niedziela, lipca 15, 2007

W oparach języka - odcinek 2

Poprzedni odcinek tutaj.

Zaatakujmy teraz frontalnie i chwyćmy za rogi (czy też za co tam takie bydlę należałoby chwycić) problem tzw. "równouprawnienia płci". Problem nabrzmiały, czy raczej - nie bójmy się tego słowa! - wzdęty, niczym Gruba Małgośka z ballady Villona, choć z pewnością nie tak przymilny i nie tak sexy. A przy okazji spróbujemy odkryć związek poszczególnych języków z innymi istotnymi sprawami, takimi jak kolektywizm czy postępowość. Tutaj też dają się zaobserwować ciekawe i całkiem chyba P.T. Ogółowi nieznane sprawy.

Nie jest oczywiście łatwo ustalić jakąś klasyfikację "zwycięzców" w rozgrywającym się na naszych oczach wyścigu do tytułu "najbardziej równouprawnionego kraju świata", jednak w najogólniejszych zarysach można się raczej zgodzić, że na czele, łeb w łeb, idą kraje skandynawskie i angielskojęzyczne kraje należące do zachodniej cywilizacji. No i Francja bien sûr. Za nimi jedzie peleton złożony z krajów mówiących językami romańskimi i innymi germańskimi - tymi spoza grupy skandynawskiej. Kraje słowiańskie, w przeważającej większości mówiące językami słowiańskimi, wloką się na szarym końcu. (I chwała im za to!)

Jeśli, o Najsłodszy z Czytelników, gotów jesteś zgodzić się z tą prowizoryczną kolejnością, to słuchaj dalej! Ta kolejność pokrywa się bowiem całkiem nieźle ze stopniem, w jakim płeć jest uwzględniana w języku danego ludu - przede wszystkim w gramatyce, ale także w słownictwie i innych aspektach.

Oczywiście istnieją też, i być może mają większe znaczenie, czynniki innego rodzaju: kraje słowiańskie są niewątpliwie bardziej "cywilizacyjnie zapóźnione" od skandynawskich czy anglojęzycznych krajów naszej cywilizacji, z czym nawet nie zamierzam polemizować, bo ich historia naprawdę nie pozwalała im się w ostatnich stuleciach, nie mówiąc już o ostatnich dziesięcioleciach, równie szybko, co niektórym innym rozwijać. (Z czego jednak nie wynika, by ten "rozwój" musiał być czymś jednoznacznie dobrym, więc w sumie to zapóźnienie może się wkrótce okazać błogosławieństwem losu.)

Kraje mówiące językami romańskimi, to w dużej części kraje latynoskie, o specyficznej tradycji machismo, znacznie też biedniejsze i "mniej rozwinięte" od np. USA czy Szwecji. Równouprawnienie w USA, kraju wciąż zasadniczo anglojęzycznym i o dużej wadze wśród anglojęzycznych krajów, które nas tu interesują, jest oczywiście w dużym stopniu wynikiem rozbestwienia tamtejszych prawników, którzy terroryzują całe społeczeństwo i zarabiają krocie na egzekwowaniu politycznej poprawności. (Paradoksalnie, ten terror prawników wydaje się być z niebios daną karą za nieco mniejszą, niż w innych cywilizowanych partiach globu, biurokrację. Zabawne, kochani liberałowie, prawda?)

Dobra, zgoda. To wszystko prawda. Ale przyjrzyjmy się nieco językom tych krajów, a dojrzymy w nich coś naprawdę zadziwiającego: otóż im bardziej "równouprawniony" dany kraj, tym bardziej "równouprawniony" jest jego język! Czy może ta dziwna koincydencja być całkowicie bez znaczenia? Niby może, ktoś to powinien przeliczyć na jakimś komputerze. Ale najpierw, jak już powiedziałem, należałoby utworzyć jakieś w miarę obiektywne kryteria do pomiaru równouprawnienia. (Tylko błagam, nie ujawniajcie ich niepowołanym, bo przy ich pomocy Unia i inne obrzydliwe gremia błyskawicznie zniszczą potem do reszty ten nieszczęsny kraj zwany Polską!)

No dobra, ten odcinek nie jest jeszcze, jak na mnie, przesadnie długi, a więc rozpoczniemy wprowadzenie w niuanse języka naszych sąsiadów zza wody - Szwedów. O angielskim też będzie trzeba nieco porozmawiać, ale ten język jest dość powszechnie znany, a przez to może być trudniej wykazać, do jakiego stopnia sprzyja "równouprawnieniu". Po prostu coś dobrze znanego przestaje silnie działać na zmysły i wzbudzać zdziwienie.

A więc szwedzki, jak co bystrzejszy z Moich Uwielbianych Czytelników zdążył się zapewne domyślić, żadnych gramatycznych rodzajów - żeńskich, męskich i nijakich - oczywiście nie ma. Gdyby miał, to może inaczej wyglądała by współczesna Szwecja, a cała reszta tego Najlepszego Ze Światów, ustraciłaby dyndającą mu przed postępowym nosem marchewkę i niedościgły wzór.

Szwedzki, który znam wyjątkowo dobrze, co się fajnie składa, bo Szwecja to jednak absolutny leader wszelkiego - excusez le mot - Postępu. Ichni język ma dwa rodzaje, ale nie męski i żeński, tylko taki co niby kiedyś oznaczał rzeczy żywe i osobowe, oraz taki, który kiedyś oznaczał rzeczy martwe i nieosobowe. Czyli dla nas sprawa nieinteresująca.

Co jeszcze? Acha, "osoba" to po szwedzku människa (czytaj "menicha"), która jest rodzaju żeńskiego. W tym sensie, że mówi się o tym czymś hon (czyt. hun), czyli "ona". Nawet jeśli tą "meniską", jak to prywatnie sobie w rodzinie nazywaliśmy, jest facet. (Choć faktem jest, że person, czyt. peszon, czyli też osoba, ale z łaciny, żadnego rodzaju gramatycznego nie ma.) Do tego, po szwedzku "się robi" (i inne bardzo powszechnie występujące konstrukcje tego rodzaju) to man gör (czyt. man jör), gdzie ten "man" to oczywiście, jak po angielsku, niby "człowiek, mężczyzna", tyle, że tutaj absolutnie tak samo dobrze oznacza to kobietę. A stosuje się w zasadzie dokładnie tak, jak we francuskim "on", które dla odmiany jest nijakie, jako jedyne chyba słowo w dzisiejszej francuszczyźnie.

Widziałem wprawdzie kiedyś jakąś parodię feministycznej powieści, gdzie ten man był zastąpiony przez hon, czyli "ona" (co już być może pamiętasz, o Mój Najukochańszy Czytelniku, a poza tym doceń, jak skutecznie potrafię bawiąc uczyć!), ale w sumie trzeba stwierdzić, że najpowszechniej w Szwecji spotykany "mężczyzna" jest ewidentnym obojnakiem lub może eunuchem.

To by było chyba na tyle podstawowych spraw na temat płci w szwedzkim języku. O tym narzeczu jeszcze jednak będzie, bo są tam inne naprawdę niezwyczajne i interesujące sprawy, związane nie tylko z płcią i równouprawnieniem, ale także z kolektywizmem. (Co dodatkowo wzmacnia naszą lingwistyczną teorię, prawda?)

To na razie tyle, do następnego, Deo volente, razu!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

W oparach języka - odcinek 1

Kiedy wiele lat temu, po wielu latach za granicą, wróciłem do kraju, tym co mnie najbardziej zaszokowało - mimo naprawdę ogromnej ilości przeróżnych zmian - było to, że na ulicach ludzie mówią po polsku. Oczywiście wiedziałem, że tak będzie, tak durny to ja w końcu nie jestem. A jednak wydawało się to niezwykłe. Serio! Mimo, że cały czas za granicą słyszałem polską mowę, choćby we własnym domu.

I przyszedł mi nawet wtedy do głowy pewien idiotyczny wierszyk, który w swym idiotyźmie nadal wydaje mi się dość zabawny, no a poza tym zawiera wyłącznie prawdę. Więc go tu przytoczę, choć nie jest całkiem cenzuralny:
Polska to jest dziwny kraj: nikt nie mówi "skit kul, va'?",
Ale za to często dość można usłyszeć "k...wa".
(Z akcentem na penultima, co nikt nie wie, co oznacza.)
Ostatnia linijka jest opcjonalna. Wyjaśniam, że "skit kul, va'?" wymawia się "szit kül, wa?" i po szwedzku oznacza to mniej więcej "fajnie, co?". Choć faktycznie dwa pierwsze z użytych tam słów przypominają swe angielskie odpowiedniki, a wobec tego, że pierwsze nie jest przesadnie eleganckie, choć spotykane bez przerwy, jest to bliższy, niż by się mogło wydawać, krewniak zacytowanego w wierszyku polskiego słowa.

Penultima zaś (gdyby ktoś z młodzieży nie wiedział), to po łacinie "przedostatnia", domyślnie "sylaba". Chodzi o to, że "skit kul, va'?", jako pytanie, jest akcentowane na ostatnią sylabę, podczas gdy jego polski "krewniak" na przedostatnią, która w uczonym języku lubi być określana swym łacińskim mianem.

Po co ja Ci, Czytelniku, zawracam tą głupotką głowę? Dlatego, że mam zamiar porozmawiać o języku. Całkiem poważnie, sądzę, iż mam na jego temat dość głębokie przemyślenia,warte przekazania. Zaś ten wierszyk, choć faktycznie durny, jednak wyrósł z mego całkiem autentycznego psychicznego szoku - przy tych wszystkich firmach ulokowanych w szkołach podstawowych i prywatnych mieszkaniach, Chińczykach sprzedających trampki na rynku, pisemku "Cats" (wraz z setką innych podobnych) w kioskach, niemieckich napisach dosłownie wszędzie...

Przy tym wszystkim i masie innych rzeczy, które całkiem mi się z Polską wtedy nie kojarzyły - to właśnie zupełny brak tego pierwszego zwrotu i obfite występowanie tego drugiego najbardziej mnie szokowało, kiedym chodził ulicami odzyskanej po latach Ojczyzny.

Język to naprawdę nie jest "taka sobie pojedyncza rzecz". Jak mawiał jeden mój krewniak, zapewne zapożyczywszy to zresztą o jakiegoś Lejzorka Rojstszwańca. (A propos, co z Lejzorkiem? Wydawałoby się, że teraz powinny być dla niego złote czasy. Ale wyraźnie nie są. Lejzorek, ten pogromca stalinizmu - też zakazany? W ramach wolności słowa, tolerancji i braterstwa między narodami, a szczególnie jednym, ma się rozumieć?)

Na tym kończę ten pierwszy odcinek. W sumie nie poruszyłem tu całkiem nic z tych dość głębokich spraw, które mam zamiar poruszyć. Co pewnie jest niedoróbką. Z drugiej strony, było lekko, łatwo i przyjemnie. Przynajmniej tak sobie próbuję wmawiać.

Choć dotychczas moje wieloodcinkowe cykle często po prostu nie mają żadnego dalszego ciągu, a do jakiegoś naturalnego zakończenia dociągają tylko wyjątkowo, to w tym przypadku mam zamiar naprawdę napisać cały cykl poświęcony wpływowi języka na życie z punktu widzenia rewolucyjnego paleo-konserwatysty. W końcu nie można tych spraw całkiem pozostawiać w gestii lewactwa - różnych tam postmodernistów i komisarzy politycznej poprawności. Zgoda?

A więc, jeśli jeszcze Cię moje pisanie, o Mój Najsłodszy Czytelniku, całkiem nie zdegustowało - do następnego razu! (Deo volente of course, bo przecież człowiek strzela... Itd. Choć niedługo zapewne będzie się mówić insz' Allach, czy jakoś tak.)

Ten następny odcinek jednak powstał, nawet tego samego dnia, oto link.



triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lipca 14, 2007

Jak przyspieszyć włosy na klatce piersiowej

Jakieś dwa tygodnie temu, czyli w parę dni po tym, jak Jacek Jarecki skłonił mnie do zrobienia sobie na Salon24 mirrora tego oto bloga - wabi się trygrys.salon24.pl - a potem mnie rozreklamował (zapewne ponad miarę, choć b. miło) własnym wpisem, zainstalowałem sobie na tamtym moim blogu licznik, żeby zobaczyć, jak to właściwie jest z oglądalnością i czy rzeczywiście się poprawi.

Przed chwilą odwiedziłem tamten licznik i co widzę... Z konkretów to, że coś tam się, wbrew moim obawom, jednak kręci, jakichś 80 odwiedzających dziennie mam. Choć część to zagraniczniacy, którzy zabłądzili tam przypadkiem, nic nie zrozumieli i od razu posurfowali dalej, to jednak jest dość sporo rodaków, z których spora część odwiedza tamten blog już któryś raz i często nie tylko tę pierwszą stronę.

Takich potencjalnie użytecznych informacji zdobyłem tam znacznie więcej, bo to b. zaawansowany licznik, jak na darmowy, więc w razie potrzeby mogę go polecić. (Wystarczy kliknąć na niego na tamtym moim blogu.) Teraz jednak będzie część artystyczna, jak to się działo w prlowskich akademiach ku czci. A w dodatku coś, co wydaje mi się naprawdę zabawne.

