niedziela, listopada 11, 2007

Poprzedefiniowywujmy! (1)

Nicolás Gómez Dávila twierdzi, że "Inteligencja w pewnych okresach musi się wyłącznie poświęcić przywracaniu definicji". I miał z pewnością o co najmniej o tyle rację, że w pewnych przykrych, mało wzniosłych, ale za to wielce durnych epokach, pozostawienie definicji samym sobie, to w istocie zostawienie ich na żer wykształciuchów, macherów, kopniętych naprawiaczy świata i ogólnie lewactwa... Nie jest to miła sprawa, a skutki tego, co dokoła wszyscy widzimy - i co, wbrew złudzeniom przed chwilą wymienionych, całej masie ludzi cholernie się nie podoba - dają się w dużej mierze wywieść właśnie z tego, co się obecnie dzieje z definicjami.

Co się dzieje z definicjami, spyta ktoś - głupi, naiwny, udający idiotę, albo po prostu, co też całkiem nie wykluczone, sensowny i porządny człowiek, który się jednak dotychczas takim filozoficznym mędrkowaniem nie zajmował. Ci ostatni też z pewnością wciąż istnieją i warto by im nieco pomóc. Czyli wyjaśnić ważne a trudne kwestie, plus dać nieco broni na spotkania z wykształciuchami, macherami... Całą tą zgrają, którą już wymieniłem, choć lista pewnie nie jest kompletna. (Choćby dlatego, że nie ma tam "michników i tusków tego świata".)

Poniekąd jest to smutne, że naszym zadaniem miałoby być coś tak w końcu jałowego, jak grzebanie się w w bezpłodnych w końcu z definicji (!) definicjach. Ale cóż, jak mówi Eklezjasta: "Jest czas rodzenia i czas zabijania", jest więc z pewnością i czas tworzenia wielkich idei i wielkiej sztuki - a raczej był i minął już dla nas setki lat temu - i czas oskrobywania pojęć z cuchnącej, lepkiej gnidziej substancji (dzięki p. Wierzbicki!), którą niemal wszystko mamy już dokładnie oblepione.

No to definiujmyż te pojęcia! Na pierwszy ogień proponuję wziąć na warsztat pojęcie "socjalizm", które musi być naprawdę niezwykle smakowite, skoro tylu ludzi wyciera nim sobie bez przerwy przysłowiowe gęby. (Przepraszam - "buziuchny"!) "Socjalizm" to dziś anatema praktycznie dla każdego! Nawet rasowy komuch nieprzesadnie za nim przepada, bo gdzież "socjalizmowi" do rzeczy naprawdę wzniosłych i naprawdę rewolucyjnych! "Komunizm", "trockizm", "alterglobalizm"... O ileż to wznioślejsze, o ile potężniej i dźwięczniej brzmi, o ileż więcej emocji budzi!

Dla prawicy zaś, oraz liberałów, którzy są taką akurat prawicą, jak przysłowiowa kozia krtań trąbą (dzięki p. Przybora, za tych parę pańskich dowcipów niemal darowuję panu gnidowatość i ponoć paskudny charakter!). Nie będę się tu wdawał w wyjaśnianie ludziom, w tym liberałom, dlaczego nie są, i nigdy nie byli, żadną prawicą, po prostu to sprawa na inną okazję. Albo raczej na tysiące, Deo volente, okazji. W każdym razie dla dzisiejszej prawicy (a wedle Dávili "jest to jedynie wczorajsza lewica pragnąca w spokoju trawić") "socjalizm" to absolutnie wszelkie odejście od wydestylowanych do najczystszej postaci i przestrzeganych co do kropki zasad tzw. "wolnego rynku".

A także, podchodząc od innej strony, wszelkie zainteresowanie losem ludzi, którzy w systemie tego wydestylowanego, albo jakiegokolwiek zresztą, wolnego rynku, radzą sobie niespecjalnie. Jak i losem ich potomstwa - tym także przyzwoity "antysocjalista" nigdy się nie zainteresuje. Choćby powiedzmy było to 90% polskich dzieci, choćby głodowały, choćby od tego zależała spójność narodu, jego siła - w tym i ekonomiczna, ale także powiedzmy militarna, mogąca stanowić jedyną zaporę przed zaborem i wynarodowieniem... Nic to! Ważne jest, żeby być "prawdziwą prawicą" i z jakimkolwiek "socjalizmem" nie mieć nic wspólnego! Apage Satanas!

Dla zwolenników Korwina oczywiste jest, że lepiej będzie np. wprowadzić system zamordystyczny, niż ustąpić ubogiej i mało urynkowionej "hołocie" w czymkolwiek. Supermanem jest za to ktoś, kto dorobi się miliardów - nieważne czy na "Tańcu z Gwiazdami", czy na "Wielkim Bracie", czy na wydawaniu "Gazownika", czy na wmawianiu ludziom, że nie mogą żyć bez żelu do pięt i operacji powiększania ust! Taki ktoś jest z definicji gwiazdą - wolny rynek to przecież nie tylko najlepszy (jedyny!) regulator ekonomii, ale także najlepszy (jedyny, poza oczywiście opinią Wielkiego Guru) miernik wartości człowieka.

A więc, automatycznie, ex definitione, człek który ma miliardy - nieważne, czy to jego dziadek mu je zostawił, a sam zdobył je np. sprzedając wrogom swój kraj - rynek na takie drobiazgi przecież uwagi nie zwraca i ma rację! - człowiek więc, który ma miliardy jest pół bogiem. Ale co ja mówię!? Pół? Co najmniej trzy czwarte! (Bo całym bogiem, a nawet nieco więcej, jest oczywiście sam Guru.) Idea ludowładztwa nam się nie podoba... Powszechna plebeizacja obyczajów nam się nie podoba... Tęsknimy do zamierzchłych czasów... (Nie, żebym ja sam tych odczuć nie potrafił zrozumieć.) No to zróbmy system hiper-arystokratyczny!

No a jak mielibyśmy wybrać tę arystokrację, spyta ktoś? Co za durne pytanie! Od razu widać, że zadający je to SOCJALISTA! Oczywiście, że Wolny i Niezależny, Samorządny Rynek, jak w każdym innym przypadku zresztą, jest jedyną i bezbłędną odpowiedzią! Udało ci się zdobyć miliardową łapówkę za sprzedaż narodowych interesów? No to uważaj, kiedy korwiniści dojdą do władzy (pęknę ze śmiechu!), to ci za to dadzą popalić - po prostu będziesz człowieku wisiał! Ale już twój synek, równie co ty patriotyczny, tylko powiedzmy poza tym, że szuja, to jeszcze tępy idiota... Aaaaa, ten jak najbardziej może się twymi miliardami cieszyć, jeśli je odziedziczy. No i zapraszamy, zapraszamy w kręgi wpływowej arystokracji... Chlebem i solą zapraszamy!

Tak właśnie zbudujemy silne polskie państwo, tak właśnie mamy zamiar wskrzesić tradycyjne wartości, w tym katolicka religię... Piękne, nie ma co! Piękne i mądre!

No ale mieliśmy definiować, a nawet poprzedefiniowywać (co za słowo!). No to przedefffifi... Definiujmy! Otóż ja jestem w stanie łatwo udowodnić, że cała da definicja socjalizmu, i całe to jej wykorzystanie, to kompletna bzdura i/lub manipulacja. I że niewielkie przesunięcie akcentów, sprawiające, że słowo socjalizm, które obecnie moim zdaniem straciło jakikolwiek w miarę konkretny i w miarę realny sens, wywołałoby nieprawdopodobne wprost przewartościowanie wielu b. istotnych i głęboko zakorzenionych pojęci i przekonań. I na przykład wtedy Janusz Korwin-Mikke (fanfary, werble, chóry starców zawodzą) okazałby się par excellence SOCJALISTĄ! Właśnie on. Właśnie dlatego, że jest tym, kim jest, nie z powodu jakichś tam dodatkowych, mało istotnych spraw.

Ten tekst mógłby w istocie nazywać się "Korwin-Mikke, socjalista". Ale i tak wielu bez sensu zarzuca mi, że mam do Wielkiego Guru jakieś prywatne anse (jest zaś raczej przeciwnie, prywatnie to ja jestem mu za pewne sprawy wdzięczny i go całkiem lubię, to jego polityczna działalność budzi moją furię), więc dałem sobie z tak efektownym tytułem spokój, wybierając zamiast niego to przepiękne dłuuuuugie słowo, które widać.

No a teraz, módlcie się, żebym, Deo volente, dożył następnego odcinka i wyjaśnił Wam, o co w istocie chodzi z tą odnowioną definicją socjalizmu, wedle której patronem rodzinnych socjalistów byłby właśnie Janusz Korwin-Mikke. (A że u mnie realizacja obiecanych dalszych ciągów to raczej wyjątek, niż reguła, modlcie się zatem dla mnie o baaaaardzo długie życie! Chyba, że nie chcecie wiedzieć, ale o to nikogo kto dotąd doczytał przecież nie podejrzewam.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, listopada 10, 2007

Witaj Jutrzenko Swobody! (Może nie całkiem manifest, ale prawie)

Naszą siłą jest słabość naszych wrogów, jeśli oczywiście zdołamy ją znaleźć i wykorzystać. Naszą szansą, w tym konkretnym przypadku (choć ten konkretny przypadek z pewnością obejmie całe życie większości z nas i oby nie wiele więcej) naszą szansą jest to, że każda władza oparta w aż tak dużym stopniu, co obecna, na kłamstwie i przemilczaniu - w odróżnieniu od np. nagiej przemocy, nie mówiąc już o czymś pozytywnym - okłamuje także, a może przede wszystkim, samą siebie, i samą siebie odcina od sporej części najistotniejszych informacji.

System miłościwie nam już od dziesięcioleci panujący - system realnego liberalizmu (bardziej oficjalnie: "liberalnej demokracji", a ostatnio także: "demokracji elitarnej") zasadniczo nie zawiera w swej maszynerii mechanizmu cenzury, zastępując ją w razie potrzeby bardziej doraźnymi środkami, takimi jak: propaganda przy użyciu środków tak potężnych, o jakich całkiem niedawno nikomu się nawet nie śniło; przemyślne tworzenie różnych mód ("intelektualnych" i całkiem przeciwnie, zależnie od adresata i konkretnych potrzeb); "kłamstwo oświęcimskie" i "antysemityzm"; generowanie informacyjnego szumu, w którym nic (a w każdym razie nic czego nie wspiera niezwykle kosztowny aparat "informacji"/rozrywki/propagandy) nie nabierze nigdy znaczenia większego, niż co najwyżej jako chwilowa ciekawostka; odwracanie uwagi od realnego świata i mechanizmów władzy stosując zasadę "sushi i Taniec z Gwiazdami" (wgl. "piwo i Chopin w Filharmonii"), itd. itp.

Taka władza, a w dodatku tak potężnie zbiurokratyzowana i skrępowana milionami sprzecznych ze sobą przepisów - w których sens w dodatku, i jakąś magiczną zaiste moc sprawczą w rzeczywistym świecie, wszyscy ci ludzie usilnie próbują wierzyć - jest niemal bezbronna wobec niektórych działań. I nie chodzi mi bynajmniej o jakieś działania nielegalne (spokój łapsy! przyjdźcie i sprawdźcie że nie mam materaca z TNT, ani nawet głupiego obrzynka... a ta brudna bomba z pół kilo promieniotwórczego plutonu pod zlewem? jaka bomba? to tylko prototyp i będę jeszcze musiał nad nim parę tygodni popracować, zresztą może ją po prostu sprzedam al kaidzie, bo chcę sobie kupić radiomagnetofon), choć z pewnością nie o takie, które by wzbudziły zachwyt tusków, michników czy borrelów tego świata.

Chodzi mi o działania ludzi, którym się obecna sytuacja wszechogarniającej tolerancji i powszechnego dialogu, z których jednak wykluczone są... Miliony zdrowych, normalnych, a najprawdopodobniej najzdrowszych i najnormalniejszych - jeśli nawet nie jedynych normalnych i zdrowych - ludzi. Działania w kierunku zdobycia środków na wyrażenie głośno tych swoich, choćby wstecznych i ksenofobicznych, przekonań i gustów. I na robienie czegoś, by się ta obecna, nieznośna dla nich, sytuacja zaczęła zmieniać. Dlaczego miałoby to być niby nielegalne? Bo nie podoba się red. Michnikowi z red. Wołkiem? A gdzie jest powiedziane, że akurat ich opinia ma się liczyć, a nie np. moja?

Tacy ludzie musieliby mieć pewne cechy, to oczywiste. Inaczej już dawno by się coś takiego zrobić udało i mielibyśmy już tego skutki. A świat, i Polska, nie wyglądałyby tak paskudnie, jak w oczach całkiem sporej ilości ludzi wyglądają. A więc ci ludzie musieliby potrafić myśleć (w odróżnianiu od powtarzania takich czy innych formułek), ale też musieliby być zdolni do tworzenia i umacniania więzi międzyludzkich. Która to umiejętność, dzięki wysiłkom naszych ukochanych władców, zdaje się z każdym dniem zanikać. W każdym razie na trzeźwo.

