sobota, września 20, 2008

Dlaczego korwinizm jest i będzie zdrowy kawał na lewo od np. faszyzmu

W dyskusji z Kirkerem na niepoprawni.pl udało mi się dość udatnie (I hope) sformułować moje poglądy na to, jak należałoby klasyfikować ideologie polityczne ze względu na ich prawicowość wzg. lewicowość. Nie zgadzam się bowiem z wielu panującymi wśród rodzimej prawicy (i "prawicy" tym bardziej) opiniami w tych kwestiach. Z czego potem wynika, że burzę się np. na zbytnie wycieranie sobie buzi faszyzmem i wmawianie ludziom, że to ideologia lewicowa. Nie mówiąc już o nazywaniu faszyzmem niemieckiego nazizmu, co jest powtarzaniem sloganów po prostu po Kominternie.

Z drugiej strony uważanie za hiper-prawicę ewidentnego lewaka, jakim jest Korwin, wydaje mi się nie tylko śmieszniejsze, ale i bardziej "polityczne", ponieważ tamto faktycznie odbiera nam pewną (marną) broń propagandową (która nikogo i tak się nie ima), czego kosztem jest jednak robienie sobie (a może i paru innym) wody z mózgu. To ostatnie uważam za skutek bardziej szkodliwy od jakichś mitycznych propagandowych mega-korzyści. A więc wyjaśnijmy sobie te sprawy w ogromnym skrócie.

Otóż na własny użytek - na razie przynajmniej, może kiedyś, choć wątpię, zechce mi się to wystarczająco obszernie i "naukowo" opisać - dwupoziomowy system klasyfikacji ideologii.
Podejrzewam zresztą, że taki sam jest w sumie system stosowany przez prof. Bartyzela, ale on albo tego explicite nie mówi, albo moja dysleksja nie pozwoliła mi się do tego doczytać. Ale jego rezultaty są takie zasadniczo, jak moje, więc to musi być podobna metoda.

Powiem w największym skrócie, choć to sprawa, która, choćby tylko z tego powodu, że tylu ludzi aż tak podnieca, zasługuje na sporo więcej uwagi i intelektualnego wysiłku. No to jedziemy!

* * * * *

Pana Tygrysa metoda klasyfikowania ideologii politycznych pod względem prawicowości-lewicowości.


1. Poziom najwyższy i NAJWAŻNIEJSZY - CELE.

Mówimy tu o autentycznych celach, nie o zadeklarowanych na pierwszych stronach gazet na doraźny wyłącznie użytek. Wbrew pozorom daje się takie wydestylować.


2. Poziom niższy, nieco mniej z pkt. widzenia ideologii ważny - ŚRODKI, czyli METODY.

Mówimy o środkach do osiągania celów danej ideologii, oraz środki służące po prostu utrzymaniu się przy władzy, szczególnie w późniejszych fazach. Za to sposób samego dojścia do władzy proponuję tutaj pominąć, to i tak nie jest ortogonalne w stosunku do celów i metod.

Dlaczego to cele, a nie metody mają być najważniejsze? Ponieważ mówimy o IDEOLOGIACH, te zaś mają bez porównania bardziej bezpośredni styk z celami, niż z metodami. Ale nil desperandum - cele też potrafią być wyjątkowo paskudne!

* * * * *

Proste? Proste! No i możemy sobie teraz poanalizować różne ideologie dla przykładu. Proszę, oto taka próba od ręki:

a. Komunizm: TWORZENIE NOWEGO CZŁOWIEKA, a metody też jak najbardziej w tym stylu. Skrajna lewizna skrajnej lewizny. (Ale już praktyczny ZSRR to nie całkiem to, tam wchodzi w grę i Azja, plus odwieczny wielkoruski nacjonalizm i militaryzm.)

* * *

b. Faszyzm: chęć zaradzenia postępującemu upadkowi Zachodu i ewidentnym wadom (żeby to b. łagodnie określić) liberalnej demokracji. A więc na poziomie max absolutnie PRAWICA. Środki? Dostosowane do epoki wielkomiejskich lemingów: "cieszymy się, albo przynajmniej udajemy, ze społeczeństwa masowego, z maszyny, turkotu, warkotu, udajemy że wierzymy w postęp, ale nie ten leberalno-oświeceniowy". A więc centrum albo nawet nieco w stronę lewicy. W sumie centrum (albo i lewica) PRAWICY.

* * *

c. Nazizm: w sumie coś podobnego do faszyzmu (tu zgoda), choć b. silnie zabarwione niemieckością, w tym przede wszystkim ówczesną polityczną sytuacją Niemiec. Która, przyznajmy to, nie była różowa. O wiele silniej quasi-religijne w swym odrzuceniu liberalizmu i oświeceniowej ideologii swych czasów. Stąd m.in. wrogość wobec istniejących kościołów, które po prostu były konkurencją. (Można to zresztą uważać za po prostu skrajny romantyzm.)

Sporo czysto prawicowych spraw, jak to: nacjonalizm, militaryzm, dyscyplina, państwo, rodzina, poświęcenie się. Środki? Co najmniej tak lewicowe jak w przypadku faszyzmu, choć raczej bardziej, co jednak mogło wynikać z przyczyn obiektywnych albo/i narodowej specyfiki. Wzięte w dużej mierze od bolszewizmu zresztą, z tego co wiem.

W sumie LEWICA (nawet raczej skrajna) PRAWICY. Fakt jednak, że ta prawica jakaś taka średnio prawicowa. Więc jak? Ustalimy może że nazizm to SKRAJNA LEWICA CENTRUM? Toż to by dopiero był szok i rewolucja w historii idei politycznych!

* * *

No to weźmy sobie jeszcze tytułem eksperymentu...

d. Korwinizm: utopia, bez cienia wątpliwości. Wszystko co naprawdę istotne wzięte z oświeceniowego widzenia świata. Co dla mnie, spenglerysty jakby nie było, jest z całą pewnością schyłkowe, czyli lewicowe. Sprowadzanie wszystkiego do skrajnie uproszczonego modelu - w tym przypadku, jak to przeważnie się dzieje (vide Marks) ekonomicznego.

Plus niekompatybilne, ni w 5 ni w 9, dodatki wzięte przeważnie z własnych idiosynkrazji Guru, oraz chyba ideologii Trójprzymierza. Tak nie pasujące do zasadniczych zrębów tej leberalnej w końcu doktryny, że nie można ich traktować inaczej, niż jako co najwyżej ozdobniki.

A więc dla mnie bez cienia wątpliwości lewica i to skrajna. Środki? Trudno o nich mówić wobec nieudolności tej sekty na poligonie realnej polityki, ale robienie lemingom wody z mózgu nie jest z całą pewnością prawicowe. W sumie LEWICA SKRAJNEJ LEWICY.

* * *

Jaka jest różnica między tworzeniem nowego człowieka (i nowego świata), a tym, co robił np. faszyzm? A taka, że to co robił np. faszyzm było po prostu wyciągnięciem wniosków z aktualnej sytuacji naszej cywilizacji - która nie była i nadal nie jest wesoła, ci ludzie mieli moim zdaniem rację - i zrobienie tego, co potrzeba, by przetrwać i być PODMIOTEM, nie zaś PRZEDMIOTEM historii. Tylko tyle i aż tyle - nijak to się ma do ślepej wiary w wieczny POSTĘP i rojeń o jakimś tam (heglowsko-marksistowskim) "przezwyciężeniu alienacji".

No i to, co głosi, i czego pragnie, taki np. Korwin mnie o wiele bardziej przypomina to drugie - tworzenie nowego człowieka właśnie. Tamci nowego człowieka nie tworzyli, oni po prostu uważali, że wielkomiejski leming o wiele lepiej się prezentuje, kiedy chodzi w nogę - najlepiej w mundurze i z karabinem. Co nie jest aż tak, z estetycznego choćby punktu widzenia, głupie.

Z etycznego też zresztą. I nie dążyli do WIECZNEGO POSTĘPU LUDZKOŚCI, który miałby, wedle takiego Charles'a Fourier, zaowocować tym, że będziemy kiedyś jeździć na "antytygrysach", a statki nam będą ciągnąć "antywieloryby" (a do tego będziemy mieli oko na końcu piętnastostopowego ogona, niech żyje ewolucja!) - ino chodziło im o powrót do odwiecznych wartości, które zniszczyły ostatnie (z ich punktu widzenia) lata leberalnej demokracji i oświeceniowe miazmaty. Tudzież czynniki obiektywne.

No i ta różnica dla mnie jest po prostu decydująca, jeśli się chce mówić o lewicowości i prawicowości. Co zresztą, przypominam, moim zdaniem w ogóle daje się stosować JEDYNIE do naszej zachodniej cywilizacji i do naszej epoki, tej zaczynającej się co najwyżej w Oświeceniu. Wcześniej to były jednak inne kategorie, i choć często występowały mniej lub bardziej pozorne podobieństwa, to jednak fakt, że religia była wtedy żywa i wpływała na wszystkie praktycznie aspekty życia społecznego, czyni tamte czasy czymś całkiem innym od naszych.

* * *

Socjaldemokrację i leberalizm proszę zrobić samemu w domu. Wyjątkowo pilni uczniowie mogą sobie jeszcze wziąć jakiś ekologizm czy coś. I to by było na dzisiaj tyle, dzięki za uwagę.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, września 14, 2008

Idźmy więc za ciosem (ciosikiem raczej)

Napisaliśmy wczoraj teksta, na odmianę po wszystkich niedawnych wygłupach, na serio... Wydaje się, że jakoś tam dotarł do paru ludzi ze swym wywrotowym przekazem - idźmy więc za ciosem. ("Cios", choć nie w sensie dania w dziób, tylko w sensie kła, to nawiasem mówiąc po angielsku "tusk", więc się fajnie składa.)

Dlaczego sądzę, że ten mój kawałek o Ardreyu, kibicach i Maleszce do kogoś dotarł? A choćby z powodu b. sensownego dłuższego komentarza by mustrum, na którym postanowiłem nawet skonstruować ten wpis, który jest właśnie tym pójściem za ciosem. Wklejam komentarz mustrum'a w całości i odpowiadam. Polemiki nijakiej nie budiet, bo się całkowicie zgadzam, ale nieco uzupełnię.
Blogger Mustrum pisze...
Masz rację w tym, Tygrysie, iż problem leży nie w genetyce, a w każdym razie nie całkowicie (ten absurdalny, Dawkinsyński redukcjonizm).
W sensie, że genetyka, biologia i ewolucja miałyby być przeciw nam? Że miałyby być ze swej natury lewackie i antykonserwatywne? Oczywiście że nie! Zawłaszczenie biologii przez lewiznę jest moim zdaniem czymś niemal tak samo podstępnym i oburzającym, jak zawłaszczenie przez nią języka! Gdybyśmy umieli, gdybyśmy wiedzieli co i jak, biologia - wraz z ewolucją i genetyką - byłaby nasza, byłaby młotem na lewiznę!

Kwestia pochodzenia człowieka to tylko drobna część całego problemu, nie chcę się pakować dyskusje teologów, ale moim zdaniem nieco awerroizmu całkiem by Kościołowi nie zaszkodziło... A cała reszta jest nasza. I lewizna, ta nieco inteligentniejsza, wie o tym, albo przynajmniej przeczuwa, trącając socjobiologię nosem z lękiem, jak szczeniak jeża. Modląc się przy tym, byśmy nadal byli tak durni i nie dostrzegli, jak się nam potencjalnie podkładają.
Genetyka, będąca po części efektorem, po części motywatorem ewolucji ma to do siebie, że przez wielorakie mechanizmy selekcji* eliminuje to co nie powinno przetrwać. Najczęściej poprzez gwałtowne i wielce kreatywne zabijanie "spadów"

* Uważam, że są różne; termin "dobór vel selekcja naturalny(a)" jest zbyt ogólnikowy i wyświechtany w odniesieniu do bogactwa organicznych i nieorganicznych procesów naturalnych wpływających na ewolucję)
Oczywiście! I każdy nowy maleszka może być traktowany jako swego rodzaju pomniejsza mutacja. W normalnym społeczeństwie - czyli m.in. opartym na stosunkowo niewielkich i stosunkowo zamkniętych populacjach które wchodzą ze sobą w seksualne związki i wydają na świat potomstwo - tego typu mutacje są niszczone. I to na kilka różnych sposobów. No a poza bezpośrednio działającą genetyką, oddziaływuje tu też kwestia wspólnych wartości, presji społecznych, wspólnego losu itd. Co też wiąże się, choć nieco bardziej pośrednio, z istnieniem tych stosunkowo niewielkich i dość spójnych, w dużej mierze zamkniętych, grup.

Oczywiście trzeba tu zrozumieć, że te grupy mogą być dość różnie uformowane. Jeszcze nie tak dawno ktoś z ludu wiejskiego niemal na pewno brał współmałżonka spośród mieszkańców kilku okolicznych wiosek. Podczas gdy szlachta brała współmałżonków z o wiele obszerniejszego terenu, ale jednak niemal nigdy spoza swej własnej klasy. No a dla monarchów - mówimy o europejskich władcach udzielnych pomiędzy wiekiem powiedzmy X a XIX - partnerem mógł być, z dość licznymi wyjątkami wprawdzie, tylko ktoś z ich własnego grona, ale za to z całej katolickiej (a potem też i protestanckiej) Europy, a nawet, w początkowym okresie, spoza niej (np. królowa Francji pochodząca z Rusi, cesarzowa "Rzymska" z Bizancjum itd.)

I tutaj można całkiem sensownie powiedzieć, za Darlingtonem, że istniała "europejska rasa monarchów". Tylko że to określenie nigdy nie zdobędzie wielkiej popularności, nie nadaje się bowiem na maczugę do walenia po głowach różnych "rasistów", więc lewactwo je zamilcza.
Problem leży w tym, że lewactwo, począwszy od RewFrancy i po sformalizowaniu siebie przez Marksa** i wyznawców zerwało ideologicznie i (w ich mniemaniu rzecz jasna) mechanistycznie z dotychczasową ewolucją, uważając się za jej końcowy produkt.