Otóż sprawdziłem sobie, jakie też słowa kluczowe doprowadziły ludzi do mojego blogu. Czyli, co wklepali w Googla, czy co to tam było (w 75% był to rzeczywiście Google), żeby, niekoniecznie z własnej woli, znaleźć się na moim blogu. I oto co dziwniejsze i zabawniejsze słowa kluczowe, które odkryłem (obok każdego słowa kluczowego jest częstotliwość, z jaką właśnie ono doprowadzało do mojego blogu):

gry zoologiczne 1.07%

szrotówek kasztanowcowiaczek 0.71% (jednak ktoś się tym stworzonkiem naprawdę interesuje!)

gry zologiczne 0.71% (uwzględniając błędy, to mój najlepszy keyword, nie ma jak zoologiczna ksywa!)

wychowanie seksualne 0.71%

Skleroza 0.71% (CO? chyba jednak przesadzam z samokrytyką)

jak przyspieszyć włosy na klatce piersiowej 0.36% (skąd oni mnie tak dobrze znają?)

norka śpiewak 0.36%

przekujmy miecze na lemiesze 0.36% (wzniosłe hasło, ale że ktoś to w całości wklepuje w Google!? chyba że wkleił)

pizzeria husajn 0.36%

gdzie 0.36% (to rozumiem! sukces, bo sporo ludzi by za taki uniwersalny, krótki keyword zapłaciło masę forsy)

symbolika obrazu Żyda liczace pieniądze 0.36%

jak postępować wobec kradzieży w sklepie odzieżowym 0.36%

zdjęcia z kastrowania 0.36%

głodny sąsiad 0.36%

najstarszy tygrys 0.36%

explicite aktfotografie 0.36%

Elvis Presley napewno żyje 0.36%

CZY W POLSCE MOZNA MIEC TYGRYSA 0.36% (można moja śliczna, można! ;-P

wąchanie benzyny 0.36%

definicja oscypka 0.36%

ilość osób na jedno miejsce na zoologi 0.36%

testy sprawdzające czy jest sie gejem 0.36%

do czego sluza podpaski ii tampony u kobiet wyjasnijcie 0.36%

mówienie do samego siebie 0.36% (więc już wszyscy wiedzą...)

weksel może nas uchronić przed prawem dożywocia 0.36%

tlumaczenie ancetres 0.36%

deski na sciane zewnetrzna 0.36%

piękne czternastolatki nago 0.36%

minusy piersi sylikonowych w jakim wieku nie powinno sie robic 0.36%

jak to robią ogiery 0.36%

tzw. drewniane ucho 0.36%

tekst ksiażki dlaczego warto kochać 0.36%

robert oswald 0.36% (Robert?)

pana 0.36% (nie myślałem, że na taki piękny krótki keyword się załapię!)

kobiecosc 0.36% (no, to lubię!)

bajka o skorpionie 0.36%

Kataryna 0.36% (jednak się opłaciło - cała jedna wizyta!)

duze piersi 0.36%

naukowe wytłumaczenie faceci myślą o seksie 0.36%

TYGRYS Z O LIWE 0.36% (kto mnie tak dobrze zna?)

sąd grocki skazuje za spożycie alkoholu na 0.36%

w natarciu na wroga - peja 0.36% (no proszę - warto było wspomnieć o rapie!)

owijanie włosów 0.36%

facet w halce 0.36%

pierwsza wojna światowa geje polska 0.36%

lasek buloński prostytucja 0.36%

aleks spengler 0.36% (pewnie jest i jakiś Aleks, ale nie u mnie)

łysina plackowata 0.36% (COOO?!!)

błona 0.36% (nie ma jak dać czasem chwytliwy tytuł, a i tak darowałem Ci Czytelniku większość tych xxx)

To by były te najciekawsze słowa kluczowe, ale zebrały się przez zaledwie dwa tygodnie, więc będę miał jeszcze chyba dzięki Googlowi i memu blogowi sporo radości. Dla mnie jest to jeszcze o tyle zabawniejsze, że w większości przypadków kojarzę, jaki to konkretnie tytuł czy fragment tekstu spowodował, żem znalazł się wśród wyników danego wyszukiwania, jak absurdalne by się to nie wydało.

Gdyby ktoś chciał zobaczyć, w jakim doborowym towarzystwie znajduje się w sieci taki bezkompromisowy, osobisty polityczny blog, to proszę sobie wrzucić w googla któreś z powyższych słów kluczowych. Niektóre wyniki mogą naprawdę zaszokować. No i zapraszam innych właścicieli stronek i blogów do pochwalenia się własnymi słowami kluczowymi. Naprawdę możecie być zaskoczeni, jak i ja byłem, kiedym to powyżej pierwszy raz ujrzał.

A swoją drogą imponujący jest wachlarz tematów, które człowiek zdążył już zgłębić i ludziom przybliżyć! ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Program Platformy nareszcie ujawniony!

Sporo się wciąż dyskutuje o programie Platformy Obywatelskiej, który nie został jeszcze ponoć ustalony, a w każdym razie z pewnością nie został oficjalnie ujawniony. Nawet teraz, po 6 latach istnienia tej niezrównanej partii. I w ogóle, z drobnych ułamków i przecieków sądząc, jest ten program czymś znacznie bardziej tajemniczym od BigFoota czy Tropikalnego Yeti.

Warto by jednak w końcu było sprawę tego Tropikalnego Yeti ujawnić, tym bardziej, iż znowu rośnie ryzyko, że będzie nam się stręczyć jakiś nowy, z pewnością jeszcze paskudniejszy POPiS - z jeszcze większą przewagą, jeszcze bardziej sfrustrowanych platformersów. Nie, dzięki! Wolę ujawnić poniższą nieprzyjemną prawdę.A więc proszę - oto cała prawda o Programie Politycznym Platformy Obywatelskiej...

Program PO istnieje! Skąd w ogóle wątpliwości? Przecież to widać! Jeśli się oczywiście patrzy własnym okiem i słucha własnym uchem, a nie uchem TVN24 i okiem tygodnika "Przekrój". Programem Platformy Obywatelskiej jest nim PRAWDZIWIE EUROPEJSKIE CIENIACTWO, przy pomocy którego zrealizuje się "w elegancki, europejski sposób" wszelkie istotne interesy postkomuny, rodzimych "liberalnych" (po co właściwie ten cudzysłów?!) aferzystów, Berlina i Brukseli. (Nie wspomnę już o żydowskich roszczeniach, bo dla kogoś skutecznie niczym pies Pawłowa wytresowanego, może to być już za za mocne.) Nie prowokując przy tym zbytnio moherowych mas naszego nie-całkiem-przecież-jeszcze-dorosłego-do-prawdziwej-demokracji-i-liberalnych-wartości ludu. Nie, żeby uczucia tego ludu były same w sobie aż tak ważne, ale gdyby lud zbytnio się zaczął burzyć, to mogłoby to zaszkodzić na gładkość i bezszmerowość koniecznych procesów.

PO to partia nastawiona przed wszystkim na to, by być reprezentantem sił zagranicznych i ponadnarodowych. A co najzabawniejsze, jestem pewien, iż większość spośród cieniasów i ich wielbicieli całkowicie nie potrafi zrozumieć, dlaczego niektórzy uważają taką postawę za obrzydliwość - przeciwnie, dla nich samych jest to postawa światła, wyzbyta z ciasnego nacjonalizmu, oraz pragmatyczna. Czyli po prostu jedyna, godna tych, których my nazywamy od pewnego czasu "wykształciuchami", oni zaś mają na to inne, znacznie bardziej w ich opinii pochlebne, miana. "Inteligent" na przykład, albo "Europejczyk". O "liberale" też nie zapominając.

Nie ma innego programu PO, niż: "interes europejski i brak radykalnych wstrząsów w Polsce, które by mógły zburzyć to, cośmy mimo ogromnych trudności w III RP osiągnęli".

Tyle! Tylko tyle i aż tyle. Czegóż jeszcze potrzeba, kiedy ma się tak kompletny i tak ambitny program? Naprawdę nie rozumiem!

No i na koniec, skoro już to wyjaśniłem wszystkim tym, którzy sam do tego jeszcze nie doszli, ani nikt z rodziny i nie wytłumaczył (krewnych się faktycznie nie wybiera), to oświadczam, że wypraszam sobie jakiekolwiek gadki o POPiS'ie, nie mówiąc już o rajfurzeniu mi czegoś takiego!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 12, 2007

Biężączka na dzień 12 lipca 2007

Dzisiaj będzie komentarz do aktualnych wydarzeń, co niektórzy z lekweważeniem nazywają "biężączką". Ale w końcu wystarczy porównać ile komentarzy ma pod swymi wpisami ten i ów, a ile ja, z mymi straceńczymi próbami syntetycznego zrozumienia współczesności i znalezienia sposobów, by polska prawica zaczęła wreszcie coś naprawdę robić, a nie tylko międlić wiecznie te same mantry, puszyć swymi biznesowymi osiągnięciami i oddawać pole europejsom i lewactwu, a w przypływach bojowego ducha żreć się właściwie wyłącznie pomiędzy sobą .
Z przykrością zawiadamiam, że żaden ze mnie dziennikarski detektyw - nikt mi na biurko smakowitych dokumentów nie podrzuca, nie pracuje na moją sławę żaden doborowy team gazowniczych praktykantów, itd. itd. Poza tym nie ta cierpliwość i w ogóle umysł zdecydowanie bardziej syntetyczny, niż analityczny. Co ma zarówno swoje dobre strony, bo jakoś większość mych politycznych proroctw się od dziesięcioleci sprawdza, jak i złe, bo Kassandra, jak to wiadomo z Homera, ani wielkiej popularności, ani wielkiej forsy, na swych talentach nie zdobyła.
To będą najzwyklejsze prywatne refleksje, tyle że gościa, który zna się nieco na ludziach i na polityce, przynajmniej od strony jej obserwatora.

Otóż, wrogowie IV RP (żeby ich jakimś krótkimi i w miarę ogólnie zrozumiałym mianem określić) złapali nas, za pośrednictwem obecnego rządu, za... To znaczy, złapali obecny rząd, który nie zawsze był ponad krytykę, ale był jednak nas, w śmiertelną klamrę. Z jednej strony, jeśli A. Leppera nie oczyści się szybko z zarzutów, a wiadomo ile to u nas czasu musi zająć, to koalicja się rozpadnie. W dodatku wtedy, dla dania A. Lepperowi należnej satysfakcji, trzeba będzie zrobić czystki w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, a głowa jego szefa poleci. Co z pewnością nie jest PiSowi na rękę.


Z drugiej, jeśli Premier nie okazałby się absolutnie nieugięty w tej sprawie, korupcyjnej w końcu, więc wyjątkowo ważnej i dla PiS'u właśne i, choć z innych powodów, dla zwolenników PRL-bis, to nagonka medialna i "obywatelskie nieposłuszeństwo" doprowadzonych do szału moralnego oburzenia wykształciuchowskich mas i tak nie pozwoli mu trwać.

Czy Andrzej Lepper jest winny? Nie wiem, jak mówiłem, żadna ze mnie kataryna, bym chciał siedzieć w tych wszystkich dokumentach i zapisach wystąpień, lub choćby potrafił. Powiem jednak, że wykształciuchowskiej pogardy dla A. Leppera nigdy nie podzielałem, to że był 3 lata w PZPR to nie jest powód do chwały, ale nie przekreśla, że wyrzucał zboże to sprawa polityczna, którą całkiem akceptuję, a że kogoś tam dawno temu pobił - nie takie rzeczy działy się wokół mnie przez dużą część mojego życia, proszę uwierzyć. "Szambo to nie perfumeria", by zacytować klasyka, a III RP z pewnością przypominała to pierwsze, a nie drugie.

A. Lepper wydaje mi się być człowiekiem całkiem w porządku, nie mam bowiem wykształciuchowskich fobii wobec chłopa, choć nie jestem oczywiście też żadnym chłopomanem. Z pewnością jest dość inteligentny, by wiedzieć, iż jego polityczny trend jest wzrostowy i sporo potencjalnie przed nim. Byloby więc wielką głupotą, gdyby plątał się, szczególnie przy tym rządzie, w jakieś korupcyjne historie, które zawsze są przecież ryzykowne.

Z drugiej strony fakt, że ludzie wokół niego przeważnie nie są wielkimi idealistami (zresztą gdzie tacy są? może w PiS i LPR jest ich znacząca ilość, ale już na pewno nie w PO) i A. Lepper mógł im ulec. Co jednak nie wydaje mi się aż tak bardzo prawdopodobne, bo gość nie jest mięczakiem.

Teraz będzie dygresja... Oswald Spengler, jak niektórzy wiedzą, facet tak zbliżony do roli mojego "politycznego guru", jak to tylko w moim przypadku jest możliwe (czyli w sumie niewielkim, w porównaniu), choć w swej sławnej książce nie okazuje skłonności do żartów, zbliża się do niemal do ironicznego uśmiechu mówiąc o tym, iż nieco dziwne jest oczekiwanie, iż we współczesnej demokratycznej polityce, w której pieniądz jest praktycznie wszystkim, można na serio oczekiwać od polityków, iż nie będą próbowali z pomocą swej władzy zdobywać fortun - choćby na przyszłą, skuteczniejszą polityczną działalność. A więc, jeśli Spengler ma rację, a z pewnością ma, to PiS wplatał się w sytuację na dłuższą metę bez dobrego rozwiązania.

Widać zresztą, jak bardzo obecna sytuacja w naszym kraju potwierdza tezy Spenglera, że tylko liberalny doktryner cieszy się z "wolności prasy" i "braku cenzury", podczas gdy człowiek rozsądny wie, iż są one, a wraz z nimi "wolne słowo", tak samo w niewoli kapitału, jak kiedyś były, lub byłyby w niewoli innych, bardziej "wstecznych" i konserwatywnych sił. Po rodzimych (?) mediach widać przecież dobitnie, że nie wyrażają one istniejących opinii, tylko je tworzą. Czyli dokładnie tak, jak mówi Spengler.

Tworzą opinię, ale ostatnio nie idzie im z tym tak dobrze, jak wcześniej, ani zapewne tak dobrze, jak w innych, mniej "zacofanych" krajach. Inaczej przecież mielibyśmy teraz "Prezydenta z Gdańska" i "Premiera z Krakowa" i o ileż łatwiejsze byłoby życie wielu prominentów! ("Proszę uważać, bo tutaj po piwnicach kręcą się różni prominenci!", jak ponoć mówił cieć do Wojciecha Młynarskiego w samym początku lat '80 ubiegłego wieku.)