Musieliby też umieć swe poglądy, i wszelkie przydatne informacje, przekazać jak największej ilości spośród tych, z którym w ogóle rozmawiać warto, co do których jest przynajmniej promyk nadziei. Musieliby być elastyczni w środkach, a jednocześnie wierni pewnym podstawowym zasadom i trzymać się głównego kierunku. Wizja celu i te rzeczy. Także, co być może najtrudniejsze, musieliby dobrze się potrafić porozumieć między sobą, pomimo różnych mniej lub bardziej istotnych różnic ideologicznych, czy powiedzmy religijnych.

Powtarzam, w takiego typu działalności nie ma i być nie ma powodu nic nielegalnego. Przynajmniej dopóki realny liberalizm nie zrzuci maski i nie ujawni się jako przemoc. Ale to jej zajmie sporo czasu, jak sądzę. O tym by te zamiary miały być nieetyczne, już oczywiście nawet nie warto wspominać. To nasi wrogowie są nieetyczni, a w wielu przypadkach także, wobec normalnego poczucia sprawiedliwości - nielegalni. Lewactwo od czasów niepamiętnych robi nie takie rzeczy i od dawna już nikt mu z tego powodu nie czyni przykrości. Więcej, lewactwo, nawet to najagresywniejsze i najbardziej kwalifikujące się do domu bez klamek, przenika się z obecną realno-liberalną władzą w tysiącach miejsc. I nikomu nie przeszkadza, choć realny liberalizm to przecież niemal wszechwładza wielkiego ponadnarodowego kapitału.

Oczywiście pochwał i słów zachęty ze strony michników tego świata oczekiwać nie należy, ani też głaskania po głowie i ułatwień ze strony tego świata borrelów i schetyn. Jeśli ktoś jednak nade wszystko pragnie miłości i pochwał ze strony tych właśnie ludzi, to niech się szybko dołącza do kręcenia lodów - europejskich i/lub tych platformianych - bo wkrótce może dlań zabraknąć! W tym czasie ludzie mający jeszcze nieco honoru i sumienia, plus tzw. jaja, mogą zajść wroga od tyłu. A wtedy... Witaj Jutrzenko Swobody! A każdym razie przestaniemy - każdy z nas, tych brzydzących się pedalstwem, zdradą i służalczością - być więziennymi parówami, w sensie przenośnym, ale niestety zbyt mało przenośnym, różnych biedroniów i każdego dosłownie totalitarnego świra, który raczy się nami zainteresować.

Zasada, wyrażona w cudownie lapidarny sposób, powinna być taka: "Każdy ich doraźny sukces wzmacnia naszą determinację i siłę przekonywania, oznaczając tym samym kolejny NASZ długoterminowy sukces". Aż w końcu naprawdę KAŻDY będzie mógł wyrazić swoje poglądy i mieć wpływ. No a potem się zobaczy.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Soliloquia w cieniu Donalda Tuska (odcinek I)

Mój ulubiony rodzimy bard (czyli gitara i własne piosenki o istotnych tekstach) to Jan Kelus - facet, którego cenię o wiele wyżej, niż powiedzmy wściekle przereklamowanego Jacka Kaczmarskiego. Piosenka Kelusa o "naganie dziadunia, co go brat skądś wygrzebał, naoliwił i mówi 'może kiedyś zagram w rosyjską ruletkę'", z refrenem o tym, że "znów historia zrobi szwoleżerów z nas, albo zrobi nas naleśnik", to było naprawdę coś w tzw. stanie wojennym, a szczególnie w niektórych bardziej ryzykownych jego momentach. Proszę mi uwierzyć! Do dziś lekki dreszcz przechodzi mi po skórze na samo wspomnienie...

Jan Kelus, obok masy talentów i zalet, musiał mieć w ogromnym natężeniu tę przedziwną, typowo polską, "zdolność do wybaczania". (Nie mówcie mi proszę, że to ma cokolwiek wspólnego z katolicyzmem, na tej zasadzie można by zapytać, dlaczego nie ma u nas np. lewiratu.) Śpiewał bowiem między innymi, że "są w narodzie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, lecz gdy tłum będzie gonił kogoś w resztkach munduru, ślepą drogą, to póki co otworzę drzwi". Przyznam, że zawsze bardziej mnie to dziwiło, niż zachwycało. A przecież było to jeszcze w początkach tzw. stanu wojennego i o III RP nikomu się nawet nie śniło. Z drugiej strony jednak Kelus wyraźnie przecież mówi "póki co".

Niechże więc zadam teraz sobie sam pytanie, czy ja też bym drzwi otworzył, gdyby np. żądny mordu tłum gonił red. Wołka w strzępach koszuli i bez gaci? To będą takie soliloquia, czyli "rozmowy z samym sobą". Albo inaczej, stosując zarzuconą już chyba trydencką terminologię - rachunek sumienia. A że odbywają się one nie w cieniu Alaryka, któren z kolegami spustoszył Rzym, jak soliloquia Św. Augustyna, tylko w samym początku miłościwego nam panowania innego wielkiego wodza i męża stanu, uznałem za właściwe o tym wspomnieć w tytule.

Przyznam, czego co wnikliwszy czytelnik mógł się już zresztą zacząć domyślać, że moje organy wybaczania aż tak rozwinięte nie są. Mnie bliższa jest postawa cudownie moim zdaniem zgrabnie wyrażona w pewnej angielskiej książce dla młodzieży z przełomu wieków XIX i XX, a którą poznałem czytając b. fajną biografię P. G. Woodehouse'a - sławnego i naprawdę przezabawnego brytyjskiego autora, twórcę m.in. przemyślnego kamerdynera o nazwisku Jeeves. Takie książki czytywał bowiem, o ile pamiętam, P. G. Woodehouse... A może raczej o nich pisał w początkach swej kariery? Już naprawdę nie pamiętam.

W każdym razie owa genialna sentencja brzmiała mniej więcej tak:
Kim był (tutaj imię i nazwisko bohatera)? Był człowiekiem. Po prostu człowiekiem. Co robił? Żył, po prostu żył - nigdy nie wybaczał i nigdy nie zapominał. Czyli żył znacznie intensywniej i robił znacznie więcej, niż większość ludzi kiedykolwiek mogłaby choćby marzyć.
Dla mnie przeczytanie tych paru zdań było naprawdę swego rodzaju olśnieniem. A więc istnieją, choćby w wyobraźni, ludzie, nie mający tej dziwnej, chorej jak mi się zawsze podświadomie wydawało, chęci wybaczania i zapominania dosłownie wszystkiego. I to właśnie jest, wedle tego geniusza, który tym jednym zdaniem pokazał w mojej opinii, że mógłby - gdyby taka posada w ogóle była możliwa - rządzić światem, zaś w rzeczywistości pisał książki dla skautów i uczniaków pragnących wyrwać się z szarej szkolnej rzeczywistości. Jaki dziwny, jaki chory jest ten nasz świat, skoro wszystkie te środy, biedronie, michniki, tuski i schetyny, clintony i de borele nie piszą groszowych książek, tylko, zebrani w kupę, naprawdę robią coś, co przypomina rządy nad światem!

My zaś tylko wybaczamy i wybaczamy... Intensywnie i z pełnym przekonaniem. Wszystko, chyba że nam powiedzą, że nielzia wybaczać - wtedy okazujemy zadziwiająco bezlitosną twardość i pamięć do drobiazgów, jakiej by się nie powstydził Harry Lorraine.

Co jest ze mną, skoro ja w żadnej z tych grup nie tylko się nie znajduję, ale nawet znaleźć się nie pragnę? Czy to już schizofrenia? I czy aby na pewno bezobjawowa? Czy to nie "fijoł broń Boże, panie doktorze?" Będę teraz myślał, będę drapał swą zrogowaciałą duszyczkę, będę torturował te nędzne resztki kory mózgowej, które mi pozostały...

A nigdy przecież nie było jej zbyt wiele, pomarszczona też przesadnie to ona nie była. Ale w końcu dojdę - będę wiedział, czy to ja jestem jakimś dotkniętym amnezją kosmitą, rzuconym na Ziemię z odległej galaktyki... i że grozi mi, iż w każdej chwili spod mego (przystojnego) pyszczka wychnie ohydna morda zielonego jaszczura... Czy też takich jak ja jest więcej, może nawet... Co za przedziwna myśl? Może nawet większość?

A więc... Do następnego odcinka mego rachunku sumienia! (Deo volente oczywiście, a poza tym u mnie dalsze ciągi to niestety rzadkość.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 09, 2007

Jak stać się ofiarą linczu (dedykowane Arturowi M. Nicponiowi)

(Czyli nieco socjobiologii na użytek obecnych przegranych. Ale nie tylko ich, oj nie tylko...)

Względnie pilni czytelnicy moich tekstów i pyskowań mogą wiedzieć, że za najbardziej przełomową, w sensie polityczno-ideowym, książkę w mym życiu uważam pierwszą przeczytaną przeze mnie książkę Roberta Ardreya (był to akurat "The Territorial Imperative"). Zachęcam przy okazji do poszukania o Ardreyu na tym blogu: w linkach ze słowami kluczowymi i w linkach do "Rzeczy wiekopomnych" (wszystko w prawej rynience).

Sam Ardrey, zanim zaczął się intensywnie interesować najnowszymi wówczas odkryciami związanymi z pochodzeniem człowieka (ewolucyjnym, jak najbardziej - przykro mi przyjaciele fundamentaliści, szanuję Was, ale amicus Plato...), był ostro lewicującym amerykańskim dramaturgiem i scenarzystą (o b. znaczących sukcesach), choć z wykształcenia był antropologiem. Te kilka książek, które Ardrey na te biologiczne tematy napisał, w latach '60 i nieco później bardzo głośnych i przekładanych na wiele języków, potem zaś starannie przemilczanych, nie jest ściśle mówiąc o polityce, na pewno nie są to jakieś ideologiczne manifesty...

A jednak sam autor nie jawi się w nich już jako lewicowiec (choć rasowy liberał mógłby się tutaj kłócić, ale po pierwsze dla mnie właśnie rasowy liberał to lewica, a po drugie, liberałowie nie potrafią czytać książek o czymś, a tylko mętne manifesty właśnie, i dlatego zresztą są liberałami.) No i fakt, że ja, zoologiczny reakcjonista przecież (choć liberał też miałby z pewnością wiele mi do zarzucenia, w punktu widzenia "prawdziwej prawicowości") pod wpływem Ardreya właśnie, choć przedtem czytałem rzeczy wielkie i mądre (Tocqueville'a w oryginale, na przykład), stałem się tym, kim jestem w sensie politycznych przekonań, a tych moich przekonań z całą pewnością nikomu by się już nie dało podważyć. No a poza tym Ardrey to ponoć jedno ze źródeł amerykańskiej "Nowej Prawicy".

Dobra, to był wstęp, przydługi z pewnością, sorry! Ale to w końcu nie jest "Szkło Kontaktowe" - tu nie zawsze musi być szybko, głośno, głupio i łatwo. To, do czego zmierzałem to taka oto sprawa...

Ardrey, za pomocą masy potężnych dowodów i opierając się na znacznie większych od niego samego naukowych autorytetach (choć oczywiście ogółowi mało znanych, bo na "autorytety" się w oczach miłościwie nam panujących nie nadają, nie mając odpowiedniego stażu płatnego agenta komunizmu czy innego użytecznego idioty), dowodzi paru rzeczy, z których wynikają niesamowicie wprost istotne, a do tego w wielu przypadkach całkiem konkretne, polityczne wnioski i wskazówki.

I choćby sam Ardrey o danej sprawie wprost nie pisał, gdy obserwuję, co się dzieje w świecie, to on właśnie bardzo często nasuwa mi się na myśl. Kiedy na przykład oglądałem kroniki z węgierskiego powstania w '56, mimo naprawdę ogromnej mojej sympatii dla powstańców, i mimo oczywistej nienawiści do agentów tamtejszej stalinowskiej bezpieki, wrażenie za każdym razem było szokujące, gdy oglądałem, jak tych rannych agentów wyciągnięto ze szpitala, grożąc jego dyrektorowi spaleniem całego przybytku Eskulapa wraz z pacjentami i załogą, potem zaś powieszono ich za nogi na latarniach, napchano do ust drobnych monet, jako sprzedawczykom, potem zaś zmasakrowano na śmierć kopniakami. I to ostatnie właśnie widać dokładnie na tych, drżących wprawdzie i źle naświetlonych, ale wystarczająco wyraźnych starych filmach. (To było, nawiasem mówiąc, od razu na drugi dzień po tej demonstracji i strzelaninie, od której wszystko tam się zaczęło.)

Tak właśnie wygląda prawdziwe życie, moi państwo. Tak wygląda prawdziwa polityka - wielbiciele i fagasy Platformy Obywatelskiej i jej różnorakich mocodawców! Nawet w największej ekstazie zwycięstwa, radził bym tego do końca nie zapominać. Nie mogę przysiąc, że kiedyś będzie dobrze, ale z pewnością kiedyś jeszcze będzie gorąco, a wtedy będą się być może działy rzeczy bardzo podobne do tych, które, przy odrobinie wysiłku, można sobie pooglądać. W końcu takie rzeczy działy się nie tylko na Węgrzech, prawda? Lewactwo i inni tacy mają tych swoich męczenników co niemiara, a więc, może nie warto zbyt łatwo ulegać tej całej propagandzie, że teraz to już tylko tolerancja i prostą drogą do ziemskiego raju. Chyba, że koniecznie chce się zwiększyć własną szansę na lewicowe męczeństwo, oczywiście.