Tu jest sedno problemu, że w zerwaniu z nieprzerwanym ciągiem pogrążyli siebie, i co gorsza resztę ludzkości, w jakimś dziwacznym, wishful thinking matriksie. I jak na każdy matriks przystało, niszczy on to co jemu zagraża wewnętrznie, nie zauważając że sam istnieje w permanentnie zmiennym (i wrogim) świecie. W swej ignorancji bądź cyniczności nie dopuszczają do wiadomości, że tam gdzie jest życie, tam w stochastycznym środowisku będzie ono się zmieniało, będzie ewolułowało. Mechanizmy tej ewolucji, wydaje mi się, są nadal takie same jak dotychczas. Oddziaływują, jednak na odmienny niż naturalny system. I zatem ich efekty są inne. Ergo, sukces gatunku Ketman maleszny (Proditor triamicus).
** Ponownie przerabiam Nuevos Escolios, i jednak Davila powinien być uznany za czołowego ideologa Zoologicznej Prawicy: "Marks był jednynym marksistą, którego marksizm nie otumanił". Cymes.
Nie ma cienia powodu by sądzić, że w ewolucji cokolwiek się zmieniło. Cywilizacja (biedny nie mogę bez problemów używać naturalnej dla mnie spenglerowskiej terminologii Kultura/Cywilizacja, ale cóż) wprowadza wprawdzie do ewolucji człowieka pewną nową jakość, ale to nie jest coś, co by mogło samą istotę ewolucji człowieka odmienić. No a entropa i tak zadba o to, by odwieczne mechanizmy wzięły górę. Tylko, że, jak podejrzewam, tym najbardziej wpływowym, nikomu nieznanym, szarym lewackim eminencjom, nie aż tak bardzo zależy na sukcesie - im całkiem pasuje po prostu katastrofa zachodniej cywilizacji, a i katastrofa całej ludzkości (co dzisiaj na jedno niemal wychodzi), też dla tych maleszków nie jest problemem. "Albo sukces, albo niech szczeźnie ten świat!" I dlatego są aż tacy niebezpieczni.

Ketman maleszny (Proditor triamicus) - przecudne! Polecam je każdemu ze szczerego serca. Co do (e)scholiów też się oczywiście zgadzam - to wspaniała książka. Ciekaw swoją drogą jestem tych myśli Dávili, które się do tych popularnych wyborów nie załapały. Są słabsze? Są bardziej nietolerancyjne i z czarnym podniebieniem? Kiedyś muszę to sprawdzić, na szczęście czytam po hiszpańsku.
Jako naczelny cel dzisiejszej zoologicznej prawicy widzę przede wszystkim kultywowanie tego co zrobiło Kulturę Łacińską wielką, uchowanie tego w bezpiecznym miejscu umysłu, serca i duszy ludzkiej by stanowiło podstawę odtworzenia ordo mundi wtedy, kiedy ten j...any lewacki matriks kiedyś padnie na ryja. Nie gdyby, lecz kiedy. No i oczywiście, będąc Chrześcijanami, naszym obowiązkiem jest pomagać innym. A skoro w/w matriks koniecznie chce się pogrążyć w gównie, powinniśmy mu w tym jak najbardziej pomóc ;)
Zgoda! (Choć, by się czepić, jako spenglerysta nie zgadzam się z określeniem "cywilizacja łacińska". To jednak tutaj w tym kontekście drobiazg.) W każdym razie zawsze głosiłem, że prawicowość, tak jak ja ją rozumiem, to cały człowiek, a nie jakiś człowieczek z patyczków wymyślony przez oświeceniowych mędrków i ich epigonów - czy to będzie Michnik, czy to będzie von Mises, czy to będzie Korwin. Tych epigonów naprawdę nie brakuje, oddychamy tym, co oni wypuszczą z trzewi absolutnie bez przerwy. I to by należało zmienić.

Matrix padnie na ryj, jednak obserwując obecne trendy, obawiam się że z nami. I my będziemy na dole. I oni się wyżywią, a my nie. Chyba że coś szybko zaczniemy zmieniać.

Co do ordo mundi, to zgoda, ale b. ostro bym postulował, by zachować podział na "nogę świecką" i "nogę duchowną". Podział nie musi przebiegać dokładnie między świeckimi i duchownymi, ale to są całkiem różne podejścia do świata. (Więcej u Spenglera. Który nawiasem b. czule się wypowiada na temat katolicyzmu, co już tu kiedyś pokazałem.)

Bo tak jak dzisiaj mamy, to widzę, z jednej strony, że ludzie sprawy w rodzaju prostytucji chcą załatwiać w duchu inżynierii społecznej - "tak ma być i będzie dobrze", całkiem jak jakiś Lenin, Robespierre czy inny Korwin - całkiem ignorując rolę religii i jej recepcję wśród ludu. Z drugiej zaś na każdym kroku próbuje się robić ze wszystkich nas to, co Nicpoń (pod moim chyba zresztą wpływem), określił jako "zgraja kastrowanych ministrantów".

Tak sądzę, że potrzeba nam zarówno cnotliwych dziewic, ministrantów, świętych kapłanów (może nawet męczenników, byle nie za wielu) - ale potrzeba nam także, i chyba bardziej, w mojej świeckiej, małej duszyczce tak to czuję, rycerzy z jajami i krzyżowców. Choćby nie byli całkiem bezgrzeszni.

Co do pomagania bliźnim, to się oczywiście zgadzam. Pogarda dla prostego człowieka... Sam wiesz, co na ten temat mówi Dávila. Z tym, że trzeba się z tym moim zdaniem pogodzić, że z większości lemingów już nic nigdy nie będzie. Spenglerem tu jadę, ale mam takie przekonanie do szpiku kości sam z siebie też - ci ludzie całkiem po prostu widzą świat wartości całkiem inaczej niż my.

I w przypadku autentycznego wielkomiejskiego leminga to się nigdy nie zmieni. Nieco może tu wprawdzie zmienić nasz sukces i porażka lewizny cum konsupcjonizmu (już to widzę!), ale nie do końca. Ale należy oczywiście przywoływać zbłąkane owieczki i każdemu starać się dać szansę.

No i to by chyba było na tyle, dzięki za rozmowę i pozdrawiam!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

P.S. Napisałem to, a tu nagle widzę, że i Nicpoń napisał b. interesujący komentarz. Coś będzie z tym trzeba kiedyś zrobić... ale na razie - leberalizm! (Kto rozumie o co mi chodzi ten rozumie, a reszta niech pomyśli. Albo i nie, bo to w sumie drobiazg.)

sobota, września 13, 2008

Ardreyem w Maleszkę... czyli Dlaczego buczą kibice?

Czasem, głęboką nocą, gdy akurat przez chwilę nie wyją autoalarmy... Czasem, w dzień, gdy akurat sąsiad zrobił sobie mikroprzerwę w puszczaniu mi przez ścianę rapu i techno... Słyszę jakiś cichy szelest, coś jakby chór nieskończenie odległych głosów... Wsłuchuję się weń i wydaje mi się, że te głosy wołają z wielkiej oddali, cytuję: "Ach! Czemuż tyle pytań bez odpowiedzi? Czemuż tyle pytań, na które NAWET Pan Tygrys odpowiedzi nie daje? Ach!"

I zawsze wtedy mam nieprzezwyciężoną ochotę zawołać w odpowiedzi, cytuję (cytat z samego siebie to chyba mój oryginalny wynalazek):
Rozumiem wasze duszne rozterki mili czytelnicy mojego bloga! Nie macie jednak do końca racji. Otóż Pan Tygrys DAJE wam odpowiedzi na wszystkie istotne pytania - trzeba tylko dokładnie czytać, no i przejąć się nieco tym, co się przeczytało. No i działać zgodnie z tym, co Pan Tygrys w mądrości swojej wam mówi!
Na tym kończę z cytatem, bo jakby on był taki strasznie dłuuuugi, to by całkiem straciło wdzięk. Ale to nadal mówi Pan Tygrys, znaczy odpowiada na te żałosne kwilenia z oddali.

Pan Tygrys mówi wam przecież, że należy czytać książki, tak? Nie każdy od razu musi znać z pierwszej ręki Spenglera - zgoda! Potrzebujemy nie tylko generałów i ministrów - potrzebujemy także, a nawet w znacznie większej ilości, szeregowców i kopaczy rowów, sierżantów i sprzedawców domokrążnych... Mądrość, filozofia, powinny ciurkać z góry, coraz bardziej rozcieńczone, coraz bardziej ocukrowane, w miarę jak docierają do umysłów prostszych i mniej na autentyczną filozofię historii podatnych.

Prawicowość to m.in. hierarchia i naprawdę szkoda, że tak wielu hierarchia - a z nią i prawicowość - kojarzy się z ordynarnym trzymaniem za mordę, lekceważeniem mniejszych i słabszych od siebie, pychą oraz, z drugiej strony, brylantami wysadzanymi różowymi golarkami rzekomych "elit". To nie tak moje ludzie!

Hierarchia nie jest w realnym społeczeństwie jedna, pojedyncza. Są różne hierarchie - hierarchia polityczna, zgoda, ale poza tym np. hierarchia naukowców w ogóle, hierarchia naukowców z jakiejś konkretnej wąskiej dziedziny, hierarchia rolkarzy, deskarzy, dancingowych uwodzicieli w każdej pomniejszej miejscowości - ba, nawet w każdej knajpie. I ktoś, kto akurat załapał się do politycznej elity nie jest przez to automatycznie NAJ, NAJ, NAJ, który miałby moralne prawo patrzeć na wszystkich "poniżej" z pogardą i lekceważeniem. Bycie zaś NAJ, NAJ, NAJ - zakładając, że ktoś aż tak renesansowy w ogóle może istnieć - nie jest żadną wielką gwarancją, że zacznie się odgrywać w realnym świecie realną polityczną rolę.

Wracając do pytań bez odpowiedzi, blogu Pana Tygrysa, oraz hierarchii, powiem, że mamy tu tak pomyślane... Pan Tygrys uważa, iż nic się nie zmieni, jeśli nie powstanie masoneria ludzi czytających i dogłębnie znających różne mądre książki. I to nie van Misesy, czy choćby Tocqueville, ale to, co tutaj Pan Tygrys ludziom próbował zareklamować. A więc, dla generałów, oczywiście Spengler. Jedyna odtrutka na trujące i paraliżujące mózg postoświeceniowe miazmaty.

Dla oficerów, przede wszystkim Robert Ardrey. I inne rzeczy którem tu zachwalał. Dla podoficerów, dokładna lektura ze zrozumieniem blogu Pana Tygrysa. Dla szeregowców wyciąg z tych wszystkich spraw, ale bez przesady, bo fizyczni nie muszą koniecznie wszystkiego wiedzieć, skoro nie chcą, byle postępowali jak trzeba.

Powie ktoś: "Ale jakżeż to? Ardreya nie ma po polsku, Spenger po polsku jest w doszczętnie stuskowanej (niegdyś mówiło się "skastrowanej") wersji... Jakżesz ich mamy czytać?" Na co odpowiadam - to już twój problem. Załatw to sobie, żebyś znał. Niech ci mądrzejszy wnuczek czyta i objaśnia... Załatw sobie (i reszcie ludu) tłumaczenie... Sprowadź sobie, w końcu to jest kpina, że tyle wydajesz na wódkę i płyty dysko, a stu złotych na Spenglera nie możesz! Albo mamy coś robić i coś zdziałać, albo też dajmy sobie spokój, bo to nasze pisanie po blogach do niczego i tak nie doprowadzi. Nie będę tego rozwijał, ale mógłbym tu sporo dodać o lemingach, rzeźniach, bydle... Te rzeczy.

Powie ktoś, Tomasz niewierny: "A co wyniknie z tego, że przeczytam, czy że mi raczej wnuczek, ze zmywaka w Kraju Brytów wróciwszy, przeczyta? Powiedzmy Ardreya?" Odpowiadam, podając drobny, ale jakżesz dobitny przykład. Weźmy sprawę Maleszki - dużo szumu się ostatnio zrobiło, że ta ober-menda pisuje na szalomie i jest tam forowana. No i ludzie zaczynają sobie m.in. zadawać i głęboko filozoficzne pytania. W rodzaju tego:
Jak to jest, że zachowali się ludzie porządni, skoro to się tak przecież nie opłaca? Przecież takie typy jak Maleszka czy inny Michnik, spadają na cztery łapy, podczas gdy ludzie porządni... Wiadomo, III RP. Więc jak to jest?

Z drugiej zaś strony, jeśli ewolucyjnie opłaca się być porządnym - nie wiem jakim cudem, ale się opłaca, skoro porządni jednak wciąż przeważają ilościowo - to jakim cudem takie coś jak Maleszka, czy inny Boni, w ogóle istnieje?
(To nie był prawdziwy cytat, ale faktycznie tak ludziska sobie rozmawiają na forach. Ten cytat to takie coś, jak słynne przemowy wodzów u Tukidydesa.)

No i ja na to mówię w te słowa (znowu niby cytat ze mnie, ach jak ja to lubię!):
Gdybyście, kochane ludzie, przeczytali co najmniej jedną książkę Ardreya, to byście wiedzieli w czym rzecz! Otóż ewolucja - i nie chodzi tu o, kontrowersyjną dla wielu z nas, kwestię POCHODZENIA człowieka, a wystarczy nam zająć się kwestią kształtowania się ludzi i społeczeństw, co przecież nie podlega żadnym istotnym kontrowersjom... Bo przecież rasy koni, psów czy innych chomików tworzą się na naszych oczach, i nie ma cienia powodu by sądzić, że tak samo nie dzieje się z ludźmi - choć oczywiście nikt na ogół tego AŻ TAK celowo i świadomie nie robi...
(Przechodzę jednak na zwykły tryb, choć to dalszy ciąg powyższego.)

Otóż ewolucja nie działa, a w każdym razie nie wyłącznie, na pojedynczych osobnikach. W takim przypadku od dawna nie istniałyby żadne stworzenia, gotowe poświęcać życie dla swych braci, sióstr, czy innych członków swej społeczności. To po prostu nie miałoby sensu i takie osobniki by wymarły, a ich geny znikłyby z puli genów danego gatunku.

Jednak trzeba tutaj uwzględnić, że np. rodzeństwo posiada połowę tych genów, co my. W związku z tym, jeśli uratuję swym poświęceniem całą grupę, w tym mojego brata czy siostrę, plus ich potomstwo (aktualne czy przyszłe) , to i tak robię swoim genom sporą przyjemność. I odwrotnie - jeśli ktoś swymi działaniami zagrażał spójności grupy, jej przetrwaniu, to i jego geny traciły szansę na sukces.