Jednak, jak to od wielu miesięcy przewidywał Stanisław Michalkiewicz, Berlin (być może przy pomocy swych sojuszników: brukselskich, moskiewskich, może jeszcze jakichś dalszych, np. eskimoskich, bowiem interesy są w dużej mierze wspólne) przeszedł w Polsce na ręczne sterowanie, więc właśnie mamy to, czego się można było spodziewać. Najpierw eskalacja żądań różnych związków i szemranych organizacji, teraz ta sprawa.

Zastanawiałem się ostatnio nieco nad tym, do czego właściwie dążą teraz w krótkim terminie ci wszyscy, którym obecna władza nie w smak. I nie mówię tutaj o o. Rydzyku, pod którego słynną wypowiedzią sam bym się obiema rękoma podpisał, choć z drugiej strony - znając perfidię i determinację naszych wrogów - wcale nie wykluczam, że to sfałszowane nagrania.

Mówię o tych wszystkich "obrońcach demokracji", obrońcach III RP, zwolennikach "zasypania dawnych uraz" (tyle, że urazy innych wobec nas oczywiście są całkiem inną sprawą), o "Europejczykach" itd. O całej tej moskiewsko-berlińsko-brukselsko-jerozolimskiej targowicy.

Myślę, że po zdruzgotanych już tyle raz nadziejach, kiedy to Jarosław Kaczyński okazał się być politykiem tyleż błyskotliwym, co bezwzględnym (w końcu to polityka, a nie perfumeria, więc nawet TW Beatę i inne brzydkie sprawy jestem mu w sumie gotów darować), nasi wrogowie nie marzą na krótką metę już o niczym więcej, niż o nowym POPiS'ie. Mając nadzieję, że PO weźmie mocno w garść przede wszystkim sprawy zagraniczne - co w tej chwili jest dla nich sprawą najważniejszą i nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego - a potem, stopniowo, będzie tak jak z UW i AWS'em.

(Czego chyba też nie muszę w szczegółach opowiadać.)
Jeśli to prawda, to zrozumiałe staje się zachowanie wielu agentów wpływu, "tak prawicowych, że aż strach", np. wśród blogerów. Nie chodziło bowiem o to, by przekonywać ludziach o w miarę choćby prawicowych przekonaniach, że SLD to cudo, a pedałowie powinni od jutra móc adoptować dzieci (wystarczy na razie, że nazywamy ich "gejami", to już postęp!). Tego się nie da tak łatwo osiągnąć, ale wszystko jest do zrobienia, czas i cierpliwość swoje robią, kropla drąży skałę...

No i, kiedy patrzę na niektóre, nagle powracające do życia i swych stęsknionych wielbicieli, "prawicowe" blogi, to moje przypuszczenie wydaje się ściśle potwierdzać. Może się mylę, ale w politycznych analizach zdarza mi się to NIESTETY dość nieczęsto.

Na razie chodziło by tylko, i aż, o to, by ludzie zaakceptowali POPiS. Kiedy? Gdy wybije taka godzina, że już nawet największa polityczna zręczność Premiera nie uchroni tej władzy przed upadkiem, lub w każdym razie bezsilnością. Czyli w zasadzie w najbliższych dniach.

Jeśli Jarosław Kaczyński z tego zdoła jakoś z sukcesem wybrnąć, to ślubuję, iż memu następnemu chłopcu, jeśli będzie i jeśli będę miał realny wpływ na jego imię, nadam na pierwsze Jarosław, na drugie zaś Lech. (Mimo, iż to pierwsze imię jakoś mi się z Rusią kojarzy, a drugie z jeszcze o wiele gorzej, bo z takim jednym panem, co mieszka ode mnie całkiem niedaleko i nawet jest ponoć patronem naszego Gdańskiego lotniska.)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lipca 07, 2007

Smutny poranek który i tak nie nadejdzie

Dzisiaj będzie długi cytat z mojej ulubionej ksiązki jednego z najważniejszych dla mnie osobiście autorów. (Może teraz jeszcze powinienem wezwać do zapięcia pasów...?)
Ponury będzie poranek, gdy ty i ja obudzimy się i [...] różnorodność gatunków nie będzie już rozświetlać wczesnych godzin dnia, a różnorodność ludzi zniknie, niczym spłoszona świtem gwiazda. Jeśli taki ma być poranek naszego przebudzenia, to błagam Cię Panie Boże, bym umarł we śnie!
A jednak taki właśnie jest poranek do którego, świadomie lub nieświadomie, dążymy: ty, ja, kapitaliści, socjaliści, żółci, biali, brązowi. Taki jest poranek, którego profesorowie domagają się razem z policjantami, który od dwóch stuleci wychwalają filozofowie. Poranek identyczności, wspólnie wywoływanych odruchów warunkowych, poranek egalitarnej równości, nowego wspaniałego świata, porządku wykluczającego wszelką dyskusję, szarych nierozpoznawalnych cieni, poranek dźwięczących dzwonków i owiec idących na pastwisko. Niech się nigdy nie zbudzę. 
Taki właśnie jest poranek, który wysławiamy i o który się modlimy w naszych organizacjach zawodowych, na naszych kolektywnych fermach, w radach kościołów, w działaniach naszych rządów, w naszych stosunkach międzynarodowych, w naszych pełnych poczucia własnej moralnej wyższości wezwaniach do stworzenia wszechświatowego rządu, w naszych uroczych modlitwach o to, byśmy kiedyś wszyscy byli tacy sami. To przeciw temu porankowi młodzi ludzie, wiedząc o tym albo i nie, podnoszą się w proteście. I jest to poranek, niech chwała będzie początkom naszego ludzkiego gatunku, który nigdy nie nadejdzie. 
Życie,tak samo jak jest większe od człowieka, jest od nas mądrzejsze. Tak, jak ewolucja umożliwiła nasze istnienie, tak samo wyda na nas ostateczny wyrok. Naturalna selekcja, która powołała nas do życia, ogłosi nas przeszłością, jeśli damy się opanować naszej hybris. Ale ten smętny, szary poranek z pewnością nie nadejdzie, ponieważ na podstawie praw wyższych od ciebie i ode mnie, na jakimś nocnym posiedzeniu poświęconym głupocie człowieka, zostanie na nasz gatunek wydany bezstronny i absolutnie nieodwołalny wyrok. Będzie nim wyrok śmierci dla całego gatunku, choć bardziej prawdopodobne, iż wymusi się na nas przestrzeganie praw biologii.
Są to końcowe słowa tej fascynującej (i chyba całkiem w Polsce nieznanej) książki, w moim własnym ad hoc tłumaczeniu. Książka jest autorstwa Roberta Ardreya i nosi tytuł "The Social Contract: A Personal Enquiry into the Evolutionary Sources of Order and Disorder", 1970. (Czyli po naszemu: "Kontrakt społeczny: osobiste rozważania nad ewolucyjnymi przyczynami porządku i chaosu".)

Wiem, że dla niektórych Czytelników może to być potężnie szokujące, ale cóż - amicus Plato... A ja, choć oczywiście żaden ze mnie teologiczny autorytet, naprawdę nie rozumiem dlaczego, by ewolucja miała być dla KK bardziej niestrawna od heliocentryzmu.

Szczerze zachęcam moich ew. Czytelników do zastanowienia się nad tym cytatem, bowiem nawet na podstawie tego króciutkiego, emocjonalnego przesłania da się dostrzec, że prawdziwą bombą H ewolucja jest właśnie dla naszych wrogów. Czego najlepszym zresztą dowodem jest to, iż ta książka, jak i inne ksiązki tego autora jest od dziesięcioleci, tak dokładnie i gruntownie przemilczana.

A była to przecież książka głośna, tłumaczona na wiele języków, traktująca zaś w końcu o niezwykle fascynujących i ważkich sprawach. No autorem jest nie byle kto, bo niegdyś ceniony lewicowy dramaturg, a potem nagradzony Oscarem hollywoodzki scenarzysta. Nawet dla postępowców autor scenariusza do "Ben Hura" i "Trzech muszkieterów" to nie jest chyba zwykły moher? (Potem zresztą ukończył antropologię i przejrzał na oczy, więc proszę się nie bać!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 05, 2007

Niesubordynowane ataki i biała flaga

"Żadna praca nie hańbi, ale każda umniejsza", mówi Nicolás Gómez Dávila. Bardzo do mnie trafia ta opinia. Zamiast więc się rzucić na piętrzącą się aż za horyzont robotę, po obiedzie, bez wielkiego zainteresowania patrzę, co też nam - ludowi - pokażą i powiedzą w telewizji. Na jednym programie piłkarskie mistrzostwa świata drużyn do lat 20. Sprawozdawca informuje mnie właśnie, że: "Szkoci boją się niesubordynowanych ataków Nigeryjczyków". Nieco mnie to stwierdzenie rozbawiło, choć czemu tu się właściwie dziwić - nie takie przecież głupoty słyszy się codziennie, i to z ust większych autorytetów.

Przełączam na debatę sejmową. Najpierw na temat prewencji antyterrorystycznej w Polsce. Głosy bez wyjątku nabrzmiałe troską - "nabolałe", jak to się mawiało w niektórych kręgach w epoce burzliwego rozwoju za Gierka. Moja mała wredna duszyczka domyśla się jednak w wielu tych wypowiedziach żalu, że żadni terroryści nie pokazali jeszcze temu oszołomskiemu rządowi, gdzie jego miejsce. Skoro nie potrafią dziennikarze, politycy opozycji, postkomunistyczne związki zawodowe, Bruksela, zadeklarowani przyjaciele różnych ościennych i jednego nieco dalszego kraju... To ktoś w końcu przecież musi, zgoda?

Słyszę, że "tylko Opatrzność Boża obroniła dotychczas Polskę przed terroryzmem". Nie oglądałem tego zbyt pilnie, więc nie bardzo wiem, kto konkretnie to akurat mówił, ale jestem się gotów założyć, że zapewne to być przedstawiciel jakiejś antyklerykalnej partii, a co najmniej partii światłej i od kruchty odległej. Ci bowiem najchętniej w rodzimej debacie odwołują się do Opatrzności, Kazania na Górze i Dziesięciu Przykazań. Nieco to wprawdzie zabawne, ale to przecież fakt i każdy to wie.

Jak rzekłem, nie słuchałem tej "debaty" w całości, ani zbyt pilnie, ale mógłbym się założyć o orzechy przeciw dolarom, że nie padł w niej argument, że Polska nie jest dotychczas bardzo zagrożona terroryzmem, ponieważ nie ma w niej milionów imigrantow, w dodatku islamskich. I że to się zmieni, kiedy ich mieć ew. będzie, do czego wielu przecież z zapałem dąży. Kiedy będziemy już bogaci, kiedy każdy rodak będzie miał w domu zestaw kina domowego, kiedy każde dziecko będzie miało najnowszą "wypasioną" komórkę, kiedy każda kobieta będzie się kąpać w balsamach przeciw popękanym piętom, na zmianę ze środkem pogrubiającym rzęsy...

A do tego będziemy wreszcie mieli te, jakże cudowne, europejskie, ogólnoludzkie wartości... I żaden głupi oszołom nie odważy się przeciw nim podnieść głosu, a jeśli by się odważył, to mu się... Absolutnie humanistycznie oczywiście i po europejsku... Kiedy już każdy Polak, zapominając o historycznych kompleksach i narodowej megalomianii, skoncentruje się na prawidłowym jedzeniu bez... Wtedy będziemy mieli i terroryzm, spokojna głowa!

Tylko szkoda, iż nikt, żaden unijny organ uprawniony do udzielania nagan i pochwał, nas nie pochwalił za to, co już osiągnęliśmy na drodze do Europy - przecież nikt z pewnością w tej dyskusji nie zapytał: "a więc wolimy odżywki do pięt i zestawy kina domowego, plus europejskie wartości, czy wolność od terroryzmu i parę innych imponderabiliów". (Skąd wiem, że nie zapytał? A wiesz Czytelniku, co by się działo, gdyby zapytał? No właśnie, wiesz. Po prostu o tym nie pomyślałeś, prawda?)

Telewizja ogłupia, tak mówią. Więc z niejakim trudem oderwałem się od dumburka (dumburken to po szwedzku "głupie pudełko" albo "pudełko głupka" - pieszczotliwa nazwa na telewizor. Czemu akurat po szwedzku? Spędziłem tam parę lat, całkiem lubię ich narzecze, a niektóre te określenia uważam za b. zabawne i weszły mi w krew.), by przejść do mych codziennych ćwiczeń profilaktycznych przeciw nieuchronnie się zbliżającej, by przypuścić niesubordynowany atak, sklerozie. Niektóre z nich wyglądają tak, że stawiam sobie jakąś filozoficzną kwestię, którą potem staram się rozstrzygnąć.

Tym razem zapytałem sam siebie: "Jak by to mogło wyglądać, gdyby jakaś cywilizacja całkiem straciła chęć do życia i postanowiła się z nim rozstać, a przynajmnije bezwarunkowo się poddać komukolwiek, kto się nawinie?" Gdzie by wywieszono białą flagę? Jaka duża ona by była? Może tych flag byłoby kilka? Albo setki? Może po prostu oflagowano by białymi flagami wszystkie ulice, na każdym słupie wisiałoby ich po trzy? (Z flagą Unii Europejskiej między nimi, ma się rozumieć.) No i surowo egzekwowano by od cieciów i zwykłych obywateli nakaz oflagowania budynków, w tym prywatnych balkonów i okien?

Pewnie tak by właśnie zrobiono! Chyba, że... Chyba, że biała flaga, choć najoczywistsza w tym kontekście, nie jest jednak całkiem optymalnym rozwiązaniem. No i może rzeczywiście nie jest, do takiego wniosku doszedłem po kilkunastu minutach moich rozważań. Tak! Istnieje lepszy i czytelniejszy sposób ogłoszenia wszem i wobec, że pragnie się śmierci i że jest się gotowym poddać się bezwarunkowo pierwszemu, kto się nawinie!