W końcu nawet sam Fukuyama wycofał się ponoć ze swych dogmatycznych twierdzeń, że "historia się już skończyła, teraz już tylko liberalizm". Radziłbym więc nieco się zastanowić, gdzie się możesz znaleźć, kiedy nagle coś pęknie i te okropne zgraje oszołomów, kiboli, faszystów, homofobów, szowinistycznych męskich świń, eurosceptyków, ksenofobów itd. itd., w jakimś, choćby całkiem rozpaczliwym zrywie wezmą się za mszczenie na swoich długoletnich oprawcach. Do których teraz i Platforma "Obywatelska" się z zapałem dołącza.

To było do lewactwa, rycerzy postępu i platfusów, a oni i tak tego raczej nie przeczytają. Ważniejsze jest więc to, co miałbym do powiedzenia do naszych. (I co ja sam wiem w dużym stopniu właśnie dzięki lekturze Roberta Ardreya.)

Otóż lincz - jak ten na owych nieszczęsnych węgierskich ubekach - jest wciąż niepokojąco obecny w całej historii naszego gatunku i naszej zbiorowej psychologii. Nie zawsze musi to być śmierć Barabasza w "Trylogii", nie zawsze powieszenie i zmasakrowanie kopniakami... może to być udawany gwałt na gimnazjalistce w wykonaniu kolegów, który tylko wyjątkowo staje się dużą sprawą ze skutkiem śmiertelnym. Może to być dręczenie klasowej ofermy, albo kompanijnej ofermy... Każdy się z tym spotkał i każdy, kto nie jest całkiem tępy albo całkiem zakłamany, wie, że takie sytuacje budzą w sercu każdego - nawet przyzwoitego - człowieka istne demony.

Nie będę się wdawał w dokładne egzegezy tej sprawy z dzieła Ardreya, ale wiąże się to bez cienia wątpliwości przede wszystkim z faktem, iż przez miliony lat polowaliśmy zbiorowo, i to nie ze sztucerem czy w jakiś inny humanitarny sposób, tylko właśnie zbiorowo dręcząc i masakrując zwierzęta. W końcu najbardziej uznawana teoria tłumacząca np. zniknięcie mamutów i wielu innych zwierząt, jak koni, w Ameryce to ta, że zostały one wytępione przez człowieka. Przez człowieka uzbrojonego w we włócznię z grotem z opalanego nad ogniskiem drewna i inne podobnie zaawansowane narzędzia.

A więc to nie mogło wyglądać inaczej, niż tak jak wyglądało: zwierzęta zaganiało się nad jakąś przepaść, a potem wrzaskiem, ogniem, każdą możliwą metodą, zrzucało się je masowo w dół. Brał w tym udział każdy - kobiety i dzieci także. Nie ma co się na to wybrzydzać, nie dało się inaczej, choć kiedy się czyta o obecnie jeszcze odbywających się w Afryce masowych polowaniach tubylców, którzy najpierw podpalają sawannę, potem zaś... (Opisywała to np. kiedyś, bardzo już dawno, Ewa Szumańska w "Tygodniku Powszechnym".) Nieważne, chodzi tu o istotę sprawy, a ta jest taka, że mamy to w genach, wraz z całą tą pierwotną naszą naturą, stworzoną przez miliony lat historii naszego gatunku (i nawet jeśli odrzuca się ewolucję jako przyczynę powstania człowieka, to trudno ją odrzucić w aspekcie przetrwania tych czy innych grup ludzkich, warto o tym pomyśleć!).

Z tej naszej natury - czego np. liberałowie nie chcą dostrzec, wmawiając nam i sobie, że człowiek to biała karta, na której można zapisać, co się zechce, byle tylko umieć - wynikają wszystkie właściwie najwznioślejsze i najpodlejsze nasze ludzkie cechy, a przede wszystkim możliwości. Nie ma co się wstydzić, że człowiek jest łowcą i drapieżnikiem, ale też warto pamiętać, że w większości sytuacji powinien być także czymś innym, w pewnym sensie przynajmniej - znacznie wyższym.

No dobra, tom sobie wykonał pracę popularnonaukową u podstaw, potem zaś oddałem się rozważaniom z dziedziny filozofii moralnej. Jaka jednak jest ta moja hiper-konkretna rada dla nas - obecnych przegranych? I co wreszcie trzeba konkretnie zrobić, aby stać się tytułową ofiarą linczu? Albo co należałoby zrobić, aby się nią nie stać?

Psychologiczną pożywką dla linczu, każdego linczu, jest kiedy jakaś grupa najpierw się kogoś piekielnie boi, potem zaś ma go całkowicie w swej mocy. Działają tu pewne dość logiczne motywy - na przykład to, że WCIĄŻ nienawidzimy (bo się baliśmy), JESZCZE bez trudu sobie potrafimy wmówić, że nasza ofiara jest groźna i zniszczenie jej wymaga heroicznej odwagi, z drugiej zaś strony ofiara jest już całkiem BEZSILNA i nic nam z jej strony nie grozi. Staje się jednak przez to automatycznie takim okrążonym przez dużą grupę jaskiniowców cielęciem mamuta, które każdy ma chęć, na oczach współplemieńców, dodatkowo zmasakrować, ukarać, że jeszcze nie jest na rożnie. Dochodzi do tego radość ze wspólnoty, z konkretnego działania, z poczucia mocy...

Proszę, zastanówcie się nad tym chwilę (albo, lepiej, znacznie dłużej). Czy tak nie jest? Czy w duszy każdy w miarę prawdziwy mężczyzna nie czuje, co jest głównym motorem zbiorowego gwałtu? Przecież nie seks jako taki! A tak nawiasem mówiąc, Ardrey z ironią zauważa, że w całym dziele Freuda nie ma słowa "broń". To się nazywa znajomość ludzkiej natury!)

Tak to wygląda, przykro mi liberałowie, przykro mi monarchiści wskrzeszający nam monarchę z Bożej łaski... I nie gwałci to wcale zasad katolickiej wiary, raczej przeciwnie! Bo, po pierwsze - jest to prawda, co każdy uczciwy człowiek potwierdzi, nawet choćby był święty. Po drugie zaś, katolicyzm nigdy nie twierdził, że człowiek to jakaś anielska istota, prawda?

A więc, wszyscy drodzy przegrani - nie wzbudzajcie w naszych wrogach (i przeciwnikach) poczucia wszechmocy, z której bierze się żądza linczu! Nie stawajcie się za wszelką cenę niewinnymi, bezbronnymi istotkami, które muchy nawet nie skrzywdzą. (Chyba, że ktoś chce być ofiarą linczu, ale mógłby to chociaż robić prywatnie.) Nigdy nie byliśmy takimi zbrodniarzami, jak nas przedstawiano, i nadal nie jesteśmy. Ale też nie jesteśmy tak bezbronni, tak obcy wszelakiej myśli o rewanżu, o zemście, o zwycięstwie odniesionym - jeśli potrzeba - nawet dość brutalnymi i cynicznymi metodami. I nigdzie nie jest powiedziane, że nie będziemy jeszcze mieli do tego okazji. Być może należy sobie życzyć, byśmy nie mieli, ale to już niestety zależy przede wszystkim od naszych wrogów.

A tak przy okazji, czy nie warto by się było zastanowić, czy ubecja i wszyscy ci prlowscy donosiciele, którzy tak nas nienawidzą, żeśmy na chwilę przeszkodzili im swobodnie konsumować tego, co w te wzniosłe sposoby zdobyli, żeśmy zasiali w ich szmatławych serduszkach cień zwątpienia w zwycięstwo zła i podłości - czy byliby równie hardzi, równie pełni nienawiści, gdybyśmy, po powieszeniu kilku czy kilkuset prominentnych komunistycznych zdrajców i zbrodniarzy, reszcie z nich łaskawie pozwolili dalej żyć, części po wyjściu z więzienia, wykonując uczciwe, nisko płatne, nisko kwalifikowane fizyczne zawody?

Czy i wtedy bylibyśmy dla nich taką zgrają opętanych amokiem zbrodniarzy i zbuntowanych głupców? Serdecznie wątpię!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, listopada 08, 2007

Babcia kombatantka i sposób na natrętów

Dzisiaj będą dwa w cenie jednego. Promocja taka. Nie dziękujcie, przecież zadowolenie klienta jest naszą największą nagrodą!

Oto pierwszy...

Wszystkie te przezabawne suspensy i qui-pro-quy wokół kombatanckiej przeszłości Lecha Wałęsy nasuwają mi na myśl pewien dowcip z mrocznej epoki PRLu. Ten o... Ale nie, może co młodsi go nie znają, niech się dowiedzą, jak zabawiał się w tamtych czasach prosty lud. (No bo jak zabawiała się elita to już chyba wszyscy wiedzą - donoszeniem na krewnych i przyjaciół w ramach robienia kariery i zapracowywania sobie na status moralnego autoryteta.)

Przychodzi starsza kobiecina do ZBoWiD i domaga się renty kombatanckiej.

- "A coście babciu takiego bohaterskiego robili?", pada dość naturalne pytanie.

- "Nosiłam w dwojaczkach jedzenie do lasu, dla partyzantów", odpowiada babcia.

- "No a co ci partyzanci?"

- "Zawsze bardzo grzecznie mówili 'Danke schön!'"

- "Ależ babciu - to byli Niemcy!"

Na to babcia niezrażona: "Byli, ale z NRD!"

Koniec dowcipu.

Oczywiście babcię usprawiedliwia poniekąd fakt, że była analfabetką i to, jak można się domyślić, po prostu umysłowo cofniętą. Ale zaraz! Co ja właściwie chciałem powiedzieć? Gdzie tutaj ma być jakaś różnica?!

Przysięgam, kiedy sobie to pomyślałem, brzmiało to sensownie. Kiedy jednak napisałem... Sami państwo widzicie. Ki diabeł?


* * * * *

Oto zaś drugi...

Wymyśliłem wczoraj niezły sposób na różnych natrętów - ankieterów, sprzedawców obnośnych, dziennikarzy... Całą tę, sami państwo wiecie... Wesołą gromadkę, która nam tak gorliwie umila życie w realnym liberaliźmie. Wielu ludzi boi się spuścić takiego ze schodów, że mogą być jakieś konsekwencje, niektórzy nie mają serca, by im powiedzieć "spadaj dziadu na drzewo", czy coś w tym stylu. Teraz istnieje już rozwiązanie! Podaję szczegółowy i starannie skomentowany algorytm.

Podchodzi do nas powiedzmy ankieterka, pytając co sądzimy o... Nieważne zresztą. A my do niej od razu: "Głosowała pani w ostatnich wyborach na Platformę Obywatelską?" (Łagodniejszy, mniej gambitowy niejako, wariant to spytać: "A na kogo pani głosowała w ostatnich wyborach?")

Ankieterka niemal na pewno powie, że tak. Merdając przy tym przymilnie acz obłudnie ogonkiem. No a my wtedy, z czystym sumieniem, że nie gwałcimy wpojonych nam przez mamę zasad bon tonu, i z diabelską satysfakcją w naszym małym wrednym serduszku: "No to spadaj durny platfusie na drzewo!". Alternatywnie, wariant salonowy może brzmieć nieco inaczej, w stylu: "No to dziękuję szanownej pani, ale nie mamy o czym rozmawiać". Do tego oczywiście stosowna, pełna pogardy i obrzydzenia mina. W każdym wariancie zresztą. Ale z tym nie będziemy przecież mieli trudności.

Jeśli natręt, w tym przypadku ankieterka, odmówi odpowiedzi, wtedy my także odmówimy jej naszej odpowiedzi. Nic chyba nie może być bardziej logiczne i bardziej sprawiedliwe, prawda?

No a gdyby, wbrew elementarnym zasadom rachunku prawdopodobieństwa, natręt oświadczył, że głosował na PiS? Co wtedy?

Wtedy moim zdaniem należałoby tego do niedawna natręta potraktować przyjaźnie. W każdym razie jak na ten typ ludzi. Bo przecież istnieje tylko kilka możliwości:

a) natręt (choć teraz już przecież nie natręt) mówił prawdę, a więc powinniśmy go kochać jak brata;

b) natręt łgał, ale wykazał się wyczuciem sytuacji i refleksem, a przy tym ocenił nas tak, jak byśmy ocenieni być chcieli, skoro akurat taką wersją nas poczęstował... nie jest więc idiotą czy innym wykształciuchem oglądającym "Szkło Kontaktowe" i "Big Brother", z czego z kolei wynika, że głosował raczej nie na Platfuserię, tylko na przykład na Samoobronę, czyli lepiej.

W porządku, co jednak będzie, spyta ktoś, jeśli natręt powie, że na wybory nie poszedł? Wtedy mamy większą, niż w innych przypadkach, swobodę wyboru. Ja bym jednak ocenił tę odpowiedź całkiem pozytywnie, ponieważ natręt mógł:

a1) powiedzieć prawdę, co oznacza, że nie uległ propagandzie merdiów, by "iść zmieniać Polskę" i tak dalej, a w każdym razie nie głosował na Platfusów;

a2) łgał, ale... patrz b) - wszystko bowiem jest dokładnie tak samo.

