sobota, kwietnia 03, 2010

Fellahy, Chłopi i Barbarzyńcy (z cyklu "Poprawiamy i Doprawiamy Spenglera")

Spengler precyzyjnie i wnikliwie opisuje przemiany ludzkiej mentalności w Kulturze i Cywilizacji, jednak coraz silniej brakuje mi równie precyzyjnego opisu tego, co poza nimi. Zgoda - analizować tego jako "historii" nie ma właściwie sensu, ponieważ zawsze będzie to taka czy inna wersja "długich, nużących list Chilperyków i Chlotarów", jak ktoś kiedyś celnie nazwał dzieje wczesnego średniowiecza (co do tych imion nie jestem pewien, ale chodziło o co najmniej b. podobne). Albo też prehistoria - która jest naprawdę fascynująca, ale to jednak coś całkiem innego niż "zwykła" historia, bo tam nie ma nawet Chilperyków, w których można by jakoś wbić zęby.

Jednak Spengler zdaje się utożsamiać swego "Fellaha" z odwiecznym chłopem - nie różnicując pomiędzy chłopem nieliźniętym nawet jeszcze przez żadną wysoką Kulturę czy Cywilizację, a takim, który, powiedzmy, rolnikiem został kiedy jego Cywilizacja upadła i w wielkim mieście nie dało się już wyżyć, ale przedtem przez pokolenia jego przodkowie żyli właśnie w wielkim mieście i byli typowymi późnymi wielkomiejskimi... Powiedzmy dla prostoty "lemingami", choć można to określić na liczne różne sposoby, na myśl przychodzi m.in. wielkomiejski proletariat, człowiek masowy. To muszą jednak być całkiem inne rodzaje ludzi!

Jeszcze niedawno wydawało mi się, że ta zgrubna jedynie analiza mentalności - bo o mentalności w tej chwili przede wszystkim mówimy - ludzi spoza K/C wydaje mi się taka istotna jedynie dlatego, że teraz, ponad 70 lat po śmierci Spenglera, jakby nie było, mamy sytuację, w której te sprawy nabierają wielkiego znaczenia, którego Spengler nie mógł przewidzieć.

Coraz jednak widzę to tak, że po prostu nawet najgenialniejsza książka musi wiele istotnych spraw z konieczności zostawiać na boku, i to właśnie jest tutaj główną przyczyna. Bowiem kwestia Fellahów, chłopów i BARBARZYŃCÓW (o których Spengler, o ile pamiętam, w ogóle nie mówi, utożsamiając ich implicite z Fellahami) to po prostu coś, co w historiozofii być powinno. I coś, czym historiozofię Spenglera dobrze by było uzupełnić. I na nas to, tak się złożyło, spada.

"Barbarzyńcy" to faktycznie mój własny w dużej mierze wkład do Spengleryzmu. Nie wiem oczywiście na ile wartościowy, ale wydaje mi się, że tak. Przynajmniej kiedy się nad tym popracuje, niekoniecznie już teraz. Co to są "Barbarzyńcy"? To określenie funkcjonuje w nauce historii i zazwyczaj całkiem sensownie. No a Toynbee (którego niespecjalnie cenię, ale parę rzeczy można jednak od niego zapożyczyć) mówi o "proletariacie zewnętrznym", który nawet dość ściśle definiuje, i który odpowiada dość dokładnie temu, co ja rozumiem przez Barbarzyńców.

No to konkretnie - co to jest "Barbarzyńca"? Dla mnie będzie to człowiek (mniej lub bardziej) "pierwotny", w sensie, że nie przesiąknięty żadną wysoką K/C, nie należący do żadnej, ale już przez jakąś "liźnięty". Chodzi o to, że człek całkowicie pierwotny dla historii jest niemal całkiem obojętny i interesujący staje się dopiero, kiedy zaczyna wchodzić w interakcje z jakąś K/C, albo z tym, co po niej pozostało. Nie chodzi oczywiście o żadną pogardę czy lekceważenie człeka pierwotnego, ponieważ możemy się od niego wiele istotnych rzeczy nauczyć, na przykład o nas samych, tylko o to, że przez sito akurat historii on całkowicie przelatuje i nie zostaje w niej z niego ani śladu.

Jednak kiedy taki Barbarzyńca wchodzi w interakcję z jakąś K/C, może mieć naprawdę ogromną rolę w historii do odegrania. Pomyślmy tylko o takich Celtach, Germanach, Hunach, Mongołach, Wandalach czy Wizygotach, żeby wymienić zaledwie kilka przykładów.

Ten rodzaj Barbarzyńców jest jednak stosunkowo prosty, ale być może nie jedyny. Zadajmy sobie bowiem pytanie: co się dzieje z Fellahami (czyli resztkami dawnej Cywilizacji, żyjącymi znowu w prosty, głównie rolniczy, sposób) po wielu pokoleniach? W końcu chyba otrząsają się jakoś z dziedzictwa wyjałowionej wielkomiejskiej cywilizacji i stają ponownie czymś w rodzaju ludzi "pierwotnych"? (Pierwotny nie oznacza tutaj koniecznie łowcy głów, posługującego się kamiennymi narzędziami - wystarczy brak miast, brak pisma, prosta, na rolnictwie oparta struktura społeczna.)

Mogą to być także ludzie, którzy zawsze żyli "na wsi", ale jednak ludzie żyjący "na wsi" w ramach wysokiej C. to nie jest to samo, co naturalny, pierwotny rolnik. Po pierwsze sama ta "wieś" jest już czymś całkiem innym - pod wieloma względami to tylko marna imitacja miasta, a w każdym razie "chciałaby być" miastem. Weźmy dzisiejszych "chłopów" - sam pamiętam tuż pod Krakowem słomiane strzechy, studnie z żurawiem, beczkowozy ciągnięte przez woły (to faktycznie już bardziej w górach, nie pod samym Krakowem). Konie ciągnące wozy, konie ciągnące pługi. Itd. Nie wdając się w jakieś socjologiczne rozważania, oczywiste jest jednak, że teraz to nie ci sami chłopi, co choćby owe skromne pół wieku temu. I tak musi być w każdej późnej Cywilizacji.

Wtedy zaś ponownie mogą te Fellahy wejść w kontakt z jakąś wysoką K/C - stając się przez to (wedle mojej własnej definicji) ponownie Barbarzyńcami. Tym bardziej, że możliwe jest, iż zacznie ich organizować jakaś niewielka elita - być może zainspirowana przez tę lub inną K/C, być może mająca wobec jakiejś K/C agresywne zamiary... Będziemy wiec mieli Barbarzyńców, ale nieco innego rodzaju, niż w przypadku społeczeństw, które nigdy nie zaznały "własnej" K/C. Ja dałem tym dwóm rodzajom Barbarzyńców miano "Barbarzyńcy A" i "Barbarzyńcy B". (Niezbyt błyskotliwe nazwy, ale na razie wystarczą, a jak ktoś wymyśli coś fajnego, to się bez żalu zmieni.)

Którzy są którzy? Być może warto tu przytoczyć bonmot Pana Tygrysa: "Różnica między Barbarzyńcami A i Barbarzyńcami B jest taka, jak między Chórem Aleksandrowa i Operą Pekińską". To powinno wyjaśnić co jest co i posłużyć za mnemotechniczną podpórkę.

Mielibyśmy zatem w naszym rozszerzonym, rozwiniętym i uaktualnionym Spengleryźmie Stosowanym: ludzi "pierwotnych", inaczej (pierwotnych) fellahów, (którymi się zajmujemy jak najbardziej, ale nie na Spengleryźmie, tylko na zajęciach z Ardreyizmu Stosowanego), Barbarzyńców A, ludzi K., ludzi C., Fellahów, oraz Barbarzyńców B. Oczywiście z Fellahów nie muszą koniecznie powstać Barbarzyńcy B, bo po drodze mogą się rozpłynąć w niebycie, wymrzeć, zostać wymordowani, cokolwiek. (Fellahów też by można sobie zresztą podzielić na typ A i B, tylko właściwie co nam z tego? No fakt, mogą nam się nagle zbarbarzynić... Więc też warto!)

Napisałem o tej sprawie, którą uważam za bardzo istotną i wartą rozpracowania, jeśli Spengleryzm Stosowany ma być czymś więcej, niż tylko całowaniem Świętej Księgi i powtarzaniem cudzych myśli. Jeśli ktoś ma na ten temat jakieś własne idee, jeśli chciałby o tych sprawach pogadać, jeśli coś się mu w moich, prowizorycznych w końcu jedynie i wstępnych, przemyśleniach nie widzi - to ja jestem gatow (wsiegda gatow), a bryła świata też w końcu potrzebuje kiedyś wreszcie być ruszona... Więc do boju Młodzi Spengleryści! (Przychylna Publiczności, Zwolennicy Konecznego i Kto Tam Jeszcze też!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 26, 2010

Gorzkie myśli o skurwielach, ojczyźnie i zabijaniu

Elementarne zrozumienie zasad polityki rozpoczyna się wraz z wyrażonym z przekonaniem stwierdzeniem "Może i skurwiel, ale nasz skurwiel!"

(Dla większości porządnych ludzi będzie to oczywiście nie do przyjęcia, ale właśnie dlatego większość porządnych ludzi, jeśli nie wszyscy, nie powinno się zajmować polityką - ich rolą jest być owcami do strzyżenia, w wariancie optymistycznym, lub rzeźnym bydłem, w mniej.)

Analogicznie, prawdziwy patriotyzm (wraz z kolejną porcją zrozumienia polityki) zaczyna się - i niemal kończy! - na stwierdzeniu "Right or wrong, my country". (Co się na nasze tłumaczy: "Ma rację czy błądzi, to moja ojczyzna".)

(Nawiasem mówiąc, ta myśl NIE jest gorzka dlatego, że jest dla mnie taka strasznie przykra! Gorzka jest głównie dlatego, że po naszej stronie mamy niemal samych takich właśnie porządnych ludzi, którzy polityki nigdy nie zrozumieją, a więc nie tylko sami skazują się, by być owcami lub rzeźnym bydłem, ale i nas - tę nieliczną resztę, która coś z polityki rozumie - na to skazują.)

* * * * *


Przyszło mi dzisiaj do głowy, że ci dawni, prawdziwi wojownicy (i w ogóle niemal wszyscy ci twardzi i odważni ludzie w historii), dlatego tak łatwo znosili myśl o własnym cierpieniu i prawdopodobnej gwałtownej śmierci, że sprawiało im przyjemność zadawanie cierpień i śmierci innym (co najmniej swoim wrogom). Nie uważali się więc za pokrzywdzonych w tym życiowym "dealu".

Jeśli tak naprawdę było, to nasza sytuacja jest o wiele bardziej beznadziejna, niż nam się to wydaje, a nasze wmawiania sobie, że w razie konieczności moglibyśmy jeszcze być wojownikami. Alternatywą jest zostanie, prędzej czy później, rzeźnym bydłem, ale rzeźne bydło zawsze może się pocieszyć tym, że nikomu nie zadaje cierpień, ani śmierci, a nawet wprost przeciwnie

(Ta myśl naprawdę jest gorzka, bo jest przykra, a przykra jest nie tylko dlatego, że zawiera niezbyt miłą hipotezę, ale też, jeśli nie bardziej, dlatego, że pozbawia nas, miłych i humanitarnych współczesnych ludzi, resztek nadziei, choćby na godną śmierć wojownika.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, marca 24, 2010

Leszek Biały i koniec historii

Jak wszyscy z pewnością wiedzą, już jakiś czas temu nastąpił koniec historii. I nawet zadano sobie trud, by nas o tym poinformować, co jest słodkie, bo przecież większość równie ważnych wydarzeń odbywa się ostatnio bez naszej wiedzy, ponad naszymi głowami niejako. "Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!" Nie zapominając przy tym o: "Szoruj babciu po kolei zlew i wannę. Zostaw szynkę, jadaj kleik albo mannę. Pierz skarpetki, kurze ścieraj, jadaj dżemy. I broń Boże, nie umieraj, bo zginiemy!" - wielkiego Jacka Zwoźniaka. Tylko głosować babci nielzia i jej kochany wnuczek na wszelki wypadek schowa dowód.