I tak to właśnie działa. Rzecz w tym, że przez niemal całą historię ludzkości grupy ludzkie, poza chwilowymi kryzysami lub b. późnymi okresami różnych cywilizacji - były ze sobą blisko genetycznie związane i w sumie dość jednorodne. Nie całkiem jednorodne, bo to także nie jest dobre z genetycznego punktu widzenia, ale w sumie, w porównaniu z tym, co mamy dzisiaj w wielkich miastach zachodu - niezwykle jednorodne.

Do tego dochodziły kwestie presji społecznej, jedności światopoglądu, wartości, religii... Które się przecież z tą jednorodnością genetyczną także w znacznym stopniu wiążą. No i w takim świecie produkcja, przetrwanie i sukcesy typów w rodzaju Maleszki były dość potężnie ograniczone. Takie geny ginęły, jeśli nie zginęły i narodził się nam Maleszka, była duża szansa, że po drodze zostanie przez daną społeczność unieszkodliwiony. Jeśli zaś nie został, szansa że odniesie sukces i w hierarchii społecznej wzniesie się na wysoką pozycję, przez co zwiększy także szansę swych genów...

Tak to działało. Po prostu z powodów klarownie wyjaśnianych choćby przez elementarną, mendlowską choćby genetykę. W dawnych, i normalniejszych z punktu widzenia ewolucji, warunkach, każde społeczeństwo albo swych Maleszków jakoś unieszkodliwiało, nie pozwalając im w każdym razie swych wrednych genów reprodukować, albo też całe, w wyniku swych Maleszków zdradzieckich działań, przestawało istnieć... Tym samym także skutecznie Maleszków z puli ludzkich genów eliminując!

Co jednak dzieje się, kiedy społeczeństwo zaczyna być tak niejednorodne, tak pomieszane jak dzisiaj? Także (nie bójmy się tego słowa) rasowo pomieszane? Rasista ze mnie żaden, bo nie przyszłoby mi do głowy wartościować ludzi na podstawie koloru skóry, czy w ogóle rasy, ale w końcu oczywistym jest, iż różne rasy przez tysiące i tysiące lat żyły niemal rozłącznie. (Poza oczywiście okresami podobnymi do obecnego, czyli w fazach pełnego rozwoju, żeby nie powiedzieć przekwitania, wielkich cywilizacji.)

Jeśli kiedyś, w stosunkowo niewielkiej, związanej ze sobą wspólną genetyką społeczności, Maleszki tego świata miały niewielkie szanse, to elementarna analiza dowodzi, że w dzisiejszych czasach czynniki te całkowicie utraciły swe znaczenie. Z czego wynika wiele istotnych, interesujących, niestety także i smutnych, rzeczy. Ale m.in. to, że nasza naturalna zapora przeciw Maleszkom padła, bardziej spektakularnie (jeśli ktoś potrafi patrzeć), niż berliński mur, i nic nas teraz przed zalewem Maleszek nie broni. Poza ew. naszą własną wolą i działaniem, oczywiście. Jednak musimy sobie uświadomić, że jest to zasadniczo całkiem nowe wyzwanie i nie wiadomo, czy sobie z nim poradzimy. Ja obawiam się, że sobie nie poradzimy, bo jakoś nie zabieramy się do tego w sensowny sposób.

Pomysł napisania tego tekstu przyszedł mi do głowy wczoraj, gdym oglądał, na CNN chyba, płacze i żale, że "wśród europejskich kibiców wzrasta rasizm i czarni zawodnicy są przez nich coraz gorzej traktowani". Z czym oczywiście "należy coś szybko i radykalnie zrobić, nie przebierając w środkach". A jednak - choć ja do nikogo nie mam pretensji o kolor skóry, choć żaden, najczarniejszy choćby zawodnik, osobiście mi niczym nie podpadł, choć nie uważam, by w chęci zarabiania dużej forsy na kopaniu piłki akurat w Europie, choćby się pochodziło z Afryki czy Grenlandii, było coś zdrożnego...

To jednak nie mogę się oprzeć przeświadczeniu, że ci, dość prości przeważnie ludzie, którzy kibicują piłkarskim drużynom i odruchowo buczą na widok czarnego zawodnika w kadrze ukochanego czy znienawidzonego klubu - wiedzą mimo wszystko o życiu bez porównania więcej od "autorytetów", "ekspertów", nie mówiąc już o "unijnych politykach". Choć Ardreya, ani nawet mojego blogu, nie czytali. (Skądinąd szkoda.)

Wy jednak, kochani ludkowie, którzy jesteście zbyt cywilizowani, zbyt mili i oświeceni, by buczeć na widok twarzy o innym od waszego kolorze - choćby ta twarz, robiąc coś tak bezdennie głupiego, jak kopanie piłki, zarabiała tysiąc razy więcej od was - pomyślcie jednak nieco nad tym, co wam stara się przekazać Pan Tygrys. A potem zabierzemy się razem za tworzenie prawdziwej prawicy, prawdziwej polskiej (a z czasem może i nie tylko polskiej), elity... Potem zaś, Deo volente, za ruszanie z posad bryły lewackiego świata i kontrrewolucję.

Uzupełnię - tu nie chodzi o to, że ktoś jest czarny czy biały. Istniały już społeczności wielobarwne, wielorasowe, a po paru pokoleniach i tak zaczynają działać normalne prawa. Tutaj chodzi o wielkie miasta, o pracę na zmywakach, o piłkarzy z drugiego końca świata także, niezależnie od koloru skóry. Chodzi o to, że po prostu jest genetyczny bajzel, skutkiem czego normalne antymaleszkowe prawa przyrody przestają dla nas działać.

Można w tym nie dostrzegać problemu, ciesząc się "wielokulturowością" i "barwnością", skrzyżowanymi z "tolerancją". Można, ale jeśli kogoś jednak bardziej martwi zalew Maleszków niż cieszy "różnobarwność" Simonów Molów, to tutaj właśnie ma zarys odpowiedzi na swe pytania. Tylko trzeba się nieco wysilić, oderwać od oglądania meczu z Benhakkerem i nieco pomyśleć. Trudno? Fakt, lepiej żyć z dnia na dzień coraz bardziej oblepiony maleszkowym śluzem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, września 12, 2008

Św. Mikołaj przychodzi wczesną jesienią...

Ten post nie jest przesadnie polityczny - jeśli jest zbyt mało polityczny (nie w znaczeniu stosowanym przez Pana Zagłobę), to proszę go wykluczyć z agregacji. Ja żadnych wątpiów miał z tego powodu nie będę. Choć wolałbym oczywiście nie.

Św. Mikołaj to może na razie lekka przesada, ale faktycznie mamy środek września, więc to się zgadza. No i chciałem rzec, że pod tym linkiem jest nieco fajnych rzeczy do pobrania:

http://www.drivehq.com/folder/p1041962/02637836.aspx

Ten link jest taki nieco psim swędem, na razie działa bez problemu, ale kto go tam wie co będzie w przyszłości. Prawdziwy link to ten:

http://www.drivehq.com/file/df.aspx/publish/triarius/PublicFolder

Ino że tutaj trzeba by się zarejestrować ZA DARMO w serwisie DriveHQ, co zresztą jest świetną sprawą, bo tam dają naprawdę b. dobry wirtualny dysk za darmochę i parę fajnych programów z tym związanych. Ja mam to konto od dawna, od jakiegoś czasu nawet w płatnej wersji, i naprawdę b. sobie chwalę. Oraz z przekonaniem polecam.

W każdym razie, niezależnie od wyboru linka, wszystkie te rzeczy do ściągnięcia są legalne i darmowe. Niektóre z nich to wprawdzie skróty i dema ebooków, ale i tak są interesujące. Inne są w pełnej wersji i naprawdę cenne (jeśli trafią na odpowiedniego człowieka).

Co tam jest? Ebooki o historii i literatura po angielsku. Naprawdę klasyczne pozycje.... Moje wszystko z salonu24... Spengler po angielsku, pełny... Jeden cenny i nowy ebook po angielsku o zarabianiu forsy w sieci... Dema publikacji Złotych Myśli w postaci ebooków i audiobooków. Te są oczywiście po naszemu... No i programik pozwalający na używanie tych dawnych ebooków w formacie .exe na nowszych systemach Windows, gdzie z tym są, z winy Windowsa podobno, kłopoty. Coś może jeszcze przeoczyłem, samemu sprawdzić! W ogóle to zacząć należy od ściągnięcia i przeczytania pliku _CZYTAJ TO_.txt. On jest tam zaraz pierwszy.

Jeśli się komuś te rzeczy przydadzą, będę cały szczęśliwy. Jeszcze szczęśliwszy będę, jeśli ten ktoś to szeroko rozpropaguje! Dlaczego? Dlatego mianowicie, że tam są linki, na których mi zależy, by dotarły szeroko do moich bliźnich. Linki do tego bloga, oraz linki do różnych spraw, gdzie także jest to dla mnie miłe i pożyteczne. Ewentualnie, nikt nikogo nie gwałci czy coś. Ale "wirusowy marketing" w tym jest, nie przeczę i nie widzę w tym nic złego. Natomiast żadnych wirusów tam nie ma - w tych plikach .exe też nie! Wszystkie one są zresztą spakowane, więc najpierw ściągnąć, sprawdzić antywirusem, rozpakować... Każdy to chyba sam wie.

Dzięki za uwagę. Jeśli będą jakieś pozytywne odzewy to postaram się znaleźć więcej fajnych rzeczy i je tam poumieszczać ku ogólnej radości.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, września 11, 2008

Wielka Nie-Sowiecka Encyklopedia Tygrysia cz. 4

Tuskoid


Gryzoń blisko spokrewniony z lemingiem (Lemmus i Dicrostonyx) i tuskiem pospolitym (Tuskus vulgaris). Trzeba tu nadmienić, iż niektórzy uczeni uważają, że tuskoid jest nie osobnym gatunkiem, ale bezpłodną hybryda obu wspomnianych gatunków.

Z wyglądu i zachowania tuskoid znajduje się dokładnie pośrodku pomiędzy oboma tymi gatunkami. Jego cechy to: niepozorny wygląd, niezborne ruchy (szczególnie w czasie tzw. "rave parties"), przede wszystkim zaś nieprzezwyciężona potrzeba przebywania w tłumie takich samych osobników - te zbliżają tuskoida do leminga, podczas gdy ruda czuprynka, oczy na szypułkach, czy gruchające dźwięki, wydawane szczególnie w okresie godowym: "kasthować! kasthować!" - to najbardziej charakterystyczne cechy tuska pospolitego, które posiada również i tuskoid. Inteligencja wszystkich tych gatunków gryzoni jest na poziomie pośrednim pomiędzy mniej bystrym kangurem, a przeciętnym indykiem pastewnym.

Tuskoidia to stan albo właściwość bycia tuskoidem.

Powiedzmy teraz nieco o etymologii. Nazwa "tuskoid" jest przez naukowców różnie wyjaśniana. Jedna z naszerzej dziś akceptowanych teorii głosi, iż "tuskoid", a także sam "tusk", pochodzi od łacińskiego określenia "lectio Tusca", czyli "odczytywanie (wróżb) na sposób etruski". "Tusca" to oczywiście genetivus femininum od "Tuscus", czyli "Etruski", albo też "Etrus(e)k".

Etruskowie, jak wiadomo, byli dla Rzymian wielkimi autorytetami we wszelkich sprawach związanymi z magią i religią, więc określenie to szeroko w Rzymie stosowano. Z czasem jednak popularność etruskiej wiedzy spadła do zera, albo nawet niżej. Być może stąd właśnie wzięło się określenie "tusk", określające kogoś, kto przepowiada przyszłość nie mając o tym zielonego pojęcia, obiecuje cuda niewidy bez pokrycia, i, mówiąc nieco brutalnie: "łże jak najęty i pieprzy takie pierdoły, że naprawdę w końcu powinien za to beknąć" (koniec cytatu).

Inni uczeni nie zgadzają się z wyżej wspomnianą etymologią, argumentując, iż "tusk" pochodzi właśnie od "tuskoid", nie zaś odwrotnie. Na dowód przytaczają fakt, iż pierwsze udokumentowane użycie określenia "tuscoidus" (wymawiane z twardym "c") miało miejsce w tytule mało znanego tekstu Seneki "De spadonibus et tuscoidis", czyli "O spadonach i tuskoidach". Spadones (sing. spado, spadonis), jak powszechnie wiadomo, byli to kastraci, zoperowani w tak przemyślny i kunsztowny sposób, że mimo utraty (eufemistycznie mówiąc) męskości, zachowali (eufemistycznie mówiąc) siusiaka. Co dawało im ogromną przewagę nad innymi (nie bójmy się tego słowa!) kastratami w wielu erotycznych kontekstach.

I to nie tylko (nie bójmy się także i tego zwerbalizować!) kontekstach damsko-męskich, ale także w tych jak najbardziej jednopłciowych. (Nie wdając się w przesadnie dokładne obliczenia, bo być może tych płci było tam np. 0,87 albo 0,78.) Nie tylko zresztą nad kastratami mieli spadones przewagę.

Niestety dzisiaj nie jest już dla nas jasna różnica pomiędzy spadonami a tuskoidami. Być może, jak przypuszczają niektórzy uczeni, leży ona w rudej czuprynce. Nawiasem mówiąc, czołowy dziś badacz tego fascynującego zagadnienia X.Y. Platt-Fuss Cienacky, przedstawia liczne i niezbite jego zdaniem dowody, iż największa musiała być popularność starożytnych spadonów w okolicach dzisiejszej Brukseli. To taka ciekawostka dla co pilniejszych uczniów, którzy chcą wiedzieć nieco więcej, niż przewiduje program.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, września 09, 2008

Wielka Nie-Sowiecka Encyklopedia Tygrysia cz. 3

Leming, lemingofrenia

Leming to ktoś, kto nie dość się interesuje polityką, by starać się wyrobić sobie w tej sprawie własne, oparte na realiach zdanie, ale wystarczająco, by się na jej temat wypowiadać i przede wszystkim, dawać się podszczuć do politycznych działań macherom posiadającym w rękach media, oraz wylansowanym przez te media tzw. autorytetom. Stan bycia lemingiem nazywamy lemingofrenią.


Test na lemingofrenię

Bycie lemingiem, czyli lemingofrenia, oznacza głębokie zmiany osobowości, przejawiające się także w innych, niż ściśle biorąc polityczny, obszarach. Lemingi reagują całkiem inaczej od normalnych ludzi na niektóre fakty i zjawiska. Na tym fakcie oparte są najużyteczniejsze testy na lemingofrenię. Lemingi uwielbiają mianowicie brać udział w spędach lemingów, a spędy te mogą być zarówno w realu, jak i czysto wirtualne, co im zdaje się nie robić wielkiej różnicy.