Należy po prostu ogłosić, że "ludzkie życie jest najwyższą wartością". Proste, eleganckie i jakżesz skuteczne! Po prostu genialne! Takie wzniosłe i ociekające humanizmem, że aż... Nawet ew. napastnik chwilę się zatrzyma, żeby zwymiotować, to jednak będzie tylko krótka zwłoka, nie ma się czym zamartwiać. I tylko wyjątkowy naiwniak mógłby sądzić, że eutanazja czy zabiajanie nienarodzonych jakoś się z tą wzonisłą, że aż, deklaracją nie komponuje.

Wręcz przeciwnie, kiedy jakaś społeczność deklaruje, że "ludzkie życie jest dla niej najwyższą wartością", ogłasza, że już właściwie nie żyje i żyć nie pragnie. I że z całą pewnością nie zamierza bronić życia swoich obywateli - ponieważ oni na to po prostu nie zasługują. Jak niby miałaby ich bronić? Jeśli wróg jest naprawdę zdeterminowany i nie wystarczy przekupstwo? Nie będzie sie przecież narażać jakichś np. żołnierzy - własnych czy cudzych zresztą, co to w końcu za różnica? - skoro "najwyższą wartością" jest przecież życie człowieka, każdego człowieka?

A tak przy okazji, nasi dzielni zawodowi żołnierze strajkują w Afganistanie, bo opancerzenie wydaje im się zbyt cienkie. Nie spodziewam się oczywiście, by wszyscy ci, tyleż liczni, co elekwentni, rzecznicy "całkowicie zawodowej" armii mieli w tej sprawie coś do powiedzenia. O biciu się w piersi i zmianie frontu nawet już nie wspominając.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, lipca 03, 2007

Dlaczego śmieszy mnie ten cały bełkot o JOW'ach

Jak się na pierwszy rzut oka rozpoznaje tekst napisany przez "konserwatywnego liberała"? Albo "liberalnego konserwatystę" zresztą? Na jedno wychodzi, bo takie zwierzę po prostu istnieć może dokładnie tak samo, jak hippogryf czy jednorożec. Rozpoznaje się po tym, iż jest on upstrzony trzema rzucającymi się w oko dużymi literami. Co daje taki oto efekt:
Bla bla bla... JOW... bla bla JOW... JOW bla JOW bla bla JOW... Tylko JOW! JOW albo śmierć! Bla bla bla... Jeśli jutro nie JOW, to emigruję do Korei Północnej, JOW JOW JOW, tylko JOW!
JOW to, jak pewnie Ci już Czytelniku wiadomo, Jednomandatowe Okręgi Wyborcze. Czyli, wedle niektórych oczywiście, ze znaczną przewagą liberałów różnej maści i wysokości w kłębie (bez obrazy, koń to szlachetne stworzenie!) lekarstwo na wszystkie bolączki współczesnego świata! Hurra!

Zabawne jest przy tym to, iż pod "bla bla bla" w powyższym wymyślonym przykładzie można przeważnie podłożyć wymysły na samą ideę demokracji, republikanizmu, różne tam d*kracje... Czasem mogą to też być żądania natychmiastowego powrotu do Monarchii z Bożej Łaski. Czyli zamordystycznego reżimu Ludwika XIV, zbudowanego na przetrąconym grzbiecie francuskiej szlachty i całego feudalizmu, że o gallikańskim kościele już litościwie nie wspomnę.

Co bardziej radykalni liberałowie, przeważnie określający się jako "libertarianie", Królem Słońce brzydzą się, jako mięczakiem. Dla nich nic nie jest do przyjęcia poniżej pruskiego zamordyzmu Franca Wielkiego. Że to był jeden z naszych zaborców, autor rozbiorów? Nieważne, w każdym razie z pewnością ubekom i ZOMO'wcom nie odbierał by słusznie im się należących wysokich emerytur, za to wieszałby za samą tego rodzaju sugestię. I o to przecież chodzi, prawda?

A do tego JOW, JOW, JOW... Logiczne i uczciwe. I jeszcze te krzyki o "tanie państwo", co w obecnej rzeczywistości oznacza dokładnie to samo, co "cała władza do Brukseli i Berlina!". Jednocześnie można oczywiście pomarudzić na Unię. W końcu to się w pewnych niszach całkiem nieźle sprzedaje.

Do tego co inteligentniejszy spośród naszych liberałów musi sobie przecież zdawać sprawę z tego, że demokracja, której tak nie lubi, stała się już samą niemal skorupą, wypatroszonym truchłem, z którego wyrzucono wszystkie bebechy. Tyle, że to, co w jej imieniu rzeczywiście rządzi, jest o wiele od niej gorsze. Co można wywnioskować choćby z samego faktu, że uznaje za konieczne się za fasadą "demokracji" ukrywać.

Będąc liberałem, można bardzo nie lubić masonów i powiedzmy... Eskimosów, ale przecież wystarczy, że się to często powtarza. Nie jest istotne, jak przedstawiają się realne stosunki sił i która z nich stoi naprzeciw której i co wynika z osłabiania jednej z nich, tej przegrywającej. To by już była fopa!

To było o liberałach. Teraz o konserwatystach. Którzy, jak podkreślam to na każdym kroku - wcale nie muszą być pulchnymi, w garniturki ubranymi, dobrze sytuowanymi i bojącymi się wszelkiej zmiany człowiesiami! Nie! - można być zoologicznym rewolucyjnym paleo-konserwatystą, czego choćby ja jestem przykładem.

Więc konserwatysta, jak ja to widzę, ani nie podnieca się żadnymi chwytliwymi trzyliterowymi hasełkami w rodzaju JOW, ani nie pluje na demokrację, choć też na jej temat orgazmu nie dostaje. Po prostu tego rodzaju rozrywki uważa za infantylne, bo życie to zbyt poważna sprawa, a w naszych czasach odbywa się walka na śmierć i życie.

Konserwatysta, choćby ten rewolucyjno-zoologiczny, w obecnej chwili zastanowiłby się np. nad tym (wiem, że to parę dni temu mówiłem, ale sprawa jest ważna!) KTO zafundował nam ten cały syf z terrorystami. Dzięki komu mamy dziś w Londynie 65 tys. policyjnych kamer? (A to jeszcze ponoć zbyt mało.) Komu zawdzięczamy te wielogodzinne kolejki na lotniskach, komu coraz to nowe dowody osobiste i inne kolczykowania? Komu to, że w naszej własnej części świata, cywilizacja, która podbiła cały świat i ukształtowała go, na dobre i złe, na swoją modłę, boi się już wyartykułować najlżejszą nawet krytykę islamu, Mahometa...

Co "twórcy" wszelakiego autoramentu kompensują sobie z nawiązką opluwając wszystko, co święte i ważne dla nas, Europejczyków.

Kto nam to wszystkim zafundował - oto jest pytanie na dziś! Kwestią na dziś nie są żadne JOW'y, czy inne mózgowe twory - tylko to, jak wyegzekwować odpowiedzialność za te, powiedzmy... błędy. Choćby o tyle, by ci ludzie nie mieli już nigdy większego wpływu na nasze losy. Społeczeństwa bowiem, które nie uczą się na własnych błędach - i to JAKICH błędach! - są skazane na zagładę. Dla liberałów ta prawda nie powinna chyba być aż tak niedostępna?

A więc, kto o tym zdecydował? Kto za to odpowiada? W imię jakich celów i wartości te miliony potencjalnych wrogów znalazły się u nas? To właśnie jest pytanie, które by zadał konserwatysta. I jeszcze by tak tę sprawę skomentował, że skoro nikt powyższych pytań nie zadaje, skoro nikt się w piersi nie bije, to całkiem nie tak jest coś z mechanizmami debaty społecznej, o zwykłych mechanizmach demokratycznych nawet nie wspominając. Mimo ciągłych wrzasków na "wrogów demokracji", oraz mamrotania na jej temat najgłupszych z możliwych mantr, w dodatku ponoć świeckich.

"Ojciec Konserwatyzmu", Edmund Burke, mało zdaje się w Polsce znany, a już chyba najmniej w kręgach "konserwatywno-liberalnych" (zawsze się kulam ze śmiechu widząc takie określenia, a co dopiero je pisząc!), w swoich pismach b. elokwentnie i sensownie chwali coś, co niemal wszyscy bez przerwy potępiają. Co nawiasem ukazuje, jak niewielu jest prawdziwych konserwatystów.

Czym jest to coś? Są to tzw. "uprzedzenia"... Uprzedzenia, pisze Burke, to coś w rodzaju "natychmiastowej mądrości społecznej". Nie oszukujmy się, w ogromnej większości przypadków skuteczna intelektualna analiza nie jest możliwa, w dodatku jest to operacja bardzo powolna. Wtedy swą rolę grają właśnie uprzedzenia. I większości przypadków prędzej czy później okazują się one słuszne. Jak byś się Czytelniku nad tym zastanowił, to byś się chyba porządnie zdziwił, ale przyznał mi i Burkowi rację.

Przeważnie uprzedzenia są słuszne i wynikają z doświadczeń niezliczonych pokoleń. Gdyby tak nie było, to nie byłoby i nas, ponieważ grupy pozbawione uprzedzeń, albo takie, których uprzedzenia były przeważnie fałszywe, z pewnością dawno już przestały istnieć. (Prawdziwa nauka o ewolucji naprawdę bardziej godzi w lewactwo i liberalizm, niż w KK. Szkoda, ze prawica nie potrafi w to uwierzyć.)

Dlaczego wspominam akurat o uprzedzeniach? Dlatego, że przecież sprowadzając do Europy tych wszystkich muzułmanów, bez przerwy rzucano wymysły na ludzi kierujących się "ksenofobią", "rasizmem", na "przeciwników otwartego społeczeństwa", "szowinistów". Teraz, z perspektywy kilku dziesięcioleci, oraz tego co obecnie wiemy, możemy, a nawet chyba powinniśmy, zadać sobie pytanie: KTO WTEDY MIAŁ RACJĘ? Światli i postępowi, czy może jednak ta ciemna, kierująca się przesądami masa zwykłych ludzi?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 01, 2007

Oswald Spengler w pigułce

Ci, którzy znają to co piszę, np. tutaj, albo moje wypowiedzi na znakomitym Forum Frondy, wiedzą, że moim ulubionym myślicielem jest Oswald Spengler, autor słynnego dzieła pod tytułem "Schyłek Zachodu".

O tej książce, od momentu jej powstania około 90 lat temu, nigdy nie jest całkiem cicho, widać jest na to zbyt wybitna i zbyt przełomowa. Jednak jest stale przemilczana, czyni też się bardziej wyrafinowane próby usunięcia jej z publicznej świadomości, do których zaliczam fakt, że obecnie jest ona w Europie, także i w Polsce, dostępna, tyle, że w wersji brutalnie i perfidnie skastrowanej. Pozostało około 20% i to całkiem nie te najbardziej fascynujące procenty. (Choć nadal jest to świetna książka, którą można nabyć np. na merlin.pl.)

Zabawne, w pewnym przynajmniej sensie, jest to, że stosunkowo wielu na temat tej książki się wypowiada, nigdy nie zadawszy sobie trudu jej przeczytania. Czy choćby przerzucenia. Cóż, z takim tytułem?! Przecież od razu wiadomo, że są to ponure i dawno już przez historię unieważnione proroctwa katastrofy i zagłady! Inni, którym widocznie nieco brakuje wyobraźni, pewni sią, że książka ta pełna jest utyskiwań na upadek obyczajów i w ogóle dekadencję zachodniej kultury.

Czego się w końcu dziwić? Z TAKIM tutułem?! Przecie nie można wymagać, by prawdziwi intelektualiści czytali jakieś starocie, które w dodatku nigdy nie zostały uhonorowane nagrodą Nike, czy choćby Nobla!

Tyle, że to wcale nie jest to, to wcale nie jest o tym. A zresztą, gdyby to było jakieś nowe "Mein Kampf" to by się po prostu zakazało, albo raczej Land Bawarii by sobie zastrzegł wyłączność praw autorskich... Że bez żadnych legalnych podstaw? A co to szkodzi, przecież żyjemy w Europie! Liczą się Wartości Europejskie, nie jakieś prawne podstawy czy słuszność!

Ja sobie jednak ostatnio kupiłem pełny angielski, autoryzowany przekład tego wspaniałego dzieła, o czym jest nieco na moim rodzimym blogu, nawet ze zdjęciem. Dla tych wszystkich jednak, którzy chcieliby dowiedzieć się szybko i w miarę bezboleśnie - doceniam ich, że w ogóle mają ochotę to wiedzieć - oto... Oswald Spengler w pigułce. W jednym krótkim zdaniu (ze strony 90 drugiego tomu tego przekładu):
"Ubi bene, ibi patria" is valid before as well as after Culture.
Co się na nasze przekłada mniej więcej tak:
Zasada, że "tam ojczyzna, gdzie dobrze" obowiązuje zarówno przed, jak i po Kulturze.
Dodam, że w języku używanym przez niemiecką filozofię, Kultura oznacza wcześniejszą, żywotną fazę rozwoju, która w końcu przechodzi w Cywilizację - racjonalną, prozaiczną i coraz bardziej wyzutą z kreatywności i sił żywotnych. Co jest dokładnie tym, co ja sam dostrzegam w naszej obecnej rzeczywistości.

A więc, wyjaśniło się mniej więcej, o co chodzi z tym "Schyłkiem Zachodu"?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Jerry Springer i Ronald Reagan

Czy oglądasz czasem, O Mój Ukochany Czytelniku, szoł Jerry Springera? Ja czasem oglądam. Jako odtrutkę na moją wieczną wewnętrzną emigrację z własnych czasów głównie. Oraz jako studium ludzkich charakterów, bom kiedyś bardzo się interesował psychologią i sporo mi z tego zostało.