I to by było na dzisiaj tyle praktycznych porad. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyście opowiadali o Waszych własnych sukcesach w stosowaniu polecanych tu przeze mnie metod.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, listopada 03, 2007

Coś, czego zdaniem wielu nigdy nie powinniście przeczytać

Wszystkim, którzy zastanawiają się czasem nad mechanizmami działającymi w historii i możliwością ich odkrycia, Gombrowiczem i nagrodą "Nike" (Nagrodą Nobla z literatury też zresztą), przyszłością Polski i zachodniej cywilizacji, przyszłością Unii Europejskiej, Sokratesem, Buddą, "polskim cywilizacyjnym zacofaniem" i jego skutkami, wykształciuchami, euroentuzjastami, islamizmem, rolą w historii takich zjawisk, jak pacyfizm, socjalizm czy liberalizm - chciałbym zaprezentować malutki fragment książki, którą z pełnym przekonaniem uważam za najwyższe osiągnięcie ludzkiego umysłu. (Nieważne, że jej autor jest Niemcem, a moje do tej nacji uczucia są bardzo mało przyjazne. Cóż, Amicus Plato... itd. A zresztą Spengler chyba był w ogóle fantastycznym gościem.)

Chodzi o oczywiście o "Schyłek Zachodu" Oswalda Spenglera. Fragment będzie oczywiście z tych, które w dostępnych dzisiejszym Europejczykom wydaniach jest nie do znalezienia. W końcu w tych wydaniach nie ma około 80% oryginału, i to akurat tych najbardziej fascynujących. Nie da się z autora zrobić hitlerowca i zakazać jego wydawania i czytania, to robi się to właśnie w ten sposób - wydaje się jakieś nędzne ogryzki, nikomu nie mówiąc, że to nie jest całość. Co za podłe miejsce ta dzisiejsza Europa!

Nie wszystko będzie tu zapewne zrozumiałe - cytowany tu fragment to tylko malutka część długiego wywodu na tematy, o które tu chodzi. Przychodzi też po niemal 700 stronach książki, która i tak nie jest wcale łatwa. Ale zachęcam do próby wczucia się w treści, nawet jeśli racjonalnie trudno jakiś zwrot czy fragment zrozumieć. Można to potraktować jak swego rodzaju metafizyczną poezję. Zwracam też uwagę, że najciekawsze jest chyba tam pod koniec, ale przedtem dałem tu cały, dość długi i dość skomplikowany, fragment, żeby lepiej się dało zrozumieć.

Tłumaczenie oczywiście moje własne, z angielskiego autoryzowanego przekładu. Podział na te krótkie akapity, mający ułatwić czytanie, mój własny. Za określenie "fellachizm" i "fellachiczny" przepraszam, nie lubię większości słowotworów, ale inaczej się nie dało. Musiałbym nad tym króciutkim tłumaczeniem pracować dużo dłużej, niż mam zamiar, żeby jakoś to zgrabniej wyrazić. Chodzi oczywiście o związek z staroegipskim chłopstwem, czyli fellachami. A teraz oddaję już głos Spenglerowi...

Kiedy naród podnosi się gwałtownie do walki o wolność lub honor, to zawsze mniejszość zapala ogół. Naród "budzi się" - to jest coś więcej, niż tylko taki zwrot - bo tylko tak i tylko wtedy ujawnia się świadomość całości. Wszystkie te jednostki, których poczucie "my" wczoraj zadowalało się horyzontem rodziny, własnej pracy, i może rodzinnego miasta, dzisiaj stają się nagle niczym mniej, niż narodem. Ich myśli i uczucia, ich ego, i wraz z nim ich "id", zostały przekształcone aż do głębi. Stały się historyczne. A wtedy nawet ahistoryczny chłop staje się członkiem narodu, i nastaje dlań dzień, kiedy doświadcza historii, a nie tylko pozwala, by go mijała.

Ale w wielkich metropoliach, obok mniejszości, która ma historię i żywotnie doświadcza, odczuwa, i próbuje prowadzić naród, podnosi się inna mniejszość ahistorycznych intelektualistów, ludzi nie przeznaczenia, tylko rozsądku i przyczyn, absolutnie trzeźwego rozumowania, ludzi wewnętrznie oderwanych od pulsu krwi i istnienia, którzy nie mogą już znaleźć żadnego "rozsądnego" znaczenia pojęcia naród. Kosmopolityzm to tylko świadomość inteligencji. Jest w tym nienawiść do Przeznaczenia, a przede wszystkim do historii, jako przejawu Przeznaczenia. Wszystko, co narodowe, należy do rasy [nie chodzi o rasę w potocznym znaczeniu, o jakimś rasiźmie już całkiem nie mówiąc, chodzi o coś jak "wiedzieć kim się jest i to realizować", oraz o spójność grupy] - tak bardzo, że jest niezdolne do znalezienia dla siebie języka, nieporadne we wszystkim, co wymaga myślenia i niezaradne do granicy fatalizmu.

Kosmopolityzm jest literaturą i pozostaje literaturą. Bardzo silny w rozumowaniu, bardzo słaby w bronieniu go inaczej, niż przy pomocy jeszcze większej ilości rozumowania, w bronieniu go krwią. Tym bardziej zatem ta mniejszość, znacznie wyższa intelektualnie, wybiera broń intelektu, a tym bardziej jest w stanie to uczynić, że wielkie metropolie są czystym intelektem, pozbawione korzeni i z założenia wspólne dla całej cywilizacji. Urodzeni obywatele świata, wszechświatowi pacyfiści, światowi koncyliatorzy - tak samo w Chinach okresu "wojujących państw", w Indiach epoki Buddy, w okresie hellenistycznym, jak w świecie zachodnim dzisiaj - są duchowymi przywódcami fellachów. "Chleba i igrzysk", to tylko inne wyrażenie pacyfizmu.

W historii wszystkich Kultur [czytaj "cywilizacji", to rozróżnienie jest zbyt subtelne, by się tym teraz zajmować] pojawia się ten antynarodowy element, nieważne, czy mamy na to dowody, czy nie. Czyste, samo sobą kierujące myślenie zawsze było obce życiu, a zatem i obce historii, pozbawione wojowniczości, pozbawione rasy [patrzy przypisek wyżej]. Rozważ humanizm i klasycyzm, sofistów w Atenach, Buddę i Lao-tse - nie wspominając już namiętnej pogardy dla wszelkich nacjonalizmów wyrażanej przez wielkich przywódców religijnego i filozoficznego poglądu na świat.

Jak bardzo by się między sobą nie różnili, w tym są podobni: że odczuwanie świata oparte na rasie ["rasa" to u Spenglera takie "zbiorowe jaja"], polityczny (i dlatego właśnie narodowy) instynkt dotyczący faktów ("to moja ojczyzna, ma rację czy nie ma!"), zdecydowania, by być podmiotem, nie zaś przedmiotem ewolucji (ponieważ trzeba być albo jednym, albo drugim) - jednym słowem woli mocy - że to wszystko musi się cofnąć i uczynić miejsce dla tendencji, których chorążymi są przeważnie ludzie bez oryginalnego impulsu, tym bardziej jednak przejęci swą własną logiką, ludzie czujący się swobodnie w świecie prawd, ideałów, utopii, ludzie żyjący książkami, którym wydaje się, że potrafią zastąpić rzeczywiste logicznym, potęgę faktów abstrakcyjną sprawiedliwością, przeznaczenie rozsądkiem.

Rozpoczyna się to od wiecznego zalęknionego, wycofującego się z rzeczywistości do celi, gabinetu czy wspólnoty duchowej i ogłaszającego nicość wszystkich ziemskich spraw, kończy się zaś w każdej Kulturze apostołami światowego pokoju. Każdy naród ma takie (z historycznego punktu widzenia) odpadki. Nawet ich głowy są w jakiś sposób do siebie niemal zawsze podobne. W "historii intelektualnej" ci ludzie mają wysoką pozycję i wiele sławnych nazwisk można wśród nich wymienić, jednak z punktu widzenia realnej historii są nieudacznikami.

Przeznaczenie każdego narodu wrzuconego w wir światowych wydarzeń zależy od tego, w jakim stopniu jego wartości jego własnej rasy [nie muszę już chyba powtarzać o co chodzi i o co nie chodzi, prawda?] odniosą sukces, czyniąc te wydarzenia historycznie nieskuteczne w działaniu przeciw niemu. Być może dało by się nawet teraz wykazać, że w świecie chińskich państw, królestwo Tsin zwyciężyło (250 B.C.) ponieważ jako jedyne wolne było od nastrojów taoistycznych. Niezależnie od tego, jak z tą sprawą było, Rzymianie zdominowali świat klasyczny ponieważ byli w stanie odseparować swą polityczną praktykę od fellachicznych instynktów hellenizmu.

Naród jest ludzkością sprowadzoną do żyjącej formy. Praktycznym skutkiem wszelkich mających naprawić świat teorii jest zawsze nieforemna, a zatem ahistoryczna masa. Wszyscy naprawiacze świata i obywatele świata reprezentują ideały fellachizmu, niezależnie od tego, czy o tym wiedzą, czy też nie. Ich sukces oznacza historyczną abdykację narodu na rzecz, nie wiecznego pokoju, tylko innego narodu. Wszechświatowy pokój to zawsze rozwiązanie jednostronne. Pax Romana miał dla późniejszych żołnierzy-imperatorów i królów germańskich najeźdźców tylko jedno praktyczne znaczenie - to, że uczynił ze stu milionów jedynie obiekt woli mocy niewielkich grup.

Wobec kosztu tego pokoju, koszt porażki pod Cannami [216 B.C., w tej bitwie z Hannibalem zginęło, z tego co pamiętam, dobrze ponad 50 tysięcy Rzymian, w tamtych czasach to było coś niesamowitego]. Świat Babilończyków, Chińczyków, Hindusów, Egipcjan, przechodził z rąk jednego zdobywcy w ręce drugiego i swą własną krwią płacił za te podboje. Taki był ich - pokój.

Kiedy w roku 1401 Mongołowie zdobyli Mezopotamię, wybudowali pomnik ku czci swego zwycięstwa z czaszek stu tysięcy mieszkańców Bagdadu, którzy się nie bronili. Z intelektualnego punktu widzenia, bez wątpienia zniknięcie narodów umieszcza świat fellachizmu ponad historią, nareszcie ucywilizowany i już na zawsze. Jednak w sferze faktów powraca on do stanu natury, w którym przechodzenie na przemian od długich okresów uległości do krótkich wybuchów gniewu i rozlewu krwi - pokój światowy tego nigdy nie zmienia - nie zmienia już niczego.

Niegdyś przelewali swą krew dla samych siebie, teraz muszą ją przelewać dla innych, dość często jedynie dla rozrywki tych innych - taka jest różnica. Zdecydowany przywódca, który zbierze wokół siebie dziesięć tysięcy awanturników może czynić wszystko, na co ma ochotę. Gdyby cały świat był jednym imperium, stałby się przez to największym wyobrażalnym polem dla wyczynów takich zdobywczych herosów.

"Lever doodt als Sklav (lepiej być martwym, niż niewolnikiem)", brzmi stare przysłowie fryzyjskich chłopów. Wybór każdej późnej cywilizacji jest akurat przeciwny. I każda późna cywilizacja musi doświadczyć, ile ten wybór będzie ją kosztował.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 02, 2007

Zapraszam na poczęstunek z okazji ojrokonstytucji

Jakby ktoś potrzebował ładnego znaczka na bloga, czy gdzieś, a poglądy na Europejską Unię i jej @#$% konstytucję miał podobne do moich, to proszę bardzo - można się częstować! To są ino miniaturki, kliknięcie pokaże obrazki w ich naturalnej wielkości i krasie.



A tutaj wszystkie są zapisane w jednym obrazku, więc trzeba by je chyba porozcinać. Ale za to łatwiej wszystko hurtem ściągnąć. A jak ktoś je już porozcina, to sam chętnie bym je dostał.

Można też oczywiście wykorzystać je w jakiś inny sposób, choć umieszczenie czegoś takiego na koszulce mogłoby pewnie wywołać rozruchy albo coś. Lud jest u nas paskudnie durny i ojro kocha bardziej, niż wszystko inne. Ale może mu kiedyś przejdzie.


Ten pochodzi z innego źródła i przybył chwilę później. (Warto więc zaglądać, może będzie ich przybywać.)

A tu właśnie takie, które znalazłem nieco później:







A to jest z kochaną Unią związane, choć nieco bardziej pośrednio:


Zachęcam do tworzenia własnych tego typu obrazków, symboli i emblematów, a co najmniej zapisywaniu pomysłów, do wykorzystania przez bardziej plastycznie uzdolnionych i lepiej wyekwipowanych w odpowiedni sprzęt i oprogramowanie.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, listopada 01, 2007

Wymądrzanie się Pana Tygrysa na tematy mniej lub bardziej doraźne

Niejaki Boni donosił na swych przyjaciół z podziemia do SB, więc teraz ma za swe winy odpokutować praca na rzecz nas wszystkich na ministerialnym stolcu. Szkoda, że w podobny sposób nie potraktowano np. Hitlera. Choć tamten za swe winy musiałby chyba zostać od razu absolutnym władcą... I to nie jednego państwa, ale przynajmniej dwudziestu!

Zaraz... Czy on przypadkiem czymś właśnie takim nie był??!