Kiedy na przykład leming otrzymuje informację, że gdzieś ma zostać bity rekord Guinessa polegający na ilości ludzi którzy w czymś wezmą udział (zdjęcie "Gdańszczanie tysiąclecia", ściąganie przeglądarki Firefox v.3, taki czy inny "żywy łańcuch") wykazuje oznaki podniecenia i natychmiast czyni kroki, by się w obiecany mu tłum innych lemingów włączyć.

Podczas gdy zdrowy i niedotknięty lemingofrenią osobnik oczywiście - albo odbezpiecza broń (jeśli jest jej szczęśliwym posiadaczem), albo co najmniej krzywi się z pogardą, kolejny raz nie potrafiąc do końca zrozumieć jakimi durniami - i lemingami właśnie! - jest spora część jego współbliźnich, i to (na razie) przeważnie nie w wyniku lobotomii, a niejako dobrowolnie.

Powyższe kryterium pozwala go z niemal stuprocentową skutecznością zakwalifikować jako leminga. Ocenia się jednocześnie, ze około 80-90% lemingów może zostać w tym konkretnym teście przeoczonych - albo ze względu na chwilowe zniechęcenie i/lub przepracowanie, albo ponieważ temat konkretnego spędu lemingów z jakichś osobistych powodów danego osobnika nie ekscytuje.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, września 07, 2008

(Nie żeby coś komuś miało się kojarzyć) perełki z procesu Dantona

Pewne rzeczy są odwieczne, a co najmniej mają po kilkaset lat. Jak w ogóle można zrozumieć politykę - nawet tak szmatławą jak dzisiejsza polityka III RP i reszty Ojropy - jeśli się nie zna, jeśli się pilnie nie studiuje - historii? Ja nie wiem, szczerze!

No więc, dla tych których to może zainteresować (wiem, że nie jest ich wielu) umieszczę tu smakowite (dla kogo smakowite, dla tego smakowite) fragmenciki z książki Stanleya Loomisa, traktujące o upadku Dantona. Danton, gdyby ktoś nie wiedział, to był taki przywódca rewolucji francuskiej, co nie był całkiem święty, miał swoje za pazurami, zarówno w dziedzinie przemocy i tych spraw, jak i w kwestii bogacenia się nie całkiem legalnymi (legalne w rewolucji?) środkami... Ale w sumie był zdrowy psychicznie, w odróżnieniu od wielu innych...

Taki Robespierre - dyktator ówczesnej Francji, sprawca upadku Dantona, który trzy miesiące potem sam straci głowę - był na granicy, ale wokół niego, i nie tylko, wokół niego, sporo kompletnych świrów i psychopatów... No i Danton, czyli ta ofiara, nie tylko że nie był świrem, ale, mimo wszystkich niezbyt ładnych rzeczy, które zrobił, był jednak autentycznym francuskim patriotą, no i chciał zakończyć rządy terroru... Kiedy to codziennie w Paryżu gilotyna pożerała koło 50 ludzi, (Co na dzisiejsze standardy, fakt, nie jest jeszcze aż tak wiele. Fakt, że w dzisiejszej Ojropie to by było raczej sporo, ale poczekajmy nieco i się nie zawiedziemy, zapewniam!)

Więc oto obiecane fragmenty, które wydały mi się pikantne i nawet jakoś dziwnie skądinąd znajome:


Człowiek o nazwisku Rouffe, jeden z niewielu którzy przeżyli i mogli o tym opowiedzieć, był uwięziony w Conciergerie w czasie krótkiego tam pobytu Dantona.

[...]

"Lacroix [jeden z uwięzionych i wkrótce straconych dantonistów]", opowiada Rouffe, "wydawał się bardziej niż inni zaambarasowany widoczną wokół niego nędzą. Okazywał zdziwienie tym co widział, co świadków tych jego emocji napawało oburzeniem. Udawał, że jest zaskoczony brudem tego otoczenia, oraz ogromną ilością więźniów tam się znajdujących. Jeden z nich powiedział mu: 'Masz zamiar twierdzić, że nigdy nie widziałeś wózków z ofiarami codziennie opuszczających to miejsce? Chcesz nam wmawiać, że nie wiesz, iż Paryż stał się rzeźnią?' Lacroix, który był jednym z najbardziej entuzjastycznych zwolenników rewolucyjnych instytucji, odparł że nie wiedział. Nawet jeśli jego ignorancja nie była udawana, była nie mniej przez to obrzydliwa. Co można myśleć o tych, co niszczą wszystko, uwalniając przeciw ludziom wszelkie plagi, a potem nie raczą nawet śledzić przebiegu swej niszczycielskiej działalności?"

[...]

Komitet Ocalenia Publicznego był całkowicie świadomy walki, jaką Danton miał zamiar mu wydać. Nie miał zamiaru pozwolić zwierzynie się wymknąć. Wszystkie szpary zostały pospiesznie zatkane. Fouquier-Tinville, Publiczny Oskarżyciel, oraz Herman, Prezes Sądu, zostali ostrzeżeni, że ich własne życie może być zagrożone, jeśli nie zapewnią skazania. Jury zostało ograniczone do siedmiu ludzi, wszyscy byli starannie dobranymi wrogami Dantona. Robespierre raz jeszcze ukazał iście diabelską skalę, w jakiej rozwinął technikę potwarzy przez sugestię. Zadbał o to, by Danton i jego zwolennicy, więźniowie polityczni, zostali umieszczeni wewnątrz tego samego ogrodzenia*, co Chabot, bracia Frei i kilku innych ludzi o mętnej reputacji, oskarżonych o sprzeniewierzenie funduszy Kompanii Wschodnioindyjskiej.

Oba te procesy nie miały ze sobą nic wspólnego, ale Robespierre widział, że łącząc je w jedno w ramach tego samego procesu, sprawi, iż publiczność, zawsze podatna na ogólne, mgliste impresje, skojarzy jeden z drugim. Prezes Sądu i Oskarżyciel otrzymali rozkaz, by grupę związaną z Kompanią Wschodnioindyjską zawsze trzymać z przodu, zaś dantonistów w cieniu**.

[...]

Od razu po zakończeniu wstępnych formalności, Herman i Fouquier odwrócili się plecami do Dantona i jego współoskarżonych, zwracając się do siebie nawzajem w kwestii Kompanii Wschodnioindyjskiej. Odczytano długi raport, co zajęło większość pierwszego dnia procesu. Danton nie otrzymał okazji by zabrać głos, jak to planował. Drugi dzień procesu rozpoczął się w od tej samej kwestii, którą zakończył się pierwszy - Kompania Wschodnioindyjska. Dantonowi udało się przerwać postępowanie żądaniem, by go wysłuchano. Herman próbował zagłuszyć jego głos dzwonkiem.

[...]

[Danton rzekł:] "Domagam się, by Konwencja*** utworzyła komisję, która by wysłuchała mojego ujawnienia tej dyktatury. Tak! Ja, Danton, zedrę maskę z dyktatury, która teraz otwarcie ukazuje swe istnienie."

Nieoczekiwany atak wyrażony tymi słowami przeraził Prezesa Sądu. "Taka bezczelność jak twoja, Danton, jest charakterystyczna dla zbrodni. Spokój jest właściwą postawą dla niewinności."

To tyle tłumaczenia. Dalej jest jeszcze o wiele lepiej, ale sporo tego jest, więc problem.
---------------------------------------

* To musi była taka ława oskarżonych (w oryginale "dock").

** Danton był bowiem najpopularniejszym rewolucjonistów i istniało ogromne ryzyko, że dość powszechne poparcie dla niego może udaremnić proces i zniszczyć z kolei jego inicjatorów.

*** Ichni parlament, gdzie Danton był deputowanym.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, września 06, 2008

Jeśli komuś się coś kojarzy... cóż, nie moja wina

Jeśli ten blog ma jakieś ogólne i ważne przesłanie (a ma!) to brzmi ono jakoś tak: "wypnijcie się na prasę, media, nie przesadzajcie z czytaniem blogów - czytajcie książki!" Oczywiście nie wszystkie, nie laureatów nagrody Nike i takie tam, chodzi o książki mające imprimatur Pana Tygrysa. Całkiem sporo już takich było, gdyby komuś chciało się po tym blogu zaposzukać. Równie ważny, a może nawet ważniejszy, jest real, ale to już wyższa szkoła jazdy, o tym nawet mówić nie bardzo jest po co, bo do tego nigdy chyba nie dojdziemy.

No dobra, więc wszystkim ew. zainteresowanym donoszę, iż w tej chwili czytam sobie "Paris in the Terror" Stanleya Loomisa (obok dwudziestu innych, jak to u mnie) i bardzo mi się ta książka podoba. Jest nadzwyczaj lekko napisana, a z drugiej strony żadnych w niej odchyłów w stronę popularyzacji - autentyczna historia. Czyli, nie to, co się wielu dziś z historią kojarzy - jakieś mętne statystyki i kolekcje nikomu niepotrzebnych fakcików, tylko coś co można traktować jako naukowy esej czy opartą na historycznych źródłach publicystykę. Bo tak zawsze wyglądały naprawdę znaczące dzieła historyczne!

W książce o której teraz mówię jest masa smakowitych kawałków, które warto by było ludziom ukazać... Choć zasadniczo powinni sami to czytać. A bogacze entre nous powinni postarać się, by takie książki dały się czytać także przez tych, którzy języków nie posiedli. To by się mogło im, tym bogaczom, nawet z czasem ładnie zwrócić, w sensie finansów. Ale cóż, jesteśmy polską prawicą, więc zapewne musimy "być gamoniowaci i z trudem się rozmnażać" (by użyć stwierdzenia z "Drew Carey Show" na temat mieszkańców Europy Wschodniej).

Przed chwilą, by zakończyć ten dłuuugi wstęp, znalazłem naprawdę smakowity niewielki fragment, który tu przedstawię. Dla mnie jest niesamowicie ucieszny, choć dotyczy spraw całkiem poważnych, bo za taką należy przecież uznać powstanie osławionego Trybunału Rewolucyjnego - tego od gilotyny i naprawdę potężnego terroru w czasach dyktatury Robespierre'a. Oto ten fragment, a to co mnie najbardziej rozbawiło, to nawte wziąłem i wytłuściłem:


Ale narodził się potwór. Szybko i skutecznie używał udzielonej sobie władzy, by zdobyć więcej władzy. Podczas krótkiego przewodnictwa Dantona, ograniczał się mniej więcej do konstytucyjnie wyznaczonych wymiarów, jednak po lipcu, kiedy w Komietecie Dantona zastąpił Robespierre, od Konwencji* wyłudzone lub wymuszona została władza dyktatorska. Zasada, że członkostwo w Komitecie musi być zatwierdzane co miesiąc** została wkrótce zapomniana, a już we wrześniu, zaledwie w pięć miesięcy po utworzeniu Komitetu, złożono w Konwencji złowieszczy projekt ustawy, iż każdy kto kwestionuje działania Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, ma być uznany za dążącego do siania niezgody - i jako taki "podejrzany". Za takimi propozycjami czaił się groźny kształt Trybunału Rewolucyjnego i gilotyny.

Ucieczka Dumourieza*** stała się iskrą zapalającą wszystkie te uczucia, które się nagromacziły, niczym wiązki chrustu wokół katowskiego stosu - Żyrondyści byli teraz otoczeni. Był to sygnał do otwartego ataku na nich ze strony każdej frakcji. Wśród pierwszych aktów dokonanych przez Komitet Bezpieczeństwa Publicznego był nakaz, by zająć dokumenty pary Rolland****. Złożono im nocą wizytę i bez ceremonii zarekwirowano dokumenty. Ponieważ nie znaleziono w nich nic, co można by uznać za zdradziecką działalność, Jakobini posłużyli się ulubionym środkiem: wymyślonymi zarzutami. Ich kalumnie ukazały się w pamflecie zatytułowanym "Historia Brisotynów", w którym Żyrondystów oskarżano, między innymi, o intrygowanie z Anglikami i Diukiem Orleańskim. Treść tych zarzutów prezentowano jako "opartych na dokumentach zajętych w mieszkaniu państwa Rolland". Autorem był Camille Desmoulins. Jego atak był zjadliwie osobisty, a jednocześnie cynicznie ogólnikow. Jeden krótki fragment ukazuje całą ideę. Zawsze literat, Desmoulins godził Rollandów w miejsce, gdzie, jak wiedział, najbardziej zaboli: "Rolland", oświadczył, "był tak marnym pisarzem, że kiedy był członkiem Komitetu d/s Korespondencji, nigdy nie napisał znośnego listu. Zawsze trzeba było poprawiać jego listy w wielu miejscach, zarówno z powodu ubóstwa idei w nich zawartych, jak z powodu wulgarności ich stylu..."

--------------------------------------------

* W sumie to był parlament.

** Przez Konwencję.

*** Był to głównodowodzący w obronie Francji przed zagraniczną inwazją i zajęciem Belgii, stronnik i główny atut partii Żyrondystów (Brisotynów), kóry wobec intryg lewicy, godzących zarówno w wysiłek wojenny, jak i jego własne bezpieczeństwo, w końcu uciekł do wroga (Austriaków). Stało się to ostatecznym gwoździem do trumny Żyrondystów, tej zabawnej skądinąd partii, która zaczęła jako lewica, by skończyć jako prawica (dość typowe w rewolucjach, ale mi to przypomina i inne sprawy), a poza tym cechującej się - przy niezaprzeczonej wzniosłości, o jakiej my dzisiaj możemy tylko śnić - skrajnym doktrynerstwem, brakiem politycznego wyczucia i gadatliwością. Innymi słowy typowa partia burżuazyjna, choć okoliczności nie były typowe.

**** Małżeństwo Rolland było ścisłym przywództwem Żyrondystów - w tym sensie, że on był figurantem i piastował stanowiska, zaś mózgiem i prawdziwą siła byłą jego żona, słynna Madame Rolland. Która też zresztą piastowała w końcu stanowisko swego rodzaju ministra propagandy. Pan Rolland, choć niezbyt wielki polityk i niezbyt samodzielny, był jednak, w odróżnieniu od wielu innych ówczesnych prominentów, niezłomnie uczciwy i nienaganny w rachunkach, więc to co się tutaj działo ma swoją specyficzną wymowę.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, września 01, 2008

Kreteńskie silikony,.. Smok i dziewica... bo TO NIE SĄ ŻADNE MEDIA OBYWATELSKIE!

