niedziela, sierpnia 24, 2008

Moja mroczna tajemnica... czyli Jak wskrzesić ideę olimpijską

Powiedziano o mnie nie tak dawno temu coś w stylu, że (cytuję z pamięci): "Nawet RAZ nie jest aż taki wielki i niejeden naturszczyk, na przykład pan Tygrys, gdyby tylko mniej mówił o sobie, by go zakasował". Wpisuje się ta wypowiedź w nabolałą (jak to się cudnie mówiło za średniego Gierka) ostatnio kwestię wzajemnej wyższości i niższości blogerów w stosunku do certyfikowanych dziennikarzy. Co zaś do tego mówienia o sobie, to coś w tym zapewne jest, ale chyba nie do końca.

Nie mam korekty, nie mam stadka młodych, nadobnych i chętnych do współpracy researcherek - ale nie mam też redaktorskiej cenzury. Do Tańca z (Dwunastoma Żółtymi) Gwiazdami Na Niebieskim Tle) mnie nikt nie zaprasza, ale za to mogę sobie łowić dusze w bardziej niekonwencjonalne sposoby: przez starannie przemyślane, kokieteryjne odsłanianie tego i owego. Toteż zasiadając do pisania mówię sobie zawsze: "Zdejm kimono do połowy, a będziesz ciekawa". I jak dotąd się w miarę sprawdza. Choć kusi, by odsłonić kiedyś od razu wszystkie moje rozkoszne zakamarki. Ach! (To było właśnie takie odsłonięcie do połowy. Piękna robota triarius! Ma się w końcu ten długoletni trening.)

Po czym zdejmuję i działa - jestem sławą, jestem autorytetem, piszą o mnie w "Der Dzienniku". Prędzej czy później do Tańca z Sierpem i Młotem też mnie będą musieli zaprosić! Ale się rozczarują, bo nagle okaże się, że nie tańczę. Po prostu, z zasady. ("Tough guys don't dance", przeczytałem to gdzieś w młodości i mi zostało.)

Kokieteria jednak kokieterią, odsłanianie kształtnej łopatki, ślicznie zaokrąglonego bioderka, to niezła rzecz - marketingowo ma się rozumieć - ale czasem trzeba użyć radykalniejszych środków. Aż do odsłonięcia przed szeroką publicznością tej czy innej mrocznej tajemnicy. Własnej mrocznej tajemnicy. Mam ich na szczęście sporo, wystarczy na najdłuższą nawet blogową działalność, mógłbym nawet tymi tajemnicami obdzielić (niezbyt wielką) hordę innych blogerów w potrzebie. No i teraz uchylę kimona O WIELE szerzej, ujawniając takie właśnie... Mroczne... COŚ.

Otóż jestem szowinistyczną męską świnią. Nie to, żebym kobiet nie lubił, czy je lekce sobie ważył. To całkiem nie o to chodzi! Nie jest nawet tak, bym im odmawiał prawa do odbijania piłek, skakania w dal w krótkich majtaskach... A nawet dorabiania do tego pewnej ideologii i poświęcania temu sporej części życia, którą ich babcie użyły by na haftowanie ornatów, piklowanie pikli, peklowanie pekli, wekowanie czy wycinanie kogutków z papieru. Gdybym musiał wybierać, może wybrałbym dla nich te właśnie babcine zajęcia, ale nie ma problemu - niech sobie skaczą i odbijają do woli!

Powie ktoś rozczarowany: "Jaka z ciebie zatem męska świnia? Że spytam." Mam jeszcze trochę wyznań do dokonania, moje kimono da się jeszcze nieco uchylić, może zdołam jednak tych malkontentów usatysfakcjonować. Otóż, drodzy malkontenci, jestem ci ja człek starej daty. I jako taki, uznaję (a niech sobie, skoro nie mają lepszych pomysłów, kiedy poczują chłopa, to im przejdzie!) babskie biegi do jakichś 800 m... skoki, w dal, wzwyż, ale już nie o tyczce czy trójskok... niech se miotają kulą, dyskiem czy oszczepem, ale żadnym młotem... niech se grają w rękę, ale nie w nogę... w siatkówkę, ale żadne rugby... Ciężarne chcą być? Proszę bardzo, mogę pomóc. Ale bez sztang proszę, a hantle tak do 5 kilo góra.

Po prostu dla mnie świat damskiego sportu skończył się mniej więcej na roku '70 ubiegłego wieku. I niech tak pozostanie! Nie dlatego, by mi się podobało PRL oczywiście, ale jednak postęp i równouprawnienie były wówczas jeszcze, w porównaniu z tym dzisiejszym, w kołysce. I to mi odpowiadało. Kiedy pierwszy raz ujrzałem w pewnym szwedzkim gimnazjum (czytaj liceum) ogłoszenie o sekcji damskich zapasów, kulałem się ze śmiechu przez pół godziny.

Kiedym pierwszy raz ujrzał ogłoszenie na temat naboru do damskiej sekcji rugby - to samo! Plus oczy w słup przez niemal tydzień. Mnie nawet dziewczyny kopiące piłkę zniesmaczają i niemal szokują. Taki ze mnie, kochane ludzie, moherowy dziadek. Odchodząc nieco od wąsko pojętego sportu, powiem, że kiedyśmy się z moją byłą dowiedzieli, że można "zgwałcić własną żonę", tośmy się oba kulali ze śmiechu naprawdę długo. Rozumiem - technicznie można, ale żeby tym się PAŃSTWO miało interesować? Nie zaś tylko sama żona i ew. teściowa? Paranoja!

To samo zresztą z "gwałtem na prostytutce". Można, oczywiście. Ona chce o pięć peso więcej za... nieważne. A my nie chcemy, natomiast... Sapienti sat. I ma to się prawo bardzo nie podobać na przykład jej alfonsowi. Skutkiem czego między zbyt gorliwym, a przy tym skąpym, klientem i wyżej wspomnianym profesjonalistą może ew. dojść do konfliktu - do nieprzyjemnej wymiany zdań, a nawet - Boże uchowaj! - do rękoczynów. Ale co ma do tego państwo, prawo i całe cnotliwie spełniająca obowiązki małżeńskie, a prostytutki znające jedynie z opowiadań babuni, przyzwoite społeczeństwo?

No dobra, wróćmy jednak do sportu i uratujmy ideę olimpijską (fanfary, werble, chóry starców zawodzą). Bo jak nie, to powstanie nam tu epopeja, nie zaś blogowy wpis, choćby i dłuuuuuu-u-u-gi. Więc jest tak... Wszyscy się chyba zgodzą, że z tą ideą olimpijską (fanfary, werble, starcy) nie jest dziś najlepiej. Miał to być ersartz wojny, no i jest, ale akurat tych najpaskudniejszych aspektów wojny, z wykluczeniem tych ładnych (które przecież w prawdziwej wojnie przeważają). No a poza tym prawdziwe wojny całkiem się tym swoim rzekomym ersatzem nie przejmują. Tylko co najwyżej dostosowują doń swą urodę. Czyli szpetnieją nam na potęgę.

No wiec ja postuluję, żeby zrobić tak... Mamy punktację medalową, jak dzisiaj, ale ją modyfikujemy w taki sposób... Chcecie jeszcze jedną moją mroczną tajemnicę? Dobra, powiem wam... Otóż kiedy widzę boksujące się baby, albo powiedzmy baby szarpiące się na jakiejś macie - babskiego judo, zapasów, boksu też za moich czasów nie było... I  komu to, cholera, szkodziło? - to wyrywa mi się z głębi trzewi okrzyk: O, TRESOWANE BABY!

Nie mogę bowiem uniknąć wrażenia, iż jest to dokładnie to samo, co gdybyśmy wytresowali szympansy, orangutany, czy powiedzmy lisy polarne albo gołębie. I kazali im coś takiego robić. Może by im to b. zgrabnie szło, może robiłyby to lepiej od nas. W ruskich cyrkach też mamy niedźwiedzie ślicznie jeżdżące na rowerkach i małpy palące cygara. Zgoda, ale jest w tym zawsze coś chorego. Coś na siłę. Jakaś paskudna komercja plus wredna uciecha motłochu. Dokładnie tak, jak moim zdaniem w zachęcaniu kobiet, by zamiast gotować mężowi zupę, haftować ornaty, malować akwarelką, okładały drug druga po mordach, albo szarpały się publicznie za piżamy.

Postuluję więc, by liczyć medale i zrobić z tego liczenia wielką rzecz - oś i centrum całego czteroletniego okresu w życiu LUDZKOŚCI... Ale tak liczyć, by sporty (?) w których udział biorą tresowane baby liczyć ODWROTNIE. Czyli te punkty za medale ODEJMUJE SIĘ od tych normalnych. Chcecie wysyłać swoje kobiety (często niestety raczej kobietony) na Igrzyska? Bo nie macie z nimi co zrobić? Nie ma na nie amatorów, nie mają chłopa i się burzą? Proszę bardzo - zróbcie z nich bokserki, rugbystki, zapaśniczki, szkolcie je w podnoszeniu ciężarów, niech ganiają maratony... Pamiętajcie jednak, że jak zdobędą medal, to wam się to starannie odejmie od punktacji!

Więc mamy taką nową punktację i co teraz? Co zrobić, żeby ona nabrała znaczenia dla całej Ludzkości (fanfary, werble, chóry starców zawodzą)? By stała się centrum, wokół którego wszystko - całe życie całego świata będzie się kręcić? Otóż zwycięzcy takiej punktacji należy, tytułem nagrody, przyznać jakiś połeć ziemi, jakiś kraik... Jakieś Kosowo czy inną Gruzję, krótko mówiąc! Że za wiele? Żarty sobie robicie! Za znacznie mniejsze osiągnięcia takie nagrody są przecież stale przyznawane, prawda?

Łał! To jest przecież rewolucyjny pomysł, nieprawdaż? Było warto przeczytać do końca? Mimo że triarius tyle o sobie pisze, przez co nigdy nie będzie z niego RAZ. (Będzie z niego STO RAZY więcej, nic się nie bójta!)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, sierpnia 22, 2008

Wielka Nie-Sowiecka Encyklopedia Tygrysia cz. 1

Lewicowość - modne dziś eufemistyczne określenie na kompletną intelektualną nędzę (szczególnie gdy jest połączona z ostrą neurozą).

Socjalizm - często obserwowana w przyrodzie, występująca u jednostek słabych, konformistycznych i/lub niezbyt wydolnych umysłowo skłonność do łączenia się w nawiedzone sekty. Z nie do końca dotąd przez naukę wyjaśnionych powodów sekty takie często pozują na partie polityczne, a socjaliści, czyli ich (z definicji ubodzy duchem) członkowie, nierzadko sami w to wierzą.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 21, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 2)

Jedną z bardziej ujmujących cech leberałów (choć "ujmujący" to jednak nieco zbyt mocne tutaj słowo) jest upodobanie, z jakim przy każdej okazji przytaczają powiedzonko, które leci jakoś tak: "daj człowiekowi rybę, a będzie najedzony przez jeden dzień, daj mu wędkę, a będzie nażarty jak świnia przez milion lat". Brzmi to zgrabnie, w dodatku wydaje się zasadniczo słuszne... A że w praktyce jakoś nikt nigdy zastosowania tej wzniosłej zasady nie widział? Czy to pierwsza wzniosła zasada, która nijak przekłada się na rzeczywistość? Tym bardziej, że mówimy przecież o leberałach - gdzież tu więc miejsce na rzeczywistość?

No i ja teraz próbuję jakoś to zmienić, w tym sensie, że staram się powiedzenie o rybie i wędce zastosować do realnego świata. Żeby się wreszcie zaczęło sprawdzać, nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Zastosowuję je jednak nie do zarabiania lubego grosza (gdzie się pewnie w ogóle nie sprawdza), tylko do myślenia. Prawicowego myślenia, żeby było zabawniej.

Powie ktoś: "Po co prawicowe myślenie, skoro prawica i tak wyłącznie myśli i nic nie robi?" Coś w tym z prawdy będzie, nawet sporo, ale nie do końca. Fakt, że pisanie "Tusk fuj!" na niszowych blogach czytanych jedynie przez ludzi, którzy na myśl o Tusku dostają mdłości, jakoś mało konkretne, jakoś mało ruszające z posad bryłę świata. (Co innego by było, choć nie aż tak, bez przesady, gdyby "Tusk fuj!" pisano w publicznych miejscach, np. na murach.)

Jednak w drugą stronę także nie jest z tą prawicą zbyt dobrze. Jedni sobie wmawiają, że Dziesięć Przykazań to całkowicie wystarczające w każdej sytuacji kompendium wiedzy politycznej. Inni, kiedy chcą rzec coś nieco bardziej abstrakcyjnego, jadą Michnikiem czy ks. Tischnerem - skąd by bowiem mieli umieć inaczej? Jeszcze inni biorą piękne zaiste przykłady polskiej nacjonalistycznej propagandy za głębie historiozofii. Jak to miło wmówić sobie, że to Polska właśnie stanowi samo jądro zachodniej cywilizacji!

[W dwóch spośród następnych akapitów nieco mi się pokręciło i nie będę teraz tego już po latach poprawiał. Ale tak czy tak - bizantyjskie Niemcy to dokladnie taka sama brednia, jaką by były Niemcy "turańskie". Jeśli oczywiście mówimy o poważnych sprawach, a nie o doraźnej, dawno zdezaktualizowanej zresztą, propagandzie.]

Jak to rozkosznie wykluczyć z tej cywilizacji Niemców, nazywając ich "cywilizacją turańską" i wmawiając, że pochodzą - przedziwnym jakimś cudem, zaiste! - bezpośrednio od najbardziej barbarzyńskich żołdaków Huna Atylli i Dżingis Chana. No bo kiedyś, lat temu dokładnie tysiąc, ichni cesarz ożenił się z bizantyjską królewną. Gdzie Rzym a gdzie Krym? Jaki to może mieć wpływ na tysiąc lat późniejszej historii? No, ale takie to słodkie, tak rozkosznie łechce naszą obolałą narodową dumę, tak przyjemnie lula do snu...