Niektórym się może "koniec historii" kojarzyć złowieszczo, tym bardziej w połączeniu z takim nazwiskiem, jak Fukuyama. Bo to i "Tora Tora Tora" z tymi wszystkimi płonącymi pancernikami... i kamikaze... i harakiri (elegancko zwane seppuku)... i samuraj wyskakujący z przydrożnych krzaków, by przeciąć powracającego z targu kmiotka przez całą długość kręgosłupa, testując swój nowy miecz...

Kmiotek zaś, znakomitością tego miecza porażony, maszeruje jeszcze dziarsko parę kroków jakby nigdy nic, lekko się tylko zataczając, bowiem wypił był po udanym utargu nieco sake, by potem rozpaść się na dwie idealnie bliźniacze półtusze... No i zaczajony na dnie latryny ninja, który w stosownej chwili z japońską precyzją wbija dzidę w samo, że tak powiem, sedno korzystającego akurat z tej latryny, a nielubianego czegoś przez owego ninji mocodawców, dostojnika...

Takie rzeczy. Nie dziwię się, że dla niektórych straszne... Ale nie dla mnie. Mnie nazwisko w rodzaju Fukuyama kojarzy się - pomijając już rewelację o końcu historii - raczej przyjemnie, ba, zabawnie. Oczywiście - "Tora Tora Tora", płonące pancerniki, harakiri elegancko zwane seppuku, samuraj i ninja. Tyle że ja miałem kiedyś szczęście obejrzeć film "Tora Tora Tora" - o Pearl Harbour, płonących pancernikach, a i chyba jakieś harakiri musiało tam być, bo bez tego w takim filmie przecież nijak... Z WŁOSKIM DUBBINGIEM!

Na libijskiej telewizji mianowicie to było. Wyobraźcie to sobie. Było to coś tak rozczulająco zabawnego, że do dziś na nazwisko w rodzaju Fukuyama, na sam dźwięk słowa "kamikaze", na samą myśl o latrynach i dzidach... Tylko się rozanielony uśmiecham. Serio! Japończycy naprawdę muszą się nieco bardziej postarać, by mnie wprawić w zły humor czy nastraszyć. Koniec historii też mnie po tym przeżyciu nie ruszy. Byle Fukuyama, byle kamikaze, byle harakiri, nie wystarczą! (No, może "Masakazu Imanari" brzmi nieco groźniej, ale niewiele poza tym.)

Po drugie zaś, dlaczego miałbym się martwić końcem historii, skoro ona się skończyła - jak nas informuje Fukuyama - dlatego, że zapanował powszechny liberalizm? Liberalizm, jak wiadomo, jest dobrą rzeczą. Wiąże się na przykład ściśle z wolnym rynkiem, ten zaś polega na tym, że kapitaliści, we własnym dobrze pojętym interesie, czynią nam dobrze. Bo to im się po prostu opłaca! Nasze zaufanie przysparza im dochodów, a nasz ew. brak zaufania i niezadowolenie z ich usług działałyby dokładnie odwrotnie. I sama taka myśl boli takiego kapitalistę, jak nie przymierzając dzida w... latrynie. Więc zarówno Darwin z Mendlem, jak i Miczurin z Łysenką, sprzysięgli się, by kapitaliści byli coraz uczciwsi i coraz bardziej gorliwie, nie bacząc na własny interes... (Zaraz, chyba się nieco zagalopowałem... Ale nic to, jedźmy dalej, i tak nikt nie zauważył.)

Więc kapitaliści coraz bardziej nam chcą służyć, co im się opłaca, ale oni nie dlatego to przecież robią... Jakoś tak. Taka wersja jest oficjalna, oparta na ścisłym i logicznym rozumowaniu, bez zawracania sobie głowy wulgarną obserwacją jakichś trywialnych faktów... W rzeczywistości jednak to wygląda się jeszcze zabawniej i jeszcze fajniej, więc obserwacji można by się zasadniczo nie bać, choć oczywiście czysta teoria zawsze'ć wznioślejsza i bardziej ideologicznie słuszna.

W praktyce działa to tak, że np. spodnie mają wbudowany generator kolejnych zysków. Mówiąc mniej filozoficznie - portki przecierają się na tyłku po tygodniu noszenia. Dla filozofa jednak jest to rzecz bezcenna i dzięki wam kapitaliści za tę okazję do subtelnych rozważań! (Miczurin na pewno też by to jakoś ładnie wytłumaczył.) Albo weźmy telewizję kablową. Mam takie konto na UPC, gdzie jest masa różnych kanałów, ale mnie interesuje tylko ich drobna część. Ustawiam więc sobie kanały "Ulubione" za pomocą bardzo cwanego pilota i... Po paru dniach znowu mam do oglądania wszystkie kanały - z dziecinnymi, komuszymi, kuchennymi, postkomuszymi, ekumenicznymi, niemieckimi... I czym tam jeszcze.

W dodatku zapomniałem już, jak się te "Ulubione" kanały na tym cwanym pilocie ustawia, więc albo muszę szukać instrukcji, albo też żyć z tym całym niechcianym przeze mnie bogactwem inwentarza. Ostatnio instrukcja gdzieś mi się zawieruszyła, żyję więc. O wiele mniej mnie teraz cała ta telewizja cieszy i mam szczery zamiar przy najbliższej okazji z tego szczęścia (całkiem jak na te czasy i na ten kraj, kosztownego) zrezygnować, ale na razie to mam.

I jak chcę coś w miarę konkretnego zobaczyć: MMA wieczorem na Xtreme Sports, Mezzo kiedy tam dają jakiś wczesny barok ("O Israel!" - widać jednak będzie ta III WW), rodzimą politykę, kiedy mam nagły impuls zapotrzebowania na dodatkowy smród (i chcę zobaczyć co przemilczeli, a co zełgali), TV Trwam wreszcie, kiedy Bogurodzica albo Macierewicz... Kiedy więc chcę coś takiego zobaczyć, to marnuję 20 minut na wędrówkę przez "Po prostu tańcz" i TW Religia.

Nie ma jednak widać tego złego i wczoraj zatrzymałem się na czas jakiś na kanale "Russia Today". Kanał jest rosyjski, mówią tam całkiem autentyczną i niepodrabianą angielszczyzną (widać kolaborantów na Zachodzie nigdy nie zbraknie)... Co jeszcze? Wygląda to b. profesjonalnie zrobione, widać, ze Putin nie szczędził grosza.

Powiedzmy sobie z góry, że ja nigdy w życiu nie ufałbym takiej stacji w sprawach dotyczących w jakikolwiek sposób Rosji. Nawet nie mam tego ochoty oglądać, choć jest to oczywiście spora część "misji" tego kanału i jego programu. Przeżyłem jednak "propagandę sukcesu" za Gierka, przeżywam też ją dzisiaj - na co mi potrzebne takie coś okraszone zniewalającym uśmiechem Putina?

Jednak kiedym na ten kanał trafił, coś mnie tam zatrzymało. I nie było to KGB (czy jak się to teraz nazywa), ani nawet ruska mafia. Po prostu było tam coś całkiem interesującego. Mianowicie na tasiemce pod spodem leciały chyba (tylko) ze trzy wiadomości, z których jedna była taka, że: "Wiele firm z UE ma problemy, bo wykryto, iż eksportowały narzędzia tortur do krajów, gdzie one mogą być stosowane". Jakoś tak to było, w każdym razie taki był sens.

No i mnie to całkiem zaintrygowało, tym bardziej, że jednocześnie facet mówił całkiem ciekawe rzeczy na temat kryzysu bankowego i stanu zachodnich finansów. Na temat Rosji to ja im całkiem nie wierzę, ale na temat Zachodu to, ze sporą dozą ostrożności, ucho jednak nastawię.

Co jest w tym interesujące? Po pierwsze to, że nam tego nikt nie powiedział, z pewnością nie powie, a ile jeszcze tego typu wiadomości byłoby do się dowiedzenia, ale jakoś nikt... Po drugie, wiadomość była nieco durna (ci ruscy chyba ją zresztą skądsiś spisali), no bo jak eksportować sprzęt (do torturowania czy do czegokolwiek) gdzieś, gdzie go nie potrzebują? Ciekawe jest raczej, DLACZEGO taki sprzęt w ogóle się produkuje i sprzedaje - komukolwiek. Nie?

Posłuchajmy teraz tego, co mówił ten gość na fonii. Otóż był to taki facet co się nazywa Max Keiser, ponoć znany już zanim się z tymi ruskimi spiknął i dał im kupić. Z pyska trochę jak ten gość co to ostatnio się na jakieś stanowisko w Platformie załapał i wygląda jak notoryczny złodziej kur.

(Chroniąc się przed procesem o obrazę majestatu, który nam niedawno Sulla, spenglerycznie patrząc, wprowadził, a tutaj teraz Unia i Tusk krok po kroczku wprowadza, mówię wyraźnie: nie mówię, że on te kury KRADNIE - mówię, że dla mnie ma twarz jakby od pokoleń nic innego nie robił. Halicki jakiś, czy coś.)

Gadał ten gość jednak całkiem ciekawe rzeczy (ten Keiser znaczy, nie Halicki, bo ten to idiota) i nie wyglądało, by to były wyssane z brudnego palca kłamstwa. Nie tylko, w każdym razie, nie jedynie. A mówił, że zachodnie banki mają jeszcze ogromną masę trujących aktywów, które ukryły pod płaszczykiem przeróżnych pokrętnych instrumentów finansowych. Kiedy władza coś robi, żeby system bankowy ratować, to ci cwani bankierzy pokazują nowy pakiet trujących aktywów ze słowami "i to też, i to też!" Że, znaczy, to też trzeba ratować. No i wydaje się, że wkrótce czeka nas kolejna fala bankowego kryzysu, nie gorsza, że to tak kokieteryjnie wyrażę, od poprzedniej.

Prywatnie sądzę, że będzie niejedna i sytuacja jest po prostu mało wesoła, bo cały kapitalizm się zatarł i się kończy. Na dobre, czy złe, ale się kończy. Nie bardzo jest zresztą jak dokonać następnego wielkiego skoku - Europa Wschodnia już "wyzwolona", kolonializm już był, dekolonizacja już była, Trzecia Rzesza już pokonana, a z Czwartą i z o jeden niższą wojną światową może jednak nie być tak fajnie. Nawet tylko z punktu widzenia kapitalizmu.

To o trujących aktywach oczekujących nas w tych tam sejfach było niezłe, ale potem przyszło coś jeszcze lepszego. Chodziło rezerwy. Otóż... Najpierw krótki wstęp. Za Busha, jak mówił ten Max Keiser, ten tam sławny Alan Greenspan obniżył obowiązkowe rezerwy banków z 1/12 do 1/30. Jakby ktoś nie wiedział o co chodzi, to chodzi o to, że bank mógł z jednego posiadanego dolara pożyczyć ludziom najpierw 12 dolarów, a potem już 30. Jeśli bank pożyczał bankowi, to mieliśmy najpierw 1 / ( 12 x 12 ) = 1/144, a potem 1 / (30 x 30) = 1/900. Czyli np. miał dolara, a pożyczał ludziom 900.

Można by się tak bawić niemal w nieskończoność, to i się bawiono. Co nie było bez wpływu na obecny kryzys. No bo przecież jest to po prostu mnożenie pieniądza wirtualne, bez większego sensu i oparte jedynie na zgrubnej ocenie prawdopodobieństwa, że lud nagle nie przyjdzie całym hurmem po swoją forsę, albo nie zechce nagle na raz czegoś se kupić.

Teraz mamy nowego gościa od tych spraw, nazywa się Ben Bernanke. Zastanawiałem się, skąd się on wziął, z takim nazwiskiem. No i szukałem przed chwilą, jak się go naprawdę pisze, coby nie przekręcić... I co widzę?

Ben Bernanke – Wikipedia, wolna encyklopedia
Ben Shalom Bernanke (ur. 13 grudnia 1953 w Augusta w stanie Georgia), ekonomista amerykański pochodzenia żydowskiego, od 2006 roku Przewodniczący Rady ...