Na dowód, że to nie są żadne tam "media obywatelskie" (cokolwiek by to miało znaczyć), ani żaden blog polityczny... Ino, jak stoi na wywieszce - zoologiczne idiosynkrazje Pana Tygrysa... Wklejam tu moje własne śmieszne (przynajmniej w założeniu) obrazki sprzed równo dziesięciu lat, które żem ostatnio przypadkiem znalazł i obecnie żem zeskanował.

Miałem bowiem taki okres (nie w tym sensie!) w życiu, że namiętnie wymyślałem żarty rysunkowe. Trwało to może ze dwa tygodnie, a może trzy, nie pamiętam. W ramach bycia człowiekiem renesansu to było, ma się rozumieć. Jeśli ktoś powie, że tu brak indywidualnej kreski, że to nie jest Thurber ani Kobyliński, ani nawet wystudiowana nieporadność cum szpetota Mleczki, tylko raczej jakiś jeleń na rykowisku... To zaklnę, zrobię złą minę, ale będę się musiał zgodzić. Nie da się ukryć, w dwa tygodnie kreski sobiem indywidualnej und oryginalnej nie wyrobił. Zresztą dwa z tych dowcipasków to kolaże (jak Hanusik - "cudowne dziecko dwóch pedałów", wedle słów chyba Ciszewskiego), więc problem kreski odpada.

Jeśli żarty dla kogoś nieśmieszne, no to cóż. Poczucia humoru są różne, mnie się dość podobają i widywałem znacznie gorsze. Choć oczywiście to był w zamierzeniu cienki humor (i erotomański, choć to jest naprawdę soft i nic ponad to nie pokażę), nie zaś żadne Szkło Kontaktowe, sękjuwerymacz!








Tutaj miał być chyba jeszcze tekst, o ile pamiętam to coś w stylu: "No, a co teraz Jego Cesarska Mość raczy zdjąć?"


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, sierpnia 31, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 3)

Wiem, że to co piszę psa z kulawą nogą nie obchodzi, ale mam właśnie zamiar dokończyć publikację przetłumaczonej przeze mnie charakterystyki Jean-Jacques'a Rousseau przedstawionej przez Stanleya Loomisa w jego książce "Paris in the Terror". Nawiasem mówiąc książka ta w czasie mej drugiej jej lektury po naprawdę wielu latach b. mi się podoba - czyta się lekko, poglądy autora są dokładnie takie jak lubię (żadnego leberalnego lewactwa i niezdrowego człowiekolubstwa, ale i żadnych hiper-monarchistycznych obsesji), sporo interesujących i wyglądających rzetelnie informacji... Tylko po co ja wam to mówię?

W każdym razie kończę co zacząłem, a to zawsze jest coś warte. Oto linki do dwóch poprzednich odcinków: odcinek 1, odcinek 2, a poniżej odcinek trzeci i w sumie ostatni. (Podzieliłem to na mniejsze akapity sponte mea.). Mogę dodać, że cholernie mi się podoba szczególnie zakończenie, bo sam miałem podobne myśli na parę zbliżonych tematów. (I nikt tego oczywiście nie potrafił zrozumieć, ale Loomis widzi to podobnie jak ja, co mnie cieszy.)


Rousseau pisał swe sentymentalne powieści klarownym, łatwym i zmysłowym stylem, który padał na wysuszoną glebę osiemnastowiecznej Francji, kraju wyczerpanego cynizmem i zmęczonego racjonalizmem, cienkim dowcipem i paradoksem, jak łagodny, miły deszcz dostarczający pustyni upragnionej świeżości. Pojawiając się wtedy, gdy się pojawiły, dzieła Rousseau przemawiały do najszerszych kręgów. Do ubogich, ponieważ Rousseau uszlachetnił ich kondycję, jednocześnie przepowiadając jej odmianę. Do bogatych, ponieważ bogaci, jak zwykle, byli znudzeni. (Był to okres, gdy w projektowaniu pejzaży we Francji zaczęły się pojawiać wioski i młyny, jako uzupełnienie, a w niektórych przypadkach zastępując sztywne klasyczne projekty Lenôtre'a.)

Do cnotliwych, ponieważ Rousseau wygłasza namaszczone kazania o rozkoszach cnotliwości - zaś cnotliwi zawsze stanowią znaczniejszy segment każdego społeczeństwa, niż to się zazwyczaj uważa. Do wyuzdanych, ponieważ czystość jest najbardziej zniewalająco uwodzicielską rzeczą ze wszystkich. W libertyńskim społeczeństwie zawsze najniewinniejsza prostytutka uzyskuje najwyższą cenę, a pruderia, umiejętnie eksponowana, wzbudzi zainteresowanie najbardziej zblazowanego rozpustnika. Dla ludzi mających wyobraźnię, dla samotnych, dla idealistów, dla wszystkich, dla których życie było okrutne lub niepełne, powieści Rousseau stanowiły narkotyk najbardziej oszołamiającego rodzaju.

Gdyby autor "Nowej Helojzy" zadowolił się opisywaniem problemów swych nieszczęśliwych postaci, Rewolucja Francuska mogłaby się inaczej potoczyć lub przybrać inny charakter, niż to naprawdę miało miejsce. Niestety, w swych płaczliwych wędrówkach, stworzone przez Rousseau postaci muszą co drugą stronę przystawać, by rapsodyzować, filozofować i wygłaszać solenne kazania na temat ludzkiej kondycji. Rousseau uważał sam siebie, i zaczął być uważany, raczej za filozofa i politycznego teoretyka, niż pisarza. Jak i ich autor, postaci z historii stworzonych przez Rousseau, są niedojrzałe i - by zapożyczyć określenia ze słownika naszej własnej epoki - dodatkowo "z zaburzeniami".

Ani humor ani zdrowy rozsądek - dwie cechy, które Racjonaliści, jakiekolwiek by nie były ich wady, zazwyczaj posiadali - dają się kiedykolwiek dostrzec u Rousseau. "Nastolatki", dawne czy dzisiejsze, rzadko wyróżniają się swym poczuciem humoru. Tak samo jest i z Rousseau. Czy to w jego powieściach, czy w politycznych traktatach, wszystko jest solenne - jak gdyby ciężkość w zachowaniu była w jakiś sposób tożsama z wagą idei - naiwne i bardzo nie-francuskie założenie, przypominające nam, że Rousseau, w końcu nie był Francuzem, tylko Szwajcarem, i to w dodatku z kantonu Kalwina.

W swych politycznych traktatach Rousseau wychodził zza pleców swoich postaci i mówił co miał do powiedzenia. Te dzieła, w szczególności zaś "Umowa społeczna", miały największy z możliwych wpływów na sposób myślenia jego współczesnych. Kiedy w sierpniu roku 1789, po szturmie na Bastylię, nowouformowane Zgromadzenie pragnęło dać wyraz wysokim celom, ku którym będzie się kierować, stworzyło Deklarację Praw Człowieka, szlachetny i, w owym czasie, wzruszający dokument, zbudowany w większości z zaleceń i ideałów Jean-Jacques'a Rousseau.

Wyrażenie tego credo zostało przyjęte z entuzjazmem, a nawet z histerią, jaka miała spotkać wydanie większości deklaracji, konstytucji i reskryptów Rewolucji: kapelusze wylatywały w powietrze, wylewano łzy wzruszenia, płacząc jeden deputowany ściskał drugiego płaczącego deputowanego, aż wiele tego typu dziwnych par zaczęło tańczyć po sali, "całując i ściskając jeden drugiego ze wzruszeniem".

Niestety, kiedy gorączka opadła, a ambicje, zazdrość i wzgląd na osobistą korzyść znowu zapanowały w Zgromadzeniu, nikt już nie zwracał więcej uwagi na Prawa Człowieka, niż na którąkolwiek z konstytucji które po nich przyszły, a które zostały spisane na najwspanialszym pergaminie, pismem pełnym zawijasów i ozdobników. Potrzeba czegoś więcej, niż idealistyczne frazy i wzniosłe postanowienia, by na dłużej zwrócić ludzkość z jej zwykłej drogi.

Rousseau pisał swoją fikcję i swoje traktaty z założeniem, iż ludzie są tacy, jacy być powinni - zadowoleni, na przykład, na łonie rodziny, lub, jeśli zaistnieją odpowiednie warunki, chętnie żyjący w harmonii ze swymi sąsiadami. Gdyby choćby przez chwilę zbadał swe własne serce, zżerane podejrzliwością i zawiścią, albo gdyby spojrzał na niemiłe fakty w swym własnym życiu - na swe dzieci, na przykład, które oddał do adopcji - potrafiłby zauważyć znaczące różnice pomiędzy idealnym życiem, jakiego można by pragnąć, a życiem, jakie ono rzeczywiście jest.

"Człowiek rodzi się wolny i wszędzie jest w okowach". To najbardziej znane sformułowanie charakterystyczne jest dla Rousseau. Ma brzmienie budzące w sercu emocje, a do tego dźwięczy miło dla ucha. Fakt, że nie jest prawdziwe, że człowiek, całkiem przeciwnie, rodzi się w niemal całkowitej zależności od innych i musi w tym stanie pozostać co najmniej do dziesiątego czy dwunastego roku życia, to coś co wahamy się wspomnieć w obliczu grzmiącego zapewnienia Rousseau, iż jest odwrotnie.

Idealizacja natury przez Rousseau, jego zalecenie, by ludzie wrócili na jej łono dla utrzymania się i po inspirację, są równie dalekie od świata realiów. Możliwe, iż właściciele posesji nad brzegiem Jeziora Genewskiego widzieli naturę jako coś "odświeżającego", wątpliwe jednak by tak ją postrzegali mieszkańcy Afryki, Azji, czy dwóch kontynentów Nowego Świata.

Istnieje ważny związek, który można bezpośrednio i wyraźnie określić, między tego typu myśleniem, łączącym w sobie słabość sentymentalizmu z uporem przekonania, a burzą, która miała się rozpętać nad Francją podczas rządów Terroru. Robespierre był pośród najbardziej namiętnych wielbicieli pism Rousseau.Tak jak Charlotte Corday, należał do cnotliwych uczniów filozofa i odnalazł na gwałtownych stronach Rousseau hołd dla swej własnej czystości, albo, jak Rousseau wolał to nazywać - straszne słowo, które będzie straszyć podczas Terroru - swej Cnoty*.

"Terror bez Cnoty jest krwawy**, Cnota bez Terroru jest bezsilna." To brzydkie zdanie brzmiałoby inaczej, gdyby Robespierre nie był czytał Rousseau. Ze swymi częstymi nawiązaniami do "czystości", "cnoty" i rozkoszy prostego domowego życia, przemówienia Robespierre'a nie tylko pozostają wyraźnie w konwencji pism Rousseau, ale zostały także uformowane przez to samo nieuporządkowanie myśli*** i ten sam sentymentalizm, maskujące najniebezpieczniejszy ze wszystkich luksusów: samooszukiwanie.

Robespierre bez przerwy rzuca podniosłe słowa: "wolność", "cnota", wolność", ale dokładne definicje tych pojęć, od których zależała jego wrogość lub przychylność, podporządkowane były doraźnym potrzebom chwili. Przez "wolność" Robespierre zazwyczaj rozumiał wolność jaką w danym momencie dostrzegał. Rousseau śnił swój sen. Robespierrowi, który przez pewien czas miał nad ludźmi władzę życia i śmierci, dana była możliwość, by ten sen próbować wprowadzić w życie. Nigdy się jednak nie nauczył, nie bardziej niż Rousseau, że ludzie nie za bardzo dają się uwodzić, ani też specjalnie długo, abstrakcjami.

Fakt, że wielu ludzi, ułomnych istot, nadal podążało za tak wulgarnymi celami, jak seks i pieniądze, smucił go i wprawiał w gniew. Aby wtłoczyć ludzi w sztywny kształt swej Utopii, konieczne było nieco ich pocisnąć, aż w końcu, gdy stawiali opór, nie chcąc się dopasować do ustalonego kształtu, odciąć oporne części.

Tym, co czyni Utopie Rousseau i Robespierre'a wyjątkowo nieatrakcyjnymi, jest fakt, iż owe społeczeństwa ukształtowane zostały nie tylko za pomocą wadliwej oceny, ale także w znaczniej mierze za pomocą złego smaku. Przypominają ilustracje na pudełkach pralinek albo w kalendarzach rozsyłanych przez małomiasteczkowych przedsiębiorców pogrzebowych. Ludzie zarzynali innych ludzi w imię różnych przekonań, ale "prawdy" Rousseau, przefiltrowane przez Robespierre'a, uderzają jakąś fałszywą nutą wśród wszystkich tych znanych z historii masakr, ponieważ są to najprostszego rodzaju banały - mętne, sentymentalne drobnostki. Wiele z nich w oczywisty sposób fałszywe.

Ofierze jest raczej wszystko jedno, czy się ją zabija w imię Trójcy Świętej, czy w imię wartości niższej klasy średniej. Jednak ktoś, kto studiuje historię, może pozwolić sobie na nieco bardziej bezstronne spojrzenie. Wcale nie najmniej uderzającą rzeczą w rządach Terroru jest to, iż korzeniami jego filozoficznego uzasadnienia jest ten naiwny, niedojrzały i wulgarny idealizm, który Jean-Jacques Rousseau zawsze namiętnie odczuwał i często namiętnie wyrażał


* W oryginale rozróżnienie między "chastity", co oznacza cnotliwość seksualną, "czystość", a "virtue", czyli rzymską virtus - tą od Virtuti Militari. Tutaj nie udało mi się tego całkiem precyzyjnie oddać.


** E, chyba tutaj jednak było coś więcej: "... jest tylko krwawym barbarzyństwem" - czy jakoś tak. Tak pamiętam, to raz. A zresztą, przecież terror nawet z cnotą był w wykonaniu Robespierre'a dość krwawy. Jak na tamte czasy i możliwości, ma się rozumieć, bo zrobiliśmy od tamtych czasów spory krok do przodu.

*** Dosłownie "looseness of thought", czyli "luźność myśli".


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, sierpnia 27, 2008

CUI PRODEST - czyli jak stworzyć teorię spiskową co ma ręce i nogi

Większość spiskowych teorii ma to do siebie, że wymaga przyjęcia masy korzystnych dla spiskujących splotów okoliczności, plus - co jeszcze bardziej mnie do nich z reguły zraża - o wiele precyzyjniejszych działań, niż to się w realnym świecie zwykło zdarzać. Żeby na przykład opróżnić gmach WTC ze wszystkich Żydów a potem trzepnąć w niego liniowym odrzutowcem trzeba by mieć więcej kontroli nad rzeczywistością, niż można o to podejrzewać nawet Mossad, i to nawet na tak pobłażliwym, jakby można sądzić, dlań gruncie, jak Nowy Jork.

