tak samo to, co określa się chętnie mianem "wolna debata" czy "wolny przepływ idei" prowadzi prostą drogą do lewactwa. Czyli do czynnika najgruntowniej niszczącego naszą zachodnią cywilizację, lub raczej to, co jeszcze z niej zostało. Najgruntowniej spośród czynników ideowych i psychologicznych, bo w tym samym kierunku działa przecież już od dawna każdy praktycznie element postępu technologicznego czy organizacyjnego. Słuszna jest bowiem, jak większość jego obserwacji, obserwacja Edmunda Burke'a, iż każda radykalna zmiana sama z siebie niszczy tkankę społeczną, choćby przez to, iż niszczy autorytet starszych, zaś młodym i radzącym sobie w nowych warunkach daje złudne poczucie własnej mądrości.

Blogi, po prostu ze swej natury, nie są i nigdy nie będą w pełni prawicowe: na jeden blog próbujący zrobić coś, co uważam za pożyteczne, przypadają setki blogów ewidentnie lewackich, i te są bez porównania skuteczniejsze - po prostu dlatego, że jazgot, bezsensowne ględzenie, ekshibicjonizm i histeria są par excellence lewicowe. To nie żadna "wolna debata", powtarzam, stanowi o triumfie słusznych idei, tylko wola, rozum i, niestety, także, a nawet chyba przede wszsytkim, to, czy są akurat na czasie. Zaś idee prawicowe ewidentnie na czasie nie są.

Spotkałem przez ten czas sporo inteligentnych, wykształconych i obiektywnie sensownych ludzi, a jednak "debata" niemal nigdy nie odrywała się od ziemi. Nie mówiąc już o tym, że debata to dopiero pierwszy mały kroczek, ponieważ żadna debata sama przez się nic nie zmieni i lewactwo zje nas w kaszy, po prostu robiąc to, co robi.

Wracając do "debaty": jedni chcieliby naprawdę coś sensownego zrobić i mają zdrowe poglądy, ale są to ludzie ciężko zapracowani, nie mający czasu ani przekonania do ideologicznego filozofowania. Świetnie tych akurat ludzi rozumiem. Inni mają już gotowe rozwiązanie, przeważnie ultra-liberalne, i dyskusja interesuje ich o tyle, o ile będą mogli swoje mantry powtarzać, a ktoś będzie tego słuchał lub udawał, że słucha. Tych ludzi, a jest ich dziwnie sporo, całkiem nie interesuje, czy "małe państwo" nie oznacza "DUUUUUŻA I POTĘĘĘĘŻŻŻNA BRUKSELSKA BIUROKRACJA" plus "IV Rzesza". Na uroki i rozkosze myślenia, tak wychwalanego choćby przez słynnego liberała Johna Stuarta Milla, ci liberałowie wydają się być absolutnie odporni.

Jest też sporo takich, którzy po prostu chcą sobie podyskutować. Dziwne, ale często są to rzeczywiście b. inteligentni i posiadający autentyczną erudycję ludzie, którzy jednak ewidentnie nie dążą do zmiany czegokolwiek w realnym świecie, nie mówiąc już o odwróceniu czy zatrzymaniu historycznego trendu wiodącego nas (moim zdaniem skutecznie, a w każdym razie bardzo się starając) do Nowej Utopii, przy której niedawno przez niektórych przeżyty Realny Socjalizm będzie zaiste miłym wspomnieniem. Ci ludzie chcą się popisać swą wiedzą, swą zdolnością rozczepienia każdego włosa na 17 części, znalezieniu luki w każdym argumencie... W porządku, może to także ma jakiś sens, nieważne, że mnie trudno go dostrzec. W porządku, może ego tych panów naprawdę rozkwita w ogniu takich błyskotliwych dyskusji... Na prawicowym z założenia forum, w sytuacji tak ponurej i niebezpiecznej, jak obecna, w kategoriach obiektywnych, ci panowie są całkiem po prostu TROLLAMI.

Są też na takich gremiach oczywiście "zwykłe" trolle na niższym intelektualnym poziomie, plus ewidentny lewacki desant... Tyle, że narzekanie na oczywistych wrogów nie ma wiele sensu i jest po prostu żałosne, więc tego wątku nie rozwinę.

Wracając do "naszych"... Najzabawniejsi są w moich oczach ludzie, dla których prawicowe poglądy zaczynają się od postulatu, by palić na stosie za samo poddawanie w wątpliwość faktu, że dotknięcie króla (bo ma być i król, a jakże!) leczy skrofuły. Każdy mniej radykalny pogląd jest dla tych ludzi "jakobinizmem", czyli paskudną anatemą. Poniekąd zabawne jak cholera, ale jednak smutne w sytuacji, gdy potrzebne byłyby energiczne i sensowne zbiorowe działania, a tu zamiast tego mamy takie coś...

Są też ludzie, którzy odwracanie historycznych trendów rozpoczynają od wyboru skarbnika - nie troszcząc się tym, że ani żadnego "skarbu", ani ludzi, ani celu ani w ogóle nic tak naprawdę nie ma, ani tu, ani na horyzoncie, ani nigdzie.

Można by było jeszcze ten temat rozwijać i rozwijać, ale byłoby to śmieszne, skoro piszę to właśnie po to, by odtrąbić własny odwrót od "polityki", "debaty", "publicystyki" i "edukowania" innych na temat "prawdziwej" prawicowości. Tak się tego po prostu nie da zrobić i nie dało by się zapewne nawet, gdybym był drugim Stanisławem Michalkiewiczem. Medium jest przekazem i tyle.