* * * * *

Można albo być liberałem, albo mieć elementarne pojęcie o ludzkiej naturze, motywach powodujących ludźmi i realnych społecznych mechanizmach. Trzeciej możliwości nie ma, chyba że mówimy o liberaliźmie udawanym, np. typu złodziejski liberalizm Herr Tuska i jego wesołej gromadki. (Choć też nie sądzę, by oni takie rzeczy wiedzieli.)

Gdyby udało się wyjaśnić liberałowi, w jaki to sposób przez całą długą przecież historię ludzkości, zachowały się w niej takie, mało sprzyjające przeżyciu i osobistemu sukcesowi, cechy, jak altruizm, zdolność do poświęceń, ba - nawet zwykła uczciwość i prawdomówność! - to albo nasz liberał przestałby wierzyć w swoje mrzonki, albo po prostu oznaczałoby to, że nic nie zrozumiał.

* * * * *

Wszystkie te posiadające rzekomo receptę na uszczęśliwienie ludzkości ideologie dają się w sumie w dość prosty sposób poklasyfikować:

Rozwalamy co jest i tworzymy raj na ziemi...
  • za pomocą metafizyki "przekutej w czyn" - ortodoksyjny marksizm i jego późne "rewizjonistyczne" avatary;
  • opierając się na naszej niezłomnej wierze w ludzką małość, tchórzostwo, pragnienie przede wszystkim bezpieczeństwa lub choćby jego złudzenia, bierność... - socjaldemokracja;
  • zdobywamy władzę, opierając się na dyscyplinie i spójności naszej fanatycznej grupy, naszym najskuteczniejszym środkiem infiltracja... potem stosujemy przede wszystkim przemoc, nie stroniąc jednak od dosłownie wszystkich przydatnych metod, z kłamstwem na skalę kosmiczną na czele - bolszewizm (czyli komunizm w wersji leninowsko-stalinowskiej);
  • opierając się na ludzkiej chciwości, konformiźmie, żądzy blichtru i wszelkich nowości, śmieciowej rozrywce, powszechnej szkolnej (choć nie tylko) indoktrynacji, narzucanych z góry "intelektualnych" (i wszelkich innych) modach... - realny liberalizm (większość z tych metod jest także z powodzeniem stosowana przez socjaldemokrację, która jest w sumie bardzo blisko z realnym liberalizmem spokrewniona, na co zresztą wskazuje także i znaczenie słowa "liberalizm" w Ameryce);
  • opierając się na wierze, iż, paradoksalnie, prawda mogąca ludzkość zbawić, jest TAK PROSTA, że niedostrzegalna dla hoi polloi - liberalny rewizjonizm np. Korwina-Mikke (choć naprawdę nie sądzę, by sam prorok miał na te tematy aż tak prymitywny pogląd, jednak jego wierni wyznawcy z pewnością mają).
Nie ma w tej klasyfikacji wszystkich znanych w historii, lub choćby w ostatnich dziesięcioleciach, systemów politycznych. Po pierwsze dlatego, że to ad hoc uczyniony zapis czegoś, co mi przed chwilą przyszło do głowy, a nie teza doktorska. Po drugie dlatego, że np. faszyzm (żaden) jak mi się wydaje (nie jestem aż wielkim znawcą, ale jakieś pojęcie mam) nie miał aż tak ambitnych celów, jak tworzenie raju na ziemi. A w każdym razie tego akurat celu nie miał.

Faszyzm chciał w jakiś sposób "zoptymalizować" własne społeczeństwo, i sporo by można dyskutować, w jakim stopniu mu się to udało, w jakim zaś nie, oraz dlaczego tak i dlaczego nie. Co do nazizmu zaś... Nie, zbyt nie znoszę Niemców, by w ogóle chcieć to w tej chwili dyskutować! Zresztą w sumie zbyt mało wiem, a teren jest, z wielu względów, paskudnie śliski.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Liberalizm czyli infantylne chciejstwo

Sieć huczy oczywiście od dyskusji na temat dusznych bolów i ew. grzeszków niejakiego Boniego, który ma teraz swe winy (jakie znowu winy!?) odpokutować na stolcu ministerialnym. Jeden z dyskutantów zadał melancholijne, retoryczne chyba w zamierzeniu, pytanie (cytuję z pamięci): "skoro tak opłaca się być kłamcą i zdrajcą, jakim cudem w ogóle istnieją uczciwi ludzie?"

Faktycznie jest to ciekawy problem intelektualny, w dodatku z pewnością niepozbawiony praktycznego znaczenia. Na pewno ma jakąś odpowiedź, ponieważ prawdopodobieństwo, iż dzieje się tak przez całą historię ludzkiego gatunku po prostu przypadkiem, jest tak bliskie zeru, jak to tylko możliwe. A jednak prawdopodobieństwo, iż nie więcej niż 98,8% Polaków ma najogólniejsze choćby pojęcie, jaka jest odpowiedź na to fascynujące pytanie, ja odważę się ocenić na... Powiedzmy 98,7%. I mogę przyjmować zakłady.

Ja sam jednak wiem, gdzie ta odpowiedź leży i jaka, w przybliżeniu, ona jest. Taki genialny jestem? Tego całkowicie nie wykluczam, ale nie tu widziałbym jednak przyczynę tego, że ja wiem, a większość rodaków - jak i zresztą nie-rodaków - nie ma najmniejszego pojęcia.

Na Forum Frondy znalazłem przed chwilą dyskusję na temat przyczyn tego, że kobiety tak namiętnie kochają kupować i kolekcjonować buty. Zjawisko takie niewątpliwie istnieje, nie wiem czy dotyczy wszystkich kobiet - zapewne nie - ale występuje naprawdę intensywnie u sporej ich części. Bardzo chciałbym znać odpowiedź na to pytanie, nie z jakichś praktycznych względów, ale po prostu by wiedzieć, bo psychika kobiety to dla mnie fascynująca sprawa, choćby nawet obuwnictwo nie leżało w sferze mych największych pasji. Nie znam odpowiedzi, ale jestem niemal pewien, iż wiem, gdzie by jej należało szukać. Tego, że niewielu ludzi wie choćby tyle, jestem jeszcze znacznie bardziej pewien.

Jakim cudem, w dzisiejszych czasach niesamowicie wprost łatwego dostępu do informacji - mówię o tej, której dotychczas wszelkie władze, wszelcy uszczęśliwiacze ludzkości, wszelkie "moralne autorytety" itd. itd. - nie zdecydowały się przed ciemnym ludem ukryć. Dla tego ludu dobra oczywiście. Jest tego już całkiem sporo i ilość ta zwiększa się niemal w oczach, ale informacje w sumie, dzięki internetowi przede wszystkim, informacji na tematy mniej więcej dotąd neutralne jest wciąż ogromna ilość, i wciąż bardzo łatwo dostępnej.

A jednak nikt jakoś nie ma o tych sprawach pojęcia... Gdyby miał, to przecież usłyszałbym o tym. Ktoś by temu człowiekowi od zdrajców, choć może nie temu od butów, odpowiedział. Wiedza ta by się z pewnością szybko rozniosła... Jeśli się nie roznosi, to zapewne dlatego, że jej ilość w polskojęzycznym społeczeństwie nie przekroczyła "masy krytycznej", po przekroczeniu której zaczęłaby się niepohamowanie i samorzutnie rozszerzać. (Pomijam tu ew. ingerencje Miłościwie Nam Panujących wszelkiej maści, choć ta maść przeważnie jest cały czas niemal ta sama. Ciekawe zjawisko, swoją drogą!)

Dobra, ale miało przecież być o liberaliźmie, tak? Miało być i powiem więcej - będzie. Właśnie się zaczyna...

Spytajmy może liberała o odpowiedź na dwa przytoczone tutaj pytania. W końcu każda doktryna opiera się na jakiejś wizji świata, zgoda? Może nie zawsze ta wizja musi być od razu metafizyczna, jak było np. u Marksa, ale jakaś koncepcja ludzkiej psychologii, jakaś koncepcja natury społecznych mechanizmów... I nie chodzi mi teraz o te, które wyznawca takiej doktryny CHCIAŁBY mieć, tylko o te, które istnieją niezależnie od jego, czy czyjejkolwiek woli. W końcu wszelka polityka, wszelka doktryna polityczna, musi się liczyć z faktem, iż działa wśród masy ograniczeń i nie wszystko zależy od tego, co by się chciało. Chyba, że czegoś nie zrozumiałem, ale w takim razie proszę o wyjaśnienie mi mojej pomyłki. No i przyznanie, że nie mówimy już o doktrynach politycznych, tylko o gnostyckich religiach.

Czy liberalna doktryna daje jakiekolwiek nitki mogące doprowadzić pytającego do odpowiedzi na postawione tu na wstępie pytania? Pytania w rodzaju tego, że przypomnę, jakim cudem istnieją wciąż porządni ludzie, skoro ewidentnie skurwysyństwo, w stylu choćby Boniego, tak bardzo popłaca? Obawiam się że nie, że liberalizm nie ma na ten temat absolutnie nic do powiedzenia. I że, swoim zwyczajem, udaje, że nie dostrzega tego, ani żadnego innego ze stada słoni grasujących po jego starannie wylizanej hurtowni porcelany.

Każdy z nas, indywidualnie, a także każda filozofia czy ideologia, posiada całą masę różnych mniej lub bardziej świadomych filozoficznych (w b. szerokim znaczeniu tego słowa) założeń. Po prostu każdy z nas, jak i każda doktryna, posiada pewien obraz świata, jak bezsensowny i niespójny byłby on przy dokładnej, krytycznej analizie. To są sprawy już dzisiaj oczywiste, kto tego nie rozumie filozoficznie tkwi co najwyżej w wieku XIX, razem z Marksem i Sierakowskim.

Jeśli ten obraz świata naszych rodzimych liberałów, inaczej światopogląd, pozwala im wskazać choćby w wielkim przybliżeniu miejsce, gdzie znajdują się odpowiedzi na postawione tutaj na wstępnie pytania, to prosiłbym o wskazanie tego miejsca. Jeśli się to stanie, nie uwierzę jednak, że odowiedź tę otrzymałem od liberała. Czemu? Ponieważ te odpowiedzi są całkowicie sprzeczne z całą liberalną doktryną!

Nie z "dążeniem do wolności", nie z "uwielbieniem pluralizmu", nie z "miłością do wolnego rynku". Nie o to chodzi! Sprzeczne są z założeniami, które musi - niejednokrotnie, przeważnie nawet, milcząco i nie do końca świadomie - przyjmować każdy, by być liberałem.

Jeśli liberalizm to "dążenie do wolności", "uwielbienie pluralizmu", "miłość do wolnego rynku", to sorry, ale "dążyć", "uwielbiać", "miłować", to możemy sobie do woli, tyle że niewiele z tego w realnym świecie wynika. Mnie interesuje kwestia tego, jaki obraz świata zakłada WSZELKI liberalizm. Obraz, w którym funkcjonować mogą jego pojęcia, jego kategorie, jego niezmiennie proste i genialne rozwiązania ludzkich problemów. Obraz, czyli inaczej światopogląd. Jaki on w końcu jest? I nie mówcie mi proszę o waszym uwielbieniu dla wolności, co które słowo znaczy po łacinie a co po francusku...

To nie o o to chodzi! Nie dlatego uważam was za... sami wiecie przecież, za kogo was uważam... Nie dlatego zatem, że "chcecie" czegoś nie tak, tylko że jesteście jak dzieci w piaskownicy i wcale wam to nie przeszkadza. Wy czegoś chcecie i to ma wystarczyć. Jak nie, to rzucicie łopatką i... I co właściwie? Obawiam się, że do domu nie pójdziecie, dając wszystkim spokój. Raczej zmienicie temat, obrzucicie krytyka obelgami, zaczniecie jeszcze głośniej wychwalać własne dobre chęci... Te wasze genialne rozwiązania - tak niezawodne, tak proste przecież... Gdybyż tylko ludzie chcieli i potrafili to dostrzec!

Pewien niegłupi Amerykanin, nie pamiętam już niestety kto, stwierdził, że "Każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie i to rozwiązanie jest zawsze złe". Liberalizm prezentuje się jako proste genialne rozwiązanie nie jednego problemu, ale ogromnej ich ilości, praktycznie wszystkich dręczących ludzkość od tysiącleci problemów! W związku z tym powyższy bonmot odnosi się do niego podniesiony do nie-wiem-której potęgi.

Dajcie sobie spokój z chciejstwem, z infantylizmem, z opowiadaniem ludziom, jakiego to wy raju na ziemi dla całej ludzkości pragniecie... I spróbujcie na początek odpowiedzieć na postawione tu na początku pytania. Jakiś think tank może warto by było zorganizować? Zapytać autorytetów, mędrców? W końcu do u was przecież znajduje się niemal cały światowy potencjał intelektu, prawda? Poszukać w Fundamentalnych Tekstach... Przecież jeśli się pogrzebie w pismach takich mędrców, jak von Mises, to z pewnością najdzie się odpowiedź na każde pytanie. W tym i takie, jakim cudem zachowała się jeszcze jakaś ludzka przyzwoitość, skoro Judasz dostał 30 srebrników, a człowiek porządny... Sami wiecie, co się przeważnie dzieje z porządnymi ludźmi - co najwyżej prowadzą szare życie, bez większego wpływu na cokolwiek. No więc jakim cudem...?!