Inną rozkoszną rzeczą jest wmawianie sobie, że skoro zachód zdycha (a ja przecież nie będę przeczył, że zdycha!) to nic co tam się pisze nie ma już wartości. Nic co tam się pisze nie da się przecież - w opinii naszego rodzimego prawicowca, a szczególnie prawicowego blogera - porównać z głębią i błyskotliwością tego, co się pisze na rodzimych prawicowych blogach! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Ja jednak nie całkiem tak to widzę. Rozkład zachodu - zgoda! Być może pierwszy raz to, że Polska (moim skromnym zdaniem) jest tylko daleką i ubogą peryferią zachodniej cywilizacji działać może także i na naszą korzyść. Po prostu mamy szansę - niezbyt wielką, ale możemy próbować ją zwiększyć - by się rozkładać WOLNIEJ od reszty zachodu. I dzięki temu zdobyć tam naprawdę znaczącą, oby nawet dominującą, pozycję. Choć trzeba by się nieco wysilić, nie zaś dawać się do snu lulać bajeczkami b. fajnych skądinąd polskich nacjonalistów o czeskich nazwiskach.

Ja jednak, zapewne głupio, wrednie, niepatriotycznie i nieprawicowo, sądzę, że warto znać takich pisarzy jak Stanley Loomis (któren jest NASZ), oraz takich jak Rousseau (któren absolutnie nasz nie jest). Nie mówiąc już o takim geniuszu (w liczbie pojedynczej) jak Spengler. Choćby był Niemcem, a więc "cywilizacją turańską", nie zaś urodzonym koło Stadionu Dziesięciolecia Rzymianinem. (Padnę ze śmiechu!)


Po tym drobnym wstępie, następny odcinek mego tłumaczenia z książki Stanleya Loomisa "Paris in the Terror", na temat J. J. Rousseau. Kto chce niech czyta, kto chce i może, niech se kupi tę książkę (w sieci), a wszyscy inni niech se dalej opowiadają bajeczki, jacy to my Rzymianie, a więc i Najwspanialsze Syny Zachodu, Orły Sokoły Bażanty. (Starcy dalej wyją, to tak nawiasem.) A teraz boski Stanley i... kontrowersyjny, to say the least, Jaś-Kubuś:

* * *

Do tego potężnego strumienia masochizmu dodany jeszcze został drugi strumień - namiętne wspomnienie młodzieńczych porywów duszy, gorące, a kiedy dorósł, także rozpaczliwe, oddanie się jego chorej i udręczonej istoty ekstatycznym szeptom usłyszanym kiedyś na łąkach i w lasach leżących nad spokojnymi brzegami Jeziora Genewskiego. Te porywy, wewnętrzne i całkowicie osobiste, należały do tego porządku doświadczenia, który jest źródłem poezji i mistycyzmu, głosem za którym tęsknił Woodsworth i za którym szła Joanna d'Arc.

Ci, którzy podróżowali choć trochę po tym tajemniczym kraju, nigdy nie będą już tacy, jak inni ludzie, zaś po powrocie dążenia i rozrywki innych ludzi nie będą miały dla nich znaczenia. To, że wielu ludzi w jakimś stopniu i w jakimś okresie swego życia doświadczyło tych stanów, może być prawdą, jednak ich wspomnienie zostaje szybko zatarte przez domowe troski i ich rekompensaty, oraz przez walkę o te cele, o które walczyć trzeba, jeśli chce się przeżyć na tym świecie.

Daleko zaiste odsunęła natura nieszczęśliwego Rousseau od wszelkiej możliwości domowego szczęścia. Istniała chata i kobieta nią wraz z nim dzieląca, ale w warunkach tak nieszczęśliwych, tak w istocie dziwacznych, że, jak można stwierdzić, nie było w tym najmniejszego nawet podobieństwa do przytulnego domowego ogniska z sentymentalnej tradycji. Tradycji rozprzestrzenianej, jeśli nie po prostu rozpoczętej, przez samego Rousseau.

Jego prywatne życie jest niemal nieprzerwanym pasmem nędzy i plugastwa. Jego kłótnie z Davidem Hume, baronem Grimm i madame d'Epinay miały w sobie małostkowość i zawiłość niemal nie do uwierzenia. Siły całkiem poza jego kontrolą zmuszały go do gryzienia dłoni, która go karmiła, wiele zaś spontanicznie hojnych dłoni bywało w różnych okresach wyciągniętych do tego udręczonego i nieszczęśliwego stworzenia. Każda przyjaźń, czy to z mężczyznami czy z kobietami, kończyła się kłótnią.

Całe jego życie toczyło się w sieci wrogości, zazdrości i panicznego lęku przed knutymi przeciw sobie konspiracjami, przed spiskami mogącymi się wykluwać za jego plecami, albo przed koalicjami tworzonymi przeciw niemu przez jego przyjaciół. Ta sieć, w miarę jak się starzał, zaciskała się coraz bardziej i bardziej, aż do chwili, gdy w roku 1778 umarł, paranoiczny i niemal w katatonii.

Wśród owego bagna nieszczęścia biło czyste źródełko przeczucia własnej nieśmiertelności, niegdyś wyszeptanej doń na brzegach Jeziora Genewskiego. Z tych wód Rousseau czerpał inspirację do swych dzieł. Jego zdrowie psychiczne poszło w jego pisarstwo. Opętany seksem, emocjonalnie wygłodzony, fizycznie i psychicznie upośledzony, Rousseau stworzył w swych książkach świat, w którym sam pragnąłby spędzać swe dni, świat w którym - czego chyba nie trzeba nawet dodawać - prawdziwy Rousseau, czy nawet po prostu prawdziwy ktokolwiek, nie przeżyłby ani chwili.

Z dala od rózgi panny Lambercier, z dala, przynajmniej z pozoru, od wszelkich niskich i cielesnych pragnień, stworzenia z jego sennego świata egzystują ścigając bez przerwy nawzajem swoje dusze, po drodze filozofując. Nie ma tu żadnych ordynarnych, czy po prostu fizycznych, zdobyczy. Na powierzchni jest to pean na cześć przecudownych rozkoszy czystości, w istocie jednak książki Rousseau są zachętą do zmysłowości najrozkoszniejszej i całkiem nowego typu.

Wprowadził on bowiem seks do duszy - nie do tej duszy, będącej domeną świętych i teologów, ale do płomiennej, sentymentalnej duszy młodzieńczej, do miejsca gdzie ukryte są pragnienia jeszcze nie skierowane w swoje naturalne ujście. Do miejsca, gdzie lęgnie się idealizm i niezadowolenie, gdzie lęgną się teorie tylko w najlżejszy sposób mające związek z ludzką naturą, taką jaka ona jest. Gdzie skrywają się mgliste marzenia, pragnienia i bunt. Postacie stworzone przez Rousseau dzielą swpke łzy, uniemożliwiono im jednak osiągnięcie zadowolenia, które mogłoby im te łzy obetrzeć. Usadowione są bez przerwy w rozkosznym udręczeniu, na samym brzegu ulgi dla tych ich cierpień.

Intrygi jego sztuk scenicznych i jego fikcji są niedorzeczne. Postaci nie da się nawet nazwać stereotypowymi, ponieważ nic takiego nigdy nie istniało, ani przedtem ani potem. Jednak "pisarstwo", proza za pomocą której Rousseau opisuje świat swego snu, nie daje się już tak łatwo zbyć. Po pierwsze miał całkiem pokaźny talent narratora. Czytając go, człowiek przypomina sobie te wszystkie historie, które można znaleźć w dzisiejszych magazynach zajmujących się wyznaniami.

Mają ogromne braki pod względem stylu, smaku, zrozumienia, humoru i praktycznie biorąc wszystkiego, co by mogło przekonać do ich autora, jednak ignorancja i wulgarność zawarta w tych opowieściach chwilami przesłonięta zostaje przez fascynującą narrację. Jak bezsensowne by nie były zarówno sama historia, jak i postaci, człowiek czuje się zmuszony do przewracania stron. Wolter, realista, mądry i dobrze znający sekrety ludzkiego serca, najmniej wulgarny i najbardziej zabawny człowiek swojej epoki, dzisiaj niemal nie daje się czytać. Trzeba sięgnąć (Poza "Kandydem") do jego przenikliwych i wspaniałych listów, by zacząć rozumieć, jak Wolter mógł czarować swoją epokę.

"Wyznania" Rousseau, z drugiej strony, gdyby je zredagować pod takim kątem, by opisywane tam wydarzenia wydały się nam współczesne - wielu ludzi ma bowiem problemy z uwierzeniem, że cokolwiek, co się wydarzyło przed ich urodzeniem, wydarzyło się naprawdę - mogłyby zapewne zostać przerobione na serial w którymkolwiek z popularnych periodyków, i byłyby uważnie czytane w poczekalniach dentystów, w salonach fryzjerskich, albo w łóżku.


c.d.n (jeśli Deus pozwoli oczywiście)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, sierpnia 18, 2008

Pytania których nie zadałem Korwinowi (grzech by był gdyby się zmarnowało)

Zanim się BMPL rozpadło (ale właśnie wróciło, więc się nie ciesz lewizno!), działo się tam sporo interesujących rzeczy, z których niektóre zatrącały nawet realem. To naprawdę nie jest byle co w III RP, kiedy się mówi o oszołomach i zoologicznych antykomunistach! Do tych rzeczy należały wywiady - także nagrywane na video - z różnymi ważnymi politykami. Ja też miałem w czymś takim wziąć udział, więc zbierałem i sam wymyślałem dobre pytania dla dwóch ludzi, z którymi miałem zamiar najpierw te wywiady przeprowadzić.

Chodziło o Krzysztofa Wyszkowskiego i Janusza Korwin-Mikke. Z tym pierwszym sprawy były na niezłej drodze, już częściowo dogadane, ale potem BMPL się rozpadło, więc poczułem że nie mam pełnomocnictwa i nikogo znaczącego (poza swoim niszowym blogiem) nie reprezentuję, nie będę więc zawracał tak zapracowanemu i cennemu dla Polski człowiekowi głowy. Tym bardziej, że nie czuję się dziennikarzem, gazet raczej nie czytam, mam dysleksję i b. syntetyczny umysł, więc wielu ludzi zrobiłoby taki wywiad lepiej.

Nieco inna była sytuacja z Januszem Korwin-Mikke. Pisywałem nawet kiedyś w jego "Najwyższym Czasie!", jakoś specjalnie ideologicznie blisko nigdy nie byłem, ale w sumie popierałem. Potem jednak nabrałem wątpliwości, i to coraz większych. Jednocześnie, częściowo pod wpływem tych wątpliwości postudiowałem historię myśli politycznej, przez co sam liberalizm przestał mi się podobać. Nie będę tutaj tego dokładnie wyjaśniał, nie o to w końcu chodzi, a poza tym dalszy ciąg wiele powinien i tak wyjaśnić.

W sumie zebrałem od ludzi działających na BMPL, plus sam sformułowałem, sporo pytań, po czym zaproponowałem p. Korwinowi-Mikke by mi udzielił wywiadu. Fakt, że nie bezpośrednio jemu, bo nie wiedziałem jak do niego dotrzeć, tylko przez redakcję "NCz!", gdzie, niezależnie od sytuacji, powinni mieć na niego namiar. Nie ukrywałem mojego mało entuzjastycznego w ostatnich latach stosunku do korwinologii i korwinizmu, uważając, że byłoby to nielojalne.

Nie otrzymałem odpowiedzi, miałem zamiar jeszcze raz tę propozycję ponowić, a potem ew. opublikować moje pytania jako "list otwarty". Po co się mają zmarnować? Jeśli p. Korwin-Mikke raczy kiedykolwiek na nie odpowiedzieć, to przecież ma wiele miejsc, gdzie to może zrobić, a ja także chętnie te jego odpowiedzi opublikuję.

Jednak, jak już mówiłem, BMPL przez parę miesięcy spadło z sieci, więc zdecydowałem się po prostu odzyskać te pytania - zarówno moje, jak i zaproponowane przez innych ludzi - i je tutaj, na tym hiper-niszowym blogu, opublikować. Jeśli ktoś uważa, że Janusz Korwin-Mikke chciałby i potrafiłby na nie zgrabnie odpowiedzieć, to proszę go zawiadomić i zachęcić. Ja naprawdę nie uchylam się od polemiki.

Wszystkie te pytania zostały sformułowane do 6 czerwca 2008 włącznie, nic absolutnie w nich nie zmieniłem poza zmianą numeracji, dodaniem paru ogonków i naprawdę drobniutkim przeformatowaniem w jednym czy dwóch miejscach. A więc nie są one np. wynikiem ostatnich wydarzeń w Gruzji czy podpisania z Amerykanami tarczy.

Faktycznie chętnie bym też zamieścił tu tekst tej mojej prośby o wywiad, który, jak mówiłem, przesłałem do redakcji "NCz!", ale nie mogę go na razie znaleźć. Zresztą było to b. grzecznie sformułowane, przy b. wyraźnym podkreśleniu, że np. jestem autorem bonmotów w rodzaju "Jeden Korwin to skarb, tysiące małych korwinków to narodowa tragedia", oraz "Tyle już mówiliśmy o ukąszeniu heglowskim - pora porozmawiać o ukąszeniu korwinowskim". Był to jednak naprawdę grzeczny email, zaawierąjący nieco akcentów przyjaznych, w końcu to "NCz!" jako pierwsze (i niemal dotąd jedyne) drukowało mnie nad ziemią, i jeszcze za to (nieco) płaciło.

Ten wstęp był b. długi, ale chciałem żeby wszystko było maksymalnie jasne. No dobra, a teraz te pytania, czyli "list otwarty do Korwina". Na początek przedstawię pytania sformułowane przeze mnie osobiście, potem zaś przez innych, podając ich internetowe ksywy. A więc jedziemy:



triarius

Pierwsze trzy pytania są właściwie częścią jednego meta-pytania.

1. Jak by Pan wytłumaczył istotną różnicę pomiędzy ideologią taką, jak Pańska - a więc głoszącą iż nadejdzie Złoty Wiek w wyniku wprowadzenia w życie na dostatecznie dużą skalę czegoś, czego nigdy dotychczas nie zrealizowano - a dość znanym w różnego rodzaju analizach pojęciem Utopii?