(Natomiast link do hasła "FED" w polskojęzycznej Wikipedii jest, o dziwo, martwy. Akurat ten, akurat teraz, dziwne.)

Więc się wyjaśniło skąd on i jakie ma kwalifikacje. No i ten Bernanke wymyślił ponoć teraz, że... NIE BĘDZIE W OGÓLE ŻADNYCH OBOWIĄZKOWYCH REZERW. Dla mnie bomba! Bank nie musi więc mieć żadnego kapitału, a pożyczać ludziom może ile tylko zechce. Każdy mógłby więc zostać wedle tych reguł bankierem czy bankiem, ale ja jednak nie sądzę, by to było takie proste - na pewno trzeba mieć jakieś chody, jakieś koneksje... No i na pewno właściwe pochodzenie.

Ten Max od kur cytował oficjalne oświadczenie Bernankego w tej kwestii, i nie wierzę, by mógł to wymyślić czy przekłamać. Nie to, że ufam propagandowej tubie Putina i jego paczki, ale po prostu nawet KGB wie, że nieco prawdy tam musi być. Kłamać i upiększać to oni se mogą na temat Matuszki Rossiji, ale słowa Bernankego każdy kto rozumie po angielsku i ogląda ekonomiczne programy se sprawdzi (poza mną, ja ufam niedowiarkom).

Jeśli ktoś doczytał, zrozumiał... No to niech się chwilę zastanowi. Jeśli to nie jest coś całkiem nie z tego świata, jeśli to nie jest gwóźdź do trumny historii, a na pewno do trumny zachodniej i "kapitalistycznej" gospodarki, no to ja nie wiem! Kłania się tutaj Spengler, który dokładnie w tym kierunku widzi rozwój naszej zachodniej (faustycznej) cywilizacji.

Nie żeby Spengler przewidział genialny pomysł Bernankego, ale pisał sporo o tym, że w naszej cywilizacji wyzwalamy się za wszelką cenę od ograniczeń, od związku z materią... Więc już karty kredytowe były realizacją Spenglera przepowiedni, a co dopiero to, co Bernanke wymyślił i nazwał, jak pamiętam: "Zero-Reserve Banking System" (czyli System Bankowy o Zerowych Rezerwach). Chłopcy przywracający złoty standard pod osiedlowym trzepakiem mogą płakać, ale biegu historii nie zmienią.

W ogóle ten kanał "Russia Today" jest z wielu względów zabawny. Pod niektórymi względami to taka Wolna Europa wieku XXI i III RP - z wizją, w kolorach i bez zagłuszania. Z Rosji! Putinowskiej! Cóż, tamta też nie przychodziła byle skąd, bo z Niemiec, a taka idealna to jednak nie była, kiedy się teraz wie np. o jej długoletnim szefie - Zdzisławie Najderze, współpracowniku SB - oraz o forowaniu na siłę KORu i innej lewizny, kosztem prawdziwych patriotów.

Przezabawne jednak wydaje mi się to, że Rassija Putina wysyła do Europy te swoje wywrotowe, jakby nie było, programy, a Europa nie robi w tej sprawie nic. Nie mówię nie zagłusza, ale mogłoby np. tego kanału nie być w podstawowej ofercie. Mają w końcu koszmarny program propagadnowy Unii, zadbali o to, by TV Trwam była dokładnie pomiędzy kanałami nadającymi już wczesnym wieczorem pornografię... A tutaj nic! Gra do jednej bramki. Rosja Europę podgryza i sieje wrogą propagandę - prawda tutaj całkiem wystarczy by było sianie i to wrogie, bo obywatele Unii do prawdy, a  tym bardziej kontrowersyjnej, trudnej czy bolesnej, przecież nie dorośli - a Europa merda do Rosji przymilnie ogonkiem... Cudne!

(Swoją drogą, czy to czasem nie oznacza, że Niemcy w pewnym momencie zatańczą odbijanego, pozostawiając żałosną Unię i żałosną Europę samym sobie, by rzucić się w ramiona nowego kochanka? Mówię oczywiście o Rosji.)

Wracając na koniec do kryzysu ekonomicznego i pomysłów genialnego pana Bernanke, to tak się ostatnio zastanawiam, chadzając sobie tu i tam po mojej okolicy... Wszędzie budują wielkie i często luksusowe domy. Tutaj kompleks wieżowców "Cztery Oceany", tam "Wieża Leszka Białego"... (Mam tylko nadzieję, że i o Bolesławie Wstydliwym nie zapomną!)

A przecież, na ile kojarzę, mamy kryzys, który zaczął się od branży budowlanej i ją chyba wciąż potężnie dręczy. Kto za to zapłaci? Kto te mieszkania kupi? Pamiętam z połowy lat '80 jak w Szwecji też był kryzys po krachu budowlanych spekulacji i stały sobie całe kilometry pustych domów, które potem były pracowicie burzone. Czy i tutaj tak nie będzie? Jeśli nie, to czemu?

Albo ktoś koniecznie chce tę branżę - i "całą gospodarkę" - na siłę podtrzymać... Dlaczego? Czy obliczono kto zapłaci? Kto zyska? Czy zasługuje? Czy warto? Przedyskutowano to ze społeczeństwem? Z podatnikami?

Czy też może spodziewamy się jakiejś ogromnej inwazji? Marsjan? Urzędników unijnych? Tych na takie mieszkania stać, to fakt. Ochrona też im się przyda, więc zamknięte osiedla jak najbardziej. A może skądsiś bardziej na południe? Spod niemal samego równika? Tylko skąd by to mogło konkretnie być?

Naprawdę nie wiem. Tyle pytań, tyle pytań! Dobre tylko, że historię mamy już za sobą, więc nic właściwie nam już nie grozi. Dzięki ci panie Fukuyama za ten koniec! Dzięki ci panie Bernanke za pańską delikatność i takt - że pan to dopiero po tym końcu, więc już nas to praktycznie nie dotknie!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 22, 2010

Kolor domeny, czyli Co nowego w Gazowni?

Naprawdę nieczęsto czytam czy słucham, co lewizna ma nam do powiedzenia, ale skoro Iwona Jarecka kazała mi właśnie przed godziną przeczytać najnowszy płód niejakiego Wojtka Orlińskiego na jego blogu, a ja to ulegle, bo dama prosi, zrobił, to niech teraz coś z tego chociaż mam! I niech i inni także ze mną pocierpią.

Oto linek, jakby ktoś zapragnął: http://wo.blox.pl/2010/03/Kolor-domeny.html.

Najpierw wstęp ogólny, na temat moich wstępnych wrażeń (w końcu pierwszy raz widzę ten blog i niewykluczone, że ostatni) i związanych z tym refleksji. Imię autora Wojtek Orliński.... "Wojtek"... Ileż to budzi wspomnień! Kiedy mieszkałem w Uppsali, iluż tam było Wojtków, Kazików i Zenków! Głównie ich było widać w sferach uniwersyteckich i dziennikarskich. (Niewykluczone, że i ze sfer byłych stalinowskich sędziów i ubeków by się jakiś znalazł, ale to było mi wtedy nieco trudniej ustalić.)

Tak - mieli związek z Polską. Nawet w pewnych latach dość chętnie się do niego przyznawali - konkretnie, kiedy "Solidarność" była jeszcze tam popularna. (Dlaczego była? Dlaczego przestała? Mówiąc skrótowo, początkowo uważano ją za organizację lewacką, a potem już coraz mniej.) Jechali tak do tego Izraela, jakoś tak im się złożyło, że przez Uppsalę... I widać na bilet im zabrakło, bo tam zostali.

Widzimy też buzię autora. Nie chciałbym być zbyt złośliwy, bo w końcu nie każdy musi być ładny, ale jednak... Ktoś kiedyś dowcipnie, ale i słusznie w moim głębokim, stwierdził, że "Ktoś, kto dobrowolnie zakłada muszkę, dobrowolnie rezygnuje z tego, by go brać na poważnie". Cóż zatem rzec o kimś, kto dobrowolnie pokazuje ludziom swoją - tak banalną i tak eunuchoidalną - buzię?

Wiecie o czym pisuje w Gazowniku Wojtek Orliński? O grach komputerowych. Z jego tekstu także wynika, że go to - komputery i stronki internetowe znaczy - kręci, że się na tym, przynajmniej we własnym pojęciu, zna i uważa tę wiedzę za sprawę wprost kluczową. Dlaczego więc ten blog tak koszmarnie wygląda, że spytam? Dlaczego tekst jest tak nieczytelny - zielony na czarnym tle? Ma to pewnie ewokować stare pecety z lat '80. Ale kto to dzisiaj pamięta? To raz. A dwa - czy Wojtek Orliński nie wie, że taki wygląd i taka czytelność są po prostu NIEPROFESJONALNE i NIEGRZECZNE (żeby nie powiedzieć CHAMSKIE) wobec ew. odwiedzającego? Który może np. mieć problemy ze wzrokiem. Albo, powiedzmy, oszczędzać energię ze względu na dziurę ozonową.

Sam Wojtek Orliński profesjonalizmem - na razie mówimy o stronkach i interfejsach, bo nic śmy jeszcze z jego publicystyki nie przeczytali - nie grzeszy, ale to i tak nic przy tym, co pokazuje sama platforma blox.pl! (Podejrzewam na tej podstawie, że to musi być własność Agory.) Rzućcie ludzie okiem na te cudowne linki pod mini-bannerkiem "Blox" tam po prawej. Przecież ich całkiem nie widać! No i ani Wojtkowi Orlińskiemu, ani samemu Bloxowi (czyli zapewne Agorze) to nic nie przeszkadza! (Jakżesz inaczej wyglądają niepoprawni.pl, bmpl24.pl, czy, tak strasznie dręczące naszego Wojtka, Tekstowisko!)

Wojtek Orliński, jako dziennikarz owej gazety... A jeśli to nie jej, to jako sławny i ceniony bloger na Bloxie, mógłby przecież powiedzieć właścicielom, adminowi, czy komuś, że to jest do dupy, kompromituje, szkodzi ew. czytającym na wzrok... Ale czy to zrobił? Oczywiście że nie! Nie takie obyczaje panują na Bloxach i w Agorach tego świata!

No dobra, tośmy se wstępne sprawy załatwili, przechodzimy do samego światłego tekstu Wojtka Orlińskiego, dziennikarza Gazety Wyborczej i znawcy problemów wszelakich, z grami komputerowymi na czele.