Jeśliś oglądał, to na pewno byłeś świadkiem takiej dość typowej dla tego szołu sceny... Facet jest domorosłym alfonsem i prostytuuje własną siostrę. A jak dobrze pójdzie, to jeszcze żonę, córkę i matkę. Zebrana w studio tłuszcza wrzeszczy na jego temat obelgi, a facet wstaje, ukazuje złote łańcuszki, czy inne materialne dobra, i krzyczy: "Zarabiam w dzień więcej, niż wy wszyscy w rok! Jesteście FRAJERZY!"

Albo wczoraj. Facet mieszkał w przyczepie na kempingu, wywalił z domu (czyli z tej przyczepy) swoją dziewczynę, ponieważ "nie robiła tego, co on chciał". No i związał się z inną, nieprawdopodobnie chudą anorektyczką, która wyglądała, jakby była cały czas ciężko naćpana, ale chyba nie była, bo ta parka nie miała na to z pewnością dość forsy. Więc to było - albo walenie głową w ścianę, albo wąchanie benzyny, albo po prostu była od urodzenia pozbawiona kory mózgowej.

No i ta druga dziewczyna, ta anorektyczka, robiła to co ten facet chciał. Mianowicie chodziła po kempingu i się prostytuowała. Bractwo tam specjalnie bogate nie było, więc dostawała za swoją pracę - to cztery papierosy, to puszkę napoju gazowanego... I tak się to kręciło. Poza tym, w wolnych od pracy chwilach, klęczała przed swoim facetem, albo wachlowała go przeogromnym wachlarzem, aż dziw, że go potrafiła podnieść.

Facet oczywiście sam nic nie robił i był z siebie niesamowicie, wyraźnie szczerze, zadowolony. W końcu było to też jakieś skromne wydanie amerykańskiego snu, był niezależnym przedsiębiorcą, a do tego jeszcze pokazywali go w telewizji. Cóż w końcu może być piękniejszego, niż osobisty i ekonomiczny sukces?

Jasne, że elita w programach Jerry Springera nie występuje, więc autentyczny przekrój amerykańskiego społeczeństwa to nie jest. Jednak z pewnością bardzo wiele mówią one o Ameryce. O tym najbardziej liberalnym ze wszystkich krajów, powstałym zresztą przecież z Oświecenia i jego dziecięcia - liberalizmu.

O Ameryce można by mówić i mówić, pisać i pisać. Kraj w sumie, w mojej opinii, na plus. No bo co nam w końcu zostało? Przy tej uszminkowanej na pedalską kokotę Europie, jest to jeszcze coś żywego i na swój sposób autentycznego. Jednak dla patrzącego z boku, dla Europejczyka, Ameryka jest w wielu aspektach czymś tak dziwnym, że po prostu chorym.

Ten przerażający brak smaku! (Są oczywiście wyjątki i wcale nie mówię o Boston Philharmonics.) Ten przeraźliwy konformizm! Ta niewiarygodna żądza pieniądza! (Albo chociaż papierosów i napojów gazowanych.)

Skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze? Z Ameryką znaczy. Dlaczego uważam, jak zresztą cała masa innych przyznających się do prawicowości ludzi, że Ronald Reagan był WIELKI? Przecież był niewątpliwie liberałem, w tym znaczeniu przynajmniej, że ogromną rolę przywiązywał do wolnego rynku, indywidualnej wolności ekonomicznej, kapitalizmu wreszcie. "Kapitalizmu", czyli przecież dosłownie "władzy kapitału". Czy to naprawdę takie piękne? Odpowiem tak...

Takim znowu wielkim "liberałem", poza sprawą wolnego rynku i "kapitalizmu", Reagan nie był, skoro tak bardzo zależało mu na pokonaniu Imperium Zła, podczas, gdy mógł z nim przecież robić interesy, jak wszyscy dotąd. Walczył z nim wprawdzie w imię "kapitalizmu", czyli liberalizmu, więc może to akurat nie jest aż tak wspaniały argument...

Wprawdzie stojąc naprzeciw Ojczyzny Proletariatu, która "kapitalizmami" rzucała, jak najgorszą obelgą, dumne przyznanie się do niego było dość naturalną, dość często w historii spotykaną przekorą. Wy na nas "kwakrzy" ("trzęsący się", że przed Boskim gniewem niby), więc w porządku, będziemy "kwakrami". Wy na nas "sankiuloci" (tak to się po polsku pisze?)? Dobra, jesteśmy "bezspodenkowcowcami".

To jednak nie jest faktycznie wielki argument. Na szczęście mam lepsze. A w ogóle to chodzi mi o coś jeszcze innego. Dlaczego Ronald Reagan mógł być jakimś tam "konserwatywnym liberałem", fanatycznym zwolennikiem wolnego rynku i sporej części tego, co nam nam tutaj wdusza pewna realna do bólu partia, i to było OK, podczas gdy, poza Ameryką i w innym wykonaniu, wcale tak OK to już moim zdaniem nie jest? A w każdym razie nie musi.

No bo widzisz, Najsłodszy Czytelniku, taka właśnie jest Ameryka. Tak ją zbudowano. Niemal wszyscy jej mieszkańcy to imigranci albo potomkowie imigrantów. (Sorry za powtarzanie tych truizmów!) Czyli ludzie, albo potomkowie ludzi, którzy zostawili niemal wszystko, także swoje dawne wartości i przekonania, i przyjechali do Ameryki, bo tego właśnie chcieli, co tam można było znaleźć.

Dobre państwo (jak i w mniejszym stopniu każda społeczność) to przede wszystkim takie, w którym istnieją powszechnie zrozumiałe i powszechnie akceptowane reguły społecznego awansu. Jakaś walka, ale tak "zrytualizowana", by nie czyniła za wiele szkody w nią zaangażowanym, a całkiem jak najmniej osobom postronnym.

Mogą to być konkursy poezji i kaligrafii, jak w dawnych Chinach. Mogą to być majtki pięknej księżniczki na hełmie w wielkim turnieju i zostanie w nagrodę za wysadzenie z siodła 99 dziarskich rycerzy Oficjalnym Nadzorcą Królewskich Latryn. I może to być, jak właśnie w Ameryce, status prywatnego przedsiębiorcy. Najlepiej oczywiście zarabiającego masę forsy, ale jeśli to niemożliwe, to wystarczy i puszka pepsi. W każdym razie raczej za pomocą własnego pomyślunku i pracy innych ludzi.

No i oczywiście do pełnego szczęścia potrzebne jest jeszcze występowanie w ogólnokrajowej telewizji. Nieważne że na człowieka bluzgają, a potem będą go na ulicy pokazywać palcami! Nieważne co o nas mówią, byle mówili, to przecież podstawowa zasada reklamy.

W Ameryce sporo ludzi realizuje te marzenia, choćby w formie nieco specyficznej i ułatwionej. Spora część spośród pozostałych wierzy, że im kiedyś też się to uda. A więc znają reguły i je akceptują. Czyli w sumie jest to zdrowy układ. Dość charakterystyczne jest też to, że chyba jedyne dwie duże grupy ludzkie, które od dobrowolnych imigrantów nie pochodzą, mają z akceptacją Amerykańskiego modelu szczęścia całkiem sporo kłopotu. Chodzi oczywiście o Murzynów i Indian.

Nawet siatka ochronna dla przegranych w tej rywalizacji - dodatkowa wprawdzie sprawa, ale też dość istotna - jest w Stanach pewnym sensie rozciągnięta, bo ta nieszczęsna anorektyczka, co to za papierosy... Właściwie wcale się nie wydawała specjalnie niezadowolona z życia. A więc można i bez wielkiego kapitału! Zresztą, w końcu wystąpiła w telewizji, i to w jakiej! Więc co się dziwić.

No i tym się właśnie różni, Mój Lojalny (skoroś aż tu doczytał) Czytelniku, liberalizm od konserwatyzmu! Liberał mówi: "mam genialne rozwiązanie wszystkich problemów ludzkości, pasuje zawsze i wszędzie, a do tego JAKIE PROSTE!"

Tak nawiasem, to Oswald Spengler definiuje "etyczny socjalizm", jako przekonanie, że (moimi własnymi słowami): "dobrze będzie, jeśli wszyscy ludzie będą mieli te przekonania co ja". Bardzo celna definicja, moim zdaniem, bo wszystkie inne definicje "socjalizmu", albo przynajmniej ich większość, są albo jałowe, albo po prostu durne. Drugim zaś nawiasem powiem, że kusi mnie od dawna napisanie tekstu pt. "Korwin-Mikke - socjalista", jako że wedle tej wspaniałej definicji, jest nim jak najbardziej. Jak i każdy liberał zresztą.

Natomiast konserwatysta - który wcale zresztą nie musi być jakimś spokojnym, przywiązanym do własności, ubranym w krawat facetem - powie tak: "Coś może nam się dość średnio podobać, ale całkiem fajnie pasować powiedzmy Amerykanom. Jeśli się to rozwijało spokojnie, ewolucyjnie, a tamtejszemu ludowi się to podoba, to naprawdę nie nasza, tylko ich własna sprawa.

Życzę im więc dalszych sukcesów, chętnie się przyjrzę, może czegoś się nauczę, ale oni to oni, my to my, każda sytuacja jest inna, a ja przecież jestem uczniem Edmunda Burke'a. Polska jest w końcu całkiem innym krajem, z inną ludnością, inną tradycją, inną sytuacją. Sam pomysł, że mielibyśmy tutaj nagle coś stamtąd przemocą przenosić... Nie, to po prostu paranoja!"

I coś w tym konserwatywnym podejściu chyba jest - prawda Mój Niewątpliwie Już Tym Wszystkim Zmęczony, Ale Szczęśliwy, Boś Przeczytał Interesujący Felieton, Czytelniku?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 30, 2007

Kto odpowiada za to, że z każdym dniem mamy mniej wolności?

Kolejny zamach terrorystyczny, tym razem na lotnisku w Glasgow. Na razie na szczęście bez ofiar, choć to jeszcze nie koniec, nawet tego wydarzenia, ponieważ zamachowcy wciąż są na wolności. No i przede wszystkim nie koniec zamachów i zapewniam, że bez ofiar, całkiem w dodatku znacznych, się nie obejdzie.

Czego teraz możemy oczekiwać? Wielu oczywiście różncyh rzeczy, wszystkiego nie da się przecież wymienić, ale jedną mogę od razu przewidzieć. Rozlegną się głosy, że "nie dajmy się oszukać, bo to przecież władza w ten chytry sposób stara się zdobyć kontrolę nad życiem obywateli, dusząc wszelką wolność jednostki". Ludzie, którzy będą takie argumenty podnosić, z całą pewnością należeć będą do dwóch kategorii: wszelkiej maści liberałów, oraz wszelkiej maści lewaków. Połączenie, które może wywołać uśmiech, ale w końcu "skoro dwóch mówi to samo, to nie jest to samo", by przypomnieć starą rzymską sentencję.

Może mi Łaskawy Czytelnik łaskawie uwierzy, iż wolność jednostki - szczególnie zaś mojej własnej jednostki - jest mi ogromnie bliska. Zapewne nie mniej bliska, niż większości liberałów i większości lewaków. Tyle, że ja jednak, w odróżnieniu od przedstawicieli tych dwóch szacownych grup, zagrożenia terroryzmem, i w ogóle islamskim fundamentalizmem nie lekceważę.

Zresztą przewidywałem je, i niepokoiłem się nim, na długo przed atakiem na WTC. Pewnie było mi łatwiej, niż niektórym rodakom, ponieważ napatrzyłem się na kwestię imigracji podczas mego długiego pobytu w Szwecji. No, a poza tym byłem zawsze żywo zainteresowany polityką, historią, plus dziwnie odporny na wszelkie modne trendy, z polityczną poprawnością na czele.

Zagrożenie dla wolności jednostki jest moim zdaniem jak najbardziej prawdziwe i jej ograniczanie ma miejsce w Europie, ale także w Ameryce i gdzie indziej, praktycznie każdego dnia. Polska niestety nie jest tu wyjątkiem, mimo naszego wreszcie i całkiem w sumie dobrego rządu. To są procesy globalne, choć oczywiście jest to związane właśnie z naszą zachodnią cywilizacją i jej dominacją w świecie. Zagrożenie terroryzmem jest jak na razie w sumie niewielkie, to znaczy masowo nie giniemy.

Fakt. Jednak nic złośliwego o Mahomecie nikt już się nie odważy wydrukować, a sam Papież musi się teraz cenzurować nawet w swych uniwersyteckich wykładach, bo nie da się już cytować średniowiecznych scholastyków nie myśląc o konsekwencjach. Więc jednak coś się wyraźnie zmieniło, prawda? A zmeni się jeszcze znacznie więcej, zapewniam, choć z autentycznym smutkiem.

No dobra, Panowie i Panie Liberałowie... Mamy więc problem imigracji, proszę nie mówić, że go nie ma. I nie chodzi wcale wyłącznie o zasiłki, jak by chcieli sprawę przedstawić światu liberałowie. Nie, nasze życie jest już całkiem inne, nasze myśli są już całkiem inne... A co będzie wkrótce? A jak będzie wyglądało życie naszych dzieci? Że o wnukach nie wspomnę?

Zadajmy sobie więc pytanie, kto właściwie nasprowadzał do Europy (skoncentrujmy się w tej chwili na niej) tych wszystkich obcych? I w jakim zrobił to celu? Czy byli to socjaliści? "Ależ oczywiście!", powiem nam każdy autentyczny liberał. Jaki mieliby w tym interes? Przecież biedni, a do takich należą w ogromnej większości imigranci i ich potomstwo, zawsze głosują na lewicę. To wystarczający powód!

Czy jednak ci ludzie nie zostali w dużym procencie początkowo sprowadzeni do bogatych krajów Zachodu właście do pracy? Ponieważ gospodarka potrzebowała siły roboczej, a miejscowa była za droga (każdy bowiem musiał zostać socjologiem)? Zgoda, nie wszyscy imigranci byli tego typu. "Pieds noirs" z Algierii można uznać za inny rodzaj imigrantów. Można mieć także w tej kwestii wątpliwości co do tych wszystkich Pakistańczyków i murzynów z Jamaiki w Wielkiej Brytanii.