Jeśli Pańska ideologia nie jest Utopią, to prosiłbym o przekonanie mnie o tym w ciągu kilku minut.


2. Czy zgodziłby się Pan, że prawicowość jest z samej swej istoty, praktycznie z definicji, antyutopijna? Oraz, z drugiej strony, że konserwatyzm daje się ująć jako antyutopijność i to zasadniczo wyczerpuje jego istotę?


3. Czy zgodziłby się Pan z tezą, że utopia i lewica (lub może lewactwo) to zasadniczo jedna i ta sama rzecz? Jeśli nie, prosiłbym o ukazanie mi istotnych różnic.


4. Czy nie istnieje sprzeczność nie do pokonania pomiędzy samą istotą konserwatyzmu, który jest b. sceptycznie nastawiony do pojęcia postępu, a samą istotą liberalizmu, który bez pojęcia postępu momentalnie przestaje istnieć jako spójna idea? Czyż nawet w ideologii Herberta Spencera, które wydają się być Panu szczególnie bliskie, nie ma "doskonalenia się ludzkości dzięki bezwzględniej walce o byt i naturalnej selekcji", a więc postępu właśnie?


5. Czy zechciały mi Pan pokrótce wyjaśnić, w jaki sposób postulat, że jeden rodzi się w slumsie, drugi zaś bez podatku dziedziczy miliardową fortunę (pochodzącą być może nawet ze zbrodni i zdrady dokonanej przez jego przodków) daje się pogodzić - ze wszystkich wartości - właśnie ze pojęciem Sprawiedliwości?


6. Czy mówienie, iż podatek progresywny to sprawa dopiero ostatnich dziesięcioleci w historii ludzkości, oraz dzieło socjalistów, nie jest intelektualnym nadużyciem w związku z tym, że, czysto ekonomicznie biorąc, podatek nie różni się niczym istotnym od kopytkowego, strat na rzecz zbójców na gościńcu, niszczenia dobytku przez wroga, obowiązkowej służby wojskowej konno i zbrojno, starożytnych liturgii itd. itd.

7. Czy mógłby Pan mnie przekonać, iż w pełni zawodowa armia naprawdę jest najlepsza do obrony kraju, w dodatku nie leżącego na wyspach?


8. Czy bardziej liberalnym i bliższym Pana ideałom są dzisiejsze Stany Zjednoczone, czy też Chiny? (Pytam częściowo dlatego, że nie tak dawno kilku Pańskich zwolenników argumentowało na moim blogu w salon24, że USA nie ma nic wspólnego z liberalizmem, natomiast Chiny to kraj par excellence liberalny.)


9. Jak by Pan skomentował moją - nieco w istocie przewrotną, ale jak sądzę dość celną - tezę, iż w dzisiejszych państwach wszelkie "oszczędności" na biurokracji odbijają się natychmiast wzrostem władzy prawniczych korporacji, czego jaskrawym przykładem są Stany Zjednoczone?


10. Czy USA było kiedyś krajem liberalny, a jeśli tak, to czy fakt, że dzisiaj nim (w Pańskim rozumieniu) nie jest, nie sugeruje jakiejś nieuniknionej i naturalnej tendencji rozwojowej liberalizmu? Której powstrzymanie zakłada zamordyzm lub nawet totalitaryzm?


11. Jaki jest Pański pogląd na temat procesu globalizacji i w ogóle tego globalnego świata, który nam już w dużej mierze powstał? Jak Pan widzi dalsze trendy w tej dziedzinie?


12. Jak ocenia Pan prawdopodobieństwo tego, iż w roku 1992 ujawnienie ogromnej liczby agentów na najwyższych stanowiskach, w tym urzędującego prezydenta, mogło NIE DOPROWADZIĆ do natychmiastowej, potężnej kontrofensywy zagrożonych lustracją, prowadzącej do obalenia rządu Jana Olszewskiego i odwrócenia trendu dekomunizacji na lata, może nawet na zawsze?


13. Jeśli prawdopodobieństwo, o które pytaliśmy w poprzednim punkcie ocenił Pan na niezbyt wielkie - powiedzmy na nie więcej, niż 50% - to czy oficjalny wniosek o ujawnienie tych agentów należy uznać za:

a. działalność skierowaną w istocie PRZECIW lustracji i dekomunizacji (a więc agenturalną prowokację)?

b. wynik skrajnego doktrynerstwa, nie dającego się w opinii niektórych pogodzić z realną i skuteczną polityką?

c. działanie jak najbardziej słuszne PONIEWAŻ nie tylko etycznie uzasadnione, ale także skuteczne i korzystne dla Polski?

d. coś jeszcze innego (co?)

Proszę mnie źle nie zrozumieć - ja Panu nic tutaj nie zarzucam, jednak możliwych interpretacji jest kilka i chciałbym poznać Pańską opinię.


* * * * *

Pytania blogera o ksywie hrPonimirski, które tu były, musiałem wywalić - na jego wyraźne żądanie. Przyznam, że nie rozumiem gościa w tej sprawie. Coś mu się uwidziało, że na niepoprawni.pl pyskuje się na BMPL, kiedy to właściwie tylko ja opowiadałem o co tam poszło w tym konflikcie, a i to bez agresji i w nikogo nie potępiając. (Mój blog jest na niepoprawni.pl agregowany, stąd związek.) Ale cóż, skoro człek, w dodatku poniekąd kumpel, żąda, to muszę jego pragnienie spełnić. Z pewnością chce się on zachować super-szlachetnie, ale w tym przypadku zdecydowanie przesadza. Jeśli ktoś chce znać moje zdanie oczywiście.

Trochę szkoda, szczególnie dla Korwina, bo hrPonimirski, ma ostro rynkowe przekonania, do tego niezwykle anarchistyczne, czyta von Misesa... W sumie dość zbliżone ma poglądy do mego niedoszłego rozmówcy. Byłoby nieco słodyczy, a nie tylko ostre przyciskanie do muru.

* * * * *

hrabia Pim de Pim

A1. Czy jako człowiek wszechstronnie utalentowany odczuwa Pana dylemat człowieka renesansu: czym się zajmować?
(polityka, życie towarzyskie, felietonistyka, brydż, blog)
Skoro z niczego nie chce Pan zrezygnować jak mógł Pan być skuteczny jako polityk?


A2. Czy wyborcy nie oczekują od polityka raczej stateczności i umiarkowania, zamiast egocentryzmu, nonkonformizmu i maksymalizmu?


A3. Czy zgodziłby się Pan z opinią, że jest niedościgłym pierwowzorem ekstrawagancji dla posła Palikota?


A4. Czy zwalczanie przez Pana współczesnych zabobonów - jak je nazwał o. Bocheński - nie przypomina walki z wiatrakami (donkiszoterii) ?

(Walka z "Hominformem". Antydemokratyzm. Antylewicowość w każdej postaci. Antykomunizm, antysocjalizm, antyzwiązkowość, antyfeminizm, antybiurokratyzm.)


A5. Czy UPR jest bardziej partią polityczną czy formacją opiniotwórczą?

(W dużym stopniu otwarte, ale jednocześnie elitarne środowisko intelektualne, wnoszące ferment do publicznych dyskusji na temat modelu państwa, formułujące wyraziste i bezkompromisowe diagnozy, wskazujące kierunek pożądanych zmian. Praca z młodzieżą - KoLiber. W niewielkim stopniu partia walcząca o zdobycie władzy.)


A6. Jakie są główne przyczyny klęski UPR w kolejnych wyborach?

(Polityka "przemilczania na śmierć" przez wrogie media. Konsekwentna krytyka okrągłego stołu. Antysalon - obalanie fałszywych autorytetów. Demaskowanie afer gospodarczych i korupcyjnych. Świadomość praprzyczyn i korzeni wielu zdarzeń. Konserwatyzm w sferze obyczajowości. Przenikliwa publicystyka Michalkiewicza i Miszalskiego. Realistyczny pogląd na politykę żydowską. Amatorszczyzna przywódców partii.)


A7. Czy przyczyną braku skuteczności politycznej jest intelektualizm - odwoływanie się do rozumu i logiki zamiast do emocji?


A8. Czy stawiając na wolny rynek i liberalizm gospodarczy nie otwiera się drogi dla niszczącego lokalne gospodarki i wzorce kulturowe globalizmu? Czy cena dogmatyzmu w tej sprawie nie jest zbyt wysoka?


A9. Jak godzi Pan przywiązanie do tradycji religijnej i Kościoła Katolickiego z otwartą krytyką stanowiska jego hierarchów w sprawach wewnątrzkościelnych (liturgia posoborowa) i społecznych (lustracja) ?


* * * * *

To wszystkie pytania, które mi się wtedy udało zgromadzić (a ich autorzy nie zgłosili zastrzeżeń). Czekam na odpowiedź! Żartuję, nie spodziewam się odpowiedzi, choć byłoby słodko i pewnie interesująco.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 1)

Jednym z pisarzy, którzy NAPRAWDĘ odegrali rolę w historii - prawdopodobnie dość nielicznych - jest Jean-Jacques Rousseau. Dzisiaj niemal nikt go naprawdę nie czyta, choć niektóre fragmenty jego "Wyznań" są całkiem na swój pokrętny sposób interesujące - ja np. je przeczytałem, zachęcony do tego "Szkicami o literaturze francuskiej" Boya (wiem że skurwiel i sowiecki kolaborant) i nie narzekam. Był to niewątpliwie gość pokręcony - mówiąc łagodnie świr - co w jego autobiografii wyraźnie widać, ale w młodości chciałem być psychologiem, więc mi to pasowało.

Mało kto faceta naprawdę dziś zna, a jednak żyjemy w dużej mierze w jego świecie. Nie chcę się tu wdawać w uczone rozważania nad wyższością "internalizmu" czy "eksternalizmu" w historii idei, ale na pewno można stwierdzić, że jeśli jakiś pisarz naprawdę wpłynął na namacalną rzeczywistość, to właśnie ten. Może Platon jeszcze bardziej, ale też mam wątpliwości, czy "platonizm" nie jest dość naturalną tendencją w ludzkim umyśle. Nie żeby zawsze przeważającą, oczywiście, ale zawsze czyhającą na swą ofiarę. Zresztą Platon miał dwa tysiąclecia więcej czasu na swe oddziaływanie. No a wszelka lewizna, szczególnie ta co bardziej intelektualna, ma w mózgach w ogóle niewiele więcej niż Jasia-Kubusia.

Teraz zmieniamy pisarza... Jeśli ktoś czyta po angielsku i jest zainteresowany historią rewolucji francuskiej, to szczerze polecam amerykańskiego historyka o nazwisku Stanley Loomis. Świetnie się go czyta, gość ma rozsądne, konserwatywne poglądy, ale bez jakichś przegięć w wiadomym stylu, rzetelna informacja... W ogóle czyste przeciwieństwo osławionych prac prof. Geremka na temat żebractwa i prostytucji w średniowiecznej Francji, które mu musiał napisać odkomenderowany do tego doktorant, bo czytać się tego nie dało - wiem bo próbowałem i nie to, by mnie prostytutki w średniowiecznej Francji nie kręciły. Czytałem na ten i zbliżone tematy inne książki i było fajnie.

Stanley Loomis zatem... Stanley Loomis w swej książce "Paris in the Terror: June 1793 - July 1794" w bardzo fajny literacko sposób główną protagonistką czyni Charlotte Corday, która ukatrupiła Marata. Młoda ta i pełna zalet kobieta miała jedną mniej w moich oczach ujmującą cechę, którą zresztą dzieliła z całą praktycznie swoją epoką... Było nią uwielbienie... Kogo? No właśnie - naszego ulubieńca Jasia-Kubusia. No i Loomis przeplata historię Wielkiego Terroru, wraz z osobistym dramatem ostatnich tygodni życia Charlotty Corday, z analizami życia, twórczości i wpływu na ową epokę tego właśnie pisarza.

Jest tych analiz sporo, więc na jeden odcinek zbyt wiele, tym bardziej że opatrzyłem to tak długim wstępem. Ale chyba dla niektórych P.T. Czytelników będzie to ciekawe i może do czegoś przydatne. A więc, oto pierwszy odcinek tego, co Loomis mówi o J.-J. Rousseau. Aha - jeszcze może jedna sprawa: tutaj będzie głównie o jego życiu, bo to jest na początku, a więcej się nie zmieści.

Nie chodzi o to, że Loomis, czy może Wasz oddany sługa, sprowadza twórczość pisarza do jego biografii, albo że ocenia ją na podstawie tego, jaka ona była pokręcona. To nie o to chodzi! Jednak przedstawianie pisarza CAŁKIEM bez wspomnienia o jego życiu również wydaje się mocno sztucznym zabiegiem. Tym bardziej zaś pisarza o życiu i charakterze tak pokręconym, jak życie i charakter naszego bohatera. A więc, niech głos zabierze mój ulubiony (obok G. Lenotre'a) historyk rewolucji, Stanley Loomis (rozbiłem to na krótsze akapity, dla czytelności):

* * *

Rousseau przemawiał do mieszanej publiczności, a sekret jego sukcesu, jeśli tak prozaiczne określenie można zastosować do wpływu i sławy, przekraczających prawdopodobnie wszystko, co osiągnięte zostało przez jakiegokolwiek pisarza od tamtej epoki, można odkryć w zwyczajnym i znajomym temacie: seksie. Jednak, dziwny to i znaczący wkład do pornograficznej literatury - gwałcił on nie ciało, lecz duszę swego czytelnika.

Cierpiąc na szczególną fizyczną dolegliwość, dla Rousseau "spełnienie" było dodatkowo udaremniane przez nienasycone żądze, które obudziła w nim rózga córki kierownika jego szkoły, pewnej panny Lambercier, i całkiem otwarcie zdiagnozowane przez niego w słynnych "Wyznaniach". Wyznaniach, w których, w swym niezwykłym pokazie psychicznego masochizmu, ujawnia bez oporów całą serię dziwacznych drobnych wad, ale bez przerwy maskuje bardziej zwyczajne i mniej interesujące większe wady.