Kolor domeny <-- to tytuł
Zaniedbywałem trochę cykl „Psych Watch”,
A! Jednak "Red Watch", "Bufetowa Watch" i "Tusk Watch inspirują" panów zdrobniałych dziennikarzy!
tymczasem dogorywa właśnie jeden z bardziej żałosnych klonów Psychiatryka24: tekstowisko.
Może nie koniecznie "bardziej żałosnych", ale faktycznie inne są wyraźnie lepsze. A także, Wojtku Orliński, PRAWICOWE, w odróżnieniu od Tekstowiska, gdzie aż roiło się od lewizny, a prawicy było jak na przysłowiowe lekarstwo. (Dowodem czego może być choćby to, że ja tam wytrzymałem bardzo krótko.) Skąd więc ta złość? Przecież oczywiste jest, że na lewo od Gazety Wyborczej i tak nic się znaleźć nie może, więc czego Wojtku oczekujesz?
Przywitałem go kpiarską notką ze stycznia 2008, równo rok temu odnotowałem najpoważniejszy dotąd rozłam, czas chyba na kpiarskie pożegnanie.
No właśnie - i to jest to, co mnie fascynuje... Panowie zdrobniali dziennikarze z Gazownika NAPRAWDĘ NIE MAJĄ WIĘKSZYCH PROBLEMÓW, niż jakiś rozłam w mało znaczącym i niezbyt długo istniejącym blogowisku. Tylko dlatego, że tam pisze Jacek Jarecki, od którego pragnęliby nauczyć się pisania, ale ich nadzieja chyba już w końcu sczezła i stąd ten smutek, stąd ta złość?
Pod tą pierwszą kpiną objawiła się trójka ojców założycieli serwisu. Sergiusz napisał, że tekstowisko jest płatne, bo przełamuje „anachroniczne, socjalistyczne w swej istocie tabu darmowości w Internecie”.
Czemuż więc ta wrogość? Czemuż ten brak, że spytam, tolerancji? Czyli wynika z tego,  że ten Sergiusz to liberał rynkowy... Nie żadna prawica, prędzej coś jak red. Michnik czy red. Urban. Czemuż więc nasz zdrobniały dziennikarz gazetowy tak się sroży? Przecież wolny rynek powinien mu być bliski. (Red. Maleszcze i całej reszcie paczki też zresztą.)
Igła wrzucił coś na szybko w charakterystycznych dla siebie jednoakapitowych zdaniach. 
Poinformował nas mistrz pióra i subtelny znawca psychologii jednocześnie - zdrobniały Wojtek od gier w Gazowniku.
Jacek Jarecki podał linka do swojej odpowiedzi w tekstowisku.
Link prowadzi teraz donikąd, od czego zacznę trzy lekcje, jakie blogosfera powinna wyciągnąć z agonii Tekstowiska. Główny problem z amatorskimi platformami blogowymi jest taki, że linki są na nich nietrwałe. Dziś jest, jutro nie ma, bo się wszystko posypało przy jakiejś reorganizacji.
Bloger, który planuje swoją działalność na lata, powinien to brać pod uwagę. Ja nawet kiedy nic nie piszę, mam na swoim blogu ruch generowane przez notki sprzed lat - bo gdy na jakimś forum pojawi się wątek typu „co to znaczy, że człowiek wykorzystuje 10% mózgu”, „co to znaczy sic!” lub „polskiego Billa Gatesa zarżnęli zawistnicy”, ktoś linkuje odpowiednią notkę. I na zdrowie, po to ją pisałem.
Stąd lekcja pierwsza: jeśli planujesz działalność na lata, załóż bloga na platformie, której stabilność gwarantuje duża instytucja. Unikaj serwisów założonych przez paru kumpli jako „Niezależne Media Obywatelskie Spółka Cywilna”.
Dzięki ci Wojtku Orliński za te światłe rady! Nie wątpię, że to z samej głębi twego profesjonalizmu i aż się dziwię, że się z nami nimi dzielisz tak za darmo. Profesjonalizm twój, Wojtku, poznaliśmy już rzucając okiem na twój wspaniały blog, więc teraz nie wiemy po prostu, jak ci, Wojtku, dziękować!
A tak przy okazji, skoro pan się tak znasz na tej ekonomii... Jakichś rad dla swoich kochanych pracodawców byś pan, panie Wojtek, nie miał? Nienajlepiej im się przecież ostatnio ta ich gazetka sprzedaje, prawda? I nawet pańskie światłe teksty o znakomitych akapitach nie pomagają za bardzo...
Czas na drugą lekcję. Sergiusz miał w Tekstowisku ambicje bycia głównym doktrynerem, pisał napuszone teksty programowe o tym, że blogi nie mają przyszłością, bo przyszłością są „multiblogi” (wtf?). Morał: unikaj doktrynerów, którzy nie rozumieją obcych słów wplatanych we własne wywody.
Jest i druga lekcja od naszego profesjonalisty, łał! Aleśmy dzisiaj rozpieszczani! Zapłać za jedną, dostań dwie. A w dodatku wszystko za darmo. Łał! Z tym o multiblogach w każdym razie Wojtek Orliński się NIE ZGADZA, więc zapamiętać - MULTIBLOGI SĄ BE!
No i Igła. Lekcja trzecia: skomponowanie tekstu w akapity ma pokazać jego strukturę myślową. Kto nie umie układać swoich wypowiedzi w akapity, nie umie myśleć - ma kłopoty z myślą wykraczającą poza pojedyncze zdanie.
Powiedział nam mistrz stylu i heros struktury myślowej, zdrobniały Wojtek O. (Nie mówiąc już o mistrzostwie w akapitach i, jak tuszę, w "Warcraft" na SEGA.)
Pierwszy z tej trójki odszedł Jarecki, który wszędzie już był i z wszystkimi się pokłócił. Jakiś czas temu wrócił i ogłosił wielkie jednoczenie prawicowej blogosfery. No i w ramach tego jednoczenia prawacy pozakładali u siebie nawzajem „blogi gościnne”.
Czym to się skończyło? Oczywiście kłotniami o to, kto jest bardziej prawicowy. Jedna z nich była gwoździem do trumny Tekstowiska.
Ja tam żadnych kłótni, panie dziennikarzu gazowniczy Wojtku, nie zauważył. (Ani nawet "kłotni".) Założyli i mają. Poważnie, chyba pan masz nie całkiem aktualne informacje. Walnij pan pięścią w stół, bo ten Mąka chyba sobie z wami w... pogrywa, nieważne w co. No a poza tym - jakiej "prawicowej blogosfery"? Skoro Tekstowisko nijak nie da się określić jako prawicowe, a nawet i sam Jarecki to całkiem po prostu lewica - tyle, że, w odróżnieniu od pana, panie Wojtek, uczciwa i patriotyczna (i chodzi o Polskę, panie Wojtek, jakby coś).
Igła poczuł się w tych kłótniach szykanowany. Z właściwą dla prawicowej blogosfery poetyką porównał siebie do ofiary rzezi na Ukrainie. Wywołując odpowiedź Sergiusza „co ty k... pierdolisz” (sic! - tym razem prawidłowe).
Igła to prawica? Ciekawe dlaczego ja nigdy w życiu tego nie zauważył?
Dalsza dyskusja to świetna próbka mentalności tego środowiska.
Którego konkretnie? Tego, które nie ma nic lepszego do roboty, niż zawracanie sobie i drugim dupy wyimaginowanymi w dużej części problemami innych ludzi? Wyimaginowanymi, a w każdym razie niewielkimi, problemami takiego Jacka Jareckiego, któremu Wojtek do górnej części podeszwy nie sięgasz - w pisaniu na pewno, a poza tym zapewne i we wszystkim innym? Że Jarecki to trochę takie urocze duże dziecko, które raz się pokłóci, odejdzie, potem się pogodzi i wróci (o czym Wojtki tego świata już nie raczą ludzi informować, zgodnie z wypracowaną przez lata procedurą, która częściowo tłumaczy także i obecny sukces wydawniczy Gazety Wyborczej).
Po tylu latach powinni już na przykład wiedzieć, że na prawicowej blogosferze nie da się zarobić
Po pierwsze - jakiej "prawicowej", skoro chodzi o Tekstowisko? Po drugie zaś - i co z tego miałoby wynikać, jeśli by się nie dało na nich w III RP zarobić? Jeśli ktoś NIE jest liberał rynkowy, to czego to miałoby mu dowieść? Że III RP to syf? On to już wie, jak każdy! Po trzecie zaś - jak mówiłem, popracuj epiej strategię marketingową dla Agory, skoroś taki mądry! Wojtku.
- Psychiatryk i jego klony działają w permanentnym deficycie. Od początku jednak ci ludzie żyją w paranoicznym lęku, że ktoś chce ich sprzedać, kupić, w każdym razie „zrobić na nich biznes”.
"W paranoicznym lęku"? Skąd pan to wiesz, panie Wojtek? Musi projekcja, jak się to fachowo określa. Ja tego lęku nie zauważyłem. Mówimy tu o jakichś WROGICH PRZEJĘCIACH, tak? No bo przecież inaczej można NIE sprzedać, jak się nie chce, a poza tym... Komu by się nie przydał milion ojro? Założy se potem nowe blogowisko i od nowa!

Wiesz Wojtek co? Dam ci 250 tysięcy zł za twojego bloga - chcesz? Ale od ręki, bo mi się spieszy.
Takie oskarżenia rzucał w tym wątku Jarecki pod adresem Sergiusza, a żona Jareckiego - która ku rozpaczy lewackich szyderców nie kontynuuje niestety powieści o mulierystkach -
Acha, "lewackich szyderców"... A jak tam ze świętą świeckością Jacka Kuronia, że spytam? Bo prawaccy szydercy też, widzisz Wojtek, mają swoje powody do wesołości. Poza tym, że kompletnie nie rozumiem, czym mieliby się ci twoi szydercy tak cieszyć - tymi trzema krótkimi odcinkami o Mulierystkach, które Iwona dawno temu napisała? Naprawdę nie macie lepszych powodów do radości? A, fakt... Agora tonie, Gazownika nikt już nie czyta, wstyd się z nim na ulicy pokazać. Biedny Wojtku, przyjdzie ci chyba z grania na SEGA żyć na stare lata! Zobaczymy czy potrafisz.
wyciągnęła jakąś historię sprzed roku, kiedy to Sergiusz miał jej założyć „domenę” („jak mi koś osobiście, znaczy TY piszesz i każesz do domeny wybierać kolory, to rozumiem, że za chwilę ta domena będzie”).
Z tłumaczeń Sergiusza („Nie miałem żadnych kluczy bo Triarius nie przepisał tej domeny wtedy czy coś, panel admina gdzieś tam nie wykazywał tej domeny i na tym stanęło”) wynika, że Przywódczyni Mulierystek nie rozumie różnicy między „blogiem” a „domeną”. Same tłumaczenia pokazują jednocześnie żałosną indolencję całego tego środowiska. Jak właściwie mulierystki miałyby zadać ten ostateczny cios feministkom, a Niezależne Media Obywatelskie zatriumfować nad korporacjami medialnymi, jeśli jak przyjdzie co do czego, do Triarus nie przepisze a Sergiusz nie założy?
Jest tu więc i, pośrednio, o mnie. Hurra! Tyle, że oczywiście kłamstwo, bo Triarius przepisał bez żadnych sztuczek. Po prostu Jarecki akurat się o coś na niego dąsał i dał to do zrobienia temu Sergiuszowi, czy też tej Igle. Czyli żadnej tam "prawicy". A ci sprawę spieprzyli, jak to oni. (Jednemu zresztą po drodze syn umarł na białaczkę, panie subtelny i taktowny!)

Jako m.in. niegdysiejszy inż. konstruktor w telekomunikacji, programista i gość, który zrobił w życiu nieco stronek, naprawdę nie mogę zrozumieć, co jest takiego szokującego, że miła, ale jednak kobietka, nie rozróżnia domeny od stronki. Mógłbym jej to w 30 sekund w każdej chwili wyjaśnić, skutecznie, ale skoro jej to do niczego nie było potrzebne, no to po co? Napisała nieco bez sensu i co z tego?

Nie jest to całkiem coś jak wyśmiewanie się z kalekiej dziewczyny odmawiającej różaniec przez feministkę Szczukę, ale naprawdę żałosne. Wy tam, lewizno, macie całą masę bab zupełnie kompromitujących, a jednak nie sądzę, bym akurat do czegoś podobnego przyczepił się u RRK, Szczuki, Środy, czy tej kopniętej komuchy z Gazownika - tej z twarzą Tartuffe'a, co to jeździ na wózku. To po prostu nie jest żaden wielki powód do kpin i marnie o was świadczy, że nie macie lepszych. W ogóle żałosne jest takie żerowanie na ludziach piszących od was milion razy lepiej, żeby cokolwiek swym wybrednym gościom w ogóle do jedzenia podać.
Za co ci ludzie się nie wezmą, to wychodzą im urodziny Walentynowicz. Czy coś i na tym stanęło.
Lewizna zaliczyła więc kolejny ogromny sukces. Gratulacje! Jeszcze tylko zrób pan coś z tą sprzedażą Gazownika, bo nikt niedługo nie zrozumie, co znaczy "dziennikarz Gazety Wyborczej", a to by było przecież szkoda.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 20, 2010

Uprzedzenia

Ze wszystkich uprzedzeń naprawdę chorym i durnym wydaje mi się tylko jedno - UPRZEDZENIE WOBEC UPRZEDZEŃ. 

Jest to przecież nie tylko całkiem takie samo uprzedzenie, jak każde inne, ale także w pewnym istotnym sensie jest to nawet UPRZEDZENIE DO KWADRATU - meta-uprzedzenie!