Nie jest jednak tak, bym sądził, że nikt żadnych spisków nigdy tworzyć nie próbuje. Albo że nic takiego nigdy się nie udaje. Tak samo jest dla mnie oczywistą "spiskowa teoria" mówiąca, iż każdy większy wybuch "społecznego niezadowolenia" w PRL - od Poznania '56 po strajki przed Okrągłym Stołem - była sprowokowana, a bez wewnątrzpartyjnych dintojr i ubeckich prowokatorów nigdy by nie nastąpiły. Jak i "spiskowa teoria" tłumacząca dekomunizację w całym Obozie Postępu na przełomie lat '80 i '90 przegrupowywaniem się sił totalitarnej władzy. To dla mnie absolutna oczywistość, że tak właśnie było.

Nikt dobrowolnie władzy nie oddaje, lud mógł wtedy, jak i zawsze, władzuni co najwyżej skoczyć na warsztat... Czego dowodem jest choćby to, co się teraz dzieje w Gruzji, oraz to, co się od 19 lat dzieje w Polsce. Co niby tutaj lud może? Że spytam. Nawiasem mówiąc moim własnym wkładem w tę teorię jest teza, iż "pieriestrojka" oraz "dekomunizacja" były komuchom potrzebne głównie być może dlatego, że potrzebowali komputeryzacji. Więc zrobili NEP i się skomputeryzowali. Nie tylko zresztą, były i inne korzyści, które można uznać za dodatkowe bonusy.

A dlaczego potrzebowali komputeryzacji? - spyta ktoś. A Pan Tygrys odpowiada: "Totalitaryzm bez komputerów to tylko wstępna gra miłosna. I w związku z tym za parę lat zobaczymy taki totalitaryzm, o jakim nam się nie śniło. Nie tylko w Rosji zresztą, o nie! Jak najbardziej w Europie." Tako rzecze Pan Tygrys i ja mu raczej wierzę, choć mnie to nie cieszy.

No i fajnie. Teraz do ad remu... Przed chwilą włączyłem sobie otóż na chwilę TVN24 i od razu narodziła się nowa teoria spiskowa. Mająca w mojej opinii wszelkie zalety dobrej, realistycznej teorii spiskowej, bez żadnych, typowych dla wielu z nich, wad. A było to tak... Na TVN24 nawijał taki facet, nazwisko miał Pomianowski, a wyglądał i przemawiał do nas tak, jak krawiec z przedwojennych Nalewek próbujący nam za wygórowaną cenę sprzedać przenicowaną i wyłysiałą marynarkę.

Cóż ten Pomianowski mówił? Ano tłumaczył nam, że tylko jedność Unii Europejskiej może nas obronić przed Rosją, w związku z czym on, Pomianowski, ma niepłonną nadzieję, iż "pan prezydent" (uprzejmie powiedział, ale mnie jakoś przypomniał się "pan papież" pewnego rabina, nie mam pojęcia dlaczego) odblokuje zablokowane podpisanie traktatu lizbońskiego. No i mnie oświeciło!

Cui prodest? Czyli, po naszemu, "komu się opłaca"? Mówimy oczywiście o rosyjskiej awanturze w Gruzji. Ano, ukryć się nie da, że opłaca się Rosji, to raz, a po drugie zwolennikom "pogłębiania integracji europejskiej". Czyli lesbijskiego traktatu na najbliższą metę. Czyli niewątpliwie Niemcom, którym się traktat lesbijski i "dalsza integracja" bardzo podoba. Jak zresztą podobała im się integracja europejska w swych poprzednich wydaniach, tylko im ją niecnie np. w '45 pokrzyżowano.

No więc nie da się ukryć, że prodest tutaj mamy takie, że należałoby sobie wyobrazić brukselskich eurokratów i Berlin dogadujące się z Moskwą, by utarła amerykańcom nosa w Gruzji, załatwiając sobie przy tym różne swoje (brudne, ale komu to szkodzi) interesy... A przy okazji napędziła stracha różnym krajom i różnym ludziom w Europie, ze szczególnym naciskiem na tych, którzy Rosji jakoś nie lubią i jakoś się boją. Żeby nie blokowali, żeby się skwapliwie zintegrowali i pospieszyli pod skrzydełka mamy kwoki.

Prawda że to zabójczo logiczne, piękne w swej prostocie i w ogóle nie ma tu słabych punktów? Chyba, oczywiście, że przyjmie się jakąś wrodzoną szlachetność europejskich, niemieckich i rosyjskich polityków... Ale przecież o rosyjskich jeszcze miesiąc temu także wielu rozsądnych ludzi miało niezłe zdanie, a teraz jakby wszystko to się posypało.

Wielu publicystów, w tym wasz oddany, snuło już przypuszczenia, iż kiedy w Europie pojawi się jakiś naprawdę poważny kryzys, europejsy mogą go jeszcze zaostrzyć - co nie byłoby dla nich bynajmniej trudne, skoro mają kontrolę nad całą praktycznie ekonomią, a żadne państwo nie jest już tu naprawdę ekonomicznie samowystarczalne. Po co? Oczywiście po to, by głodny i przerażony lud zawołał magna voce: "Chcemy dalszej integracji! Chcemy mocniejszej europejskiej waaaadzy!"

Na razie ten lud aż takiego kryzysu nie dostrzega, zgoda, ale europejska biurokracja i Berlin, po odrzuceniu przez Irlandczyków lesbijskiego traktatu - jak najbardziej! No więc postępują zgodnie ze scenariuszem, który paru niegłupich ludzi (p. Michalkiewicz między innymi, choć mi ostatnio potężnie podpadł pisząc głupoty o Rosji i Gruzji) już naszkicowało. A że Rosja wraz z Gruzją daleko od Irlandii i postraszyć nimi można raczej Polaków i Czechów? Cóż, nie zawsze ma się wszystko co się lubi. Jak Berlin i Bruksela miały podpisać ten nowy traktat Ribbentropp-Mołotow? Na Hebrydach nie ma jeszcze, na szczęście, postsowieckiego imperializmu. (Choć to może tylko kwestia paru lat.)

Jednak postraszy się Polaków, Czechów, Ukraińców i Bałtów... Polski prezydent przestanie blokować. Irlandczycy zobaczą iż są całkiem izolowani, hordy przerażonych i oburzonych Polaków (którzy tam już przecież są, budując III Irlandię dla Tuska), będą ich na kolanach błagać... "Nie blokujcie... Nie blokujcie..." No to co zrobią Irlandczycy? A jeśli nie, to się im da w dupę przy aplauzie całego europejskiego ludu, szczególnie zaś tych co to Rosji jakoś nie lubią i mają do niej anse.

Kiedy i jak mógłby się dokonać ten nowy pakt Ribbentropp-Mołotow? Całkiem możliwe, że już oderwanie Kosowa od Serbii, mówię o tym niedawnym uznaniu jego "niepodległości", stanowiło część tego planu. Byłby to naprawdę wyrafinowany sposób dania Rosji pomysłu ataku na Gruzję w b. podobnej sprawie, a jednocześnie sygnał, że "cóż, my będziemy musieli na to przymknąć oczy". Ruscy takie rzeczy potrafią zrozumieć, choćby dlatego że są na nie wyczuleni i myślą o tych sprawach 24/7, w dnie powszednie i w święta.

Wojna z Serbią o Kosowo sprzed kilku lat, czy raczej ordynarna napaść na Serbię, to w mojej opinii, ze strony USA przede wszystkim próba zatuszowania afery rozporkowej Clintona, a ze strony Unii, czyli Niemiec... To co zawsze u nich. Wtedy może nawet chciano Rosji nieco utrzeć nosa, żeby miała większy szacunek. Teraz jednak przeciwnie - nie robi się wiele, by tego szacunku nabrała. Możliwe, że tak to właśnie ma być.

Fajna teoria? Trzyma się przysłowiowej kupy? Brakuje jej czegokolwiek? No to na przyszłość widzicie ludzie - w takich przypadkach zawsze należy rozpoczynać od pytania "CUI PRODEST?"! Już Rzymianie o tym świetnie wiedzieli. A swoją drogą, dzięki ci Pomianowski! Dzięki ci TVN24! Bez was nie wpadłbym pewnie przez dobrych parę dni na to co naprawdę oznacza neosowiecka agresja na Gruzję!

Cui prodest, kochane ludzie, cui prodest! I wszystko od razu jasne.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, sierpnia 26, 2008

Wielka Nie-Sowiecka Encyklopedia Tygrysia cz. 2

Sztuka awangardowa - do mniej więcej połowy ubiegłego wieku było to starannie wyważone połączenie tandety z pretensjonalnością. Praktycznie nic ponad to, ale w doborze tych dwóch składników i w ich subtelnie dobranych proporcjach zawarty był pewien artyzm. Możliwości tego środka artystycznego szybko jednak uległy wyczerpaniu i nastąpił jego gwałtowny upadek (dla koneserów będący, ma się rozumieć, dalszym wspaniałym rozwojem).

Dzisiaj sztuka awangardowa to programowo wszystko co najgłupsze i najobrzydliwsze co uda się wymyślić i/lub wykonać i pokazać światu. Dodatkowym warunkiem jest ten, że oceny dzieła, czyli jego głupoty i obrzydliwości, dokonuje środowisko już uznanych artystów - nie zaś niewyrobiony ogół, czyli tzw. filistrzy. Oburzone wrzaski filistra i jego ew. torsje zwiększają jednak szansę danego tworu na stanie się dziełem sztuki lub nawet arcydziełem. Wpływając, same przez się, na opinię znawców oczywiście.

Warto zauważyć, iż powyższy warunek - uboczny niejako ale w praktyce nie od obejścia - nie jest niczym niezwykłym, jako że obecnie wszędzie, by mieć prawo wykazać się czymkolwiek i zdobyć tym uznanie, nie zaś potępienie, niezbędne jest placet mediów i licet autorytetów. I to się zwiększa z roku na rok, a świat sztuki znajduje się po prostu w awangardzie (!) postępu.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Bloger marnotrawny i inne budujące przypowieści - część 1

Nie ma i być nie może czegoś takiego jak "prawicowe media". Media z samej natury są lewicowe. Prawicowa może być ewentualnie książka.

Triarius the Tiger


Dlaczego media nigdy nie są i nie mogą być prawicowe? Nie tylko, ale w sporej części po prostu dlatego, że ich przekaz jest w sumie bezwartościowy, a lewicowość, szczególnie zaś w tak zdominowanych przez lewactwo i lewackie idee czasach jak te obecne, to właśnie akceptowanie tego wszystkiego, zgoda na to, metafizyczny lęk przed wszelką próbą wyjścia poza zaklęty krąg owych uświęconych przez autorytety, media i szkolną edukację "prawd".

Media nie są prawicowe, bo nie mówią nic naprawdę nowego, nic co by wykraczało poza utarte banały w których jesteśmy od urodzenia, i od Oświecenia, skąpani... W których jesteśmy tak zmacerowani, że wydają nam się one bez porównania realniejsze od naszego własnego realnego życia, od tego co widzimy, co dotykamy, co nam mówią nasze instynkty i z każdym dniem naszego "dojrzewania" słabszy głos wewnętrznego protestu "przeciw temu wszystkiemu"...

Czemu tak jednak jest? Czemu nie mogą istnieć media które by to wszystko realnie podważały, które by z tym w skuteczny sposób walczyły - media, krótko mówiąc prawicowe? Czemu wszelki medialny przekaz jest z konieczności bezwartościowy, lub niemal bezwartościowy? W każdym razie na tyle, że nie jest w stanie niczego realnie zmienić - ani w duszy swego odbiorcy, ani tym bardziej w realnym świecie?

Choćby dlatego, że przekaz medialny, jak wszelki przekaz w naszej, zdominowanej przez realny liberalizm i komercję, epoce, musi być prosty i łatwo zrozumiały. Zaś taki przekaz po prostu nie jest w stanie nieść naprawdę istotnych treści. Przykro mi, wiem że ta teza idzie pod włos wszystkiego, czego nas uczą, ale taka jest prawda.

Osławiona francuska lekkość to niemal zawsze intelektualna tandeta, po prostu. Mówi wam to człowiek, który we francuskiej historii i literaturze grzebał się naprawdę intensywnie, a samo narzecze było poniekąd jego pierwszym. We francuskiej cywilizacji jest masa świetnych rzeczy, ale mało to ma wspólnego z łatwością i lekkostrawnością. Kto dziś w końcu czyta np. Woltera? Po co miałby to robić, skoro to samo ma u każdego następnego Sierakowskiego i Sadurskiego? No a czy "Niebezpieczne związki" są aż tak lekkie i łatwe w konsumpcji?

O anglosaskiej mądrości już nie wspominając - od czasów Johna Locke, czyli końca XVII w. anglosaska filozofia to płaskie i płytkie dno. Inaczej liberalizm. Zaś z tej filozofii wynika oczywiście wszystko inne, ponieważ na filozofii - która może nie być explicite w myśleniu zawarta, ale zawsze jest zawarta - opiera się całe pozostałe myślenie. Oczywiście po angielsku pisze się wspaniałe rzeczy - rzeczy w swej kategorii najwyższe w całej ludzkiej historii. Ale co innego poradniki jak sobie pomóc w życiu w rodzaju "Stand Up and Live!" Dorothei Brande (wkrótce i po polsku!), co innego podręczniki gry na harmonijce, czy łamania stawów, a co innego analizowanie stanu w którym świat się teraz znajduje i kierunku w którym podążą.

Istnieją oczywiście i na te tematy znakomite dzieła pisane przez Brytyjczyków i Amerykanów - choćby przez Roberta Ardreya, od którego rozpoczął się ten blog, albo cytowanego tu ostatnio Stanleya Loomisa - ale nie stanowią one głównego nurtu, są znane jedynie niszowym kręgom, zaś przez mainstreamowe media i autorytety pracowicie przemilczane. I o to właśnie mi tutaj chodzi.