Jednak nie da się ukryć, że ogromna część imigrantów to byli gastarbaiterzy, którzy potem mieli prawo zostać i jeszcze sprowadzić rodzinę (do dwudziestego pokolenia). Nawet kiedy pracy już nie było, nie tylko dla nich, ale nawet dla miejscowych. Z pewnością było tak w Szwecji, sam to oglądałem, ale to chyba nie jest jedyny kraj, gdzie tak się właśnie działo.

A więc, ta, w sumie to niezwykle zgodna współpraca rzekomych "liberałów", dla których "najważniejsza jest gospodarka", z "socjalistami", dla których "najważniejszy jest prosty człowiek", potwierdza moim skromnym zdaniem fakt, że różnice miedzy tymi kategoriami, to tylko przyjęte - żeby nie powiedzieć "rozpisane" - role, a różnice w sumie są żadne. Pogadać, pokrzyczeć - za "liberalizmem", za "socjalizmem". Jasne - czemu nie? To przecież i tak nie ma żadnego realnego znaczenia, a przydaje się w wyborach, zaś wybory to posady i immunitety, jeśli nawet też już niewiele z nich dziś w realu wynika.

Jak by zresztą miało wynikać, skoro wysokie opluwające się strony przeważnie niczym się w rzeczywistości nie różnią, poza oczywiście odgrywanymi rolami? Nie przekonałem Cię jeszcze czytelniku? No to proszę zastanów się może nad taką kwestią: dlaczego nikt nigdy dotąd nie zorganizował publicznej debaty, nie mówię już o trybunałach stanu czy komisjach parlamentarnych, która miałaby za zadanie ustalić KTO WłAŚCIWIE ZAFUNDOWAł NAM TEN CAŁY SYF Z OGRANICZANIEM WOLNOśCI I TO TERRORYSTYCZNE ZAGROŻENIE, SPROWADZAJąC NAM TYCH WSZYSTKICH MUZUŁMANóW?

Kto za to właściwie odpowiada? Kto powinien za to ponieść konsekwencje? Kogo więcej nie powinno się wybierać do władzy, jeśli nic więcej zrobić się nie da?

Moja własna odpowiedż jest prosta, ale sforumuuję ją raz jeszcze, jeszcze wyraźniej, bowiem zbliżamy się do puenty. Podział na "socjalistów", "liberałów", "chadeków" i całą tą resztę - to tylko pozór. (Poza lewactwem, które potrafi się czymś różnić, i jeśli tylko nie nawołuje do strzelania, wszystko mu wolno.) Nie ma żadnych "socjalistów" czy "liberałów", są jedynie realni liberałowie przybierający różne maski. I wszyscy oni za to odpowiadają, ponieważ wszyscy byli wtedy "liberałami", troszczącymi się o gospodarkę, o nowe bajery i nowe odżywki przeciw rozdwajaniu się włosa, mając w nosie opory normalnych ludzi i ponure przepowiednie różnych nawiedzonych "reakcjonistów" i "rasistów".

Każda hipoteza nabiera wartości i prawdopodobieństwa w miarę, jak potrafi wyjaśniać pojawiające się już po jej powstaniu zjawiska. To każdy wie z ogolnej metodologii nauk, prawda?

No to, tytułem ćwiczenia do domu, proszę sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak "liberalna" partia, jak Platforma Obywatelska, z taką cudowną łatwością uszczęśliwia nagle biedne pielęgniarki kosztem budżetu? Albo - o horrendum! - na przykład przegłosowuje becikowe?

Choć podstawowy problem do zastanawiana się jest oczywiście ten, który tu podniosłem wcześniej, ten o odpowiedzialności za imigrację i jej tej imigracji najważniejszych celach z punktu widzenia władz, które do niej dopuściły.

triarius

P.S. A "prawdziwymi liberałami" proszę sobie głowy nie zaprzątać - to tylko tacy liberalni trockiści.

piątek, czerwca 29, 2007

Błona problem nabrzmiały - część 1

Spyta ktoś, dlaczego, choć w motcie mam przecież o tępieniu lewactwa, ciągle przykopuję przede wszystkim liberałom? Zmusiłem wprawdzie chytrym podstępem Katona Starszego, by zostawił w spokoju nieszczęsną Kartaginę i zajął się lewactwem, ale to niemal wszystko, com uczynił, bo wszystkie niemal gromy, kopniaki, cała niemal jadowita ślina i cuchnąca siarką żółć, dostają się przemiłym, uwielbiającym wolność, indywidualną przedsiębiorczość i świętą własność poczciwinom. Dlaczego tak?

Na ten zarzut odpowiem, iż jest to przede wszystkim problem błony. Jakiej błony, spyta co badziej ciekawski czytelnik? Błony, którą pamiętam z moich młodych lat. (Ach!) Z lat licealnych chyba, o ile mnie starcza niesiołowatość już nie dopadła i całkiem mi się nie pokręciło. Te prlowskie licea, jak to, do którego sam chodziłem, miały całkiem niezły poziom. Przynajmniej w porównaniu z tymi obecnymi, które każdy po prostu musi ukończyć, by potem pójść na "studia", i w których panuje, nomen omen, liberalne podejście do uczniów. Fakt, była indoktrynacja, ale czy dzisiaj jej nie ma? Chyba tylko azymut się radykalnie zmienił, poza tym, z tego co mi mówią, niewiele.

No dobra, i co z tym liceum i tą błoną? Już widzę te wypieki, pąsy, oczęta spuszczone, w dekolt, w jakąś powabną szczelinę między... Nieważne! Już słyszę trzepot rzęs, przyspieszony oddech... No więc spieszę wyjaśniać. Chodzi mi o błonę półprzepuszczalną, o której uczono mnie na fizyce. Taka błona przepuszcza cząsteczki otaczającej ją substancji, ale tylko w jedną stronę, te które pragną się przez nią przedostać w drugą stronę, po prostu brutalnie zatrzymuje. Jaki tego skutek?

Taki mianowicie, że na zdrowy rozum można stwierdzić, iż, jeśli błona będzie szczelnie, na dwie części, przegradzać szczelne naczynie, a po obu jej stronach będzie początkowo jakaiś gaz pod tym samym ciśnieniem, to po jednej stronie ilość tego gazu, oraz jego ciśnienie, będzie się stale zwiększać, aż do momentu, gdy cały gaz znajdzie się w tej części. Po drugiej zaś ilość gazu i jego ciśnienie będzie się stale zminieszać, aż do zera. Choć można by to naprawdę osiągnąć tylko w teoretycznym przypadku idealnej błony półprzepuszczalnej, a do tego mogłoby to zająć sporo czasu. Nas jednak interesuje tutaj sama teoretyczna zasada zjawiska, a nie jego ew. technologiczne zastosowania.

No więc, wracając do naszej głównej kwestii - lewactwo to hunwejbini, to huliganeria używana przez rządzących do terroryzowania spokojnych obywateli. To także cenne źródło inspiracji dla tych, którym nie podoba się to wszystko, na czym dotychczas uformowane było ludzkie społeczeństwa, ba - sama natura człowieka. Lewactwo to ogłupiała z braku obowiązków, z totalnego bezpieczeństwa, z braku autorytetów młodzież. To także, przeważnie na szczytach hierarchii, sfrustrowane schizoidy, zdające sobie jednak sprawę z tego, że dopóki świat jest taki, jaki jest, dla nich nie ma w nim wiele miejsca i wielkiego uznania wśród normalnych ludzi nie zdobędą. Trzeba więc ten świat rozwalić. I zbudować w jego miejsce coś nowego, lepszego.

Albo i nie, są różne szkoły, także wśród lewaków. Jedni głoszą, że samo się zbuduje i na pewno będzie lepsze. Inni, że samo rozwalanie daje wystarczająco dużo radości. To, że normalni ludzie w takim świecie nie chcieliby żyć, nikomu z lewaków nie przeszkadza, a często nawet bardzo ich cieszy.

No i, po co ja miałbym z takimi ludźmi polemizować? Po co miałbym ich zwalczać słowem, skoro całkiem inne narzędzia są tu potrzebne? Lewactwo jest jak pluskwy, które mnie gryzą. Nie polemizuję z pluskawmi, nie czytam im "Listu do Koryntian" ani Tocqueville'a. Jeśli mogę, to je tępię. Jeśli mogę, to ostrzegam innych przed przyniesieniem do domu kanapy, w której urządziły sobie "Le Madame".

Problemem, którym warto i należy się zajmować, jest błona! Półprzepuszczalna, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział. Czyli pytanie, które trzeba sobie postawić, jest takie: dlaczego wszystkie, nawet najbardziej schizofreniczne, durne i zbrodnicze pragnienia lewaków są, prędzej czy później, w obecnej zachodniej cywilizacji realizowane, podczas gdy poglądy z drugiej strony spectrum, są coraz bardziej wyraźnie, gorliwie, i niestety także skutecznie, tępione?

Dlaczego pluskwi "Le Madame" (które za samą gramatykę powinno się rozwalić!) ma wszelkie prawa, ograniczane jedynie chyba cierpliwością ludzi, na których się te eksperymenty, te wiwisekcje, dokonuje, którzy nie są jeszcze całkowicie bezsilni, więc nie można ich przypadkiem zbudzić, dać im zrozumieć, co się z ich życiem, nie mówiąc już o życiu ich dzieci, dzieje...

Więc dlaczego ten pluskwi "Le Madame" i wszsytkie jego klony tudzież avatary, mają tyle praw, i coraz więcej z każdym niemal dniem, zaś normalni, zdrowi na umyśle i moralnie ludzie, którzy rzekomo mają być podmiotem - "demokracja" (władza "ludu", gdyby ktoś nie wiedział), "prawa człowieka", "wolność jednostki", cały ten bełkot - są poddawani, wraz z całym swym życiem, brutalnej i cynicznej obróbce po to, by sprawić przyjemność tym lewackim pluskwom?

No dobra, wyszło to już dość długie. A więc do następnego razu, kiedy dalej będziemy ten problem drążyć. (Deo volente, of course. Jak zawsze, w końcu człowiek nigdy nic o przyszłości pewnego nie wie.)

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, czerwca 28, 2007

Będą nas nawracać, moi państwo!

Gdyby ktoś mi postawił zadanie spojrzenia na współczesność z intelektualnego dystansu, historiozoficznie, żeby tak to mądrze określić, a potem powiedzieć, co ujrzałem, to bym z pewnością od razu na początku mej relacji stwierdził, że na terenie tego, co nazywamy zachodnią cywilizacją, odbywa się właśnie śmiertelna walka pomiędzy tradycyjną religią - przede wszystkim chrześcijaństwem - wraz z wynikającymi z niej, kształtującymi od wieków i b. gruntownie życie i przekonania nawet ludzi niewierzących, a nową... Jak by to określić? Niech będzie: religią, choć nie całkiem.

W tej walce, jak dotychczas, ta pierwsza dostaje baty na wszystkich frontach i nic nie zdaje się zapowiadać jakiejś zmiany w wojennym powodzeniu obu stron.

Jaka jest ta druga religia-niereligia? Dość trudno dokładnie określić dokładną hierarchię jej dogmatów, ponieważ wszystko to dopiero się kształtuje (choć już zwycięża i kształtuje NASZE życie), dociera się w zaciszach jakichś niedostępnych niemal nikomu klubów, prywatnych mieszkań, czy może nor... I tylko co pewien czas serwuje się nam, zwykłym ludziom, obecnym i przyszłym neofitom kolejną inscenizację "Czarodziejskiego Fletu". Niewątpliwe arcydzieło, zgoda, ale przecież było też parę innych arcydzieł w historii europejskiej sztuki operowej, czemu zawsze ten "Flet", a nie na przykład... Cokolwiek innego?

Mitologia tej nowej religii jest już dość dobrze znana, jest to Oświecenie, do którego wiodą pomniejsze, ale tym przez to cenniejsze przecież, strumyczki we wcześniejszej historii, oraz to, co z Oświecenia wynikło i wynika. Z "Czarodziejskim Fletem" włącznie - oczywiście dla wybrednych, bo dla mniej wybrednych są Festiwale Eurowizji i Otwarcia Olimipiad, tudzież innych podobnych Międzynarodowych, czy już raczej Globalnych, Imprez. (Marna imitacja turniejów gladiatorów, triumfów, lupercaliów i innych takich starożytnych chec z cyklu "panem et circenses", jeśli ktoś by mnie pytał.)

Swojej Świętej Świeckiej Księgi - świeckiej, bo ta nowa religia jest absolutnie świecka, przez co stanowi autentyczny przełom i postęp w historii Ludzkości, a tym bardziej stanowić będzie, jeśli się naprawdę przyjmie i przetrwa Aż Do Kresu Wieczności, jak jest z całą pewnością planowane - ta nowa religia chyba nie ma. Jest dość sporo różnych świętych tekstów, ale nie ustalono jeszcze chyba Kanonu. Na to przyjdzie czas nieco później.

Ile później? Zapewne w jakiś czas po wprowadzeniu w życie (fanfary, werble, chóry starców zawodzą) Konstytucji Europejskiej. Jednak już teraz rozchodzą się z kręgów "europejskich" (nie powiedzialem, że wszystko wskazuje, iż gdzieś tam musi się znajdować najwyższa władza nowej religii? a więc mówię, na 98% tam się właśnie ona znajduje, a te 2% to na to, że tam się bezpośrednio odbiera objawienia). A więc rozchodzą się wieści, że głoszenie anty-ewolucjonistycznych poglądów ma być w Unii Europejskiej karane.

Nieprawdopodobna sprawa, jeśli to prawda, a wygląda mi na prawdę, lub raczej na sondowanie nastrojów i podgrzewanie się wzajemne do boju. Przez wojowników nowej religii oczywiście, przez kogo innego? Jako zaprzysięgły ewolucjonista, mówię, że sam taki pomysł (jeśli naprawdę istnieje) kwalifikuje od razu Unię Europejską do kategorii instytucji zbrodniczych, tout court!