Mamy więc tu błędne koło i ta lewacka maczuga do walenia ludzi po łbach rozsypuje się w drzazgi. Przynajmniej w sensie jej intelektualnej wartości, bo jej propagandowa skuteczność w stosunku do dzisiejszej zastraszonej i pozbawionej zdolności krytycznego myślenia publiki nadal pozostanie niestety znaczna.

Nawiasem mówiąc, warto by było by co najmniej nasza prawica zapoznała się z tym, co o uprzedzeniach mówi "ojciec konserwatyzmu" Edmund Burke.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 19, 2010

Same Tego Chciały, czyli Celnym Słowem w Politycznego Babiana

Czas zdjąć aksamitne rękawiczki i potraktować to bractwo odrobiną drugiego prawa termodynamiki, szeptanej propagandy... ciętych uwag w kolejkach na poczcie... edukacyjnych dialogów w windzie... Itp., itd. A także, mówiąc najogólniej, wszelkiego rodzaju szorstkich pieszczot wobec sługusów, piesków i (turpe dictu) prominentów całego tego syfa. Szpęgleryzmu oni i tak nie rozumieją, to trza im dać coś co pojmą. Przy Palikotach i Niesiołkach tego świata to i tak będzie istny wersal!

Zabezpieczają się zresztą przed nami ostatnio na potęgę - właśnie przeczytałem, że Sarkozy zamierza w prowadzić karę 30 lat za zabójstwo urzędnika państwowego. I to gdzie? W humanitarnej Unii! (No bo chyba nie zamierza w tym celu z niej wystąpić?) Tusk zresztą też coś takiego ostatnio nawijał. I to nie jest jedyny taki przykład w ostatnim czasie, świadczący dobitnie o tym, że nam dokręcają śrubę i się zabezpieczają.

A więc, w ramach odchodzenia od pieszczenia się z tą swołoczą, dzisiaj nieco o... Jak to cholera określić? "Kobiety w polityce"? Niech będzie, choć oba wiemy, że te babiany (med ursäkt till de härliga ardreyistiska djuren - de riktiga babianer!), o których będzie zaraz mowa, z porządnymi kobietami nie mają absolutnie nic wspólnego. To akurat ten typ białogłowy, ta uroda, ten niewieści wdzięk, z którymi one całkiem jeszcze nie tak dawno gotowałyby jakiemuś prostemu człowiekowi, pełniącemu rolę męża-alkoholika, zupę. Albo robiły sweterki dla pociotków, jako czyjeś niezamężne stare krewniaczki, z litości przygarnięte. Ewentualnie na dopingu jakieś złote medale zdobywały. One jednak nie: "Ja panie do polityki chcę! Ja muszę! Mnie tak coś do tej polityki ciągnie, tak mnie tutaj ściska!" No to proszę, lud będzie teraz szanowne paniusie oceniał. Także za wdzięki i urodę, bo niby czemu nie?

Złego słowa bym im nie powiedział, gdyby zupę czy sweterki. Szaliczki niechby, co mi tam! Nawet i te cholerne medale, choć z ciężkim sercem, bym się od komentarzy powstrzymywał. Ale one co? A pchają się babiany znarowione do polityki, i to w coraz większej ilości... I im szpetniejsza tym bardziej, co poniekąd nie jest pozbawione swoistej logiki, choć pokrętnej. Więc niech także zaznają nieco szorstkich pieszczot. Od samego Suwerennego Ludu! To się zresztą także ponoć nazywa  RÓWNOUPRAWNIENIE. "Płci", choć tutaj schodzimy na śliski grunt. (Tylko proszę bez skojarzeń!) Zawsze przecież mają możliwość powrotu do tego, co im Natura przeznaczyła, prawda? (Przypominam: sweterki i zupa.)

A więc zaczynamy:

Unijna dyplomacja od niedawna nabrała zębów i ma teraz twarz o budzącym respekt kształcie maczugi. [To było o tej jakiejś Ashcroft. Czy jak jej tam. Baronessie. Można sobie poszukać zdjęcia.]

* * * * *

Podobno to, że się przejechało przez naszą zachodnią granicę można najłatwiej rozpoznać po tym, że krowy stały się nagle ładniejsze od kobiet. Są jednak wyjątki i na przykład Angeli Merkel to nie dotyczy.

* * * * *

Miałbym tryptyk, gdybym jeszcze potrafił napisać coś błyskotliwego o Hillary Clinton (lub "Hilarii", jak chce Korwin, duchowy ojciec m.in. "Zbawiciela Allende"). A, jak, komu jak komu, ale przedstawicielom "cywilizacji łacińskiej" (kulam się ze śmiechu) wiadomo: omne trinum perfectum. Niestety, żadnego bonmota na temat tej osoby na razie nie wymyśliłem. Szkoda, bo dla mnie to sama esencja odwiecznego aseksualnego aparatczyka, sprowadzonego do najmniejszego wspólnego mianownika.

Nie żeby jej obślizgły mąż był o wiele lepszy. Albo ten obecny plastikowy pajacyk, wyglądający jak przydymiona wersja naszego kochanego Tuska na dopalaczach. Zresztą, czyś zauważył mój (potencjalny) Czytelniku, że wszystkie niemal te postpolityczne pajace wyglądają cholernie podobnie?

Czy Putin (bo nawet i Rassija daje się pod tym względem włączyć do postpolitycznej rodzinki, co napawa niewielkim, ale zawszeć, optymizmem) nie wygląda jak nasz Tuś, któremu zamiast porannego kakałka z paroma pastylkami Prozacu, dodano do porannej wódki jakiś środek powodujący zimną żądzę mordu? Czy Sarkozy nie wygląda jak Obama z dłuższym nosem, próbujący porazić lud swym - jak on to sam rozumie po butelce Bojeaulais (i rogaliku) - gallickim esprit? Zamiast, znaczy się, na haju głosić orgiastyczne kazania do ogłupiałej od podskakiwania i wrzeszczenia kongregacji - jak tamten. (Kolor pomijamy, bo naprawdę nie on jest tutaj najważniejszy.)

Czy Tusk nie wygląda całkiem jak nieco osowiały Obama? Jak nieco spłoszony Putin? Jak nieco kartoflowaty - z nosa znaczy - i znacznie bardziej psi (no bo w końcu "brzydka panna" i te rzeczy), ale jednak Sarkozy? Sarkozy z krótkim nosem i który wie, że na elokwencję nie warto się silić, bo skoro wyborcy go wybrali, to widać przymioty intelektu, dowcip i elokwencję mają w głębokiej pogardzie? Prawda?

* * * * *

No i na razie to by było tyle chamskiej biężączki i tzw. "politykach", a szczególnie politycznych babianach, które teraz te wszystkie razwiedki próbujące światem (z niezłym sukcesem) rządzić, wysyłają na widok publiczny, w nadziei, że my się ich szemraną "kobiecością" przejmiemy i nie będziemy z nich drwić. Nie ma tak - chciałyście paniusie równouprawnienia, to je macie! Nie takie rzeczy wy o nas mówicie.

A tak całkiem nawiasem, to jedynym politykiem, co do którego można być pewnym, że to facet z tym, co facet mieć powinien, jest dzisiaj Papież. W końcu - i to nie jest żaden żart! - przy wyborze papieża wciąż chyba (mam cholera nadzieję) jeszcze stosuje się starodawną procedurę, mającą za cel wyeliminowanie kobiet i eunuchów (a także bezpłciowych  babianów, jak nasze dzisiejsze bohaterki - od Merkeli po Tuska i Obamę), i bez uświęconej formuły "Testicula habet et bene pendentes", nikt papieżem chyba nadal nie zostanie. I tak trzymać!

(A swoją drogą discite pueri latinam. Et puellae. Choć tych wciąż tu mało, więc nawet rozmnażać się nam trudno. Ja tam dawno wszystko z łaciny zapomniał, ale i tak niedługo nic z moich pism nie zrozumiecie, bo coś mi się stale przypomina, a żem cywilizacja łacińska... ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 15, 2010

Strawa duchowa dla was (cholerne niedouki, rozmemłane lenie i wojująca prawico sprzed telewizora)

 Mało nas, mało nas do pieczenia chleba, ale może jednak Tygrysie Forum Młodych Spenglerystów (http://tygrys.niepoprawni.pl) oderwie się z czasem do ziemi i poszybuje ponad stratosferę. Nie będę miał co do tego wątpliwości, jeśli co pewien czas będą się tam pojawiać tak celne inicjatywy, jak ta ostatnia inicjatywa uczestnika Forum o ksywie Strus (od "Struś Pędziwiatr", słodkie!), który pracowicie i, co jeszcze ważniejsze, inteligentnie, streścił rozdział po rozdziale moją ulubioną książkę Roberta Ardreya "The Social Contract". (PO POLSKU, jakby ktoś miał wątpliwości!) Oto linek: http://niepoprawni.pl/forum/viewtopic.php?f=41&t=373#p4284.

Nie posiadam się z zachwytu i kolejny raz gorąco dziękuję Strus'iowi! A Wy, niedouki, lenie... i wszystko inne, na co, sami wiecie, że z nawiązką zasłużyliście - przeczytajcie chociaż tyle z tego biednego Ardreya! O którym Wam od lat opowiadam, a Wy, cholera, nic!

* * * * *

Korzystając z okazji, chciałbym polecić tekst Mustrum'a na jego blogu - o  militaryźmie, suwerenności i takich sprawach. Oto linek http://the-real-mustrum.blogspot.com/2010/03/ubudubu-czyli-do-wyszczerzonego-pan-bog.html.

Tamże znalazłem linek do naprawdę szokujących informacji: http://marucha.wordpress.com/2010/03/14/izrael-moze-byc-zmuszony-do-wymazania-europy-z-powierzchni-ziemi/.
* * * * *

No i na nieco (?) lżejszą nutę (niedouki, lenie i prawico sprzed telewizora!) chciałem Wam polecić oficjalnie wydanego przez komercyjne wydawnictwo ebooka jednego z popularniejszych rodzimych blogerów, a przy okazji jednego z moich ulubionych autorów, światowej klasy specjalisty od surrealistycznych humoresek (i nie tylko) - Jacka Jareckiego. Którą se można nawet na własność kupić klikajęcy na ten oto linek: http://www.goneta.net/sklep/product_info.php?products_id=98.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 26, 2010

Różne Święte Księgi a Szpęgleryzm Stosowany

 Rozmawiałem sobie z hrPonimirskim pod poprzednim moim tekstem umieszczonym na blogmedia24.pl i udało mi się chyba powiedzieć coś istotnego o istocie mojego szpęgleryzmu. Hrabia czepiał się jak zwykle (i jak zwykle w uroczy sposób), że ętuicje, i że nie ma dowodów i że trza by dopiero zrobić szpęgleryczną teorię gier w zastosowaniu do historii... (Co ja jak najbardziej popieram!)

A ja mu na to, że mnie akurat faktycznie te Spenglera intuicje i cała przedstawiana przezeń historia powszechna cholernie kręcą, wydają mi się wciąż nieprawdopodobnie celne - nawet w szczegółach... ALE TU W SUMIE NIE O TO CHODZI! Magnum Opus Spenglera to NIE JEST żadna Święta Księga! Święta Księga, jakby ktoś nie wiedział, polega na tym, między innymi w każdym razie, że tam każdy przecinek musi być bezbłędnie, bo inaczej cała księga jest nieważna i nieświęta.

Święte księgi, jak uczy zresztą właśnie Spengler, to nie jest coś z naszej K/C, choć "my" - znaczy zachodni chrześcijanie - też mamy przecież poniekąd własną Świętą Księgę, którą pozostaje wciąż Biblia. Nie jest ona jednak traktowana tak samo, jak Święte Księgi "tamtych"... Vide wszelkie Kabały, Talmudyzmy, Koran występujący jedynie w swym tradycyjnym arabskim oryginale... Porównajmy to z podejściem do Biblii nawet u tych, którzy jeszcze wśród nas traktują ją (w swoim pojęciu) poważnie i z szacunkiem.