Idealizując kobiety, był zmuszany siłami jeszcze potężniejszymi, niż wspomnienie panny Lambercier do umieszczania ich [na piedestale?]*, chodziło jednak [nie?] o to, by wynieść kobietę, lecz raczej sam chciał zostać umartwiony. W każdej międzyludzkiej relacji bardzo starannie, zawsze własnoręcznie, zastawiał pułapkę, w którą zamierzał wpaść - kiedy skomplikowane warunki, w których jego własna ruina mogłaby zostać z maksymalną rozkoszą skonsumowana, zostały spełnione.

-------
* Coś mi tu uciekło, sorry! (I nikt oczywiście nie zauważył. Nie ma to jak blogaskowa publicystyka!)


c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Darlington o początkach rzymskiego cesarstwa

Trochę się tu czasem wygłupiam - jak choćby wczoraj - ale w sumie traktuję to przedsięwzięcie serio, więc teraz na odmianę coś poważnego. Nie jakoś wyjątkowo aktualne, nie żebym miał coś wstrząsającego do ujawnienia, ale przedstawię coś co, jak sądzę, warto przeczytać, a podlane odpowiednim sosem powinno dać do myślenia. Plus sporo intelektualnej satysfakcji.

Przeglądałem sobie mianowicie książkę C. D. Darlingtona, o której ostatnio wspominałem - tę historię świata z punktu widzenia biologa - konikretnie mendlowskiego genetyka. Nie żeby on to robił jakoś obsesyjnie i na chama, ale faktycznie widać, że sprawy genetyczne, dziedziczenie - różne takie szybko powstające, dynamiczne, niewielkie "mikro-rasy" (to chyba moje własne określenie) - mają w historii spore znaczenie. Właśnie one, bo żadnego generalizowania na temat różnic pomiędzy "rasą białą", a "rasą czarną" (czy zieloną) praktycznie u tego pana nie ma. (No, faktycznie to jest jednak nieco o Żydach, do których Darlington zdaje się być nieźle nastawiony.)

Książka jest gruba - 700 stron nie licząc indeksów i takich rzeczy - gęsta od treści, chwilami nieco kontrowersyjna, ale czyta się, jak na swoją gęstość i konkretność, znakomicie. Od tych paru dni co mówiłem szukałem w niej jakiegoś fragmentu, który byłby wystarczająco samodzielny i wystarczająco interesujący, by go tutaj (jako przeciwwagę po różnych błahych wygłupach na temata Tusia) przetłumaczyć.

No i znalazłem taki fragment, który jest dość drobną częścią tego, co Darlington pisze o Oktawianie Auguście i początku rzymskiego cesarstwa. Dlaczego akurat to warto moim zdaniem tutaj opublikować? Nie da się tutaj nie wspomnieć o NAJWIĘKSZYM... Jeśli ktoś ma już całkiem dość Spenglera, to niech tego po prostu nie czyta. Ale nie ma racji! To nie jest tak, że ja potrzebuję jakichś kultów, czy intelektualnych szczudeł - wręcz przeciwnie. Po prostu Spengler jest niesamowicie wielki i bez niego jesteśmy jak małe ciapki w gęstej mgle!

Co ma Spengler wspólnego z Darlingtonem i Augustem? Z pozoru nie tak aż wiele, bo Darlington na temat Spenglera słowa w swojej książce nie wspomina. Jednak zgodnie ze spenglerowskim historycznym paralelizmem pomiędzy naszą ("faustyczną") i starożytną ("apolińską") Kulturą/Cywilizacją, jesteśmy właśnie mniej więcej w tej fazie, która odpowiada Augustowi. Jaka to faza? Ludzie w miarę kształceni (i nie mówię tu o ofiarach min. Hall czy Niepublicznych Szkół Marketingu i Zarządzania w Pacanowie) powinni wiedzieć, jak wyglądały tamte czasy.

Kto czytał Spenglera i cokolwiek zrozumiał, tym bardziej dostrzeże te analogie. Jednak i bez tego, nawet dla ofiary min. Hall, jest nadzieja! Po prostu niech ten ktoś przeczyta poniższy fragmencik, a potem się zastanowi, czy niczego mu to nie przypomina. Z tych rzeczy, które widzi wokół siebie. I przypominam - to nie jest inspirowane Spenglerem, nie ma tu do niego żadnych odniesień - to jest historia świata, pisana na dodatek przez biologa!

Pragnę z naciskiem podkreślić - głównie na użytek ew. Michników tego świata, których rewolucyjna czujność może zostać obudzona, ale wcale nie tylko na ich użytek - że Darlington nie jest żadnym zamordystą i zwolennikiem "czystości rasy" (cokolwiek by to miało oznaczać). W tym akurat fragmencie, na temat tej akurat sytuacji, wyraża poglądy jak poniżej, w wielu innych jednak miejscach mówi bardzo pozytywne rzeczy na temat etnicznej i indywidualnej rozmaitości. (Widać to zresztą nieco w początkowym fragmencie.) Tutaj widzi to tak jak widzi i warto moim zdaniem się z tym widzeniem zapoznać.

A oto ten fragment (strony 275 i następna):


[Polityka mająca na celu zwiększenie dzietności klas wyższych i zapobieżenie mieszaniu się tych klas z ludnością napływową, a szczególnie niewolnikami i wyzwoleńcami] była świadoma z punktu widzenia zarówno moralności, jak i z rasowego. Rozpoczęła się prawdopodobnie na długo przed założeniem miasta i miała być tak długo kontynuowana, jak długo istnieć miało Imperium, z jego religią. Była ona oparta na pewnych założeniach dotyczących dziedziczenia i selekcji, łatwo zrozumiałych w starożytnym świecie, gdzie zasady hodowli bydła uważano z reguły za zdrowe wskazówki dla kierowania ludzkim rozmnażaniem.

Z punktu widzenia nowoczesnej genetyki co najmniej jeden aspekt tych zasad nie dawał większej szansy na sukces: ogromna niejednorodność rzymskiego społeczeństwa pozwalała selekcji na najswobodniejszą z możliwych gier. Poniesiono klęskę, ponieważ dokonano pewnych założeń, dużych i małych, które były w oczywisty sposób fałszywe.

Jakie były owe fałszywe założenia? Pierwszym było to, iż rzymska klasa rządząca dobrze nadaje się do radzenia sobie ze światową sytuacją, za którą była częściowo odpowiedzialna. Jednak, jak możemy zauważyć, warunki z którymi potrafiła sobie radzić były tymi, które sama już zniszczyła. Militarna ekspansja została zastąpiona pokojową stabilizacją.* Małe państwo zastąpione zostało wielką federacją. Rasową jedność i moralną spójność zastąpiła skrajna różnorodność charakterów i celów, tylko chwilowo ukryta przez pokój wynikający z wyczerpania**. Rzymska klasa rządząca po osiągnięciu swego celu nie miała już nic do roboty. Utraciła swój świadomy cel, podstawę swego doboru partnerów [do małżeństwa i rozmnażania], a wraz z nią swoją społeczną spójność. Jako klasa znikła więc. Jak i gdzie odeszła, będziemy musieli zbadać.

Drugie fałszywe założenie wynikło z niedostrzeżenia paradoksu rzymskiej sytuacji. Bowiem Rzym i społeczeństwo Italii, choć kulturowo i politycznie dominujące nad całym Imperium, fizycznie i biologicznie było tylko małą i zależną jego częścią. Dominacja zaś, już po kilku pokoleniach ustąpiła zależości - z powodów, którym przyjrzymy się bliżej.

Zanim jednak przeanalizujemy Imperium, musimy spojrzeć na to, co działo się w samym Rzymie. Już w tym czasie rząd Augusta okazał się niezdolny do uregulowania napływu bogactw do miasta. Mimo swej pozornej potęgi i prestiżu, polityką władcy w jego stolicy nadal rządził strach. Władca ten miał w Italii gwardię pretoriańską, złożoną z dziewięciu kohort ludzi o czystej italskiej krwi. Miał też w Rzymie swą osobistą straż przyboczną, złożoną z równie rasowo czystych Germanów. Nie wystarczały one jednak, by zaniechać praktyki utrzymywania obywateli w spokoju przez dawanie im łapówek - przez politykę zapewniania im panem et circenses***. To określenie Juwenala wydaje się być komentarzem do reform princepsa - owe reformy utonęły w bogactwie wielkiego miasta.

-------------------------------------------------

* Dosłownie "maintenance", czyli "utrzymywaniem" czy "podtrzymywanie".


** To wytłuszczenie jest moje, nie Darlingtona. Po prostu nie mogłem go sobie odmówić, tak wydało mi się to wyjątkow celne. Oraz naprawdę niezwykle AKTUALNE.

*** "Chleba i igrzysk". (Of course.)



triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, sierpnia 17, 2008

Głupiutkie wierszyki o (mądrutkim oczywiście) Tusiu

Czasem, kiedy nie mam przez parę minut nic sensownego do roboty, wymyślam sobie głupiutkie wierszyki. Kiedy zaś taki wierszyk wyjdzie naprawdę głupi - tak głupi, że to aż jakoś zabawny - to go, bywa, zapisuję na jakiejś luźnej kartce.

Akurat znalazłem taką kartkę z wierszykami o Tusiu. Ponieważ to chodzi o walkę, a nie o zapracowywanie na ordery i miejsce w przyszłych podręcznikach szkolnych, więc je opublikuję... Choć takie głupiutkie. Co mi tam! Może coś przylgnie, może komuś się nada do napisu na murze albo jakiejś propagandy. W końcu ich bohater, nie oszukujmy się, też rozumem nie poraża. Forma odpowiada więc treści, co jest cenne. Tak uczył już Arystoteles.

A więc, poprawić okulary, zapiąć pasy... I uwaga żeby sobie nic z wrażenia nie odgryźć!


(Ten pierwszy to jednak zupełna błahostka, raczej na rozgrzewkę.)

Kopie piłeczkę Tuś,
Więc kocha Tusia Ruś.
* * *

To jest i aktualne, i... po prostu hiper-błyskotliwe. Nie wstydźmy się łez wzruszenia!

Cała Rosja kocha Tusia,
Bo do flaszki zdrowo* siusia.

* "Zdrowo" - bo i obfitym strumieniem, i w ogóle okaz z niego zdrowia. Każdy koneser przyzna, że bardzo to zgrabnie wyrażone.
* * *

(To wygląda - wow! - niemal na początek epopei. Jednak to tylko złudzenie. Na razie?)

Zacne Izraela plemię
Pragnie opanować Ziemię.**
Dzięki od Tusia miliardów kopie***
Najpierw se kupi kraik w Europie...


** Aj waj! Apage satanas! Ewidetny akcent antysemicki! I to najgorszego rodzaju, jeśli pamiętam co o tym mówił rebe Michnik. Błagam, nie mówcie nikomu! Jednak starałem się to złagodzić pisząc "zacne". Tropiciele antysemityzmu - błagam, doceńcie! (Docenci też.)

*** "Kopa" to, z tego co pamiętam, 60 sztuk. I tyle chyba miliardów dolców obiecał Tusio różnym szemranym Izraelitom w ramach szemranego (jak to u Tusia) "odszkodowania". Może będzie tego więcej (jeśli oczywiście do tego czasu nie poślemy Tusia tam, gdzie jego miejsce, a tamtych nie odeślemy z przysłowiowym kwitkiem), ale ta kopa to tutaj jest hiper-celnie powiedziane! A swoją drogą, dolary znowu rosną, więc to już nie o zupełne groszaki będzie chodzić.

**** Jeśli ktoś nie wie, o jaki kraik tu chodzi, to zachęcam do wstąpienia do cieniackiej młodzieżówki. Tylko tam będzie miał szansę, nie tylko uniknąć większości kpin, ale i się całkiem po prostu - wybić!


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, sierpnia 15, 2008

Mały podręcznik partyzantki miejskiej - egzekucje i porwania

Robiłem ostatnio porządki w różnych starych książkach i papierach, skutkiem czego znalazłem parę interesujących rzeczy. Na przykład pierwszych kilkadziesiąt stron "Mein Kampf" po szwedzku, które były lekturą obowiązkową na historii idei w Uppsali. Albo mój własny krótki uppsats na temat Spenglera, z tej samej historii idei. Muszę go w wolnej chwili przeczytać, ciekaw jestem czy z perspektywy dwóch kolejnych pełnych lektur tej książki, kilkunastu minionych lat, i mimo mego ówczesnego braku znajomości schyłkowego koszmarku, jakim jest III RP - byłem już wtedy w stanie napisać na ten temat cokolwiek interesującego.

Najbardziej chyba jednak do przedstawienia na tym blogu wydała mi się inna rzecz, którą właśnie po latach odszukałem. Ma to 110 stron, jest niewielką książeczką w miękkiej oprawie, nazywa się Liten handbok för stadsgerilla, co się na nasze tłumaczy jako "Mały podręcznik partyzantki miejskiej". Autor Carols Marighella. Wydane zostało to w Sztokholmie, konkretnie przez "GIDLUNDS FÖRLAG" ("förlag" to wydawnictwo), w roku 1970, wydrukowane w Finlandii. Do tłumaczenia dumnie przyznaje się Latinamerikakommittén, czyli "Komitet latynoamerykański". Cena 5 koron, co nawet wtedy było niewiele, choć tam takie książki są faktycznie tanie. Nakładu nie podają, szkoda, choć i tak pewnie bym nie wierzył.

O autorze czytamy na tylnej stronie okładki, że: "poległ jesienią roku 1969 w walce przeciw brutalnej dyktaturze wojskowej w Brazylii." Po czym dalej dowiadujemy się, że: "Ta książka podsumowuje strategię i taktykę, którą Marighella rozwinął i przy pomocy której zebrał brazylijskie grupy rewolucyjne do wspólnego zbrojnego oporu".

No dobra, sporo już wiemy, teraz przydałby się jakiś fragment samej książki. Przetłumaczę więc niewielki fragment, i to absolutnie jak najściślej. Niech będzie powiedzmy ten ze strony 88 i następnej:


Egzekucje

Egzekucje to uśmiercanie północnoamerykańskiego szpiega, jednego z agentów dyktatury, jednego z policyjnych katów, faszystę w rządzie, winnego przestępstw wobec patriotów, kogoś kto sypie, kogoś kto wydaje innych, agenta policji albo któregoś z policyjnych prowokatorów.