Czemu wierzę w takie przedziwne z pozoru i szokujące pogłoski? Bo docierają do mnie informacje, całkiem nietrudno dostępne, jeśli się ma dostęp do prasy czy sieci w kilku językach, na temat b. podobnych działań. Poza tym np. dowiedzialem się niedawno, że w niemieckim prawie (jeśli "prawem" można to w ogóle nazwać) jest przepis pozwalający praktycznie każdego skazać za wszystko, jako "podżegacza". Przepis ponoć jeszcze z czasów III Rzeszy, ale nie usunięty, jak i kilka innych dość istotnych, choćby dla Polaków, przepisów z tamtej epoki.

No a poza tym parę dni temu polski (?) tzw. "niezawisły sąd" nałożył na Romana Giertycha "karę" w praktyce za podważanie świeckiej świętości Św. Jacka Kuronia. A więc można, po prostu na razie na niewielką skalę, detalicznie, i w stosunku do ludzi z jakichś (dla mnie niezrozumiałych) względów niepopularnych. To dopiero pierwsze jaskółki jednak, zapewniam!

W sumie wyszedł z tego już całkiem długi tekst. Z pewnością w jednym, nawet chorobliwie długim, blogowym tekście tematu nie wyczerpię. Nawet nie wyczerpię tego, co już wydaje mi się, iż na temat nowej religii i jej prozelitów wiem. A więc na razie przerwę, zapraszając Mego Lojalnego Czytelnika (skoro do tego miejsca doczytał to zasługuje na miano lojalnego!), jeśli taki w ogóle istnieje, na przyszłe analizy, intuicje i zoologiczne idiosynkrazje z tą pasjonującą sprawą związane.

Na razie zaś: take care and drive slowly - nowa religia potrzebuje was!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, czerwca 27, 2007

Demokracja L...

Warto czasem słuchać tego, co mówią ludzie potężni i wpływowi. Wiem, wiem! Ludzie potężni i wpływowi, szczególnie w naszych słodkich czasach, dziwnie często generują nieprawdopodobne ilości bezsensownego i/lub kłamliwego (w różnych proporcjach, choć z reguły to się dopełnia do 100%) bełkotu. Że tego się po prostu czytać ani słuchać nie da. Fakt. A więc nie będę aż tak pozbawiony serca, by wzbudzać w moich nielicznych czytelnikach wyrzuty sumienia, jeśli pilnie codziennie nie śledzą elukubracji tow. Żakowskiego, tow. Wołka, czy tow. Sierakowskiego z Żiżkiem i Leninem do pomocy.

Jednak naprawdę twierdzę, że warto czasem nadstawić ucha co też taki ktoś mówi czy pisze i wyłapać przynajmniej słowa kluczowe.

Weźmy taki Związek Sowiecki. Przez całą swoją historię jego przywódcy mówili otwartym tekstem, że dążą do zawładnięcia całym globem, że mierzi ich zgniła zachodnia demokracja i takie tam... I mało kto im wierzył! Istniała cała liczna i opływająca w splendory, tudzież we względne dostatki, klasa tzw. sowietologów - na usługach wszystkich ważniejszych instytucji, od rządów po wpływowe tygodniki... Ci ludzie żyli z czytania i rozumienia tych kremlowskich przemówień, artykułów w "Prawdzie" czy "Izwiestiach"... Masa była miejsc, gdzie oni to wszystko, co chcą z Zachodem i całym światem zrobić, mówili i pisali, sporo ludzi żyło z egzegezy tych tekstów, i jakoś nikt wniosków nie wyciągał.

Zabawne było, że ci "sowietolodzy" raczej właśnie przyczyniali się do tego, by wszystko, co tam było prawdziwe i powiedziane w miarę po ludzku (mimo oczywiście quasi-religijego języka, różnych "walk o pokój" i bazy z nadbudową), było ignorowane, a rozumienie sowietów polegało na głębokim wczuciu się w ich wrażliwe i jakżesz skomplikowane dusze, przejęcie się aż do paroksyzmu współczucia ich poczuciem zagrożenia. All that crap, jak mówia nasi sojusznicy zza oceanu.

Działało to oczywiście w ten sposób, że taki "sowietolog" z samego założenia musiał być albo idiotą, albo agentem. Cżęsto bywał obiema tym rzeczami na raz. No i działał mechanizm selekcji, całkiem jak na uniwersytetach III RP, dzięki któremu jeden agent mentorował i umożliwiał karierę następnemu, a jeśli akurat pod ręką nie było agenta, to torował największemu idiocie. Skutkiem czego Zachód tonął w subtelnych analizach kremlowskiej duszy, całkowicie lekceważąc to, czego tamci nawet nie poczuwali się przed Zachodem ukrywać.

Sprawa niby oczywista dla każdego, kto wtedy żył i trochę się stykał z zachodnią prasą, ale w końcu młodzież może o tym nie wiedzieć, więc może warto przypomnieć.

Przypadki jednak takie, że ludzie, który mają wobec nas b. niemiłe (z naszego punktu widzenia) zamiary mówią nam o tym wprost, są - niestety - stosunkowo rzadkie. Potrzebna jest do tego jakaś Święta Świecka Księga, której proroctwa muszą się koniecznie sprawdzać, oraz jakaś żądna sukcesów i przywilejów kadra oficerska, paląca się do realizacji proroctw w onej Księdze zawartych... Naprawdę nieczęsta systuacja.

Istnieje jednak niezły ekwiwalent powyższej, wymarzonej poniekąd, sytuacji. Oczywiście z równym zapałem ignorowany przez ludzi do analizowania rzeczywistości powołanych z urzędu, z tego żyjących, czy zainteresowanych tym, co się wokół dzieje amatorów. Ten ekwiwalent to zwracanie bacznej uwagi na to, co ludzie potężni i/lub wpływowi mówią tylko czasem, sporadycznie, najchętniej we własnym, zaufanym gronie... A potem obserwowanie społecznej reakcji na te wypowiedzi. Ten drugi człon jest niezwykle istotny, to on sprawia, iż ta druga, zastępcza poniekąd, metoda nie jest wcale aż o tyle mniej skuteczna.

To znaczy "skuteczna", ale tylko teoretycznie. Nikt bowiem, albo prawie nikt, by być całkiem ścisłym, nie raczy tej metody stosować. No bo po co niby, skoro można z przyjemnością i pożytkiem czytać teksty tow. tow. Żakowskiego, Wołka czy Sierakowskiego z Żiżkiem i Leninem?

Ma być przykład? Proszę bardzo! Otóż ze dwa tygodnie temu rzuciłem okiem na program TV Puls, który się nazywa chyba "Puls Wieczoru" i zazwyczaj jest całkiem sensowny. Tym razem jednak sensowny nie był, a występowały w nim, o ile pamiętam, takie gwiazdy Jasnogrodu, jak Wołek, Lityński, i jakaś jeszcze, eufemistycznie mówiąc, komusza menda, prowadził zaś Igor Janke. No i Lityński (bo to chyba był on, choć nie mam wielkiej pamięci do ludzi, a co jeszcze do takich) na pytanie o to, jak to jest, że mamy demokrację, ludzie chcą lustracji (bo o nią to chyba chodziło, choć gdyby było np. o karze śmierci, to nic by to w sprawie, o której mówimy nie zmieniło), ale lustracja jest be i niezgodna z demokracją?

Przyznasz mój (nieliczny) Czytalniku, że to zagwozdka intelektualna pierwszej wody i nie byle jakiego rabina potrzeba, by ten talmudyczny paradoks rozstrzygnąć. Zgoda? A jednak tow. Lityński wybrnął z tego bez zmrużenia powieki. Jak? Wyjaśniając, że jest to fałszywie postawione pytanie, bowiem teraz nie mamy demokracji takiej, jak ją rozumieli Grecy, a więc że lud miałby rządzić, tyko demokrację liberalną, polegającą na tym, że istnieją rozmaite instytucje, które mają swoje funkcje...

A więc, mój Najdroższy Czytelniku, powiedziano nam - otwartym tekstem, choć faktycznie nie wszystkim, bo w dość niszowej audycji - że "demokracja jako władza ludu" została już unieważniona, i że teraz mamy demokrację z przymiotnikiem, który w dodatku zaczyna się na "l". Co niektórym może się z czymś skojarzyć, prawda? Proszę, zastawów się nieco Czytelniku Słodki, nad tą wypowiedzią i nad z niej konkluzjami!

To jednak wcale nie wszystko. Co dalej nastąpiło? Jak myślisz, Czytelniku? Zgadłeś, jestem pewien. Brawo! A więc nastąpiło dokładnie to, czego się należało spodziewać. Czyli kompletnie nic. Zgromadzeni w studio panowie pokiwali ze zrozumieniem głowami, wyraźnie tą odpowiedzią usatysfakcjonowani. Nie zauważyłeś też chyba, Czytelniku, by w mediach wybuchła na ten tamat jakaś żywiołowa i angażująca cały naród debata? Bo i nie nastąpiła.

Co jest właśnie niezbędnym dowodem, zgodnie z tą drugą opisywaną tu procedurą, że sprawa jest poważna. Jest coś, co gdyby oświadczono nam oficjalnie i ex cathedra, wywołałoby burzę. Nawet w naszych podłych czasach, gdzie za zasady i dla własnej wolności nikomu już nie chce się kiwnąć palcem. Ktoś to jednak mówi... W dość nielicznym i dla niektórych zapewne "elitarnym" gronie, ale przecież nie całkiem na odludziu i bez światków. I cała elita, media, publicyści, specjaliści od egzegezy demokracji... W ogóle całe to stado, po prostu milczy. Dla mnie to, nie tyle dziwne, bo niczego innego się po nich nie spodziewałem, ale symptomatyczne z całą pewnością.

To coś dokładnie takiego, jak sprawa opisana przeze mnie na tym blogu kilka tygodni temu, sprawa agenturalności premiera Buzka. Agenturalności, do której się oficjanie przyznał, choć także nie przed milionami, tylko w lokalnym programie TV. I psa z kulawą nogą to nie zainteresowało, co mnie wydaje się najbardziej właśnie symptomatyczne. I świadczące nie tylko o stanie naszego państwa w kwestii agentury, ale może przede wszystkim, o nas samych, o współczesnych Polakach. Oto link, gdyby ktoś chciał rzucić okiem: http://bez-owijania.blogspot.com/search/label/Jerzy%20Buzek.

Wracając do demokracji z kwantyfikatorem... A więc mamy, choć tego się ludowi nie mówi, nie po prostu "demokrację", nie jakąś tam "demokrację", tylko "demokrację liberalną". Na użytek młodzieży powiem, że dla mnie podobieństwo do przesławnej i całkiem niedawno zarzuconej "demokracji ludowej" jest wprost uderzające. Twierdzę, i powtarzam to raz po raz od czasu, gdy tę myśl sformuowałem, że Zachód, z Europą i Polską włącznie, żyje dzisiaj w ustroju realnego liberalizmu. Passus tow. Lityńskiego i reakcja nań - czyli jej brak, co potwierdza, że ta prawda jest wszystkim z tego szacownego grona świetnie wiadoma, a ludu nikt przecież nie będzie, wbrew sobie, uświadamiał jak się sprawy mają - jest po prostu kolejnym tego faktu potwierdzeniem.

Liberalizm realny, całkiem jak socjalizm realny, dąży do ideału, ale osiąga jedynie dość marne przybliżenie. Tak samo gorliwe zwalcza biurokrację i bumelantów. Tak samo bombarduje głupi lud propagandą, nie zaniedbując przy tym propagandy sukcesu. Tak samo - i to jest moim zdaniem cenna obserwacja - ma swoich rewizjonistów, który pragną powrotu, czy po prostu wstąpienia wreszcie na drogę, PRAWDZIWEGO, NIESKAŻONEGO LIBERALIZMU. (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą!) Kim bowiem są wszyscy ci von Misesowie, Korwiny-Mikke, i inni libertarianie und "prawdziwi liberałowie"?!

Tak właśnie sprawy się mają! A najgorsze w tym wszystkim, że ten realny liberalizm z każdym niemal dniem staje się coraz bardziej totalitarny. Jego szumnie głoszone wartości - także te naprawdę wartościowe, jak wolność wyrażania poglądów, szacunek dla prywatności jednostek - są stale wypłukiwane i obracają się już niemal we własną parodię.

Mnie to przesadnie nie dziwi. Nie byłem nigdy wielbicielem realnego socjalizmu i nie czuję sympatii do realnego liberalizmu. Chyba utopijne idee w zderzeniu z rzeczywistością są dla mnie, całkiem po prostu, z samej zasady, niestrawne. Ciekawe, czy dla wszystkich innych są one naprawdę strawne, czy po prostu dotychczas udało się przed "ludem" prawdziwy charakter całej sprawy ukryć? Jak Ty sądzisz, mój Lojalny (skoroś aż dotąt doczytał) Czytelniku?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, czerwca 25, 2007

Liberalny totalitaryzm w natarciu

Jak donoszą wszystkie krajowe media (choć WSI24 z największą chyba satysfakcją, czemu się trudno zbytnio dziwić): "Giertych musi przeprosić, bo chciał poniżyć Jacka Kuronia".

Zacytujmy fragment informacji PAP na ten temat:
Sąd postanowił: Roman Giertych ma przeprosić syna i brata Jacka Kuronia za swoją wypowiedź. Pod koniec sierpnia ub.r. Giertych mówił, że nazwisko Kuronia powinno zostać wpisane do podręczników szkolnych między nazwiskiem Szczęsnego Potockiego i Janusza Radziwiłła - przywódców Konfederacji Targowickiej. Roman Giertych działał w zamiarze poniżenia Jacka Kuronia - uznał sąd. Minister edukacji ma też wpłacić 15 tysięcy złotych na Stowarzyszenie Gai i Jacka Kuroniów.