Temat jest ciekawy, ale rozwiniemy se go (Deo oczywiście volente) jakimś innym razem, bo teraz to była tylko dygresja. Co chcę rzec, to że nie ma większego znaczenia, czy intuicje Spenglera na temat jakiegoś miasta Sybaris czy jakiegoś tam Maniego są w stu procentach słuszne! Jeśli na przykład najnowsze odkrycie dendro-archeologii coś podważą, to nic wielkiego z tego nie wynika. Spengler to nie Święta Księga, to nie Duch Boży, to człowień i ma prawo się czasem mylić. (Choć jakoś trudno dostrzec, by się naprawdę mylił, co i mnie samego mocno dziwi.)

Co jest istotne, to czy naprawdę żyjemy w umysłowym Matrixie, czy naprawdę ta nasza słodka postoświeceniowa rzeczywistość jest - jak twierdzi Spengler - taką samą pokrętną i w sumie dość paskudną utopią jak wszystkie pokrętne i w sumie dość paskudne utopie, czy też może jednak nie. Tylko Spengler, z tego co wiem, pozwala nam stanąć dostatecznie daleko od tej naszej rzeczywistości - którąśmy się przez stulecia nauczyli traktować jako PRAWDĘ SAMĄ, PRAWDĘ OBIEKTYWNĄ i niepodważalną... A mówię tu o wszystkim: od filozofii Kanta i jego niewydarzonych wnuków, po publicystykę Michników tego świata i kult różowych golarek do części intymnych.

Jasne, jest na prawicy masa ludzi, którym się Oświecenie i postoświeceniowa ideologia bardzo nie podobają. Tyle, że ci ludzie uciekają od niej w dzikiej panice w jakieś irracjonalizmy, kulty Ludwika XIV, monarchie i inne brednie. Nie zaś, żeby rozsądnie starali się na to spojrzeć z boku. Obiektywnie, przedstawić alternatywny punkt widzenia... Nie, musi to zawsze musi być odwrócenie Manifestu Komunistycznego, tylko - darujcie prawico! (?) -  w głupszej wersji.

Spengler tak nie robi! Nie tworzy żadnych utopii. (Zaskakujące?) Nie daje żadnych zaleceń. Nie oburza się, nie głaszcze po główkach. No i faktycznie, nie obiecuje świetlanej przyszłości po wieki wieków. Ani tym, co ich, jak się może wydawać, lubi, ani tym pozostałym. Jest w tym, z tego co wiem, niemal jedyny. No, chyba że uwzględnimy tu Roberta Ardreya, dowodzącego, że choć wiele zwierząt potrafi oszukiwać, to tylko człowiek ma zdolność oszukiwania samego siebie, a nasza cywilizacja robi z tej umiejętności w ostatnich czasach użytek o jakim się filozofom nie śniło. I to się nie może, zdaniem Ardreya, dobrze skończyć.

Albo taki Pan Tygrys, z jego tezą, iż cały ten rozkoszny interes, który mamy wokół siebie, którym (mniej lub bardziej chętnie, to zależy od osobnika) na codzień oddychamy i który chłepczemy zewsząd niemal bez przerwy, chcemy czy nie, zasługuje na nazwę Realnego Liberalizmu, a wszelkie ew. skojarzenia z Realnym Socjalizmem są o wiele bardziej uzasadnione, niż się to może w pierwszej chwili wydawać. Realny Socjalizm to przecież TEŻ była UTOPIA wprowadzona w życie, która się nieco z biegiem lat UCUKROWAŁA, a wielu nauczyło się ją uważać za normę i normalność. Zgoda?

Poza tym ja naprawdę nie znalazłem dotąd inteligentnej krytyki tego całego ICH Oświecenia (bo powinniśmy sobie zrobić NASZE, jak stwierdził Dávila) poza Spenglerem, Ardreyem i Panem T. W każdym razie nic w na tyle zrozumiałej formie, by to mogło stanowić jakąkolwiek broń ideolo. Nic na tyle czytelnego, bym ja to, z moją dyskleksją i brakiem odporności na nudę, potrafił strawić.

Oczywiście u Spenglera jest masa innych ważnych i ciekawych rzeczy, dotyczących historii, a ta Sybaris i ten Mani też zapewne zostali przedstawieni jak należy, albo i o niebo lepiej. To jednak, powtarzam, nie jest dla nas teraz najistotniejsze.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 21, 2010

Myśli złote... no, może srebrne... a może zresztą ino tombakowe...

Ze wszystkich szkodników najpaskudniejszym jest być może małpa z brzytwą. Szczególnie, jeśli to brzytwa Ockhama.

* * * * *

Zastanawiam się nad historią i dochodzę do wniosku, że ruchy, które wywołały spore zamieszanie, dysponowały ideologią, ale te, które osiągnęły coś trwałego i znacznego (niezależnie od tego, czy oceniam to jako dobre, czy wręcz przeciwne) dysponowały FILOZOFIĄ.

Jest to spora różnica: ideologia to coś na granicy propagandy. W najlepszym przypadku jest to zbiór odpowiedzi na hipotetyczne pytanie "do czego właściwie zmierzamy?" Fakt, w ideologii może się znajdować garść sensownych i szczerych czyichś poglądów - to będzie coś jak kilka pereł w treści żołądkowej wieprza, który połknął był naszyjnik pani dziedziczki (co zresztą przypłacił przedwczesnym zgonem).

Filozofia to wizja świata, z którą można żyć, której nie podważają poglądy innych filozofów, i która nie boi się zetknięcia z realnym światem. To coś pod pewnymi względami bardzo pokrewnego religii. (W każdym razie nie chodzi tu o intelektualne wygibasy bez związku z rzeczywistością i bez cienia znaczenia dla kogokolwiek, kto akurat nie ma interesu się w to bawić, co dzisiaj, jak wszyscy wiemy, nazywa się filozofią, ba - uważa za jedyną filozofię godną tego miana.)

Weźmy parę przykładów: liberalizm jak najbardziej miał swoją filozofię - stanowiło ją praktycznie całe Oświecenie. (To samo może dotyczyć poszczególnych elementów liberalizmu, jak kapitalizm, masoneria itd.) Komunizm, cokolwiek byśmy nie sądzili o marksiźmie i o tym, jak dokładnie realne komuchy się go trzymały czy trzymają, także miał swoją filozofię, i to obiektywnie (jak na te czasy) nie byle jaką. To naprawdę była niemal, albo i całkiem, religia! Na odmianę nazizm miał jedynie ideologię, no i trwałego sukcesu nie odniósł.

* * *  * *

Gdyby obecnie nam miłościwie panujący mieli nieco rozumu, to już zaczęliby się przymierzać do zamykania ludzi, którym całkowicie obojętne są wyczyny wszelkich Małyszy i miejsca jakie oni mogą gdzieś zająć. Jak również tych, którzy uparcie odmawiają zachwycania się Beethovenem (i to nie tylko z powodu "Ody do Radości", hymnu Unii), Chopinem, czy Verdim, a nawet - o zgrozo! - próbują szukać dostępu do Machaultów, Palestrin i Monteverdich. Tylko z takich ludzi mogą kiedykolwiek być autentyczni kontrrewolucjoniści.

TtT stwierdził kiedyś, wedle mojej opinii absolutnie słusznie, że "Verdi wpakował nas w to szambo i tylko Monteverdi może nas z niego wyciągnąć". Jeśli to zbyt aforystyczne i za bardzo ezoteryczne, to wyjaśnię prostym językiem i bez odwoływania się do dorobku dawnych, a w niektórych przypadkach i zapomnianych, kompozytorów: Mieszczańska sztuka (z muzyką na czele, jak sądzę, ale to może być tylko moja specjalna wrażliwość na muzykę) to dno, a upadek naszej wielkiej niegdyś cywilizacji postępował ręka w rękę i krok w krok wraz z jej sukcesem.

Co tu było przyczyną, a co skutkiem, pewnie nie da się w ogóle rozstrzygnąć, w każdym razie nie odrzucając tego, oraz Małyszy, naprawdę śmieszni będziemy gadając o kontrrewolucjach. Kolejna postoświeceniowa sekta - jakich było już setki i ciągle powstają nowe: od Svedenborgianów po K*winianów, przez komunistów, liberałów realnych, feministów i zwolenników chodzenia w trepach (patent Orwell) - to żadna kontrrewolucja, a tym mniej kontrrewolucja przeciw temu, co nas teraz dręczy i co szykuje nam knebel, bat, kajdany i chomąto na mordę, czyli postoświeceniowemu REALNEMU LIBERALIZMOWI.

Zaś co do Monteverdiego i Palestriny, to być może nie doceniam czujności naszych kochanych władców i ich wiernych służb, ale dziwi mnie nieco, że na kanale Mezzo nie udaje mi się ostatnio złapać nic sprzed romantyzmu - żadnych Dufayów, Palestrin czy Monteverdich w ostatnich tygodniach. I to nawet nie ma takich ich utworów, gdzie co drugą frazę powtarza się "O Israel!"... Co mnie ostatnio poniekąd ratowało w dziedzinie muzycznych uciech. Czyżby plany ataku na Iran zostały odłożone na nieokreśloną przyszłość i barokowa propaganda nie była już konieczną?!

* * * * *

W nawiązaniu do powyższego powiem coś, o czym jestem z każdym praktycznie dniem bardziej przekonany, otóż...

Ewentualna kontrrewolucja będzie albo w szerokim sensie spengleryczna, albo w ogóle jej nie będzie. (To drugie wydaje mi się zresztą o wiele prawdopodobniejsze.)

Spengleryzm bowiem (szeroko pojęty i twórczo rozwijany) jest jedyną filozofią w sensowny sposób podejmującą krytykę dorobku Oświecenia, nie uciekając przy tym w mętne irracjonalizmy, w lęk przed prawdziwymi osiągnięciami współczesnej nauki, infantylne chciejstwo i inne tego typu narowy, które poza tym widzę praktycznie wszędzie na tzw. prawicy.

Jeśli więc ktoś zamierza stać się jakimś Prometeuszem przyszłej kontrrewolucji, to dobrze by jednak zrobił, dowiadując się DOKŁADNIE o co w spengleryźmie i u samego Spenglera chodzi... A potem ew. z czymś się nie zgodził, skoro musi. Ktoś, kto TERAZ rozmyśla o kontrrewolucji i planuje ją, jest w tak ogromnej mniejszości, że jego ew. działanie w kółku łowieckim czy samorządzie gminnym naprawdę sprawy nie załatwia. Bez autentycznego intelektualnego dorobku, bez (w nawiązaniu do tego, co rzekłem powyżej) własnej, autentycznej i przystającej do realnego świata FILOZOFII, nic i tak się tu nie zrobi.

Ktoś kto zaczyna od kółka łowieckiego - co swoją drogą doceniam i uważam za cenny, ale jednak drobiazg -  ignorując nie tylko filozofię, ale nawet i IDEOLOGIĘ, po prostu pozostawia te sprawy innym. Komu, chciałbym spytać? Może też być tak, że taki ktoś w istocie nie widzi potrzeby oderwania się od postoświeceniowej ideologii, miłościwie nam panującej. I znalezienia lepszych, prawdziwszych podstaw do analiz i syntez...

No, ale wtedy z konieczności dzieli wizję człowieka i społeczeństwa z michnikami, borrellami, polańskimi i k*winami tego świata - cóż więc ten ktoś chciałby właściwie osiągnąć? Stworzyć kolejną postoświeceniową, leberalną w istocie sektę, i mieć nadzieję, że ona właśnie podbije kiedyś świat, jak uczyniła to poniekąd masoneria? Dla mnie to naiwne mrzonki, sorry! Zakładając już nawet, że ja bym w ogóle czegoś takiego chciał, a niby po co mi to - postoświeceniowych sekt jest pełno, gdzie tylko człek spojrzy.

Jeśli więc tę drugą możliwości odrzucimy, to wypada chyba się zgodzić, że dowiedzenie się co i jak z tym spengleryzmem od "zdefrokowanego" (czyli takiego co zrzucił sukienkę, dla mnie fuj!) księdza Gadacza to raczej dla takiego prawicowego Prometeusza kompromitacja. Przeczytaj sam, bona fide i zadając sobie trud, a potem ew. krytykuj, jeśli coś znajdziesz naprawdę wartego krytyki!