Do tego czasu, kiedy mi dacie jakąś, przybliżona choćby, ale odpowiedź, przykro mi, ale jesteście dla mnie tylko infantylną zgrają wrzaskliwych przedszkolaków nie mających pojęcia o czym w ogóle mówią. A do tego upiornych, tępych, powtarzających się nudziarzy. Są wprawdzie wyjątki, jak na przykład Korwin, który pomysłów - często oryginalnych, nierzadko słusznych - ma zawsze co niemiara...

Tyle że wam wyraźnie wystarcza jeden myślący człowiek (no, może dwóch, bo St. Michalkiewicza też niestety należałoby uznać za głosiciela liberalnych idei), reszta zaś - w życiu ideologicznym, publicznym i/lub politycznym, prywatnie mogąc być całkiem interesującymi i niegłupimi ludźmi, choć z każdym waszym liberalnym dniem coraz mniej interesującymi i niegłupimi, bo tak to niestety działa - zadowala się tylko międleniem i powtarzaniem tego jednego prostego genialnego rozwiązania i tych cotygodniowych błyskotliwych objawień.

Na odmianę proponuję wam szansę na zaimponowanie mi, i nie tylko mnie, waszym i waszej doktryny intelektualnym potencjałem. A więc do dzieła!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, października 31, 2007

Oto najszybszy sposób na pisanie biężączek w akcji!

Kto chce zobaczyć, co mam do powiedzenia na temat tego nowego tuskowego kandydata na ministra pt. Boni, niech obie naciśnie "control-F", potem zaś wpisze w odpowiednie pole "buzek". Skutkiem czego znajdzie sobie w prawym menu ze słowami kluczowymi jedno "premier Buzek" i jedno "Jerzy Buzek". Kliknie, no i tam to jest, bo Buzek, jak zapewne większość gwiazd rodzimego platfusiarstwa, to także esbecki agent. O czym wciąż b. mało ludzi zdaje się wiedzieć, choć Buzek sam się do tego publicznie przyznał.

A zresztą, co mi tam! Dam tu po prostu linki... Polacy w końcu do zbyt mądrych nie należą, co wykazali w niedawnych wyborach. A więc proszę:

http://bez-owijania.blogspot.com/search/label/premier%20Buzek

http://bez-owijania.blogspot.com/search/label/Jerzy%20Buzek

Gorąco zachęcam do przeczytania tych dwóch hiperaktualnych tekstów. Miłej lektury! ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, października 30, 2007

Kolejny śpioszek przeciera oczki i się przeciąąąąąga?

Nie chciałbym rzucać niepotrzebnych oskarżeń nawet na byty wirtualne, nie mam też chyba skłonności do paranoi (choć w część spiskowych teorii, w rodzaju tej Gwiazdy/Wyszkowskiego wierzę jak najbardziej), ale tyle moich politycznych intuicji i proroctw już się spełniło, że pozwolę sobie zwrócić uwagę na pewien drobiazg.

Otóż na Forum Frondy pojawił się dzisiaj taki oto króciutki, acz treściwy wpis, cytuję:
oto tytuł:

Jeśli to prawda, że LechKacz kombinuje jak nie powołać Tuska

oto zaś treść:
To znaczy, że jest kompletną pomyłką. Mam nadzieję, że to tylko medialne kłamstwo.
Oryginał, wraz z dyskusją, która się wywiązała, tutaj.

Autorem jest bardzo znany wirtualny byt pod tytułem kataryna. Trochę zastanawiające, prawda? Akurat teraz ten nieprzejednany wielbiciel PiS zaczyna mieć wątpliwości na temat Prezydenta, jedynej realnej siły mogącej jeszcze wsypać nieco piasku w tryby przygotowywanej do rozruchu przez Postępowe Siły machiny.

Czyżby potwierdzała się moja niegdysiejsza intuicja - to przeczucie lekkie jak muśnięcie motylich skrzydełek i oparte na dość rzeczowych wprawdzie argumentach, ale pozbawionych jak się okazało wielkiej siły przekonywania? To przeczucie mówiące mi, że może lepiej uważać, może nie warto zbytnio się radować z kogoś tak dobrze poinformowanego, tak elokwentnego, i tak jednoznacznie po naszej stronie? Bo to może być po prostu b. dobrze uśpiony prowokator, agent wpływu, prawdopodobnie działający na rzecz i z pomocą gazowniczego środowiska?

Kto chce zobaczyć, co kiedyś pisałem na temat kataryny i moich podejrzeń, może kliknąć tutaj, tutaj i tutaj. Naprawdę nie uważam, by blogerzy musieli się koniecznie ujawniać, ale prowokatorów w Polsce i tak dostatek, a tutaj ryzyko jest nieco, jak na mój gust, zbyt duże. Sorry kataryna, ale - jeśli jesteś w porządku - sama wiesz, jaką mamy sytuację.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Lekarstwo na anonimowość będzie chyba bez recepty

Włączyłem ci ja wczoraj publiczną telewizję... Gadają coś tam, że powstaje koalicja, nudy. Dołem biega taka tasiemka z najaktualniejszymi aktualnościami: Tusk, powstaje koalicja, Rosja cośtam... Nudy! Aż tu nagle jedna z tych aktualności całkiem fascynująca. Cytuję: "Raport WHO: Niemal połowa ludzi na świecie rodzi się i umiera anonimowo".

Poczułem się, jakby mi ktoś zrobiony z lodowego sopla sztylet wbił w serce i obracał go w ranie. Umierają anonimowo... Czyli przed śmiercią czołgają się gdzieś, gdzie nikt ich nie zna. Ach, jakież to okrutne! Co może człowieka, w dodatku ledwo już zipiącego i mającego umierać, zmusić do takiego uczynku? Czyżby Eskimosi? Jakaś inwazja, jakaś infekcja? Fi donc! Śpiewał wprawdzie kiedyś Jan Kelus o tym, że "gdzieś na wyspach Fidżi, starców kijem bili tam, żeby im obrzydzić", ale to Fidżi było mu raczej potrzebne jako rym, bo co bardziej wykształconym wiadomo, że to Eskimosi wypędzali swych starców z igloo, żeby nie zużywali cennych zasobów bez pożytku.

Anonimowa śmierć jest bez wątpienia straszna, ale co powiedzieć o anonimowych narodzinach?? Matka ogląda "Plebanię" czy inne wystąpienie senatora Niesiołowskiego, całkiem nie zwracając uwagi na to, że dziecko się jej rodzi? Anonimowe, bowiem nie wiadomo nawet jakie nosi nazwisko? Jak już urodzi, ta matka znaczy, to nawet nie sprawdzi, chłopiec czy dziewczynka i nie dopasuje do noworodka swego wcześniej wymarzonego imienia? Bo gdyby to zrobiła, to nie urodziłoby się, wraz z niemal połową ludzkości, anonimowe.

To był jednak dopiero początek. Obrazy bowiem, które widziałem oczyma duszy były coraz potworniejsze... Jak długo trwa ta anonimowość? Mniejsza już o tę od umierania, ale ta przy urodzeniu? Jak długo ten noworodek żyje samotnie, sam musząc sobie we wszystkim radzić, całkiem nie znany nikomu i w nikim nie mający wsparcia?

Potem jednak przychodzi chyba moment... O szczęśliwa chwilo! - kiedy ten niemowlak, a może już przedszkolak, przestaje być anonimowy, włącza się w jakąś społeczność... Jak się to odbywa? Na tasiemce tego nie powiedzieli, a tak bym chciał wiedzieć!

Kiedy tak oglądałem te obrazy, wszystkie przygnębiające, poza jednym optymistycznym, przez zalane łzami współczucia oczy, przyszło mi do głowy, iż być może to "rodzi się i umiera" to była tylko taka figura retoryczna. Że w istocie chciano nam powiedzieć, że ci nieszczęśnicy, z których, przypominam, składa się połowa ludzkiego rodzaju, żyją anonimowo od urodzenia do śmierci. Może jednak o to chodziło?

Łzy zaczęły mi płynąć z ócz jeszcze większą strugą, moja jednak niestrudzona kora dalej próbowała zrozumieć... Jak to może być, iż połowa ludzkości nie ma ani imienia, które by ktokolwiek z bliźnich znał, ani choćby ksywy: "Rudy z Rozbieganymi Ślepiami", albo powiedzmy "Główny Macher"... Możliwe to? Gdzie tacy anonimowi pustelnicy się dzisiaj ukrywają, skoro nawet na pustyni jest już pełno ludzi? Z czego oni biedaki żyją? Jak się rozmnażają, jeśli oczywiście to robią?

Kiedy zaczęło już mi w organiźmie brakować wilgoci na dalsze łzy, jakoś tak, z nie wiadomo kąd, przyszło mi do głowy, iż "anonimowo" mogłoby także oznaczać "pozbawieni dokumentów tożsamości, nie mówiąc już o czipach wszczepionych pod skórę... niezarejestrowani i nieopisani w najmniejszych szczegółach w centralnych komputowych rejestrach jakiejś dobroczynnej administracji... nie obserwowani na każdym kroku z satelitów, a więc mogący się zgubić, zbłądzić, zrobić coś, czego potem będą żałować (władza już o to zadba)...

No i łzy znowu zaczęły mi tryskać z oczu, choć wody już prawie w sobie nie miałem. Jak to tak? Bez dowodu osobistego? Bez osobistego udziału w Systemie Schengen? Aż dziw, że ci ludzie w ogóle upierają się żyć, skoro ma to być tak beznadziejna egzystencja, prawda?

A tak na serio, to zacząłem się bardzo ostro zastanawiać, dlaczego taka obłędna wiadomość została ludowi zaserwowana. W końcu ktoś chciał tym coś osiągnąć, raczej wiadomo co... Zaczyna się jakaś kampania, bez dwóch zdań! Widać nastąpił jakiś istotny postęp w technologii mikroczipów i teraz będzie można powiedzmy robić bilingi wszystkiego co taki nieanonimowy obywatel kiedykolwiek powiedział... A wszystko przy pomocy czipa tak malutkiego, że delikwent nawet go prawie nie zauważy! Hurra, niech nam żyje Nowa Globalna Władza!

I coś chyba jest na rzeczy, moim państwo. Dzisiaj bowiem znalazłem w sieci taki oto artykuł...

Znakowanie dzieci czipami RFID w brytyjskich szkołach

Uczniowie szkoły Hungerhill School w Edenthorpe w hrabstwie South Yorkshire, poddani zostali eksperymentowi, który można uważać za przygotowanie do powszechnego wprowadzenia identyfikowania uczniów za pomocą nadajników RFID.
Jak twierdzą organizatorzy eksperymentu, jest to pierwsze tego rodzaju zastosownie urządzeń identyfikacyjnych działających na zasadzie sygnałów radiowych RFID (Radio Frequency Identification) w szkole brytyjskiej. Mikroskopijne nadajniki RFID zostały wszyte do mundurków szkolnych i pozwalają na śledzenie każdego ruchu uczniów.
Trevor Darnborough, konstruktor nadajników a zarazem właściciel firmy Darnboro Ltd, produkującej nadajniki i lansującej technologię przekonuje, że szerokie ich zastosowanie pozwoli na zwiększenie bezpieczeństwa szkół i samych uczniów i może być skuteczną metodą identyfikacji uczniów nie przetrzegających przepisów.
Władze szkolne miasta Doncaster wyrażają wielkie zainteresowanie systemem i mają nadzieję, że będzie on wkrótce zastosowany, a nadajniki wszyte do uniformu każdego ucznia. Firma Dornboro Ltd twierdzi, że jest gotowa do zastosowania technologii na szeroką skalę i spodziewa się wielkich zysków z rynku mundurków szkolnych, szacowanego na 300 milionów funtów rocznie. Firma twierdzi też, że władze szkolne Doncaster chciałyby zastosować technologię począwszy już od roku 2008, co pokrywa się z założeniami władz brytyjskich zmierzającymi do uruchomienia podobnego systemu z internetową bazą danych dostępną dla rodziców.
Wielkie zastrzeżenia do pomysłu znakowania i śledzenia uczniów wyrażają rodzice oraz organizacje walczące z ingerencją rządu w prywatność obywateli. David Clouter, ojciec jednego z uczniów i założyciel organizacji Leave them kids alone, sprzeciwiającej się tworzeniu bazy danych odcisków palców uczniów, mówi że: "Zamocowanie [czipu RFID] w szkolnych mundurkach jest w gruncie rzeczy całkowitym śledzeniem dzieci. Takie znakowanie robione jest wobec kryminalistów wypuszczonych z więzienia na przedterminowe zwolnienie [a nie wobec uczniów]."
Oryginał tutaj.
triarius

P.S. No i patrzcie ludzie - ledwom powyższe napisał, a już na znajduję w sieci taką oto informację:

Hitachi: "A oto chip, którego nie dostrzeżesz gołym okiem!"
--> AudioBot - odsłuchaj materiał oceń i skomentuj tekst wklej zwiastuny aktualności na swoją stronę WWW podyskutuj na forum wyślij pocztą wersja do wydruku
06.02.2006 12:36


Hitachi zaprezentowało chip RFID mający kształt kwadratu o bokach 0,15 x 0,15 milimetra i grubości 0,0075 mm. Nikłe rozmiary sprawiają, że oglądany gołym okiem układ jest nieodróżnialny od drobinki kurzu!
-->

Pracownik Hitachi prezentuje nowy układ
Zdaniem przedstawicieli Hitachi, osiągnięty poziom miniaturyzacji umożliwi znaczące obniżenie kosztów produkcji elektroniki i zwiększenie liczby układów, które można wyciąć z jednej płytki krzemowej.