Daję sobie spokój z polityką, bo nic w tej sprawie i tak nie zrobię. Pewnie, że mógłbym się sprężyć, opanować temperament i liczne antypatie, po to by móc uczestniczyć w bardzo inteligentnej i niemal wersalskiej konwersacji z użyciem pewnych popularnych w niektórych niszach słów kluczowych - tylko po co?

Te kilka lat, które mi pozostały z życia spędzę sobie bez TVN24 - zapewne też bez paru napradę interesuących i szczerze prawicowych blogów, stronek, pisemek - jednak wyznam szczerze, że Machault, Josquin, Monteverdi, bracia Limbourg bardziej mnie cieszą i wydają mi się bardziej odpowiedni dla faceta o moich poglądach. Bez obrazy dla autorów tych wszystkich znakomitych blogów, stronek i pisemek - oni robią świetną robotę, ale medium wicie rozumicie. No i czasy same w sobie.

Wracając do mych planów na jesień życia... Jeśli zapragnę wysilić korę, by zrozumieć czas, w którym żyję, to postudiuję sobie Spenglera, podleję go Diltheyem, cofnę się do kogoś jeszcze znacznie starszego, jak Augustyn czy Św. Tomasz... Jeśli zapragnę się zanurzyć w nowoczesności, to będą mi musieli wystarczyć The Pogues, Dwight Yoakam, Amália i włoskie wzrornictwo.

Zastanawiam się nad kliknięciem na odpowiedni link i zlikwidowaniem tego bloga-niebloga. Przychylam się jednak do tego, by pozostawić go w sieci, w charakterze takim, jaki był zaplanowany od samego początku. Miał to bowiem być nie żaden prawdziwy blog, tylko coś w rodzaju prywatnej tablicy ogłoszeń - deski powieszonej na marnie oświetlonej klatce schodowej koło drzwi do własnego mieszkania (chciałem napisac "tuż obok", ale naprawdę nie wiem, jak się to "tuż" pisze), na której wywieszałoby się wszelkie własne twory pisarsko-intelektualne - po prostu po to, by nie było to pisanie "do szuflady". Bo do szulfady to dno, więc jeśli to coś nie jest zbyt osobiste ani zbyt pornograficzne, to powinno być, chociaż całkiem teoretycznie, wystawione na ogląd i krytykę ogółu.

Deska na ścianie klatki schodowej, albo na zewnętrznej ścianie wychodka - jeśli mówimy o środowisku wiejskim. Takiej sławojki, drzewianej, jak zapewne mówią redaktorzy Gazety Wyborczej (bo tak mówiono w przedwojennych szmoncesach, stąd się domyślam). Wiejskie jest z natury konserwatywne, a zatem...

Lewactwo mogłoby poniekąd zaliczyć sobie pewien triumf, ale nie sądzę, bo lewactwo nawet się nie dowie. Polska prawica się nie przejmie, skoro nie przejmowała się mymi żałosnymi wysiłkami dotąd, to niby dlaczego by miała teraz? Nic się nie zmieni, po prostu dotrzemy tam, gdzie dotrzeć jest nam przeznaczone, tam, gdzie podążamy.

Jedyną sensowną działalność "pod prąd dziejów" robi dzisiaj w Polsce PiS (sorry wszyscy czciciele "małego państwa" i proeuropejskie cieniasy!), malutki kawałeczek na prawo od niego znajdują się "jednodniowe badania w Tworkach" (takie mamy czasy i już nawet "prawica" nie dostrzega w tym nic specjalnego, a w każdym razie nic nie zamierza robić), idziemy do "Europy" i za 20 lat nasze dzieci nawet nie uwierzą, że kiedyś mogło być tak "faszystowsko" i tyle "nietolerancji", jak my mamy dzisiaj. Jeśli nie mamy zamiaru tego radykalnie, nie szczędząć środków i poświęceń, zmieniać, to po co się wygłupiać z "pawicowością"? Nie dość, że to bez sensu, to w sumie jeszcze przeszkadza tym, którzy coś robią. Tym zdeterminowanym niedobitkom, których powinniśmy szanować i podziwiać, skoro sami tak nie potrafimy. Zamiast, w tradycji "Szkła Kontaktowego" - tej zaiste super-prawicowej audycji - przerzucać się na ich temat beznadziejnymi, za uszy ciągniętymi dowcipasami i krytyką godną stada wałachów w stadzie ogierów.

A co do tego blogu, to wycowuję się ze wszelkich zobowiązań - danych explicite czy tylko zasugerowanych świadomie lub nie - umieszczania tu nowych tekstów i idiosynkrazji. Coś pewnie się tu kiedyś pojawi Deo volente, ale kiedy i co, nie mam pojęcia. Kto ma do mnie linki, może je usunąć, naprawdę już mi na popularności nie zależy. (Tylko, że oni nie mają się nawet jak tego dowiedzieć, wot zagwozdka!)

Niniejszym ogłaszam (komu? komu?), że Marks i MacLuhan wygrali, a mój "prawicowy blog", w wyniku obiektywnych historycznych procesów, stał się znowu ŚCIANĄ od WYCHODKA.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo. Ta, fajnie by było! ;-)