Nie jest to oczywiście atak na nikogo osobiście, choć o kimś konkretnym w tej chwili z konieczności myślę - to jest konstruktywna rozmowa o KONTRREWOLUCJI. Nikt tu naprawdę nie ma powodu się obrażać, a na wszelkie autentycznie przemyślane i mające na celu to, co my tu za dobro uważamy, uwagi, będę szczerze wdzięczny.

Każdy bowiem chyba się zgodzi... No, może poza takimi, dla których bieganie po polach i lasach jest fajne, ale nie dość fajne bez ogłaszania tego światu za KONTRREWOLUCJĘ, bo wtedy to dopiero jest to cymes! (przy okazji - Jamajka się kłania)... że jeśli nie wykona się naprawdę sporej roboty - poczynając od sporej roboty INTELEKTUALNEJ - to jakakolwiek kontrrewolucja, w jakiejkolwiek, dowolnie odległej perspektywie, wygląda mało realistycznie.

No a jeśli tak, to zwracam uwagę, że biedronie, cenzura, chomąta, łagry, kwoty mleczno-wyborcze, przymuszanie do każdej kolejnej politycznej poprawności, jaką sobie akurat jakaś kolejna szpetna jak noc październikowa frustratka płci nieokreślonej, siedząc wczoraj w bólach na sedesie wymyśliła... Wszystko to wygląda BEZ PORÓWNANIA REALNIEJ! Prawda? Co nie jest chyba wesołe? No więc?

* * * * *

Ludzie, obudźcie się! Oni nas chcą tu wszystkich ZRUMPUJOWAĆ!


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 19, 2010

Powrót do Ą.

Scenopis, czy jak to się tam nazywa. (A także, jak się okazuje, pięćsetny wpis na tym blogasie.)


Kamera cały czas patrzy oczyma głównego bohatera, któregośmy sobie nazwali T. I cały czas nisko, wąsko, poruszając się ospale i apatycznie.


Scena 1

Jest dość mroczno, zapewne wczesny poranek.

T. wysiada z autobusu i od razu znajduje się w się tłumie ludzi mrowiącym się pomiędzy autobusem i niskim, bardzo niepozornym budynkiem dworca autobusowego w Ą. W sumie nie widzimy niemal nic, pole obserwacji kamery jest bardzo wąskie, a tylko przechodzimy wraz z kamerą kilkanaście metrów przez tłum ciemnoubranych, nie różniących się niemal pomiędzy sobą ludzi, o niezbyt określonej płci, którym się zresztą wcale nie przyglądamy.  Zdają się w każdym razie być wszyscy niemal tacy sami i tak samo ubrani, w coś, co się całkiem w oczy nie rzuca i niczym nie wyróżnia. W dodatku ci ludzie są niemal całkiem cisi, a w każdym razie nie potrafimy w ich mowie rozróżnić żadnego słowa.

Atmosfera apatii i niezbyt dotkliwego przygnębienia. (Na ile to się da jeszcze jakimiś środkami oddać.)

Jeśli zdecydujemy się na jakieś narracyjne monologi, to głos T., naszego bohatera, mówi nam, że przybył do Ą., miasta w którym kiedyś się wychował, po trzydziestu niemal latach, w sumie bez bardzo wielkiej potrzeby, ale chciał tu kogoś ze swojej młodości odnaleźć i zobaczyć co się zmieniło, a co nie.


Scena 2

T. wraz z dużą ilością takich samych anonimowych ciemnoubranych i niemal milczących ludzi idzie przez kilka, czy może kilkanaście, minut tunelami i schodami w górę i w dół.

Atmosfera apatii zmieszanej z wzbierającym, choć w sumie jeszcze nienachalnym, poczuciem absurdu.

Ew. głos T. mówiłby, że za jego czasów nic podobnego do tego dworca w Ą. nie było i nie spodziewał się tutaj czegoś podobnego, no ale przecież minęło trzydzieści lat i wiele się wszędzie zmieniło.


Scena 3

T., wraz z pewną ilością tych ludzi, przybywa do dużej sali, wyglądającej na główną salę dworca autobusowego w Ą. Jest ona wielkości, powiedzmy, sali dworca kolejowego w stutysięcznym mieście, czyli z grubsza prostokąt o boku 30 czy 40 metrów, tyle, że bardzo nieregularna w kształcie, wcale nie prostokątna. Sufit bardo wysoko. Sala ma taki nieregularny kształt, że stwarza wrażenie niedokończonego postmodernizmu, ale bez żadnych okrągłości (które i tak chyba są ze stiuku, więc to dodatki) – po prostu jej rzut poziomy ma bardzo nieregularny kształt, z licznymi załamaniami. Ściany i sufit są pomalowane białą wapienną farbą, w niektórych miejscach wystają jakieś grube kable.

Posadzka nie rzuca się specjalnie w oczy, zresztą nasza kamera niemal jej nie widzi. Cały czas operuje bardzo wąsko, podążając za wzrokiem naszego bohatera, który jest spokojny i nieco ospały.

Na tej posadzce, w środku sali, siedzi może z osiemdziesięciu takich samych ludzi, jak poprzednio. Oni siedzą na jakichś dyktach czy tekturach, ale ich właściwie spod nich nie widać. Siedzą bardzo gęsto upakowani, niemal w milczeniu i bardzo spokojnie.

T. siada z brzegu tej grupy na małym skrawku tektury.


Scena 4

Ta sama sceneria. T. siedzi tam zapewne kilka godzin, choć w filmie tyle to nie trwa, a tylko stwarzamy to wrażenie przez przeskoki w czasie i senną narrację. Nie ma zresztą specjalnie czego narrować.

Jednak czasem słyszymy, jak niektórzy z tych siedzących ludzi ze sobą przez krótką chwilę rozmawiają. Rozumiemy, że też chcieliby się stąd wydostać, ale wiedzą, że to nie od nich zależy, że nie ma sposobu, by to przyspieszyć, czy choćby przewidzieć kiedy może się udać. Mówią cicho, mało, prostym językiem, tylko do najbliższych sąsiadów, zawsze tylko na temat wydostania się z dworca do miasta.

Co pewien czas przychodzi jakiś człowiek albo dwóch, wyglądający w sumie tak samo jak ci wszyscy, i zabiera kogoś z siedzących, wyprowadzając go przez duże drzwi, wyglądające na wyjściowe i nijak nie chronione. Zdaje się, że przychodzą przeważnie wkrótce po tym, jak ktoś coś powie i zabierają z tej mniej więcej okolicy, gdzie coś powiedziano, ale to nie jest takie bardzo wyraźnie widoczne. Wszystko zresztą odbywa się niezwykle spokojnie i w kompletnej ciszy.

T. z urywanych, cichych komentarzy współtowarzyszy niedoli – które jednak nigdy nie są skierowane do niego, ponieważ jego wszyscy tutaj zdają się ignorować – dowiaduje się, że taki ktoś kogo zabrano, zostaje zabrany na „pierwsze piętro”.

T. po jakimś czasie (w domyśle po dość wielu godzinach) próbuje zagadnąć swoich najbliższych sąsiadów na temat – nie tyle sposobu wydostania się z tej sali i dworca, bo to wydaje się nie stanowić problemu, choć jakoś nikt tego nie robi – tylko tego, jak dostać się do centrum Ą.

Pyta ich: „Jak stąd dojść do tej głównej ulicy, która się kiedyś nazywała 1-go Maja, a była przedłużeniem Traugutta? Jak dojść do ulicy Hetmańskiej?” (Niektórzy mogą się domyślić na podstawie tych danych, o jakie miasto tu chodzi. I będą mieli rację.)

T. ma wrażenie, że to jest bardzo blisko, w końcu „cywilizowana część” Ą. nadal nie jest aż taka wielka. Jednak wszyscy, choć wyraźnie chcieliby się stąd wydostać, siedzą na tej posadzce i czekają, więc T. też siedzi. Z narastającym poczuciem absurdu i bezsilności. (Jak to pokazać? Cóż, pewnie wcale, sam widok tej sali i tych ludzi powinien wystarczyć.)


Scena 5

T. udaje się usłyszeć, jak nieco dalej ktoś z tych siedzących mówi: „Uważajcie, dzisiaj lepiej stąd nie próbować wychodzić, nawet na podwórko, bo milicja łapie każdego”. Zastanawia się nad tym co usłyszał i postanawia jednak spróbować wyjść na to podwórko. Wstaje i podchodzi do drzwi wyjściowych, wielkich i nie tylko, że całkiem niezabezpieczonych, ale po prostu na oścież otwartych. Tych samych zresztą, przez które wyprowadzano niektórych ludzi, tyle że tam po lewej faktycznie są schody prowadzące w górę.

T. wychodzi na dwór. Jest teraz jasno, słońca nie widać, wszystko jest jakby oświetlone lampą bezcieniową – jest jasno, ale całkiem bez cieni. Dominuje biel murów i jasne (zapewne betonowe) podłoże, a kamera (i wzrok T.) nie podnosi się w ogóle na tyle, by pokazać coś powyżej murów.

Lekko niespokojny z powodu tej milicji, ale wcale nie bardzo, rozgląda się. Widzi, że jest na sporym dziedzińcu, otoczonym murem o wysokości około trzech metrów, nie wyglądającym specjalnie groźnie, czy nie do zdobycia. Mur jest pomalowany na biało, tak samo jak wnętrze sali. Dziedziniec ma nieregularny kształt, jest całkiem pusty.

T. robi kilka kroków, zagląda w kilka zakamarków i za parę załamań muru. Z daleka wydaje się nawet, że tam mogą być jakieś wyloty, bramy, całkiem niezamknięte, jednak T. tego nie sprawdza. Po krótkim pobycie na dziedzińcu wraca do sali.


Scena 6

Wracając do sali T. zagląda za załamanie muru, już w środku. Widzi, że jest tam budka, coś w rodzaju bardzo eleganckiej, choć niezbyt wielkiej, kasy biletowej. Budka wygląda na tradycyjną, w takim zamożnym mieszczańskim dziewiętnastowiecznym stylu. Kasa nie stoi przy samej ścianie, tylko na środku danej części tej nieregularnego kształtu sali, ale jest połączona ze ścianą niskim murkiem idącym od jej boków.

W środku dość zażywna, wyglądająca całkiem żywo i w miarę sympatycznie (a w każdym razie nic upiornego)  niewiasta w średnim wieku. Niemal przed samą kasą siedzi także kilku z tych koczujących ludzi, ale tuż przed nią dwoje dzieci w wieku może pięciu lat pracowicie wykonuje koziołki. Chłopiec i dziewczynka, przyzwoicie choć w nierzucający się w oczy sposób, ubrane. Normalne zdrowe dzieci, tak się wydaje. I bawią się też całkiem normalnie, choć z dziwnym zapamiętaniem, nic nie mówiąc, fikają te kozły.

T. cieszy się, że znalazł tę „kasę”, czy, jak sobie wyobraża, „informację”. Pyta tę kobietę w środku o sposób dojścia do „tej głównej ulicy, która się kiedyś nazywała 1-go Maja, a była przedłużeniem Traugutta, albo do Hetmańskiej”. Słysząc go, kobieta w budce zaczyna jednak bardzo głośno i z nieprzekonującym zapałem przemawiać do robiących fikołki dzieci, udzielając im rad, zachęt... Co te całkowicie ignorują. Mamy wrażenie, że chodzi tylko o to, by nie usłyszeć pytań T. i nie musieć na nie odpowiadać.

T. jakiś czas czyni swoje wysiłki, wpadając kobiecie w pół słowa, ona zaś wpada w pół słowa jemu. Ludzie siedzący na posadzce patrzą na niego nieco ironicznie, pada nawet kilka cichych, ironicznych słów na temat jego wysiłków i jego samego, ale w sumie ci ludzie nadal są apatyczni i żadnych emocji nie przejawiają. W końcu T. wydaje się, że ją zmusił do odpowiedzi. Kobieta mówi: „niech pan siądzie i poczeka, pomożemy panu”.

T. siada na swoim zwykłym miejscu, z brzegu dużej grupy koczującej na posadzce dworca autobusowego w Ą. Siedzi tam dłuższą chwilę zamyślony.