Ci, co z własnej inicjatywy idą do policji aby wydać i oskarżyć kogoś, som podają im wątki i informacje, także muszą zostać straceni przez partyzantkę miejską.

Egzekucja jest tajną akcją przy udziale jak najmniejszej ilości uczestników ze strony partyzantki miejskiej. W wielu przypadkach wystarcza, by egzekucji dokonał nieznany, pojedynczy i cierpliwy strzelec wyborowy, działający z pełną dyskrecją i zimną krwią.


Porwania

Porwania polegają na złapaniu agenta policji, północnoamerykańskiego szpiega, osobowości politycznej, albo znanego i niebezpiecznego wroga rewolucji, oraz przetrzymywaniu go w sekretnym miejscu.

Porwań dokonuje się w celu wymiany lub uwolnienia rewolucyjnych towarzyszy, albo aby zmusić dyktaturę wojskową do zaniechania tortur w więzieniach.

Porwania osób znanych ze swej działalności artystycznej, sportowej, albo innych o wybitnych talentach, i które nie wyrażały żadnych poglądów politycznych, może być sposobem na dokonanie propagandy dla rewolucyjnych i patriotycznych celów partyzantki miejskiej. Pod warunkiem jednak, że porwanie dokonane zostało w bardzo specjalnych warunkach, zaś akcja została dokonana w sposób budzący sympatię i akceptowany przez lud.

Porwania Północnych Amerykanów osiadłych w Brazylii, albo ją odwiedzających, jest formą protestu przeciw wtrącaniu się przez imperializm USA i jego dominację w naszym kraju.

*

No to na razie tyle. Może kiedyś przetłumaczę więcej z tej uroczej książeczki, którą sobie niegdyś kupiłem w uppsalskim antykwariacie blisko słynnej uniwersyteckiej biblioteki Carolina Rediviva (gdzie jest m.in. zrabowana w czasie potopu w Polsce "Srebrna Biblia").

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Wdowa Eulalia i mózg wieloryba w pikantnym sosie

Mam pomysł na tekst... Mam pomysł na tekst, który byłby filozoficzną przypowiastką... Mam pomysł na tekst, który byłby filozoficzną przypowiastką, a do tego byłby ucieszny...

Mam pomysł na tekst o jednej pani, co kupiła w hipermarkecie mózg wieloryba na kolację, ale przez pomyłkę stworzyła golema... Stworzyła golema mózgowego. Miała bowiem w lodówce mózg swego niedawno zmarłego męża... (Była bowiem wdową, bidulka!) I się pomyliła... I omal nie zjadła mózgu swojego męża! Ale na szczęście nie, ufff! Blisko było!

No i jak zabrała się do tego mózgu, żeby go przyrządzić na tę swoją wdowią, samotną kolację, to się okazało, że ten mózg ożył... Bo sos działa jak elektrolit... Mózg zaczął dawać znaki życia, a po podłączeniu go do drukarki... Ach, to naprawdę bardzo skomplikowany splot wydarzeń, jak do tego doszło... W każdym razie ten mózg zaczął się ze swoją byłą żoną komunikować... (I nie tylko SWOJĄ byłą żoną, mózgu znaczy, bo także i innych członków tego pana, co miał ten mózg. Kiedy żył.)

I po wstępnych uprzejmościach, plus pewnej ilości beztreściowego gadania, jak to z dawno niewidzianym znajomym... A żona, nawet wdowa, to przecież więcej niż znajomy! Chyba że rozwiedziona - wtedy to mniej. I poprosił ten mózg, żeby go podłączyć do także do internetu, a nie tylko do drukarki. Żeby miał jakieś informacje ze świata... Bowiem oczek, uszek, noska już nie miał, ani żadnych innych organów zmysłów - wszystkie zostały skremowane, tylko ten mózg niepocieszona wdowa sobie zachowała.

No i mógłbym potem opowiedzieć... A sam jestem tego bardzo ciekaw co by to było, bo jeszcze tego do końca nie wiem... Opowiedzieć, jaki to pogląd na świat ma ten mózg... Czym on się różni od poglądów tego pana, kiedy jeszcze nie był skremowany, kiedy miał i oczki, i uszki. I kuśkę nawet miał, a wdowę to czasem cieszyło, ale często wręcz przeciwnie... Co zresztą nie ma wiele wspólnego z moim zasadniczym tematem... No więc całą tę filozofię tego mózgu w tym sosie mógłbym opowiedzieć... Z naciskiem na poglądy ideolo, bo to taki blog przecież. I polityczne poglądy też, w szerokim sensie rozumiane.

No ale po co właściwie? Czy to cokolwiek w realu zmieni? Czy to jest w ogóle komukolwiek do czegokolwiek potrzebne? (I nie mówcie mi, że Putina by to ucieszyło. Jako dowód normalizacji w Polszy, czy czegoś tam. Bo to dla mnie żadna absolutnie zachęta!) Musiałbym zresztą wymyślić tej pani jakieś fajne nazwisko, takie ucieszne... Bo na imię dałbym jej pewnie Eulalia. Albo jakoś. Żeby było uciesznie.

Mógłbym ogłosić, że jeśli rozlegnie się powiedzmy... sto donośnych i pełnych zapału głosów wzywających mnie do wykonania tego ambitnego zadania... To ja to napiszę. Ale tylu ludzi tego bloga w ogóle nie czyta, więc jestem bezpieczny. Nie muszę pisać. Zresztą zawsze mogę rzec, iż zostawiam ten temat następnej cywilizacji (czy raczej spenglerycznie mówiąc Kulturze). Może kiedyś jej syny wygrzebią skądsiś ten szkic, ten zarys, tę wiązkę elektronów... I stworzą z tego swoją własną epopeję.

A więc Eulalio (czy jak tam masz na imię) o nieznanym nazwisku... Od niedawna wdowo, na emeryturze, choć całkiem jeszcze niczego sobie... Mieszkająca samotnie i lubiąca na kolację mózgi wielorybów w pikantnych sosach - NA RAZIE DAJ MI SPOKÓJ!

(Wy zaś, P.T. Czytelnicy - jeśli istniejecie - nie próbujcie mnie nawet pytać, o kim myślałem, kiedy ten pomysł z poglądami na świat wyjętego z lodówki mózgu podlanego sosem przyszedł mi po raz pierwszy do głowy! I tak nie powiem!)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 14, 2008

Polska, Żydzi, historia - spojrzenie z zewnątrz

Jedną z książek które bardzo cenię (i w dodatku szczęśliwie posiadam) jest "The Evolution of Man and Society" ("Ewolucja człowieka i społeczeństwa"), napisana przez brytyjskiego profesora biologii (botanika i genetyka, ale tacy ludzie naprawdę kiedyś miewali znakomite ogólne wykształcenie!) C.D. Darlingtona i wydana w roku 1969. (A więc w latach '60, tak jak książki Ardreya. Potem już widać nastąpiła totalna kontrofensywa leberalnej "nauki" i totalna kampania przemilczania. Nie da się ukryć, że był to sukces.) Wbrew temu, co może sugerować tytuł, nie jest to rzecz o powstaniu naszego gatunku, a w każdym razie w naprawdę niewielkim stopniu. Jest to książka o historii, pisana z bardzo niezwykłej biologicznej perspektywy.

Nie, nie ma tu niczego, co by można uczciwie określić mianem "rasizmu" - raczej wprost przeciwnie. Tylko trzeba coś w ogóle kojarzyć i wykazać minimum intelektualnej przyzwoitości, bo reagując po prostu na słowa kluczowe, łatwo daje się wszędzie wyczytać cokolwiek. Oczywiście lewizna "rasistę" potrafi zrobić z każdego, kogo nie lubi, podobnie jak "faszystę". I tak "skrajnie rasistowskie poglądy" ma Spengler - facet, który do rasy w powszechnie rozumianym znaczeniu przywiązuje znaczenie mniejsze od niemal każdego, z pewnością także np. od Michnika.

No, tośmy już swoje postępowe sumienie uspokoili, teraz jedziemy dalej... Przedstawiałem już chyba na tym blogu krótki fragment omawianej tu książki Darlingtona - ten, w którym błyskotliwie na dwóch stronach tekstu przedstawia on genezę amerykańsko-sycylijskiej mafii. Udowadniając przy tym, że i tu ma znaczenie biologia i kwestie "rasy" - tyle że nie rasy w obiegowym znaczeniu, a "mikro ras", o których traktuje książka. Można sobie tego poszukać, powinno gdzieś tu być, choć może jeszcze nie miało tagów, więc znaleźć będzie trudniej.

No i chyba przedstawiłem kiedyś, cholernie dawno temu, tę sprawę mafii w "Najwyższym Czasie!", choć tego nie jestem już teraz całkiem pewien. Teraz mi się zresztą przypomniało, że kiedyś streściłem w niewielu słowach także wywody Darlingtona na temat roli eunuchów w historii. A także chyba o roli kazirodztwa. To naprawdę fascynująca książka, mówię to całkowicie serio!

Ponieważ dobrze jest czasem spojrzeć na siebie oczyma obcych. I to nawet jeśli informacje autora na nasz temat są, jak nierzadko, niepełne i miejscami wprost fałszywe. Z drugiej strony, nie ma niestety pewności, że wszystko co my wiemy o naszej przeszłości, jest całkowicie prawdziwe, sporo jest w tym także naszej nacjonalistycznej propagandy i pokrzepiania serc.. Co może jest niezbędne dla ludu, ale dla jego potencjalnej elity już niekoniecznie.

W każdym razie przetłumaczę tu teraz krótki fragment z książki Darlingtona traktujący o historii Polski i aszkenazyjskich Żydach. Rozbiłem to na krótsze akapity (dla czytelności na ekranie), oraz dodałem własne przypisy.
Oto ten fragment:


Żydzi którzy zostali wypędzeni z Anglii, Francji i Zachodniej Europy w trzynastym wieku, skorzystali z ówczesnych nieszczęść Wschodniej Europy. W środku wieku tatarscy najeźdźcy spustoszyli i spalili drewniane osady i miasta Polski. Rycerze teutońscy* przywrócili chrześcijańską i stabilną władzę, ale między niepiśmiennymi, mówiącymi po słowiańsku chłopami, oraz równie niepiśmiennymi mówiącymi po niemiecku władcami i protektorami, nie istniały zadowalające środki komunikacji.

Nie istniała klasa profesjonalistów, ludzi piśmiennych czy znających się na technice, która by organizowała, administrowała i ogólne dbała o całość. Zaproszono zachodnich mieszkańców miast jako kolonistów, by przybyli i wypełnili luki, by wybudowali miasta z cegły w miejscu poprzednich drewnianych osad. Do samego tylko Krakowa przybył strumień Niemców i Holendrów, Flamandów i Walonów, "Gallów" i Włochów, Węgrów i Morawian, a także kilku Szkotów. Z nimi zaś przybyli Żydzi. Najpierw byli to uciekinierzy z portów Adriatyku.

W sto lat później Kazimierz Wielki (który sam wziął sobie, kochał i być może nawrócił żydowską kochankę) udzielił królewskich gwarancji Żydom, ci zaś przybyli w większej ilości. Nazywali oni siebie Aszkenazim, co po hebrajsku oznacza Niemców.

Rzadko od czasów Aleksandra istniała taka wyraźna formacja, w której miejski lud jednej rasy byłby umieszczony w wiejskich obszarach zamieszkanych przez inną rasę, oraz rządzony przez kastę wojskową trzeciej rasy.** Każda z tych ras mówiła innym językiem. Gdzie indziej Żydzi mówili językiem klasy rządzącej, tutaj jednak germańscy władcy byli w ogromnej mniejszości wobec mówiących językiem słowiańskich pańszczyźnianych chłopów***.

Stworzyli więc nowy język, który nazywali, i który my nazywmy, jiddisz. Był to dialekt dolnoniemiecki z Doliny Renu, przyprawiony aramejskim z Talmudu rabinów, oraz tu i ówdzie polskim, gdzie było to konieczne. Był jednak niepisany - język niepiśmiennego ludu, którego językiem nauki był hebrajski. Dopiero po roku 1792 ten lud pomyślał o zapisaniu swej literatury. Wraz z podziałem królestwa polskiego pomiędzy Prusy, Austrię i Rosję, dawna polityczna struktura, na której budowali mówiący jiddisz Żydzi, znikła.

Żydzi, z których brała się większość klas profesjonalistów w Polsce, znaleźli się, zamiast wobec swych polskich patronów lub przyjaciół, twarzą w twarz z nieznanymi i wrogimi rządami. Rząd austriacki mógł jeszcze do roku 1907 rozwiązać małżeństwa pomiędzy chrześcijanami a żydami****, jako nielegalne. Rząd rosyjski, w niestałym sojuszu z ortodoksyjnym kościołem, znajdował niemal jedyne pole porozumienia ze swoim ludem właśnie w traktowaniu Żydów. Zamykał*****, dręczył, wypędzał i masakrował żydowską ludność na zaanektowanych terytoriach podczas i po podziale Polski.

Skutkiem tych nowych prześladowań była emigracja Żydów z Polski - najpierw na południe na Węgry i do Rumunii, potem zaś na zachód do Niemiec, Anglii czy Stanów Zjednoczonych. Najowocniejszą z tych nowych emigracji była ta, która ich zawiodła do Holandii.


* * * * *


* Czytaj "krzyżacy".

** Wkurza mnie to potężnie, bo ten pogląd zdaje się być przyjmowany całkiem powszechnie przez zachodnich historyków - nawet tak jednoznacznie historyków i tak znaczących jak np. William McNeill. Ze wszystkiego co wiem, Polska nie była nigdy rządzona przez jakąś kastę rycerzy pochodzenia germańskiego czy skandynawskiego. Co innego mieszczaństwo, ale to całkiem inna rzecz. A jednak zachód zdaje się uważac coś całkiem przeciwnego.