W sierpniu 2006 r. media doniosły, iż z akt SB wynika, że w latach 1985-89 Kuroń miał prowadzić z bezpieką rozmowy mające charakter negocjacji politycznych. Miał m.in. w 1988 r. rozmawiać z SB o przygotowaniach do Okrągłego Stołu.

Ja nie twierdzę, że Jacek Kuroń był agentem SB, ja twierdzę coś znacznie gorszego i zawsze tak twierdziłem - że to porozumienie, które zostało zawarte przy Okrągłym Stole m.in. przez niego, było porozumieniem, które szkodziło Polsce i było zdradą ideałów milionów ludzi, którzy należeli do Solidarności - powiedział wtedy Giertych.

Pytany, czy należy usunąć Kuronia z podręczników szkolnych, odparł: Nie, tak samo jak Szczęsnego Potockiego czy Janusza Radziwiłła nie należy usuwać z podręczników historii.

Młodszy brat, zmarłego w 2004 r. Kuronia oraz syn pozwali Giertycha, żądając przeprosin w "Gazecie Wyborczej" oraz wpłaty 50 tys. zł zadośćuczynienia na Fundację Gai i Jacka Kuroniów.
Sąd przychylił się do wniosku rodziny Kuronia i teraz Roman Giertych ma i przeprosić i zapłacić, choć zdaje się 15 a nie 50 tys. Teraz mój własny komentarz:

To jest naprawdę bezprawie, żeby sąd śmiał ferować rzekomo autorytatywne opinie, i jeszcze do tego wymierzać kary, za czyjeś SUBIEKTYWNE SĄDY! W dodatku takie sądy, na których rzecz przemawia naprawdę sporo przesłanek (choć oczywiście niektórzy dostrzegają i przesłanki za tezą przeciwną, co w tym akurat momencie nie ma większego znaczenia).

Ideologiczny system, w którym żyjemy, który ja nazywam realnym liberalizmem, i który stanowi zadziwiająco bliską paralelę z realnym socjaizmem - bo nawet rewizjoniści w obu tych systemach wykazują zadziwiające podobieństwa! - obraca się we własną parodię, i to coraz groźniejszą i bardziej totalitarną.

Wolność wyrażania opinii, ta rzekoma podstawa liberalnego światopoglądu, bez której cała ta ideologia nie ma już całkiem nic konkretnego na swą obronę - ta wolność słowa z dnia na dzień, na naszych oczach, zanika. I jeszcze gorzej, bo jest cynicznie obracana we własną parodię. To całkiem tak, jak stalinowskiej Rosji, albo w koszmarze przedstawionym przez Orwella w "Roku '84".

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Zagadka nr 1

Na co cierpią Cieniasy?

(Ludziom, którzy przeżyli ostatnie dwa lata w dżungli i nie mieli z nikim i niczym, poza jaszczurkami i moskitami, kontaktu, wyjaśniam, że Cieniasy to Platforma Obywatelska.)

Teraz przewiń stronę, aby poznać odpowiedź.






































Na postępującą niesiołowatość.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, czerwca 24, 2007

Prawo i Sprawiedliwość? Zaczynam wątpić...

Szanowny Panie Premierze,

Co, do jasnej i niespodziewanej, robią jeszcze w rządowym budynku te @#$% nielegalnie przebywające tam pielęgniarki? Sam Pan świetnie wie, Panie Premierze, że to cyniczna kpina z prawa. Sam Pan to publicznie mówił. Proszę więc wyciągnąć wnioski o do roboty! Prawo zaś, i Sprawiedliwość, ma Pan na sztandarach, a w każdym razie na partyjnych logach.

Nie ma też wielkiego znaczenia, że to kobiety. Można im z tego powodu było dać powiedzmy sześć godzin for, ale na więcej nie zasługują - nie ta uroda, nie to zachowanie. Trzeba zasłużyć, by być uważanym za kobietę, wartą specjalnych względów. Babsko, które się samo nie szanuje, damą nie jest i należy je, w tych przynajmniej paskudnych czasach, traktować jak każdego innego. Najwyżej się zastanowi i wróci do autentycznej kobiecości. Wtedy możemy może mieć dla nich nieco specjalnych względów.

Proszę je z tamtąd wywalić, bo poszukam sobie znacznie radykalniejszych od PiS'u sympatii politycznych. (I na pewno nie będzie to całkowicie oderwany od życia Korwin-Mikke. Mówię o rzeczach w miarę poważnych.)

Zapewniam Pana, że wielu porządnych ludzi będzie z Panem, kiedy weźmie się Pan za te babusy. Zaś wrzasku europejsów i rodzimej piątej kolumny nie musi się Pan już przecież obawiać aż tak, jak jeszcze kilka dni temu.

A więc... Prawo? I Sprawiedliwość? Czy ZNÓW pozwalamy, by byli równi i równiejsi?

Pozostaję z szacunkiem

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Jestem jak Szekspir - zaczynam o jednym, kończę o czym innym!

Sporo się ostatnio słyszy o tzw. "efekcie motyla", polegającym na tym, że (cytuję z pamięci): "ruch skrzydełek motyla w Brazylii potrafi, poprzez łańcuch kolejnych przyczyn i skutków, doprowadzić do tornada na drugim końcu globu". Brzmi to naprawdę efektownie, choć na mój (dość ścisły, jakby nie było, inżynierski poniekąd) umysł wydaje się ogromna przesadą, jeśli mielibyśmy to brać dosłownie. Dlaczego? Po prostu dlatego, że obok ruchów skrzydełek naszego brazylijskiego motyla w naszym łańcuchu przyczyn i skutków znajdą się miliardy i miliardy innych przyczyn, zapoczątkowujących następne łańcuchy... I te przyczyny często będą znacznie silniejsze, sprowadzając wysiłki naszego motyla do rangi wydarzenia bez znaczenia.

Dlatego też zresztą, choć to nie jest nasz główny temat w tej chwili, przyczynowość nie jest wcale aż tak skutecznym narzędziem w analizie wydarzeń tak skomplikowanych i na taką skalę, jak globalny klimat... Nie mówiąc już o globalnej historii. (Poza tym, że po prostu nie nadaje się do analizy samego siebie, jako żywej i działającej, a nie tylko jałowo mędrkującej, istoty.) Znacznie lepiej, a także znacznie obszerniej, wyjaśnia to Oswald Spengler, którego tu całkiem niedawno zachwalalem i którego uważną lekturę nadal gorąco polecam.

W sumie, wracając do "efektu motyla", chodzi o to, że czasem nikłe przyczyny mogą wywołać ogromne skutki. Zgoda, czasem mogą, tyle, że my nie jesteśmy specjalnie zdolni przewidywać, które przyczyny i jakie skutki. Nie mówiąc już o działaniu w ten sposób.

Jednak jeśli w jakiejkolwiek dziedzinie "efekt motyla" daje się celowo skutecznie zastosować, to będzie to oddziaływanie na poglądy elit. Jeśli gdzieś to może działać, to tutaj. Czego ponurym przykładem jest mały, spędzający w dodatku większość życia w więzieniu, garbusek Gramsci i niewątpliwie przez niego w ogromnej mierze spowodowany późniejszy "marsz przez instytucje" lewaków z '68 i wszelkiego tałatajstwa podobnej maści.

W odwrotną stronę działało to niestety znacznie słabiej, choć chyba były i takie przykłady. Co było największą siłą prloskiego realnego socjalizmu? Moim zdaniem przekonanie praktycznie wszystkich nim dotkniętych, że będzie on trwał - może nie przez wieki, ale na pewno dłużej, niż życie nasze i naszych dzieci. I że jeśli się jakimś cudem szybciej skończy, to będzie to skutkiem tragedii na taką skalę, że największy ekstremista tylko w momentach wyjątkowej frustracji mógłby sobie tego w duszy życzyć. Mimo całej swej nienawiści do tego syfa i koszmaru swej w nim egzystencji. (Wiem coś o tym, bo sam byłem właśnie takim sfrustrowanym ekstremistą i najklasyczniejszym wewnętrznym emigrantem.)

Kiedy zacząłem dostrzegać cień nadziei na to, że "najlepszy z ustrojów" może jednak mnie nie przeżyć? Trochę to chyba śmieszne, ale było to po przeczytaniu niewielkiej, wydanej oczywiście w podziemiu, książeczki Andrieja Amalrika "Czy Związek Sowiecki dotrwa do roku 1984?". Autor dowodził, że niekoniecznie, głównie argumentując na podstawie potwornego cywilizacynego i ekonomicznego zapóźnienia Sowietów, koszmarnego stanu zdrowotności, braku przyrostu naturalnego... Takie rzeczy. I b. dobrze współgrało to z zapoczątkowaną właśnie przez wielkiego Ronalda Reagana twardą polityką wobec Sowietów.

Jeśli ktoś chce sobie przeczytać ten tekst Amalrika, to po angielsku jest on tutaj: http://www.stetson.edu/~psteeves/classes/amalrik1.html i tutaj: http://www.stetson.edu/~psteeves/classes/amalrik2.html. Po polsku też powinien dzisiaj gdzieś być dostępny, po prostu trzeba poszukać.

Z Amalrikiem jest o tyle zabawna sprawa, że najpierw nikt nie mógł uwierzyć, by jakiś żyjący w Sowietach młody pracownik naukowy mógłby coś takiego napisać, potem wydać to na Zachodzie... I jeszcze przeżyć! Wkrótce te wątpliwość zostały jeszcze wzmocnione, gdy Amalrika wypuszczono na Zachód. Kiedy jednak niedługo potem zginął w Hiszpanii w wypadku samochodowym, żadne wątpliwości na jego temat nie zostały rozwiane, to w ogóle nie było komentowane. No i oczywiście nikt nie miał cienia wątpliwości na temat samego wypadku, skoro wypadek, to wypadek i wiadomo, że nikt w tym rąk nie maczał.

W moim przypadku być może pojawienie się tej nadziei, że komuna może się skończy szybciej, niż przez całe dotychczasowe życie myślałem, nie miała pewnie ogromnego praktycznego znaczenia, ponieważ i tak nie mogłem dla siebie w prlu znaleźć miejsca, więc żyłbym w sumie tak samo i robił to, co i tak robiłem. Wiedząc też, choćby z historii, że zdychająca, mające jednak wciąż w sobie sporo sił i determinacji, bestia wcale nie staje się z tego powodu łagodna, miałem też w sumie związane ręce i z konieczności sławę "pogromcy komunizmu" musiał człek od samego początku pozostawić innym. Po prostu nie dało się wieść ludzi na barykady, czy do Okrągłego Stołu (tfu!), nie wierząc za grosz ani w dobrą wolę komuszego reżimu, ani w "nowy, lepszy socjalizm", nie pragnąc zostać męczennikiem, nie mając lewicowych i wpływowych kumpli za granicą, ani poparcia kierowanej wtedy przez ujawnionego potem prloskiego agenta "Wolnej Europy".

Jest to sprawa, nad którą naprawdę warto się dobrze zastanowić, bo dokładnie taki był mechanizm działania polskiej opozycji - nawet jeśli obraz anytkomunistycznej opozycji przedstawiany przez Aleksandra Zinowiewa, gdzie każdy opozycjonista to jednocześnie agent, uznamy za intelektualną przesadę.

Z motyla, przez Amalrika, zeszło na moje własne, niezbyt w końcu same w sobie znaczące, doświadczenia z prlu i antyprlowskiej opozycji. Szczerze mówiąc, miałem zamiar napisać o czymś całkiem innym, i z Amalrika przejść do domysłów na temat tego, co też może być "biblią" dla naszych wrogów - europejsów i wszelkiego tego typu liberalnego lewactwa. Bo jestem całkiem pewien, że Marks nie odgrywa wśród ich inspiracji większej realnej roli. Jednak zeszło na wspominki, więc niech już tak zostanie.

Nie chodzi oczywiście o mnie, tylko o fakty z pierwszej ręki, nawet jeśli ta ręka nie należała do wielkiego działacza, jakiegoś prawdziwego bohatera, czy martyrologicznego masochisty (tym ostatnim akurat zawsze się brzydziłem i jak ognia unikałem).

Jednak, skoro jesteśmy przy doświadczeniach z pierwszej ręki i mówimy o specyficznych, istniejących wtedy, choć dla ogółu do dziś niewidocznych, ograniczeniach, pozwolę sobie wspomnieć, że gdzieś na początku chyba tzw. stanu wojennego (zresztą może było to wcześnie, za "Solidarności", albo i jeszcze wcześniej?) chciałem w podziemnej gazetce napisać coś o tym, że prawdziwym i legalnym rządem Polski jest Rząd w Londynie. I kolega zwrócił mi uwagę, całkiem zresztą słusznie, że powinienem "pomyśleć o drukarzach". Czyli wybić sobie takie fanaberie z głowy.

Miał niestety rację - nawoływanie do naprawy socjalizmu, jeśli się jeszcze miało możnych protektorów w KC i w lewicowym Paryżu, było stosunkowo bezpieczne, choć niekoniecznie wygodne. Mówienie o niepodłegłości ani wygodne, ani bezpieczne nie było. Co wiecej, nie było takim nie przede wszystkim dla tych ludzi (podwójna negacja!), którzy te poglądy formuowali, bo co do nich władza ludowa nie miała już większych złudzeń, tylko dla tych, którzy najbardziej się narażali pracując nad ich powielaniem i dystrybucją. Tak to działało i ludowa władza świetnie wiedziała co robi.

No dobra, inne doświadczenia podobnego typu zostawię sobie, Deo volente, na inną okazję. Tekst mi się rozjechał, ale mam nadzieję, że coś z niego nadal wynika. A razie czego może te linki do Amarlika będą stanowić jakąś skromną rekompensatę. (No i wszyscy wielbiciele Szekspira out there też powinni docenić tę moją bezforemność. Albo nazwijmy to tutaj "gawędą szlachecką", wtedy też będzie fajnie.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.