Spyta ktoś: "Dlaczego miałbym zadawać sobie trud czytania rzeczy niejasnych, trudnoprzyswajalnych? Że spytam." Odpowiem niejako metaforycznie, odwołując się zresztą do jednego z tych , całkiem przecież licznych, przykładów anglosaskich dzieł na poziomie któremu nikt inny nigdy nie dorównał i z pewnością nigdy nie dorówna. Wielki Jack Dempsey (poszukać sobie w sieci, jeśli ktoś nie wie o kogo chodzi, ja nie jestem wikipedia) w swym podręczniku "Championship Boxing" dyskutując kwestię "silnych i wystawiających uderzającego na ryzyko kontry" z jednej, z drugiej zaś "lekkich ale bezpiecznych" lewych prostych, mówi że (cytuję z pamięci): "przeciwnik wart tego by go uderzyć, jest wart tego by go uderzyć porządnie".

Oczywiście Tygrys Ringu nie uwzględnił rosnącego wpływu, jaki na wyniki bokserskich meczów będą miały media, niewyrobiona publika i idący jej na rękę sędziowie. Trudno się nawet dziwić, mnie w każdym razie, po tym com tu o mediach napisał, że media i publika wolą pyskatego błazna o postępowych poglądach (choć oczywiście Ali był znakomitym bokserem, tyle że nie AŻ tak znakomitym jak się to ludowi wmawia), od autentycznego ringowego fightera i w sumie normalnego faceta poza ringiem, jak choćby wspomniany Dempsey. I to oczywiście także jest pewnym, niewielkim, wsparciem dla mojej tezy.

No i jeśli ktoś się zgodzi na temat tego lewego prostego, to to samo da się stwierdzić o mediach... O artykułach prasowych, o tekstach na blogach, o czymkolwiek... "Jeśli kogoś warto czytać, to warto także zadać sobie trud, by go zrozumieć!" Miło by może było, gdyby genialne myśli przenikały do naszej mózgoczaszki bez wysiłku, przez osmozę, przez telepatię... Tyle, że tak się po prostu nie dzieje! Może lewizna o tym marzy, może brukselskie gremia nad tym pracują, ale dla prawicowca taka opcja po prostu nie istnieje i tyle.

A więc, odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy chcecie nurzać się w prawicowych myślach! Odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy szukacie metody, by jakoś zacząć zwalczać ten lewacki i z każdym dniem coraz bardziej totalitarny (excusez le mot) syf! Łatwej drogi nie ma! Łatwej drogi nie będzie co więcej! Blogi nie są żadnym cudownym rozwiązaniem. (O czym jeszcze powiem w przyszłości, Deo volente ma się rozumieć.) Nie ma i nie będzie łatwo, bo kontrrewolucja łatwą być nie może!

* * * * *

Każda wysoce rozwinięta, dynamiczna i samosterowna struktura, wraz z osiągnięciem wyższego stopnia rozwoju, zaczyna się w coraz większym stopniu żywić własnym ogonem. Wydaje się to być niezmiennym i wiecznym Prawem Przyrody. Tak jest w przypadku literatury, sztuk tzw. pięknych, filozofii... Co ja zresztą będę wymieniał, skoro nie dostrzegam żadnego przypadku, gdzie by to Prawo zdecydowanie nie działało.

Działa ono także w przypadku dziennikarstwa. Jakże by miało być inaczej, skoro liczy ono już co najmniej trzysta lat, a od stu jest czwartą - czy może, jak twierdzi wielu, pierwszą władzą? Co wiąże się m.in. z tym, że idzie w nie masa wszelakich zasobów i wielu stara się, by jego głos należycie donośnie rozbrzmiewał. Osiągnęło więc dziennikarstwo taką fazę rozwoju, że zaczyna żywić się własnym ogonem. Dyskutując samo siebie i tym zabawiając swych czytelników.

Co jednak rozumiemy przez "fazę rozwoju"? Co w ogóle rozumiemy przez "rozwój"? Od razu kojarzy mi się mój ulubiony intelektualny chłopiec do bicia, Arnold Toybee. (Widzę, że napisałem "Toybee". Freud jakiś?) Do którego mam - obok tysiąca innych, równie miażdżących - także i tę pretensję, że cały czas gada o "rozwoju", nigdy nie dając niczego co można by uznać za definicję tego pojęcia.

Czym jest zatem ta "faza rozwoju" dziennikarstwa, na której, gnany jakimś kosmicznym przymusem, zaczyna ono zjadać własny ogon i zajmować się coraz bardziej wyłącznie samym sobą? Czy chodzi o pełnię formalnego rozwoju? Jakąś dojrzałość, z którą można by porównać dojrzałość, rozwój, dorodnego tygrysa w najlepszych latach, wspaniale odżywionego i wytrenowanego.

I zaspokojonego erotycznie dokładnie na tyle, na ile sprzyja to jego doskonałości? Nasuwa się jednak - nie każdemu, bo temu właśnie media nie sprzyjają, ale niektórym, bardziej na uroki mediów odpornym - pytanie... No dobra, ale skoro ten tygrys jest na samym szczycie, to co będzie... POTEM? Przecież już nie dalszy rozwój.

Może tak samo jest i z dziennikarstwem? Albo... To naprawdę myśl przerażająca, ale teoretycznie możliwe jest coś jeszcze gorszego... Że to, co dziennikarstwo ma przed sobą, jest tym samym co czeka naszego króla dżungli... A jednocześnie, wcale nie musi być tak, by w tej chwili dziennikarstwo - w odróżnieniu do króla dżungli - było w jakimś fantastycznym stanie, w jakimś punkcie, gdzie doskonałość po prostu bije w oczy i przejawia się w każdym, najmniejszym nawet działaniu.

Być może... Daje się to w każdym razie pomyśleć... powiem to wreszcie, choć to trudne... że dziennikarstwo wyczuwa po prostu swój schyłek i TO właśnie jest tym bodźcem, który skłania je do autoanalizy, do zjadania własnego ogona i zabawiania tym spektaklem publiczności! A więc jednak szczyt rozwoju, zgoda, ale szczyt w tym sensie, że teraz będzie już w dół, być może szybko i radykalnie... Podczas gdy dotychczas faktycznie nakłady, wpływy, zasięg - wszystko to rosło i rosło.

No dobra, a jak mają się do tego wszystkiego blogi?

I tutaj będzie supspense godny Hitchcocka... Innymi słowy c.d.n. (Deo et triario volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, sierpnia 24, 2008

Moja mroczna tajemnica... czyli Jak wskrzesić ideę olimpijską

Powiedziano o mnie nie tak dawno temu coś w stylu, że (cytuję z pamięci): "Nawet RAZ nie jest aż taki wielki i niejeden naturszczyk, na przykład pan Tygrys, gdyby tylko mniej mówił o sobie, by go zakasował". Wpisuje się ta wypowiedź w nabolałą (jak to się cudnie mówiło za średniego Gierka) ostatnio kwestię wzajemnej wyższości i niższości blogerów w stosunku do certyfikowanych dziennikarzy. Co zaś do tego mówienia o sobie, to coś w tym zapewne jest, ale chyba nie do końca.

Nie mam korekty, nie mam stadka młodych, nadobnych i chętnych do współpracy researcherek - ale nie mam też redaktorskiej cenzury. Do Tańca z (Dwunastoma Żółtymi) Gwiazdami Na Niebieskim Tle) mnie nikt nie zaprasza, ale za to mogę sobie łowić dusze w bardziej niekonwencjonalne sposoby: przez starannie przemyślane, kokieteryjne odsłanianie tego i owego. Toteż zasiadając do pisania mówię sobie zawsze: "Zdejm kimono do połowy, a będziesz ciekawa". I jak dotąd się w miarę sprawdza. Choć kusi, by odsłonić kiedyś od razu wszystkie moje rozkoszne zakamarki. Ach! (To było właśnie takie odsłonięcie do połowy. Piękna robota triarius! Ma się w końcu ten długoletni trening.)

Po czym zdejmuję i działa - jestem sławą, jestem autorytetem, piszą o mnie w "Der Dzienniku". Prędzej czy później do Tańca z Sierpem i Młotem też mnie będą musieli zaprosić! Ale się rozczarują, bo nagle okaże się, że nie tańczę. Po prostu, z zasady. ("Tough guys don't dance", przeczytałem to gdzieś w młodości i mi zostało.)

Kokieteria jednak kokieterią, odsłanianie kształtnej łopatki, ślicznie zaokrąglonego bioderka, to niezła rzecz - marketingowo ma się rozumieć - ale czasem trzeba użyć radykalniejszych środków. Aż do odsłonięcia przed szeroką publicznością tej czy innej mrocznej tajemnicy. Własnej mrocznej tajemnicy. Mam ich na szczęście sporo, wystarczy na najdłuższą nawet blogową działalność, mógłbym nawet tymi tajemnicami obdzielić (niezbyt wielką) hordę innych blogerów w potrzebie. No i teraz uchylę kimona O WIELE szerzej, ujawniając takie właśnie... Mroczne... COŚ.

Otóż jestem szowinistyczną męską świnią. Nie to, żebym kobiet nie lubił, czy je lekce sobie ważył. To całkiem nie o to chodzi! Nie jest nawet tak, bym im odmawiał prawa do odbijania piłek, skakania w dal w krótkich majtaskach... A nawet dorabiania do tego pewnej ideologii i poświęcania temu sporej części życia, którą ich babcie użyły by na haftowanie ornatów, piklowanie pikli, peklowanie pekli, wekowanie czy wycinanie kogutków z papieru. Gdybym musiał wybierać, może wybrałbym dla nich te właśnie babcine zajęcia, ale nie ma problemu - niech sobie skaczą i odbijają do woli!

Powie ktoś rozczarowany: "Jaka z ciebie zatem męska świnia? Że spytam." Mam jeszcze trochę wyznań do dokonania, moje kimono da się jeszcze nieco uchylić, może zdołam jednak tych malkontentów usatysfakcjonować. Otóż, drodzy malkontenci, jestem ci ja człek starej daty. I jako taki, uznaję (a niech sobie, skoro nie mają lepszych pomysłów, kiedy poczują chłopa, to im przejdzie!) babskie biegi do jakichś 800 m... skoki, w dal, wzwyż, ale już nie o tyczce czy trójskok... niech se miotają kulą, dyskiem czy oszczepem, ale żadnym młotem... niech se grają w rękę, ale nie w nogę... w siatkówkę, ale żadne rugby... Ciężarne chcą być? Proszę bardzo, mogę pomóc. Ale bez sztang proszę, a hantle tak do 5 kilo góra.

Po prostu dla mnie świat damskiego sportu skończył się mniej więcej na roku '70 ubiegłego wieku. I niech tak pozostanie! Nie dlatego, by mi się podobało PRL oczywiście, ale jednak postęp i równouprawnienie były wówczas jeszcze, w porównaniu z tym dzisiejszym, w kołysce. I to mi odpowiadało. Kiedy pierwszy raz ujrzałem w pewnym szwedzkim gimnazjum (czytaj liceum) ogłoszenie o sekcji damskich zapasów, kulałem się ze śmiechu przez pół godziny.

Kiedym pierwszy raz ujrzał ogłoszenie na temat naboru do damskiej sekcji rugby - to samo! Plus oczy w słup przez niemal tydzień. Mnie nawet dziewczyny kopiące piłkę zniesmaczają i niemal szokują. Taki ze mnie, kochane ludzie, moherowy dziadek. Odchodząc nieco od wąsko pojętego sportu, powiem, że kiedyśmy się z moją byłą dowiedzieli, że można "zgwałcić własną żonę", tośmy się oba kulali ze śmiechu naprawdę długo. Rozumiem - technicznie można, ale żeby tym się PAŃSTWO miało interesować? Nie zaś tylko sama żona i ew. teściowa? Paranoja!

To samo zresztą z "gwałtem na prostytutce". Można, oczywiście. Ona chce o pięć peso więcej za... nieważne. A my nie chcemy, natomiast... Sapienti sat. I ma to się prawo bardzo nie podobać na przykład jej alfonsowi. Skutkiem czego między zbyt gorliwym, a przy tym skąpym, klientem i wyżej wspomnianym profesjonalistą może ew. dojść do konfliktu - do nieprzyjemnej wymiany zdań, a nawet - Boże uchowaj! - do rękoczynów. Ale co ma do tego państwo, prawo i całe cnotliwie spełniająca obowiązki małżeńskie, a prostytutki znające jedynie z opowiadań babuni, przyzwoite społeczeństwo?

No dobra, wróćmy jednak do sportu i uratujmy ideę olimpijską (fanfary, werble, chóry starców zawodzą). Bo jak nie, to powstanie nam tu epopeja, nie zaś blogowy wpis, choćby i dłuuuuuu-u-u-gi. Więc jest tak... Wszyscy się chyba zgodzą, że z tą ideą olimpijską (fanfary, werble, starcy) nie jest dziś najlepiej. Miał to być ersartz wojny, no i jest, ale akurat tych najpaskudniejszych aspektów wojny, z wykluczeniem tych ładnych (które przecież w prawdziwej wojnie przeważają). No a poza tym prawdziwe wojny całkiem się tym swoim rzekomym ersatzem nie przejmują. Tylko co najwyżej dostosowują doń swą urodę. Czyli szpetnieją nam na potęgę.

No wiec ja postuluję, żeby zrobić tak... Mamy punktację medalową, jak dzisiaj, ale ją modyfikujemy w taki sposób... Chcecie jeszcze jedną moją mroczną tajemnicę? Dobra, powiem wam... Otóż kiedy widzę boksujące się baby, albo powiedzmy baby szarpiące się na jakiejś macie - babskiego judo, zapasów, boksu też za moich czasów nie było... I  komu to, cholera, szkodziło? - to wyrywa mi się z głębi trzewi okrzyk: O, TRESOWANE BABY!

Nie mogę bowiem uniknąć wrażenia, iż jest to dokładnie to samo, co gdybyśmy wytresowali szympansy, orangutany, czy powiedzmy lisy polarne albo gołębie. I kazali im coś takiego robić. Może by im to b. zgrabnie szło, może robiłyby to lepiej od nas. W ruskich cyrkach też mamy niedźwiedzie ślicznie jeżdżące na rowerkach i małpy palące cygara. Zgoda, ale jest w tym zawsze coś chorego. Coś na siłę. Jakaś paskudna komercja plus wredna uciecha motłochu. Dokładnie tak, jak moim zdaniem w zachęcaniu kobiet, by zamiast gotować mężowi zupę, haftować ornaty, malować akwarelką, okładały drug druga po mordach, albo szarpały się publicznie za piżamy.