Układ może zostać zastosowany w banknotach, dokumentach czy certyfikatach jako dodatkowy - prócz znaków wodnych i innych zabezpieczeń - element potwierdzający ich autentyczność. Może się również przydać do oznaczania i śledzenia przesyłek - Hitachi czeka teraz na większe zamówienia.

Chip nie potrzebuje zasilania. Energia generowana jest przy pomocy zewnętrznej anteny odbierającej fale elektromagnetyczne.


Oto link do oryginalnego tekstu.

Prawda, że wszystko się przecudnie po prostu zazębia? Sprawa zdaje sie wyjaśniać. Z drugiej strony, gorliwości. bezczelność, ale i refleks, tych totalistycznych globalistów, którzy nami w mediach manipulują, są naprawdę przerażające...

czwartek, października 25, 2007

Droga trzecia czy żadna?

W komentarzu do jednego z ostatnich wpisów zarzucono mi, że "propaguję trzecią drogę". Czyli ani liberalny kapitalizm, ani socjalizm czy inne lewactwo. Otóż nie, Łaskawy Panie - tutaj nie ma żadnej "drogi"! To nie jest aikido ani judo - tutaj chodzi o realne życie i jak najbardziej realną politykę. A że obie propagowane z takim zadęciem "drogi" mi nie odpowiadają to fakt, ale to jednak nie powód, by w ten sam sposób podchodzić do problemów.

Tak się ostatnio zastanawiałem i doszedłem do wniosku, iż być może podstawowa różnica między tym, co dla mnie stanowi prawicowość i  lewicowość - z liberalizmem włącznie - jest taka, że prawicowiec ma przede wszystkim wartości, z których wynikają pewne dość podstawowe cele, do osiągnięcia których się dąży przy pomocy praktycznych, zależnych od okoliczności środków, podczas gdy wszelka lewicowość (a liberalizm być może najbardziej) najpierw jakoś zawsze formułuje genialne i uniwersalne środki, które mają zapewnić stały i nieunikniony postęp... Którego skutkiem jest oczywiście coraz pełniejsze osiąganie coraz wznioślejszych celów, tyle, że jakoś nigdy się ich specjalnie precyzyjnie nie definiuje.

Czemu liberalizm załapał się do tego lewackiego kotła? Otóż dlatego, że ma przecież niezwykle prostą receptę na uszczęśliwienie i świeckie zbawienie ludzkości. Jest to "poszanowanie własności prywatnej", które rozszerzane jest, rozlewa się niejako, na pokrewne sprawy - w rodzaju "poszanowania wolności jednostki", a u niektórych np. "Prawa" pisanego z dużej litery. Jeśli ktoś nie wierzy, iż "poszanowanie wartości prywatnej" potrafi się rozlać, powinien się sprężyć i przeczytać słynne dwa pamflety Johna Locke z lat 1680', które stanowią historyczne i ideowe źródło liberalizmu. Tam nawet Bóg zajmuje się w praktyce jedynie stworzeniem i pilnowaniem poszanowania prywatnej własności! Jeśli to nie jest idée fixe, to już nie wiem co nią jest!

Oczywiście lewactwo także ma tego rodzaju proste, genialne rozwiązania - komunizm ma "zniesienie własności prywatnej", kopnięte lewactwo spod znaku wąchania kleju, czytania Gazownika i modłów do Kuronia ma "tolerancję"... I tak dalej. Liberałowie dostają, ode mnie, na tym jeszcze paskudniejszym, zgoda tle, takie cięgi przede wszystkim z dwóch powodów: (1) uchodzą wśród ogółu za ludzi normalnych, a nawet prawicę; (2) ich brednie są sformułowane w znacznie bardziej precyzyjnym, "naukowym", a w każdym razie oświeceniowym, języku. Więc są zarówno bardziej niebezpieczne dla ludzi inteligentnych a niewyrobionych, jak i stosunkowo łatwiej z nimi polemizować. (Co nie oznacza, że łatwo. W końcu gdzie mi tam do popularności Dody i jej ideologicznych wpływów!)

Jeśli mam rację z tą różnicą, o której traktuje niniejszy wpis, to wynikałoby z niej kilka dość istotnych rzeczy. Na przykład taka, że prawica powinna się łatwiej dogadać z uczciwą lewicą w dawnym stylu, niż z leberałami. Wartości obu są mniej więcej te same (ludzkie, wszechludzkie), tak samo, choć w dużo mniejszym stopniu, jest z celami (o ile nie ma konfliktu, na przykład narodowego, w końcu prawicowiec nie neguje istnienia obiektywnych konfliktów i nie ma nadziei na ich całkowite uniknięcie), zaś środki uznaje się za doraźne, narzucane przez okoliczności i zmienne. Oczywiście środki muszą być dostosowane do celów i wartości, a całkiem nieetyczne środki mogą w sumie przekreślać wartość osiąganych dzięki nim celów, nie ma tu jednak jakiejś recepty na etyczną niewinność, jaką daje na przykład lewactwu błogosławieństwo Michnika, pocałowanie relikwii Kuronia, czy wlezienie bez wazeliny jakiemuś rabinowi.

Z drugiej strony, prawicowość - pojęta tak, jak tutaj próbuję to przedstawić - nie daje żadnej recepty: ani na indywidualną słuszność, ani na etyczną anielskość, ani na stworzenie raju na ziemi. No i wielu ludziom właśnie ta jego cecha piekielnie zdaje się przeszkadzać. Zabawne jest to moim zdaniem, gdy ci ludzie podają się za głęboko wierzących np. katolików - bo im religia powinna dać tę, tak upragnioną pewność. Na ile to w ogóle możliwe. Rzadko jednak tak bywa - dziwne to nieco, ale to fakt.

I tyle miałbym na dziś do powiedzenia na temat "trzeciej drogi". Nie ma trzeciej drogi i nie będzie. Nie u mnie w każdym razie. Nie musicie ani trząść z lęku pośladkami, ani też oczekiwać z wypiekami na policzkach, że Wam ją nagle kiedyś ujawnię. Życie w realu po prostu tak nie wygląda i nigdy wyglądać nie będzie, sorry! Jeśli komuś życie bez gotowych recept, bez wszechogarniającej ideologii, bez perspektywy ziemskiego raju... Bez cudu Tuska, bez "Prawa" pisanego z dużej litery i w jakiś cudowny sposób ze świata platońskich idei, ze strefy położonej poza kryształową kopułą wszechświata, gwarantującego nam tu na ziemi "niepodważalność prawa własności" i inne takie sprawy...

Nieważne - słuszne i pożądane, czy też nie - w każdym razie na pewno nic tu nie jest gwarantowane nam przez żadną nadziemską władzę. ani też nie stanowi gwarancji przyszłego raju na ziemi! Więc jeśli bez wiary w takie rzeczy komuś życie wydaje się nie do zniesienia, to niech się szybko zapisze do partii Tuska (dopóki tam jeszcze, poza serwowaniem masom świeckiej religii Postępu, szemranego liberalizmu i europejskości, będzie dostęp do kręcenia lodów), reaktywuje UPR, albo niech (i to by było najskuteczniejsze i najsensowniejsze) da sobie spokój z polityką i sprawami z jej obrzeża! Niech zostanie mnichem, a najlepiej od razu buddyjskim!

Jeśli coś ma być zrobione, to my musimy to zrobić. Żadna Istota Najwyższa citoyen'a Robespierre tego za nas nie zrobi! Możemy się jednak - przynajmniej teoretycznie, bo nie wiem, czy starczy nam rozumu i gruczołów - wystarczająco porozumieć na temat wartości i celów, by to coś razem robić. A jeśli przy tym odrzucimy różne wygodne, albo po prostu wmawiane nam od pieluszek, złudzenia i recepty, to może nawet coś nam się zrobić uda. I to jest wszystko, czego zdrowy psychicznie człek może oczekiwać po swym ziemskim pobycie (poza oczywiście rajskim przebytem, ale tego to już nie mnie gwarantować). Przykro mi, jeśli kogoś rozczarowałem, choć w sumie wątpię, bo tacy chyba po prostu nie przeczytali.

Napisałem to i nagle uświadomiłem sobie dość interesującą rzecz. Otóż lewactwo - z realnym, miłościwie nam panującym liberalizmem na czele (w końcu jego jest najwięcej i z nim mamy najwięcej do czynienia) - narzuca nam takie przekonanie, że niezdefiniowanie na samym początku środków jest w jakiś sposób niemoralne i automatycznie spowoduje staczanie się w etyczne bagno. Pomyślcie tylko o tym! Przecież my wszyscy już w jakimś stopniu temu ulegliśmy i tak to widzimy, choć nie ma w tym wcale wiele sensu czy logiki!

W istocie jednak uruchamianie potężnych, z założenia "nieomylnych", mechanizmów i środków, nie jest ani trochę bardziej etyczne - jeśli nie określi się dokładnie celów, oraz nie zagwarantuje się w możliwie ścisły sposób, że uruchomione środki do tych celów właśnie doprowadzą. I jeszcze w dodatku nie przyniosą szkodliwych, a w każdym razie nieprzewidywalnych, skutków ubocznych.

A jednak jest tak, że ONI - czyli lewactwo, europejsy i liberałowie - nie raczą nawet określić precyzyjnie celów i kosztów ich osiągnięcia, my zaś czujemy się automatycznie jakoś moralnie brudni, kiedy, próbując wyjść od celów i (najszlachetniejszych nawet) wartości, mielibyśmy przyznać, że środki będziemy stosować takie, jakie będą potrzebne. Przecież to paranoja! Kto jest tutaj nieetyczny - my czy oni? Ale ten ich (nie)moralny szantaż działa przecież bezbłędnie, prawda?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Dajmy teraz Tuskowi posmakować tego, co tak lubi!

Proponuję żeby tej nowej, jakże uroczo przecież luzackiej, władzy dać posmakować jej własnego przysmaku. Z takim zapałem nam wszystkim serwowanego przez nią samą, a przede wszystkim przez jej spontanicznych hunwejbinów. Czyli chodzi o to, by zacząć robić sobie jaja z Tuska i jego paczki na wszelkie sposoby i propagować to wszystkimi dostępnymi środkami. Okaże się wtedy, czy nadal będą tak wyrozumiali dla SMS'owych i innych takich żartownisiów.

No to do konkretów! Na początek informacja, którą znalazłem właśnie na Forum Frondy (to jednak moje ulubione internetowe forum). Pochodzi ona z takiego o to słownika: http://www.sex-lexis.com/Sex-Dictionary/tusk, brzmi zaś tak:
Tusk: Prison slang for the active-partner in anal-intercourse. See sodomite for synonyms.

Co na nasze tłumaczy się następująco:

Tusk: Więzienne określenie aktywnego partnera stosunku analnego. Zobacz też "sodomita" jako synonim.
Fajnie w każdym razie będzie, kiedy Tusk, nasz Premier, pojedzie do USA, nie? Prasa będzie się po prostu roiła od subtylnych aluzji, nie mówiąc już o pierdlach, gdzie tak dobrze przecież wypadają za każdym razem Cieniasy. Może nawet Jamaika i Irlandia... Nie, to już zbyt straszne, by można było o tym myśleć!

Co jeszcze? Jeszcze proponuję powymyślać różne fajne obrazki, na przykład taki fotomontaż przyszedł mi wczoraj do głowy - może ktoś zdolny zechce go zrealizować i rozpropagować? Chodzi o to znane zdjęcie z Saddamem wyciąganym z dołu na podwórzu, takim zarośniętym, brudnym i przestraszonym. Czemu by nie dać temu Saddamowi pyska Tuska (jak się ładnie rymuje!)? Ewentualnie tych żołnierzy też można by zmienić z amerykańskich na bardziej naszych, w rogatywkach czy jakoś tak.

Co jeszcze? Ano byłem dzisiaj w EMPiku i kupiłem nieco prawicowej prasy, plus dwie książki o sprawie Litwinienki i tych kwestiach. Oświadczyłem przy tym naprawdę głośno, że "to odtrutka na Tuska". Sprzedająca dziewczyna i jej równie młody kolega byli zaszokowani. Ci ludzie naprawdę sobie wyobrażają, że Tuska nie lubić mogą tylko babcie po czterech klasach żyjące w lepiankach na odludziu i słuchające Radia Maryja w detektorowym odbiorniku! Warto by ich było uświadomić, że jest inaczej. (Choć akurat Radio Maryja jest wielkie i sam dość często oglądam Telewizję Trwam.)

Jak uświadomić, zapyta ktoś? Otóż, jeśli wyglądasz Czytelniku w miarę porządnie i inteligetnie (sam to oceń maksymalnie obiektywnie, a najlepiej wypytaj otoczenie), to, szczególnie kupując coś w rodzaju mądrej książki czy inteligentniejszej gazety, poinformuj otoczenie, że to "odtrutka na Tuska", albo coś w tym rodzaju. Niech się ludzie dowiedzą ilu sensownych ludzi Tuskiem się brzydzi, zaś tych potwornych Kaczorów jakoś tam przynajmniej ceni, jeśli nawet nie zawsze wielbi.