Chyba, że mnie ktoś naprawdę potężnie oszukał i, mimo zainteresowania historią przez większą część stulecia, nie zorientowałem się jeszcze w tym oszustwie. Ale wątpię, szczerze. Po prostu, jak mi się zdaje, ci autorzy wyolbrzymiają i mieszają jakieś mgliste przypuszczenia na temat początku państwa Polskiego - wyobrażając sobie, że musiało tu nastąpić coś w rodzaju założenia państwa przez Szwedów na Rusi, tylko my byliśmy zbyt barbarzyńscy, by to zapamiętać czy zapisać - plus informacje na temat państwa krzyżackiego.

Cóż, musimy sobie opisane tu zjawisko uświadomić, a potem ew. zastanowić się co z tym zrobić.
Jednak nie chciałbym stworzyć wrażenia, że Darlington (czy McNeill zresztą) po prostu bredzą na wszelkie tematy. Wręcz przeciwnie!

*** Jak w pysk strzelił: serfs. Nie da się tego inaczej przetłumaczyć.

**** W oryginale oba te słowa: "chrześcijanie" i "żydzi" są pisane z dużej. Ale tutaj chodzi o religię, więc napisałem zgodnie z utartą konwencją "żydzi" z małej, jako że wyraźnie chodzi o religię.

***** W gettach - z całą pewnością o to chodzi.



triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, sierpnia 10, 2008

Refleks szachisty, odgrzewane kotlety... czyli Tuś po raz drugi

Zaraz po tych ostatnich nieszczęsnych wyborach napisałem wierszyk dla dzieci, a właściwie całą zabawę dla przedszkolaków, którą teraz lekko zaadaptuję i będzie jak znalazł. Właściwie nie całkiem jak znalazł, bo to o tydzień spóźniona biężączka, wszyscy poważni ludzie zajmują się zresztą Gruzją, a ja tu taką głupotę, nieaktualną i błahą...

Ale skoro nawet dzisiejszy "Wprost" w swym mailowym serwisie jeszcze o tym wspomina, co co mi tam! Więc ta zabawa dla przedszkolaków wyglądała jakoś tak:

Wszystkie dzieci chodzą tu i tam, pilnie czegoś szukając i śpiewają przy tym...

Martwi nas dziś cuś -
Gdzie się podział Tuś?
Szukam, patrzę - nie ma Tusia!
Może uciekł, może siusia?
Teraz Tuś się pojawia, a wszystkie dzieci chwytają się za rączki i tańczą wokół niego radośnie, wołając:

Tuś mi Tusiu, Tuś!
I to był ten stary, oryginalny wariant. W nowym wszystko jest jak poprzednio, ale po pierwszej zwrotce pojawia się - tym razem w drzwiach a nie nie-wiadomo-skąd - wytęskniony Tuś i wyciąga w stronę Pani Przedszkolanki sporą butelkę ze złotawym płynem. Po owym radosnym i chóralnym "Tuś mi Tusiu, Tuś!", Pani Przedszkolanka pyta:

No i co kochane dzieci? Gdzie był nasz Tuś? Co Tuś robił?
a dzieci chórem:

Siusiał do buteleczki!

(Brawa, kurtyna, znowu brawa... i znowu... i gromkie okrzyki "bis"... Czyli po prostu chciałem powiedzieć, że to już koniec.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, sierpnia 01, 2008

Krótka historia świata od jego stworzenia do Borrella i dalej

Dlaczego ekonomia jest taka ważna? Dlaczego wpływa na wszystko i decyduje o wszystkim? Dlaczego akurat ona? Co za trywialne pytanie, prawda? Każdy w miarę myślący uczeń liceum odpowie. (Przynajmniej jeszcze chwilowo, bo za lat dziesięć będzie umiał tylko elokwentnie wytłumaczyć dlaczego kocha Ojrounię. Zaś za lat 15 zrobi to już nawet nie w rodzimym języku, tylko w jakimś nowym, ojropejskim volapüku.)

Cóż nam zatem odpowie ten przemądry licealista? Że "w końcu żeby cokolwiek, trzeba mieć odpowiednie zasoby, żeby zaś mieć zasoby, trzeba produkować, wymieniać..." Tak nam odpowie, taki będzie ogólny tenor jego wypowiedzi. Coś w tym oczywiście jest, nawet sporo, choć na marginesie pozostaje jednak masa spraw: więzi rodzinie i plemienne, niechęci osobiste i międzygrupowe, seks, religia, sztuka i poezja...

Można to oczywiście próbować interpretować w tych samych ekonomicznych kategoriach - to właśnie robi klasyczny marksizm, ten od George'a Lucacsa i Małej Historii WKP(b). Można to też ignorować, mrugając niejako do słuchacza/czytelnika okiem, dając mu do zrozumienia, że I TO dałoby się ekonomicznie wytłumaczyć, ale akurat zajmujemy się ważniejszymi sprawami. To naprawdę przepiękna intelektualna tradycja, ciągnąca się od Oświecenia. (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Można jednak, choć fakt, że idzie to pod włos całej tej wielkiej intelektualnej tradycji, spojrzeć na całą tę sprawę od innej strony. Otóż może jest tak, że ekonomia służy do wyjaśniania wszystkiego - przynajmniej w historii i życiu społecznym - po prostu dlatego, że daje się stosunkowo łatwo ująć racjonalnym umysłem. Takim działającym algorytmicznie, niczym komputer, operującym pojęciami i logicznymi operacjami, wyciągającym logiczne wnioski z założeń.

Ujmując sprawę inaczej: jest stosunkowo nietrudno stworzyć sobie taki umysłowy model realnej ekonomii, jakoś tam do ekonomicznej rzeczywistości przystający i swymi "mackami" dotykający innych aspektów życia. W końcu wszystko się jakoś z ekonomią wiąże, co do tego nie ma wątpliwości. Zresztą wszystko w historii i życiu społecznym się ze sobą wiąże, więc nie jest to nawet żadne epokowe odkrycie.

Oczywiście to, jak ten model przystaje do realnego życia, to już inna sprawa. Można by też, i należałoby z pewnością, naświetlić kwestię istotnych różnic pomiędzy newtonowskim modelem wszechświata - który stał się inspiracją (co najmniej!) dla Woltera i potem całego Oświecenia (które nam się, jak źle przetrawiony obiad, odbija do dzisiaj) - a tym, co oni "na jego podstawie" stworzyli. I co do dziś daje "naukowe podstawy", oraz po prostu czelność, różnym naprawiaczom świata, do tego nieszczęsnego świata naprawiania. Ale to już, Deo volente, innym razem.

Uznałem, że całą tę kwestię warto tu poruszyć, ponieważ ostatnio się na te tematy sporo zastanawiałem i całkiem niedawno olśniła mnie pewna związana z tym myśl. Otóż, wbrew temu, co się powszechnie uważa, ustrój polityczny zdaje się mieć znacznie wyraźniejszy związek ze sprawami militarnymi, niż z ekonomią! Jasne, liberalizm nie da się zasadniczo oddzielić od demokracji, bo to dwie strony tego samego zjawiska. (Czysto angielskiego, nawiasem mówiąc, jak to dobitnie wykazuje Spengler, a tylko bez wielkiego sukcesu zaszczepionego w innych krajach, nie będącymi wyspami, i skutkiem tego nie potrafiącymi w tym samym stopniu uciec od polityki zagranicznej. Fascynująca sprawa, ale, Deo volente, też na inny raz.)

Feudalizm też da się w dużej mierze sprowadzić do czynników ekonomicznych. Tutaj nawet ortodoksyjni marksiści nieprzesadnie bredzą. Zresztą zapewne dlatego, że z ekonomią było w tamtych warunkach na tyle cienko, że decydowała ona o sporej ilości istotnych spraw, po prostu z konieczności. Najpierw trzeba było mieć coś do zjedzenia, paszę dla koni i jakieś mordercze narzędzie - potem dopiero można było dokonywać podbojów czy fundować rotundowe kościoły z apsydami.

Jednak inne epoki przedstawiają już odmienny obraz i dość trudno jest sprowadzić je do działania "niewidzialnej ręki rynku" w jakiejkolwiek postaci. Choćby bardzo zawoalowanej. A na tym w końcu opiera się cała ta oświeceniowa wizja społeczeństwa i historii. No więc weźmy na warsztat (nie ma jak ekonomiczna terminologia!) ustroje polityczne.

Pierwotne grupy plemienne i taka luźna "demokracja"... Daje się to całkiem łatwo pogodzić i wytłumaczyć: każdy sprawny, zdolny do walki mężczyzna był cenny, a więc i "ustrój polityczny" mieli taki, by to uwzględnić. Gdyby tak nie było, byliby niezadowoleni, spoistość grupy by ucierpiała... Oczywiście tutaj nie tylko aspekt "militarny" wydaje się ważny, bo np. sprawa polowania także. (Z tym, że polowanie daje się traktować jako działalność "paramilitarna".)

Neolityczne wioski - w sumie podobnie. Wczesne państwa, jak te w Sumerze czy Babilonii... Tutaj rolnicy i rzemieślnicy tyrali, mobilizowani byli jedynie w momentach wyjątkowo krytycznych, a i tak wartość bojową przedstawiali sobą niewielką. Siłę zbrojną stanowiły stosunkowo elitarne, stosunkowo niewielkie siły zbrojne, karne i zdyscyplinowane. Ustrój polityczny - zamordyzm z silnym zabarwieniem religijnym, czyli między monarchią a teokracją. Nie był to całkowity absolutyzm, choćby dlatego, że zbrojna ręka władzy miała problemy z dotarciem na miejsce.

Miała problemy nawet z dowiedzeniem się o tym, że ktoś coś knuje czy się ma ochotę zbuntować. Stąd terror, kiedy już się autorytet państwa zaangażowało, ale brak kontroli, kiedy jeszcze nie. I tak niewielu było ludzi, którzy by nie musieli cały czas tyrać ze zgiętym grzbietem, a więc mieliby czas i energię na jakieś knucie czy ambitne plany.

Epoka brązu... Wyjątkowo fascynujący okres! Tutaj ekonomia, oczywiście i jak zwykle, odgrywa swoją rolę. Zawsze w końcu ją odgrywa. Ale i tu także bezpośrednio zdaje się oddziaływać aspekt militarny. Mamy więc masy ludu, przygiętych do ziemi i posługujących się drewnianym oraz kamiennymi narzędziami... Trzeba bowiem pamiętać, że brąz był rzadki i niezwykle drogi! Dlatego przede wszystkim, że wymagał cyny, ta zaś występuje w stosunkowo nielicznych miejscach, w dodatku dość odległych od centrów ówczesnej kultury. (To oczywista sprawa dla ludzi mających styczność z prehistorią, ale może nie każdy inteligentny licealista to dzisiaj wie, więc mówię.)

Mamy więc tych rolników grzebiących w ziemi i mamy wyposażoną w broń z kosztownego brązu arystokrację. W dodatku szybko zaczyna ona jeździć rydwanami - bardzo wyrafinowanymi pojazdami, proszę mi łaskawie uwierzyć! No i walczyć z nich. Do tego łuki kompozytowe - także wymagające b. wyrafinowanej technologii. I cała ta arystokratyczna,  rycerska kultura, włączając w to inne aspekty technologiczne, których było całkiem sporo.

Potem mamy wiek żelaza i cały ten system się załamuje. Mamy "ludy morza", mamy Hyksosów, mamy wojnę trojańską... A potem mamy tzw. okres "geometryczny" i w ogóle "ciemne wieki" w klasycznej historii. Broń się demokratyzuje, bo żelazo jest bez porównania łatwiej dostępne, kiedy już opanuje się technologię jego produkcji. Rydwany zaś mogły być straszną bronią wobec spędzonej pod przymusem zbieraniny... A nawet wobec zbieraniny broniącej swego domu, ale niewyszkolonej i pokręconej reumatyzmem... Ale przecież jako broń dalekiego zasięgu, strategiczna, rydwan był dość niewydolny.

Nie było wiele dobrych dróg, a teren np. Grecji całkiem się do dalekich rydwanowych rajdów nie nadaje. Wojna epoki brązu dość szybko musiała się przekształcić w wyrafinowaną, elegancką wojaczkę z udziałem traktujących się z szacunkiem, równych sobie rycerzy. Niemal coś w rodzaju brutalniejszego turnieju. (Co w sumie widać w Iliadzie, która, choć pochodzi z o wiele późniejszejszych czasów, odnosi się do schyłku właśnie epoki brązu.)

A więc mamy to wytworne rycerskie społeczeństwo, a tu nagle wkracza nam na plac zgraja dobrze uzbrojonych kmiotów, którym nie imponują już nasze rydwany. Ludowa piechota wygrywa z arystokratyczną szarżą uzbrojonych w łuki lekkich pojazdów - mamy chaos, okres przypominający epokę wikingów, ale w sumie b. demokratyczny, pomiędzy równymi oczywiście. Ci co nie potrafili lub nie chcieli walczyć, zostawali niewolnikami. (Jak zawsze.)

Ateny to b. sławny przypadek, ukochany zresztą od tysiącleci przez różnych mędrków. Oficjalna wersja głosi, że oni tam coś w łebkach swoich skojarzyli i stworzyli sobie taką namiastkę demokracji. Demokracja ta była o tyle niepełna i niedoskonała, że nie zawierała elementu judeo-chrześcijańskiego. Oczywiście z akcentem na judeo, bo to jest przecież to, co stanowi o postępie, humanitaryźmie i w ogóle wszelkiej cudowności. Przenikając wszystko jak jakiś świecki Duch Święty, ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą. Jak by mogły nie?!) Można by to fajnie rozwinąć i by należało, ale to także, Deo volente, w przyszłości.

W sumie jednak każdy kto coś więcej o starożytnych Atenach wie, musi zauważyć, iż tamta demokracja nie wynikała ze światłych chęci takiego starożytnego Borrella, który się nazywał Perykles, tylko z dość oczywistych faktów i zjawisk. W ogromnej mierze właśnie militarnych. System arystokratyczny, czyli oligarchiczny, opierał się na hoplitach - formacji w której służyli zamożni obywatele.