Postuluję więc, by liczyć medale i zrobić z tego liczenia wielką rzecz - oś i centrum całego czteroletniego okresu w życiu LUDZKOŚCI... Ale tak liczyć, by sporty (?) w których udział biorą tresowane baby liczyć ODWROTNIE. Czyli te punkty za medale ODEJMUJE SIĘ od tych normalnych. Chcecie wysyłać swoje kobiety (często niestety raczej kobietony) na Igrzyska? Bo nie macie z nimi co zrobić? Nie ma na nie amatorów, nie mają chłopa i się burzą? Proszę bardzo - zróbcie z nich bokserki, rugbystki, zapaśniczki, szkolcie je w podnoszeniu ciężarów, niech ganiają maratony... Pamiętajcie jednak, że jak zdobędą medal, to wam się to starannie odejmie od punktacji!

Więc mamy taką nową punktację i co teraz? Co zrobić, żeby ona nabrała znaczenia dla całej Ludzkości (fanfary, werble, chóry starców zawodzą)? By stała się centrum, wokół którego wszystko - całe życie całego świata będzie się kręcić? Otóż zwycięzcy takiej punktacji należy, tytułem nagrody, przyznać jakiś połeć ziemi, jakiś kraik... Jakieś Kosowo czy inną Gruzję, krótko mówiąc! Że za wiele? Żarty sobie robicie! Za znacznie mniejsze osiągnięcia takie nagrody są przecież stale przyznawane, prawda?

Łał! To jest przecież rewolucyjny pomysł, nieprawdaż? Było warto przeczytać do końca? Mimo że triarius tyle o sobie pisze, przez co nigdy nie będzie z niego RAZ. (Będzie z niego STO RAZY więcej, nic się nie bójta!)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, sierpnia 22, 2008

Wielka Nie-Sowiecka Encyklopedia Tygrysia cz. 1

Lewicowość - modne dziś eufemistyczne określenie na kompletną intelektualną nędzę (szczególnie gdy jest połączona z ostrą neurozą).

Socjalizm - często obserwowana w przyrodzie, występująca u jednostek słabych, konformistycznych i/lub niezbyt wydolnych umysłowo skłonność do łączenia się w nawiedzone sekty. Z nie do końca dotąd przez naukę wyjaśnionych powodów sekty takie często pozują na partie polityczne, a socjaliści, czyli ich (z definicji ubodzy duchem) członkowie, nierzadko sami w to wierzą.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 21, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 2)

Jedną z bardziej ujmujących cech leberałów (choć "ujmujący" to jednak nieco zbyt mocne tutaj słowo) jest upodobanie, z jakim przy każdej okazji przytaczają powiedzonko, które leci jakoś tak: "daj człowiekowi rybę, a będzie najedzony przez jeden dzień, daj mu wędkę, a będzie nażarty jak świnia przez milion lat". Brzmi to zgrabnie, w dodatku wydaje się zasadniczo słuszne... A że w praktyce jakoś nikt nigdy zastosowania tej wzniosłej zasady nie widział? Czy to pierwsza wzniosła zasada, która nijak przekłada się na rzeczywistość? Tym bardziej, że mówimy przecież o leberałach - gdzież tu więc miejsce na rzeczywistość?

No i ja teraz próbuję jakoś to zmienić, w tym sensie, że staram się powiedzenie o rybie i wędce zastosować do realnego świata. Żeby się wreszcie zaczęło sprawdzać, nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Zastosowuję je jednak nie do zarabiania lubego grosza (gdzie się pewnie w ogóle nie sprawdza), tylko do myślenia. Prawicowego myślenia, żeby było zabawniej.

Powie ktoś: "Po co prawicowe myślenie, skoro prawica i tak wyłącznie myśli i nic nie robi?" Coś w tym z prawdy będzie, nawet sporo, ale nie do końca. Fakt, że pisanie "Tusk fuj!" na niszowych blogach czytanych jedynie przez ludzi, którzy na myśl o Tusku dostają mdłości, jakoś mało konkretne, jakoś mało ruszające z posad bryłę świata. (Co innego by było, choć nie aż tak, bez przesady, gdyby "Tusk fuj!" pisano w publicznych miejscach, np. na murach.)

Jednak w drugą stronę także nie jest z tą prawicą zbyt dobrze. Jedni sobie wmawiają, że Dziesięć Przykazań to całkowicie wystarczające w każdej sytuacji kompendium wiedzy politycznej. Inni, kiedy chcą rzec coś nieco bardziej abstrakcyjnego, jadą Michnikiem czy ks. Tischnerem - skąd by bowiem mieli umieć inaczej? Jeszcze inni biorą piękne zaiste przykłady polskiej nacjonalistycznej propagandy za głębie historiozofii. Jak to miło wmówić sobie, że to Polska właśnie stanowi samo jądro zachodniej cywilizacji!

[W dwóch spośród następnych akapitów nieco mi się pokręciło i nie będę teraz tego już po latach poprawiał. Ale tak czy tak - bizantyjskie Niemcy to dokladnie taka sama brednia, jaką by były Niemcy "turańskie". Jeśli oczywiście mówimy o poważnych sprawach, a nie o doraźnej, dawno zdezaktualizowanej zresztą, propagandzie.]

Jak to rozkosznie wykluczyć z tej cywilizacji Niemców, nazywając ich "cywilizacją turańską" i wmawiając, że pochodzą - przedziwnym jakimś cudem, zaiste! - bezpośrednio od najbardziej barbarzyńskich żołdaków Huna Atylli i Dżingis Chana. No bo kiedyś, lat temu dokładnie tysiąc, ichni cesarz ożenił się z bizantyjską królewną. Gdzie Rzym a gdzie Krym? Jaki to może mieć wpływ na tysiąc lat późniejszej historii? No, ale takie to słodkie, tak rozkosznie łechce naszą obolałą narodową dumę, tak przyjemnie lula do snu...

Inną rozkoszną rzeczą jest wmawianie sobie, że skoro zachód zdycha (a ja przecież nie będę przeczył, że zdycha!) to nic co tam się pisze nie ma już wartości. Nic co tam się pisze nie da się przecież - w opinii naszego rodzimego prawicowca, a szczególnie prawicowego blogera - porównać z głębią i błyskotliwością tego, co się pisze na rodzimych prawicowych blogach! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Ja jednak nie całkiem tak to widzę. Rozkład zachodu - zgoda! Być może pierwszy raz to, że Polska (moim skromnym zdaniem) jest tylko daleką i ubogą peryferią zachodniej cywilizacji działać może także i na naszą korzyść. Po prostu mamy szansę - niezbyt wielką, ale możemy próbować ją zwiększyć - by się rozkładać WOLNIEJ od reszty zachodu. I dzięki temu zdobyć tam naprawdę znaczącą, oby nawet dominującą, pozycję. Choć trzeba by się nieco wysilić, nie zaś dawać się do snu lulać bajeczkami b. fajnych skądinąd polskich nacjonalistów o czeskich nazwiskach.

Ja jednak, zapewne głupio, wrednie, niepatriotycznie i nieprawicowo, sądzę, że warto znać takich pisarzy jak Stanley Loomis (któren jest NASZ), oraz takich jak Rousseau (któren absolutnie nasz nie jest). Nie mówiąc już o takim geniuszu (w liczbie pojedynczej) jak Spengler. Choćby był Niemcem, a więc "cywilizacją turańską", nie zaś urodzonym koło Stadionu Dziesięciolecia Rzymianinem. (Padnę ze śmiechu!)


Po tym drobnym wstępie, następny odcinek mego tłumaczenia z książki Stanleya Loomisa "Paris in the Terror", na temat J. J. Rousseau. Kto chce niech czyta, kto chce i może, niech se kupi tę książkę (w sieci), a wszyscy inni niech se dalej opowiadają bajeczki, jacy to my Rzymianie, a więc i Najwspanialsze Syny Zachodu, Orły Sokoły Bażanty. (Starcy dalej wyją, to tak nawiasem.) A teraz boski Stanley i... kontrowersyjny, to say the least, Jaś-Kubuś:

* * *

Do tego potężnego strumienia masochizmu dodany jeszcze został drugi strumień - namiętne wspomnienie młodzieńczych porywów duszy, gorące, a kiedy dorósł, także rozpaczliwe, oddanie się jego chorej i udręczonej istoty ekstatycznym szeptom usłyszanym kiedyś na łąkach i w lasach leżących nad spokojnymi brzegami Jeziora Genewskiego. Te porywy, wewnętrzne i całkowicie osobiste, należały do tego porządku doświadczenia, który jest źródłem poezji i mistycyzmu, głosem za którym tęsknił Woodsworth i za którym szła Joanna d'Arc.

Ci, którzy podróżowali choć trochę po tym tajemniczym kraju, nigdy nie będą już tacy, jak inni ludzie, zaś po powrocie dążenia i rozrywki innych ludzi nie będą miały dla nich znaczenia. To, że wielu ludzi w jakimś stopniu i w jakimś okresie swego życia doświadczyło tych stanów, może być prawdą, jednak ich wspomnienie zostaje szybko zatarte przez domowe troski i ich rekompensaty, oraz przez walkę o te cele, o które walczyć trzeba, jeśli chce się przeżyć na tym świecie.

Daleko zaiste odsunęła natura nieszczęśliwego Rousseau od wszelkiej możliwości domowego szczęścia. Istniała chata i kobieta nią wraz z nim dzieląca, ale w warunkach tak nieszczęśliwych, tak w istocie dziwacznych, że, jak można stwierdzić, nie było w tym najmniejszego nawet podobieństwa do przytulnego domowego ogniska z sentymentalnej tradycji. Tradycji rozprzestrzenianej, jeśli nie po prostu rozpoczętej, przez samego Rousseau.

Jego prywatne życie jest niemal nieprzerwanym pasmem nędzy i plugastwa. Jego kłótnie z Davidem Hume, baronem Grimm i madame d'Epinay miały w sobie małostkowość i zawiłość niemal nie do uwierzenia. Siły całkiem poza jego kontrolą zmuszały go do gryzienia dłoni, która go karmiła, wiele zaś spontanicznie hojnych dłoni bywało w różnych okresach wyciągniętych do tego udręczonego i nieszczęśliwego stworzenia. Każda przyjaźń, czy to z mężczyznami czy z kobietami, kończyła się kłótnią.

Całe jego życie toczyło się w sieci wrogości, zazdrości i panicznego lęku przed knutymi przeciw sobie konspiracjami, przed spiskami mogącymi się wykluwać za jego plecami, albo przed koalicjami tworzonymi przeciw niemu przez jego przyjaciół. Ta sieć, w miarę jak się starzał, zaciskała się coraz bardziej i bardziej, aż do chwili, gdy w roku 1778 umarł, paranoiczny i niemal w katatonii.

Wśród owego bagna nieszczęścia biło czyste źródełko przeczucia własnej nieśmiertelności, niegdyś wyszeptanej doń na brzegach Jeziora Genewskiego. Z tych wód Rousseau czerpał inspirację do swych dzieł. Jego zdrowie psychiczne poszło w jego pisarstwo. Opętany seksem, emocjonalnie wygłodzony, fizycznie i psychicznie upośledzony, Rousseau stworzył w swych książkach świat, w którym sam pragnąłby spędzać swe dni, świat w którym - czego chyba nie trzeba nawet dodawać - prawdziwy Rousseau, czy nawet po prostu prawdziwy ktokolwiek, nie przeżyłby ani chwili.

Z dala od rózgi panny Lambercier, z dala, przynajmniej z pozoru, od wszelkich niskich i cielesnych pragnień, stworzenia z jego sennego świata egzystują ścigając bez przerwy nawzajem swoje dusze, po drodze filozofując. Nie ma tu żadnych ordynarnych, czy po prostu fizycznych, zdobyczy. Na powierzchni jest to pean na cześć przecudownych rozkoszy czystości, w istocie jednak książki Rousseau są zachętą do zmysłowości najrozkoszniejszej i całkiem nowego typu.

Wprowadził on bowiem seks do duszy - nie do tej duszy, będącej domeną świętych i teologów, ale do płomiennej, sentymentalnej duszy młodzieńczej, do miejsca gdzie ukryte są pragnienia jeszcze nie skierowane w swoje naturalne ujście. Do miejsca, gdzie lęgnie się idealizm i niezadowolenie, gdzie lęgną się teorie tylko w najlżejszy sposób mające związek z ludzką naturą, taką jaka ona jest. Gdzie skrywają się mgliste marzenia, pragnienia i bunt. Postacie stworzone przez Rousseau dzielą swpke łzy, uniemożliwiono im jednak osiągnięcie zadowolenia, które mogłoby im te łzy obetrzeć. Usadowione są bez przerwy w rozkosznym udręczeniu, na samym brzegu ulgi dla tych ich cierpień.

Intrygi jego sztuk scenicznych i jego fikcji są niedorzeczne. Postaci nie da się nawet nazwać stereotypowymi, ponieważ nic takiego nigdy nie istniało, ani przedtem ani potem. Jednak "pisarstwo", proza za pomocą której Rousseau opisuje świat swego snu, nie daje się już tak łatwo zbyć. Po pierwsze miał całkiem pokaźny talent narratora. Czytając go, człowiek przypomina sobie te wszystkie historie, które można znaleźć w dzisiejszych magazynach zajmujących się wyznaniami.

Mają ogromne braki pod względem stylu, smaku, zrozumienia, humoru i praktycznie biorąc wszystkiego, co by mogło przekonać do ich autora, jednak ignorancja i wulgarność zawarta w tych opowieściach chwilami przesłonięta zostaje przez fascynującą narrację. Jak bezsensowne by nie były zarówno sama historia, jak i postaci, człowiek czuje się zmuszony do przewracania stron. Wolter, realista, mądry i dobrze znający sekrety ludzkiego serca, najmniej wulgarny i najbardziej zabawny człowiek swojej epoki, dzisiaj niemal nie daje się czytać. Trzeba sięgnąć (Poza "Kandydem") do jego przenikliwych i wspaniałych listów, by zacząć rozumieć, jak Wolter mógł czarować swoją epokę.

"Wyznania" Rousseau, z drugiej strony, gdyby je zredagować pod takim kątem, by opisywane tam wydarzenia wydały się nam współczesne - wielu ludzi ma bowiem problemy z uwierzeniem, że cokolwiek, co się wydarzyło przed ich urodzeniem, wydarzyło się naprawdę - mogłyby zapewne zostać przerobione na serial w którymkolwiek z popularnych periodyków, i byłyby uważnie czytane w poczekalniach dentystów, w salonach fryzjerskich, albo w łóżku.


c.d.n (jeśli Deus pozwoli oczywiście)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.