Jasne, że to podważa autorytet władz, ale wobec zamierzeń Platfuserii w sprawach zagranicznych - które w dodatku z pewnością zdąży w ogromnej części zrealizować, bo od tego nie omieszka rozpocząć, by psim sposobem uszczęśliwić swych mocodawców - ta władza nie jest dla mnie polską władzą, sorry! Niech się kończy jak najszybciej, nie próbujmy nawet jej cywilizować, bo to nie ma sensu. Oczywiście nie jest tak, że im gorzej dla Polski tym lepiej, ale gorzej dla Platfusów to lepiej dla nas wydaje mi się - niestety! - całkiem słusznym stwierdzeniem.

A tak przy okazji, mówiliśmy o psach i psich zwyczajach, a właśnie się dowiedziałem, że podobno "tusk" to po kaszubsku właśnie "pies". Może się komuś do czegoś ta informacja przyda.

W każdym razie, choć wiem, że dzisiaj nie osiągnąłem wyżyn intelektualnych (wczoraj zresztą też nie), to jest to jakiś w miarę pozytywny program. Fakt, nieco przesadzam, program to to na pewno nie jest. Ale w każdym razie możemy się w ten sposób uchronić na najbliższy czas przed tusk-depresją i platfus-apatią, a ludziom pokazać, że dla wielu to właśnie PiS i Kaczyńscy, a z nimi polski patriotyzm i mało postępowy ciemnogród, są cool, podczas gdy Tusk i "europa" - wręcz przeciwnie. Do części tych zagubionych ludzi, którym takie coś w ogóle by do głowy nie przyszło, to może dotrzeć i coś w ich nastawieniu zmienić. Deo volente, of course!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, października 23, 2007

Czuję się jakby mnie oblazły wszy - dzięki ci, zmanipulowana, durna, nieoskrobana gównarzerio!

Tytuł mówi zasadniczo wszystko, co mam do powiedzenia, a w dodatku zostanie on z pewnością uchwycony przez wyszukiwarki i paru (pod)ludzi go zobaczy. Dobre i to, choć oczywiście satysfakcja w sumie dość marna.

Większą satysfakcją jest fakt, że, w czysto antyliberalnym duchu, zafundowałem sobie bloga, którego absolutnie nikt nie czyta. I naprawdę dobrze mi z tym. Kto nie chce, niech nie wierzy. Normalnie służy mi ten blog do napisania co jakiś czas czegoś w zamierzeniu głębokiego i inteligentnego, drążącego jakieś trudne problemy. Gdyby nagle mnie nagle taka chęć naszła. Teraz jednak skorzystam z innej możliwości i wyleję nieco żółci. Czyli powiem co myślę o niektórych ludziach, nie krępując się cenzurą czy rzekomym "dobrem Polski", mającym polegać na zgodzie dupy z batem i podobnych wzniosłych sprawach.

Pisałem jakiś czas na blogowym portalu Salon24 i miałem dziesiątki tysięcy wejść przez te kilka tygodni, kiedy tam byłem. Ale nie dawało mi to radości i dałem sobie spokój. Samo "wyrażanie opinii" to dla mnie zbyt jałowe, zbyt wulgarne, zbyt LIBERALNE wreszcie. Szczególnie, gdy to "wyrażanie" stanowi tylko drobną część zbiorowego jazgotu. Przyznam, że, choć bez wielkiej nadziei, liczyłem na stworzenie czegoś - choćby mini-kanonu lektur dla ludzi o antylewackich (żeby nie wdawać się już w skomplikowane rozróżnienia) poglądach. W bardziej optymistycznym wariancie, mogłaby to być jakaś akcja "w realu", jakiś związek, także w realu, choćby bardzo nieformalny.

Ale tak to nie działa. Gówniane metody dają gówniane rezultaty, czyli np., konkretyzując, liberalne metody dają liberalne rezultaty. Wiara w realne znaczenie "wolnej wymiany idei", z której ma rzekomo automatycznie wyłaniać się jakaś prawda, a dodatkowo ten, jakże cenny, konsensus, jest w naszych czasach już tak żałośnie naiwna, albo tak kłamliwa, że najbardziej nawet trudny do intelektualnego pojęcia dogmat katolicyzmu wygląda przy nim jak najoczywistsza, waląca między ślepia oczywistość. Ale tego oczywiście nie wie i wiedzieć nie chce, całe to wychowane na rapie i "Szkle Kontaktowym", "wykształcone" w różnych Prywatnych Szkołach Marketingu i Zarządzania, obecnie zaś zmywające naczynia i/lub prostytuujące się w Irlandii, czekając na spadek po dziadku ubeku i tatusiu sekretarzu POP, bydło. Czyli ta nasza cudowna młodzież, kwiat narodu i jego przyszłość. Tfu! (Oczywiście nie cała młodzież, ale jej znacząca część. Zresztą to nie jest właściwie jej wina, a przynajmniej nie w całości. Czyja? Jeśli mówimy o pokoleniach, to oczywiście pokolenia ich cholernych rodziców.)

Kiedyś taki człek ginął na wojnie, albo bardzo ciężko pracował, by w ogóle przeżyć. Ludzie starsi, którzy już przeżyli, w naturalny sposób byli dlań autorytetami. Oczywiście nie chodzi mi o jakieś idealizowanie, ale sytuacji, gdy zmanipulowane przez kretyńską i cynicznie preparowaną przez cwanych macherów "rozrywką", takąż "informacją", takimż "wykształceniem", masy młodych ludzi uważają się za wyrocznię w sprawach, o których nie mają zielonego pojęcia... Nie powiem "nie było", bo były, a zaczęły się, z tego co wiem, w latach '60. Ale nie będę ukrywał, choć ktoś mógłby rzec, że ja sam byłem wtedy taką młodzieżą, próbującą zwalczać PLR, a nie potrafiącą sobie poradzić z najbardziej podstawowymi własnymi problemami. Jednak by do mnie ten argument nie bardzo trafił, sorry!

Na Salon24 panuje, z tego com wczoraj widział, rzucając tam po dłuższej przerwie ciekawym okiem, duch zgody narodowej i życzenia Tuskowi wszystkiego najlepszego - w interesie Polski oczywiście - nawet ze strony ludzi uważanych dotychczas za nieprzejednanych prawicowych "oszołomów". Ja taki słodki i taki rozsądny nie jestem - może nie potrafię, zgoda, ale poza tym nie widzę powodu, skoro ew. zgoda narodowa i tak nie od tego pisania zależy.

Tuskiem i jego zgrają brzydzę się wprost fizycznie. Mówię to absolutnie bez przenośni. Tytułowe wszy to moje, całkiem konkretne, odczucie na myśl o obecnej sytuacji mego kraju i mojej w nim. Modlę się oczywiście, by te obskurne cieniasy nie zdołały Polsce zbyt wiele zaszkodzić, zanim odejdą w niesławie. Bo odejdą, co do tego nie mam wątpliwości. Ale i zaszkodzą - co do tego także większych wątpliwości mieć nie potrafię. Szczególnie, co każdy chyba wie, na froncie międzynarodowym, gdzie już słychać deklaracje, od których zbiera się na wymioty, a nóż otwiera się w kieszeni.

W programowaniu istnieje reguła, że jeśli w programie jest błąd, to należy się starać, by wystąpił on jak najwcześniej po uruchomieniu programu. Nie wdając się tutaj w techniczne wyjaśnienia, jest to naprawdę słuszna i mądra reguła. I ja, zgodnie z analogiczną regułą, modlę się o to, by te wszystkie obskurne tuski spaprały to, co do spaprania i tak mają, jak najszybciej.

Po pierwsze oczywiście dlatego, by jak najkrócej rządzili. Po drugie, i to nie jest wcale w mych oczach mniej istotne, dlatego, że fatalna władza - a już całkiem coś takiego, jak władza absolutnych zer, ludzi bez osobowości, poglądów czy choćby właściwości, wykreowanych przez cwanych marketingowców na zlecenie cwanych, stojących w cieniu, macherów, a przy tym jeszcze władza pozująca właśnie na hiper-demokratyczną, jedynie-słusznie-demokratyczną... Takie coś jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogą spotkać każdy kraj i każdy naród. Samo w sobie, nie mówiąc już o bardziej konkretnych szkodach, które ich rządy MUSZĄ po prostu spowodować.

Wedle tego co wiem, każde społeczeństwo, a naród (nie wdając się w jakieś metafizyczne rozróżnienia, starczy potoczne rozumienie tego pojęcia) szczególnie, działa należycie i spełnia swe funkcje wtedy, gdy istnieje w nim powszechnie zrozumiała i powszechnie akceptowana hierarchia władzy, posłuszeństwa i odpowiedzialności. Wraz z wbudowaną w to dynamiką, bo te rzeczy nie powinny być sztywne i skostniałe. Wiążą się z tym takie sprawy, jak poczucie bezpieczeństwa, szczególnie u tych, którzy władzy mają mało lub wcale, ale to nie jest w tej chwili najważniejsze. Wiąże się z tym też kwestia autorytetu. Polska jest moim zdaniem krajem chorym od stuleci, czemu zresztą naprawdę trudno się dziwić, ponieważ tutaj żadna powszechnie akceptowana hierarchia autorytetów nie powstaje i powstać chyba by po prostu nie mogła. Zbyt wielkie zera są nam bez przerwy narzucane jako "autorytety", podczas gdy gros ludzi potencjalnie wybitnych, albo emigruje (i nie mówię o tych kurwach i innych cwaniakach głosujących na Tuska w Londynie!), albo nie niezbyt się w społeczeństwie liczy.

No i Cieniasy, czyli tzw. "Platforma Obywatelska", to dla mnie po prostu najgorsze, co Polskę może spotkać - właśnie ze względu na kwestię autorytetu, władzy, a jednocześnie odpowiedzialności władzy. Tak było już przecież, gdy Cieniasy były opozycją - ta uległość wobec obcych, te wezwania do "obywatelskiego nieposłuszeństwa", to narzucanie społeczeństwu wizji prawa, jako czysto formalnej, talmudycznej po prostu, łamigłówki. Dla mnie Platforma Obywatelska jest złem samym w sobie, tak samo, jak złem jest dla mnie - nigdy się w końcu nie deklarowałem jako fanatyk demokracji, po prostu nie lubię zwalania na nią win realnego liberalizmu - to, że swą wolę mogą nam narzucić ci wszyscy kolczykowani, ogłupieni rapem, Radiem Zet, teledyskami i czym tam jeszcze.

Ale tego pisanie na blogach nie załatwi, a na nic innego polskiej "prawicy" ewidentnie nie stać. Taka to z niej prawica, dzięki ci za to panie Korwin! A zresztą, czy ludzie traktujący Korwina i jego hiper-liberalne pomysły jako objawienie, kiedykolwiek mogli by być prawdziwą prawicą? Naprawdę wątpię!

Przyznam, że mam psychicznego kaca po wygranej tusków. Przede wszystkim dlatego, że jestem poniekąd na jednym wózku, a konkretnie w jednym narodzie, z tym całym bydłem, który ten plastikowy, amorficzny, oślizgły produkt najpierw połknęło, a potem na nas wszystkich wyrzygało. Nawet to, że jestem z tym bydłem w jednym gatunku, jest dla mnie w tej chwili bolesne, serio!

Ale to są wszystko duszne bole jakiegoś wykorzenionego faceta piszącego sam dla siebie na całkiem prywatnym blogu. W sumie sprawa bez żadnego realnego znaczenia. Realne znaczenia mają jednak np. te czystki, które teraz się rozpoczną. I, jak słusznie to ktoś zauważył na pewnym blogu w Salonie24, mniejsza już o Ziobrę czy Wassermana - oni wiedzieli do czego się biorą i co ryzykują. Ale pomyślmy chwilę o tych wszystkich nauczycielach, urzędnikach, studentach, dziennikarzach, którzy uwierzyli, że teraz już będzie inaczej, działali zgodnie z tym przekonaniem, a teraz za to zapłacą...

W pewnym sensie to jest naprawdę coś jak 13 grudnia '81. Wiem o tym i z pewnością mogę coś na ten temat powiedzieć, a żaden szemrany kombatant, z tych co to znokautował 10 ubeków i wszedł na samych rękach po rynnie na 10 piętro, żeby potem ukrywać się w podziemiu przez lata, aż do Okrągłego Stołu, nie może mi tutaj specjalnie podskoczyć. Po prostu sam byłem w tamtych dniach w Stoczni Gdańskiej, tak samo zresztą, jak byłem w niej w sierpniu '80, jako delegat zakładu, jednego z pierwszych strajkujących zresztą, gdzie we dwójkę z kolegą ten strajk rozpoczęliśmy.

I żaden Tusk, który według Andrzeja Gwiazdy nie był zresztą w grudniu '81 w Stoczni, nie może mi tu nic powiedzieć. Tyle, że to sprzedajne bydlę bez charakteru będzie premierem, a ja mogę tylko zgrzytać zębami. Cóż, Polskę da się kochać, ale Polakami trudno nie gardzić! Może nie wszystkimi, w końcu stanowimy dość istotną mniejszość, która Tuska i jego zgrai nie chciała. Tyle, że co to za mniejszość, skoro ani nikt o nasze prawda walczyć nie zamierza, ani my sami nie potrafimy już nic innego, niż życzyć Tuskowi sukcesów "dla Polski"? Tfu!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.