Choćby dlatego, że hoplici musieli sami się wyekwipować, byli zaś w dużym stopniu uzbrojeni i opancerzeni brązem, ten zaś był nadal kosztowny. Plus szkolenie, plus odpowiednie morale (nie mylić z moralnością!). W sumie służba wojskowa stanowiła zaszczyt i przywilej, co zresztą nie jest wcale w historii rzadkie. No to i system był arystokratyczny.

Kiedy jednak decydującego znaczenia nabrała flota, a w niej potrzebne były masy wioślarzy... Grecy zaś używali jako wioślarzy wolnych obywateli, przynajmniej z reguły... Wtedy zaczynają się tendencje demokratyczne, które często zwyciężają. Czy to w postaci "autentycznej" demokracji - oczywiście z masą demagogów (bo inaczej się nie da), ale z ludem mającym zdecydowanie dużo do gadania; albo też w postaci rządów tyranów, popieranych przez lud (!), przeciw starej arystokracji.

Pod względem militarnym, obok wioślarzy i floty, nie bez znaczenia jest też wzrost roli lekkich oddziałów piechoty. Aby się wyposażyć w procę (nie taką na gumę, tylko taką jak miał Dawid na Goliata), naprawdę nie trzeba być bogatym. A by się nieźle wyszkolić, wystarczy paść owce i umilać sobie czas strzelaniem do celu. (Choć to raczej w sumie rzucanie, niż strzelanie. Wiem, bo sam z procą eksperymentowałem, a nawet chciałem o niej pisać doktorat.) Albo odganianiem wilków, co ma także aspekt b. praktyczny. Są na to udokumentowane przykłady nawet z dzisiejszej Turcji.

Tutaj przeskoczymy epoki, może kiedyś (Deo itd.) to nadrobimy. (Przede wszystkim przeskakujemy fascynującą, ale też skomplikowaną, kwestię Rzymu, oraz niemal równie fascynującą i niewiele mniej skomplikowaną kwestię królestw hellenistycznych. I one jednak dobrze przystają do naszkicowanego tutaj schematu.) W każdym razie potraktujemy je b. skrótowo. A więc mamy system feudalny i rycerstwo. Potem mamy armaty - b. kosztowne, ale straszna broń wobec murów rycerskich zamków! - i wzrost państwowego centralizmu.

Potem państwa w stylu osiemnastowiecznym, jak Prusy Wielkiego Fryca, a tam nieliczne zawodowe armie (choć u Fryca w większości z przymusowego poboru - w sumie wieloletnia służba, obowiązkowa, ale tylko dla części możliwych rekrutów, plus sporo wojsk najemnych, coś jak wcześniej szwedzkie armie Gustawa Adolfa czy Karola XII), manewrujące jak po szachownicy... I pełny państwowy zamordyzm, przynajmniej w zamierzeniach, bo środki komunikacji i przekazu informacji trochę za tym szczytnym ideałem nie nadążały.

Armia też nie opierała się przecież na jakimś patriotyźmie czy woli walki, tylko na brutalnej dyscyplinie - po prostu terrorze. I to samo w "cywilnym" społeczeństwie. Które miało tyrać, by król miał na swoją armię, a poza tym morda w kubeł! Co najwyżej pograć wieczorem na wiolonczeli na towarzyskim spotkaniu.

Potem mamy milionowe armie rewolucyjne i napoleońskie. Co musiało, jak nas uczy cała ta wcześniejsza analiza, doprowadzić do wzrostu demokracji. Oczywiście demokracja to abstrakcyjne pojęcie, przeważnie, albo i zawsze, ktoś tym manipuluje. Ale jednak kiedy mu się nie uda, jest marnie. Przeważnie do władzy dorywa się ktoś inny, dający większe nadzieje, że mu się uda. To znaczy tak bywało, bo z demokracją się obecnie żegnamy.

Częściowo już się zresztą pożegnaliśmy, ponieważ po ostatniej wojnie milionowe armie odchodzą w zmierzch, zastępowane przez armie zawodowe... Zaś zasadniczą linią obrony dla najbardziej rozwiniętych państw zachodu stały się rakiety dalekiego zasięgu. Jaki to ma związek z systemem politycznym tych krajów? Wydaje mi się, iż taki, że systemy rakietowe są pod kontrolą ekspertów - ktoś musi je projektować, planować sposób ich użycia, przewidywać kto i kiedy ma nacisnąć czerwony guzik... Ludowi nic do tego, byłoby to zresztą absurdem, gdyby miało być inaczej. I co mamy w systemie politycznym tych krajów, że spytam?

Mogę też, na marginesie niejako, spytać czy jest zatem cokolwiek dziwnego w fakcie, że wszelkie leberały, łącznie z Guru Korwinem, tak elokwentnie i z takim przekonaniem przemawiają za w pełni zawodową armią, zwalczając niczym najgorszą zarazę wszelką ideę armii narodowej z poboru? Dla mnie nie ma! I jeszcze bardziej na marginesie mogę dodać, że właśnie te brednie (czy gorzej - kłamstwa) na temat całkiem podstawowych spraw militarnych były tym, co otworzyło mi oczy na istotę i skutki działalności Korwina.

To była dygresja, wracajmy do naszych baranów. Sorry, do naszych rakiet. Co mamy? Prawnik na prawniku, przepis na przepisie. Prawda? Demokracja to już nie realizacja woli większości, tylko odpowiednie stosowanie mądrych przepisów, wydanych przez "przedstawicieli ludu". Jakoś tam przez ten lud wybranych, ale bez żartów - każdy wie, jak to w praktyce wygląda. No a jakie te przepisy? Jeden mniej zrozumiały, bardziej mętny od drugiego... Zgoda?

Nie da się uniknąć refleksji, że o to właśnie chodzi. O to najbardziej! Żeby normalny człowiek, tzw. "obywatel", siedział cicho i nie zabierał głosu. Nie peszył swym głosem certyfikowanych ekspertów. Od ich stosowania, przepisów znaczy, od ich egzegezy, są uczeni w piśmie. Ludowi wara! Jest analogia? Moim zdaniem bardzo wyraźna. Wewnętrzna polityka tych krajów dokładnie odzwierciedla ich system obrony: wszystko zaszyfrowane, a na ew. wrogów miażdżąca w założeniu techniczna nawała żelastwa i materiałów wybuchowych.

Strategia odstraszania krótko mówiąc, choć szyfrowanie wszystkiego co istotne wydaje mi się co najmniej tak samo ważne. A kiedy ktoś państwu naprawdę podpadnie, to wszędzie - dzięki międzynarodowym umowom i międzynarodowym naciskom - sięgnie go zemsta... To takie prawne rakiety balistyczne. (No, nie całkiem wszędzie, bo przestępcy należący do Lepszej Rasy mogą się zawsze skutecznie ukryć w Ziemi Świętej Świeckiej. Ale to już stosunkowo uboczna sprawa wobec zasadniczego wątku naszego wywodu.)

A że nigdy nie może się obyć bez wzniosłych haseł, bez mantr skutecznie usypiających korę i sumienie późnego, wielkomiejskiego leminga... (Wykształconego, ale oczywiście nie na tyle, by miał się swym wulgarnym rozumem porywać na zrozumienie obowiązującego Prawa. Od tego są przecież Rabini. Sorry - Eksperci!) Tak więc hasło i sztandar "Demokracji" - które to hasło ten czy ów bezczelny prostak mógłby jednak próbować w porywach chamstwa interpretować... I mogło by mu wyjść, że to na przykład "władza ludu"...

I co by było? Więc to hasło zastępowane jest przez "Prawa Człowieka". Tutaj już nie ma cienia ryzyka, że ktokolwiek spoza grupy certyfikowanych rabinów zdobędzie poklask lemingów własną interpretacją tematu! (Zresztą prawica, czyli ludzie względnie wciąż zdrowi psychicznie, samym tym pojęciem się po prostu brzydzi. I słusznie!) Zaś wyspecjalizowani w tym akurat Eksperci noszą nazwę "Autorytetów", to tak na marginesie. Nie ma więc cienia ryzyka, że ktoś spoza tego doborowego grona mógłby to interpretować. Gdyby próbował, każdy przytomny leming od razu wie, że to przejaw schizofrenii bezobjawowej.

To ostatnie pojęcie nie zostało jeszcze wprawdzie oficjalnie w Medycynie przyjęte, Medycyna bowiem nie nadąża za Prawem w dążeniu do Postępu, jednak to się po prostu wie, a Medycyna w końcu też zaległości nadrobi. Bo czyż już na wielu frontach ich ładnie nie nadrobiła? W Medycynie, przy społeczeństwie tak doszczętnie spacyfikowanym jak obecnie, naprawdę jest potężna siła! Siła która łatwo poruszy z posad bryłę świata. Zapamiętajcie moje słowa! (Jeśli oczywiście wcześniej się wami nie zajmą gorliwi sanitariusze i świadomi swych obowiązków lekarze.)

Kiedyś więc na Zachodzie była "Demokracja", na Wschodzie zaś "Walka O Pokój"... Której nikt oczywiście nie ośmieliłby się samodzielnie interpretować, bez pozwolenia z wiadomo skąd. No to teraz mamy "Demokrację", która z dnia na dzień coraz bardziej ma być rozumiana jako "Prawa Człowieka". Co oznaczają "Prawa Człowieka"? Każdy nastojaszczij Człowiek oczywiście wie, że oznaczają dokładnie to, co sobie Światła i Miłująca Ludzkość Władza życzy, i co wyraża ustami Autorytetów. Jeśli tego nie rozumiesz, to nie jesteś Człowiek! A jeśli nie jesteś też szympans ani gibbon, no to przykro mi bracie, ale... Sam wiesz - takie są Nieuniknione Prawa Historii!

No dobra. To by była całkiem niezła puenta, jak sądzę, ale ja mam jeszcze coś lepszego... W całkiem ostatnich czasach zagrożenie dla rozwiniętych państw zachodu w dużej mierze przeniosło się z rakietowego, termojądrowego ataku, na atak terrorystyczny. Przy czym metod ściśle technicznych jest do wyboru skolko ugodno. Jak się przed tym te państwa zabezpieczają? Na kim spoczywa odpowiedzialność?

Zdziwiłbym się, gdyby czytelnik, który do tego miejsca ze zrozumieniem doczytał, odpowiedział jakoś zdecydowanie inaczej, niż TAJNE SŁUŻBY. Mamy więc wszechobecne, z każdym dniem bardziej wszechobecne, kamery... Mamy więc wszechobecne podsłuchy, grzebanie po prywatnych komputerach... Czytanie prywatnych mailów... Krótko mówiąc mamy coraz powszechniejszą inwigilację. Istny raj dla różnych szpiegów i szpicli. (Nie wypowiadam się w tej chwili na temat tego, na ile jest to konieczne a na ile nie, oraz kto za ten stan odpowiada. Zresztą o tym już parę razy mówiłem, można poszukać.)

Z czego wynika, jeśli oczywiście cały ten wywód ma cień sensu, że obecnie decydującej roli politycznej nabierają ci właśnie szpicle i szpiedzy, agenci i tajniacy - innymi słowy tajne służby. W Polsce dość trudno to ocenić, bo i za PRL'u miały sporo do powiedzenia, choć między '56 a Jaruzelskim to jednak chyba Partia administrowała tą prowincją sowieckiego imperium, a ubecja jej, z większą czy mniejszą ochotą, służyła. (Zaś wojskowa razwiedka, przynajmniej do Jaruzelskiego, realizowała przede wszystkim bezpośrednie rozkazy z Moskwy, więc też nie rządziła.) Jednak na tzw. Zachodzie bardzo bym się zdziwił, gdyby przewidywane tutaj przeze mnie zjawisko nie miało miejsca. W takim zaś razie nasz (nieszczęsny) kraj znalazł się wreszcie na samym froncie postępu, wow! (Co robią chóry starców? Każdy już wie, prawda?)

Że zaś nie dostrzegam żadnej realnej możliwości, by szybko zmienił się układ militarnych zagrożeń wobec Zachodu i jego militarny system (bo traktujemy tutaj wszelkie agentury jako integralną część tego systemu) - nie widzę też możliwości, by coś ten wzrost roli przeróżnych tajniaków mogło zatrzymać. No i oczywiście nie jest tak, by to rakietowo-talmudyczne, możliwe do zrozumienia i należytego zinterpretowania jedynie przez uczonych w piśmie z państwowym (?) certyfikatem, "Prawo" nie miało i tutaj ogromnego znaczenia. To "Prawo" i działania tych wszystkich szpicli pasują do siebie w istocie jak płaszcz z podszewką, jak dwa kawałki układanki, jak Villon i Gruba Małgośka ("w bordelu kędy mamy zacne leże").

Jakie kto sobie z tego chce wyciągnąć wnioski, to już jego sprawa, ale zachęcałbym do przemyślenia całego problemu, który wydaje mi się intelektualnie interesujący, a do tego wynikają zeń dość konkretne przewidywania na przyszłość, także tę całkiem niedaleką.

No a poza tym, narzuca się z tego naturalny wniosek, że to jednak sprawy militarne mają znaczenie o wiele większe od tego, jakie im się obecnie stara przypisywać. I że to Wojna - w takiej czy innej formie, choćby to było szpiclowanie własnego społeczeństwa - nie zaś Pokój (a co to w ogóle jest ten "Pokój"? jeśli nie z kuchnią i łazienką, znaczy) to stan na tym ziemskim łez padole niejako "naturalny", a więc, że wszelkie takie przydługie "Pokoje", jak ten obecny co go mamy w Europie, muszą się kiedyś skończyć. I niewykluczone, że im były dłuższe i bardziej Pokojowe, tym radykalniej.

No i jeszcze jeden wniosek - że im bardziej spacyfikowane społeczeństwo, tym bardziej z reguły zniewolone. Trudno wprawdzie we wszystkich przypadkach dokładnie rozstrzygnąć co przyczyną, co zaś skutkiem, nie ulega jednak wątpliwości, iż tych każdy z nielicznych znanych z historii przypadków realnej demokracji - a więc suwerenności ludu - zawsze szedł w parze z masową, obywatelską armią. (W USTABILIZOWANYM społeczeństwie, bo nie mówimy teraz o Dzikim Zachodzie czy równie Dzikich Polach. Problem anarchii zostawiamy sobie ew. na zaś. [Dopisane po latach])

Szwajcarskie kantony też są na to przykładem, jak też jednak i kolonialna Północna Ameryka, kozaczyzna, pirackie wspólnoty Mórz Południowych, czy "maszerujące polis" z "Anabasis" Ksenofonta. (Po prostu nie zawsze ściśle biorąc "armia", zawsze jednak zdolni do walki obywatele...  No, niech już będzie "lud".)

W końcu to nie mniej lub bardziej paternalistyczne obyczaje, czy nawet tych obyczajów brutalność, przesądzają o istnieniu czy nieistnieniu demokracji - a równość szans na awans oraz stosunek między elitami (które zawsze jakieś istnieją) i większością tych, których (z jakichś uzasadnionych względów) się uznaje za wolnych i politycznie pełnoprawnych obywateli. (Których musi być oczywiście dość znaczny procent, jeśli mamy poważnie mówić o demokracji, choć akurat występowanie niewolnictwa, dotyczącego określonych klas osób, dość łatwo się z demokracją daje, jak widać z historii, pogodzić.)

I to by było na razie na tyle. Dzięki za uwagę!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 31, 2008

Rynek i jego niedostatki (plus różne takie osobiste wątpia)

Jakoś mnie ostatnio zniesmaczyło blogowanie, zarówno czytanie, jak i pisanie. W końcu co z tego wynika? Jak ja to rozumiem, każda myśl nie prowadząca do jakiegoś działania jest z definicji kulawa i chora. Tak to jest z naszą psychiką - tak ona po prostu działa. To samo ze słowem: słowa muszą coś realnie zmieniać, choćby bardzo pośrednio, ale jednak. Bez tego jest to jałowe bicie piany. (I proszę mi nie mówić, że teksty w stylu: "A cija to nuzia? A jakie śliczne mamy dzisiaj pończoszki! No a gdzie one się kończą, zaraz sprawdzimy. Pozwoli panna Halinka?", nic nie zmieniają. One właśnie zmieniają całkiem sporo. Żeby tak dużo zmieniało nasze pisanie!)

Myśl może więc prowadzić do słów, które z kolei prowadzą do działań, powodujących realne zmiany... Albo też myśli, bez pośrednictwa słów, prowadzą do działań, które prowadzą do zmian... Ale nasze pisanie? Będące i początkiem, i końcem naszych działań? Czy to nie kolejny przykład upadku naszych czasów, a z nimi nas samych? Jesteśmy "prawicą", dość dobrze wiemy co naszym wrogiem, co zagrożeniem... Wielu z nas dość precyzyjnie potrafi określić w jaką stronę zmierza ten świat. I dotrze tam - albo w jakieś jeszcze gorsze miejsce - jeśli ktoś mu w tym nie przeszkodzi.

A kto ma przeszkodzić, że spytam? Lewactwo? Leberałowie? Lemingi? (Niechby i wielkomiejskie, młode i kształcune że hej!? Tak przy okazji - mamy fajne określenie na wroga, to już coś. Nasz wróg to Trzy L. Z tym, że chodzi tu o zjawisko Lemingozy - nie o poszczególne Lemingi jako istoty.) Niestety, ta sprawa spada na nasze barki. Albo po prostu nie zostanie załatwiona, świat zaś dalej sobie podryfuje w tym kierunku, w którym całkiem wyraźnie zmierza.

Co nam pozostaje? A kim ja jestem, żeby ludziom mówić, co mają robić? Mówię za siebie (a Zemke nadstawia ucha). Albo nic nie mówię, gdyby ktoś naprawdę chciał wiedzieć, co akurat ja na ten temat sądzę, to napisałem już przez dwa lata tyle, że powinno to być dość jasne. O ile ktoś zada sobie trud przeczytania. Ze zrozumieniem i uwagą. Trudno tego oczywiście od ludzi oczekiwać, ale w takim razie po co w ogóle pisać? Przecież tutaj nie są jakieś hiper-bieżące analizy, a kawałki napisane rok temu na ogół mają tę samą wartość teraz, jaką miały wtedy, te obecne będą miały tę samą wartość (czy jej brak) za 5 lat... I te rzeczy.

Dałbym sobie pewnie spokój z pisaniem tego bloga - może nie na zawsze, ale na jakiś czas... Moja, niedawno wykoncypowana, SG z linkami do fajnych tekstów zapadła już i tak w sen zimowy, albo też zdechła. Bo po prostu żadnych blogów ostatnio nie czytam. Skoncentrowałbym się na stawaniu się Aecjuszem Ostatnim Rzymianinem tej naszej zdychającej Faustycznej Cywilizacji (choć Kultura była oczywiście lepsza), plus nadstawianiem ucha, czy coś się nie zaczyna dziać, w czym trza by wziąć udział, udzielić (bratniej) pomocy, coś zorganizować... O tworzeniu elity już nawet marzyć przestałem, blogi do tego chyba się po prostu nie przydają.

No dobra. Tośmy sobie ponarzekali. Jednak kilku ludzi te moje dyrdymały czyta. Czym mi, absolutnie bez żadnych żartów, sprawiają ogromną satysfakcję. Może mam przesadnie rozbuchane ego, ale naprawdę wydaje mi się, że przy wszystkich swoich oczywistych wadach, to co ja tu piszę jest i tak cholernie elitarne. I że jeśli ktoś tu coś dostrzega, to dostrzega właśnie to elitarne. Z czego wynika, że jest elitą, lub materiałem na takową. (Alem się podlizał Publiczności!)

Jeśli zaś tacy ludzie chcą to czytać, to powinienem jednak to docenić i starać im się odpowiedniej strawy dostarczać. Czy mam wątpia na temat sensu blogowania, czy też nie mam wątpiów na temat sensu blogowania. (W pewnym sensie jest tu błędne koło logiczne, ale raczej nie jakoś przesadnie paskudne, i to chyba w sumie ma sens.)

No więc, w chwilach takich jak te (fanfary, werble, chóry starców zawodzą... choć to wcale nie o TAKIE chwile starcom i werblom chodzi) można ludziom dać wybór różnych interesujących fragmentów różnych interesujących książek. Których większość z pewnością nie zna. W końcu tyle tych książek produkują. Nie mówiąc już o serialach, meczach i tefauenach. I blogach toże. No i to właśnie sobie teraz zrobimy.

"Economics: Principles and Policy" - autorzy William J. Baumol i Alan S. Blinder. Wydany po raz pierwszy w roku 1988, czasach, o ile pamiętam, Ronalda Reagana. Niemal tysiącstronicowy podręcznik akademicki, i to nie byle jaki: Yale i Uniwersytet Nowojorski. Trudno byłoby twierdzić, że to pozycja antyrynkowa, inspirowana przez jakichś "socjalistów" (cokolwiek by to miało znaczyć), czy powiedzmy (apage satanas!) sowietów. Jest tu jednak nieco, przyznaję że nieprzesadnie wiele, treści, które dla typowego rodzimego "rynkowca" mogą się okazać dość ciężkostrawne i szokujące. Oddajmy głos autorom, strony 631f (wydanie 4):


Mechanizm rynkowy: niedostatki i remedia


Kiedy była dobra,
Była bardzo, bardzo dobra.
Ale kiedy była zła,
Była koszmarna.

HENRY WADSWORTH
LONGFELLOW



Co rynek robi dobrze, co zaś robi marnie? [...] W rozdziałach 25 i 26 rozpoczęliśmy od wyjaśniania i wychwalania działania niewidzialnej ręki Adama Smitha - mechanizmu, w wyniku którego doskonale konkurencyjna ekonomia alokuje zasoby skutecznie, bez żadnego kierownictwa ze strony rządu. Choć ten studiowany przez nas model był wyidealizowany, obserwacje realnego świata potwierdzają osiągnięcia mechanizmu rynkowego. Ekonomie wolnorynkowe osiągnęły poziomy produkcji, skuteczność produkcyjną, różnorodność dostępnych dóbr konsumcyjnych, i ogólny dobrobyt nie mające wcześniejszych przykładów w historii.

Jednak mechamizmy rynkowe mają także pewne jaskrawe słabości. Jedną z nich jest fakt, iż duże i potężne firmy mogą interferować w działanie niewidzialnej ręki, prowadząc zarówno do koncentracji bogactwa, jak i złej alokacji zasobów. Było to tematem rozdziałów 27 i 28. Teraz przyjrzymy się w pełniejszy sposób brakom rynku i niektórym rzeczom, które można zrobić, by te braki naprawić.

To, że rynek nie potrafi wszystkiego, co byśmy chcieli by robił, jest całkiem oczywiste. Pomiędzy zalewem dóbr i usług, znajdujemy przygnębiającą nędzę, miasta duszące się od zatorów komunikacyjnych i zanieczyszczeń, instytucje edukacyjne i organizacje artystyczne w poważnych kłopotach finansowych. Nasza ekonomia, choć zdolna do kreowania niewiarygodnej obfitości materialnego bogactwa, wydaje się mniej zdolna usunąć zło społeczne i kontrolować szkody wobec środkowiska. W tym rozdziale przyjrzymy się powodom, dla których rynek nie radzi sobie z tymi sprawami, oraz konkretnie wskażemy dlaczego mechanizm cenowy sam w sobie może być niezdolny do poradzenia sobie z nimi.

Do rynek robi marnie?

Choć jest prawdopodobnie niemożliwe przedstawienie kompletnej listy niedoskonałości mechanizmu rynkowego, możemy zidentyfikować siedem zasadniczych obszarów, w których rynek oskarżany jest o niedostatki:

1. Ekonomie rynkowe cierpią na poważne gospodarcze (dosłownie "biznesowe") fluktuacje.

2. Rynek dystrybuuje dochody dość nierówno.

3. Tam, gdzie rynki są zmonopolizowane, alokują zasoby nieefektywnie.

4. Rynek nie potrafi sobie we właściwy sposób poradzić z przypadkowymi efektami ubocznymi wielu działań ekonomicznych.

5. Rynek nie potrafi dostarczać dóbr zbiorowego użytku (public goods), takich jak obrona narodowa.

6. Mechanizmy rynkowe czynią dobra zbiorowego użytku (public goods) i prywatne usługi nadmiernie kosztownymi, upośledzając przez to ich dostawy, szczególnie gdy są one finansowane przez rząd.

7. Rynek słabo sobie radzi z alokowaniem zasobów pomiędzy teraźniejszością i przyszłością.


Na razie na tym skończę ten przekład. Deo volente, oraz jeśli nie będę miał większych problemów, oraz większych rewelacji do pisania, przetłumaczę następne fragmenty tego fascynującego rozdziału tej autorytatywnej książki. To co już napisałem, proponuję potraktować jako aperitif, zaostrzający apetyt. Komentować na razie nie ma specjalnie czego, ale jednak powiem, że wiem oczywiście, iż korwiniane mają na wszystkie te zarzuty łatwą i elegancką odpowiedź.

W stylu: "A co mi tam! Niech bydło, które sobie nie potrafi w mechanizmach rynkowych poradzić, zdycha! Niech ci co potrafią awansują i kwitną, na tym właśnie polega Sprawiedliwość! Byle nienaruszona pozostała Własność! Że Niemiec wykupi co tylko zechce w Polsce? Co to za problem, skoro tańsze będą przez to różowe golarki i żele do pięt!?"

Tyle, że to jest czysty Herbert Spencer. Ani specjalnie naukowe, ani specjalnie realne, ani w ogóle przesadnie mądre. Jednak mając takie poglądy, ta sekta powinna się nazywać Internacjonalistyczna Sekta Czcicieli Herberta Spencera, czy jakoś tak. No bo ani "partia", ani oczywiście jakoś wyraźnie "polskie"... "Socjaldarwinizmem" nie chcę tego nazwać, choć tak się tego typu ideologię przeważnie określa, bo to by była obelga dla autentycznego i wielkiego uczonego, jakim był Karol Darwin. (Sorry katoliccy fundamentaliści! Tutaj jednak się z wami nie zgadzam.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, lipca 28, 2008

Paskudny figiel Morfeusza, czyli Ichtiologiczne qui pro quo

Dzisiaj bajeczka...


Premier Tusk przyszedł do pracy i, jak niemal zawsze, od razu zapadł w słodki sen. (Tutaj od razu poczułem się w obowiązku wyjaśnić, że osobiście nie mam do premiera najmniejszych pretensji o to, iż dużo śpi. Ani też o to, że sporo kopie szmaciankę, albo na odmianę przy zdobywaniu Andów kopie się z lamą,  przybrany w przezabawną czapeczkę. Premier Tusk naprawdę potrafi robić gorsze rzeczy i ja szczerze bym pragnął, by ograniczył się do tu wymienionych. Ze spaniem na czele.)

Przyszedł więc nasz premier do pracy i zapadł w sen. I od razu przyśniło mu się to, co śni mu się niemal za każdym razem. Mianowicie, że jest rybakiem, wypływa samotnie łódką na jezioro... Zarzuca sieć, by ją po niedługiej chwili wyciągnąć... A tam coś się telepie i łuskami błyska.

No i wtedy, jak zawsze w takich wypadkach, odzywa się nasz premier w te oto słowa: "Złota rybko, spełnij takie oto moje trzy życzenia!" Nawet nie bardzo patrzy co tam ma w tej sieci. Tylko tęsknie spogląda na zachód, ach! Bo i tak wie co tam ma. W końcu ten sen śni mu się niemal bez przerwy. I bardzo ten sen lubi nasz premier. No bo jak go nie lubić, skoro życzenia wszystkie, a co dzień nowe, rybka w nim spełnia?

"Złota rybko, spełnij takie oto moje trzy życzenia!" - mówi więc premier Tusk głosem władczym. A z sieci ponury głos: "Ja nie jestem żadna złota rybka! Ja jestem karp i nazywam się Iniuk!"

I od razu obudził się premier - zlany potem i wstrząśnięty! Z okrzykiem na ustach się obudził, ku zaskoczeniu i przerażeniu współpracowników.


A teraz śpij już moje dziecię. Babunia jeszcze na dobranoc pocałuje. Tylko pamiętaj - rączki grzecznie na kołderce.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.