Scena 7

T. siedzi na tej posadzce, a kiedy w końcu podnosi nieco wzrok, spostrzega, że podszedł doń niezwykle wysoki, chudy mężczyzna w nieco przykusym fartuchu pielęgniarza. Mężczyzna ten ma gęstą, krótką rudą bródkę otaczającą mu twarz, i krótkie rude włosy. Ma też niezwykle małą głowę, choć to wrażenie może być wyolbrzymione przez to, że jest niesamowicie wysoki, a T. siedzi na ziemi. Facet wyciąga do T. rękę, by pomóc mu wstać i mówi, że zabiera go na pierwsze piętro, gdzie zostanie mu udzielona pomoc.

T. wie, że sprawa nie wygląda wesoło, a mimo to, jest już tak skołowany, że na jakieś 10-20% wierzy niemal, że może jednak naprawdę chcą mu tam po prostu pomóc. (Czego nie dałoby się i tak pokazać w tej filmowej konwencji, którą tutaj sobie wyobrażamy, ale że był to mój autentyczny sen z poprzedniej nocy, więc mówię, jak było. A w razie czego można tę konwencję dopełnić ew. narracją, albo czymś.)

niedziela, lutego 14, 2010

Szalom spacyfikowany? (i inne takie)

(Nie cieszcie się antysemici, to nie o to chodzi! W każdym razie nie całkiem o to. ;-)

Przyznaję, że do niedawna, mimo dość ambiwalentnego doń mego stosunku, z zainteresowaniem czytywałem teksty publikowane na blogowisku szalom24. (Oficjanie salon24.pl, gdyby to komuś było do czegoś potrzebne.) Masa porządnych, dobrze i sensownie piszących ludzi została stamtąd wykurzona, ale długo jeszcze była tam do czytania największa ilość interesujących tekstów zebranych w jednym miejscu, z całej rodzimej sieci.

W końcu coś się jednak chyba zmieniło... Bo i zmienić się po prostu musiało - to była tylko kwestia czasu. Sam tekstów lewizny i różnych lewackich (są inni?) hunwejbinów, obcych agentów, najemnych propagandzistów z czterech stron świata i folksdojczów na etacie nie czytałem... Starcza mi rzut okiem na ich komentarze pod tym, co piszą inni. Jednak, mimo świadomości tej mojej "zwichrowanej optyki", trudno było uniknąć wrażenia, że na szalomie - mimo wieloletnich zabiegów właścicieli i zarządzających - wciąż szeroko pojęta IV RP (żeby tak to umownie nazwać), patriotyzm, prawicowość i poparcie dla PiS dominowało. Wystarczyło uświadomić sobie różnice w ilości i poziomie komentarzy z obu stron barykady.

I to oczywiście było solą  oku, cierniem w boku, złotym kolcem w pysku świni, dla obecnie nami rządzących (cieciów u bauera i chłopców na zagraniczne posyłki). Obecnie na SG szalomu dzieje się niewiele, te same teksty pozostają tam całymi dniami, w dodatku większość z nich mało interesująca...

Powiadam, z jednej strony ogromna szkoda - no ale czego mogliśmy się niby innego spodziewać? Z drugiej strony rodzaj satysfakcji, bo za upadkiem poziomu szalomu musi przecież przyjść jego porażka czysto komercjalna. (I spadek prestiżu dla jego właścicieli.) A oni przecież sami tego chcieli, łasząc się do bauerskich cieciów i podwórzowych piłkarzyków. (O produktach żywnościowych pierwszej potrzeby nie wspominając.)

Poszedłem sobie na szalom tej nocy (przed chwilą byłem tam znowu, przyznaję, zbierając twarde fakty do tej notki) no i naprawdę ogarnął mnie smutek. Wziąłem sobie potem i poszukałem w ichniej wewnętrznej wyszukiwarce paru znajomych blogerów, których jeszcze o pisanie w szalomie podejrzewam... No i znalazłem naprawdę znakomity tekst!

Tyle że... Wiecie, gadkę o tym, że "wyjątek potwierdza regułę", słyszy się na każdym kroku, i przeważnie mówiący używają tego ryzykownego zwrotu całkiem bez sensu. Tym razem jednak TO CHYBA JEST TO!

Znalazłem tam tekst mojego wirtualnego znajomka (z którymśmy nieco ostatnio jakby mniej wzajemnego iskania i pocierania nosami, ale nadal z kurtuazją i szacunkiem drug do druga). Tekst moim zdaniem znakomity. Tekst świadczący moim skromnym o prawdziwym talencie w dziedzinie intelektualno-humorystycznego pisania z głębią.

Co ja będę zresztą nawijał - oto linek: http://hrponimirski.salon24.pl/151730,historia-pewnej-ustawy-czyli-deliryczny-sen-mira. No i ten tekst - tutaj właśnie stosuje się gadka o wyjątku potwierdzającym regułę - napisany trzy tygodnie temu, ma do obecnej chwili JEDEN krótki (choć entuzjastyczny) koment. Widać nie zagościł zbyt długo w żadnym prominentnym miejscu na SG szalomu. Jeśli w ogóle.

Przy takim podejściu, przy takim ocenianiu wzajemnej wartości tekstów i autorów, trudno się dziwić, że szalom utonie. Trudno się także tym przesadnie martwić, choć z drugiej strony bardzo brzydkim ludziom bardzo na tym od bardzo dawna zależało. Więc jednak trochę szkoda. Tyle że... Czegośmy się ludzie właściwie po szalomie spodziewali?

Zabawne przy tym wszystkim jest to, że wraz z większością fajnych prawicowych czy patriotycznych blogerów, z szalomu jakoś dziwnie znikła - a w każdym razie znikła z SG, co niemal na jedno wychodzi - większość profesjonalnej czy semi-profesjonalnej ohydy: różnych Barburów, Sadurskich, foksdojczów w rodzaju Amsterna... Ja przynajmniej tego towarzycha tam tyle co kiedyś nie dostrzegam. Widać już nie warto im tam pisać, pewnie to już nie jest takie miejsce, gdzie by było warto. (Ciekawe, swoją drogą, gdzie się przeniosą? Gdzie będzie teraz warto?)

Nawet tego przedziwnego psychiatrycznego curiosum, jaki stanowiła namiętna (żeby to łagodnie określić) zwolenniczka Platformy, niejaka RRK, też tam ostatnio nie oglądam. Powie ktoś "Rycho, Zbycho... Zdzicho... Donaldo... no i Rosół..." No dobra, ale przecież Platformie rośnie! A tej pani nie takie platformy problemy nie spędzały snu z powiek i nie zmniejszały jej platformianej namiętności! Naprawdę są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło!

* * * * *

"Konserwatywny liberał" to zabawny jegomość, który będzie was z emfazą przekonywał, że bez całkiem swobodnego obrotu uranem, plutonem, heroiną, crackiem, oraz prawnej ważności kontraktów zaprzedania się w dożywotnią niewolę, wszyscy jesteśmy niewolnikami totalitarnego państwa, a jednocześnie domaga się magna voce prohibicji na komercyjne wykorzystanie własnego tyłka.

* * * * *

Jeśli ktoś jest odporny na leberalne, a nawet czasem lewackie, w(s)tręty, to szczerze polecam książkę niejakiego I. F. Stone'a "Sprawa Sokratesa". Tych w(s)trętów jest tam sporo, ja na nie wyraźnie mało odporny, ale ta książka jest na tyle interesująca, że mimo w(s)trętów naprawdę warto ją przeczytać. Oraz przemyśleć i, da Bóg, przedyskutować z kumplami. (Kuman, to do Ciebie!)

Zostało to po polsku wydane w roku 2003 przez firmę Zysk & Ska. (Oryginał wyszedł w roku 1988.)

Jest tam sporo nie tylko o historii starożytnej, ale także materiał do przemyśleń na temat polityki, państwa, ludzkiej natury, filozofowania... Naprawdę niezła rzecz, mimo, czasami denerwującego, lewicowego leberalizmu autora, którego on bynajmniej swym czytelnikom nie oszczędza. Gość jednak jest intelektualnie, mimo wszystko, uczciwy i niegłupi.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, lutego 09, 2010

Wybuchowym cycem w leberała

Parę godzin temu usłyszałem we francuskim dzienniku telewizyjnym na kablówce taką oto wiadomość... Otóż okazuje się, że w Wielkiej Brytanii wyszkoliło się  na chirurgów plastycznych około stu lekarzy z Pakistanu i Jemenu, którzy teraz wrócili do swych krajów i są gotowi na wszczepianie babom w cyce materiałów wybuchowych do samobójczych zamachów. Wedle podanych informacji nie ma żadnego problemu z umieszczeniem w tym tam silikonie wystarczającej ilości gramów wybuchowej substancji, by łatwo zniszczyć pasażerski samolot.

Pokazano nam zresztą próbny wybuch tego rodzaju, wysadzając w powietrze taki właśnie skrzydlaty obiekt. Był to naprawdę niezły wybuch, w którym jakieś ćwierć dużego odrzutowca poszło w drebiezgi. O całej sprawie dowiedziano się z telefonicznych podsłuchów nagranych tuż przed słynną ostatnio sprawą nieudanej próby wysadzenia samolotu z Holandii do USA. Jak się można domyślić tajne służby są nieco zaniepokojone, tym bardziej, że ów wybuchowy żel w babskich cyckach jest naprawdę trudnowykrywalny przez różne tam nowoczesne skanery, no a metody bardziej, żeby tak to określić, organoleptyczne, wydają się nie całkiem "polityczne" (w znaczeniu stosowanym przez małego rycerza, ale nie tylko). A już szczególnie w stosunku do zakwefionych haremowych żon różnych dostojnych muzułmanów.

Jest to kolejne fajne uderzenie w kretyńskie brednie różnych leberałów, że to niby "nie ma żadnego problemu w dowolnie swobodnej imigracji, byle nie było zasiłków", no bo przecież "wszystko, na czym ludziom zależy, to forsa i wolność ekonomiczna". Jakiś czas temu mieliśmy już muzułmańskich lekarzy wysadzających w Londynie autobusy, teraz to. Cała ta oświeceniowa, behawiorystyczna, leberalna koncepcja człowieka - to co się mądrze określa mianem "homo oeconomicus"  - wali się w gruzy. Co dla niektórych, w tym dla piszącego te słowa, było oczywiste od samego początku.

Człowiek nie kieruje się "zasadą przyjemności", jak to się wydawało oświeceniowym mędrkom i wydaje się dziś nadal liberalnym mędrkom wszelkiej maści! Próby ulepszenia tego hiper-naiwnego schematu - przez dodawanie doń, a to "instynktu śmierci", a to "hierarchii potrzeb", a to "schizofrenii bezobjawowej", czy "neurozy" (ulubione słowo takiego np. Misesa!), to tylko dodawanie kolejnych epicykli do kulawego systemu Ptolemeusza, jakim są te wszystkie liberalne złudzenia i kłamstwa.

Skutek tych złudzeń i tych kłamstw jest taki, że my jesteśmy coraz częściej i coraz agresywniej podsłuchiwani, a terroryści - którzy przecież mogliby teoretycznie nie mieć w ogóle dostępu do osiągnięć naszej technologii i nauki, i których by mogło niemal u nas nie być - i tak robią co zechcą. W dodatku my już nigdy nie rozliczymy tych mędrców, tych dobroczyńców naszych, którzy nam tych wszystkich terrorystów faktycznych, potencjalnych, przyszłych i obecnych nasprowadzali... Którzy nam cały nasz świat zdążyli już pozmieniać tak, by im było u nas jak najmilej i najłatwiej, by jak najchętniej babcie i pociotków do nas sprowadzali...

Teraz ci mądrzy ludzie walczą z zagrożeniem, ratując nasze życie, zdrowie i mienie. Podsłuchując nas, ograniczając nam dostęp do internetu, urządzając nam wielogodzinne cyrki na lotniskach, zwalczając nasze odwieczne symbole religijne, żeby przypadkiem nie urazić tych naszych miłych gości, co by mogło skutkować tym, że się na nas obrażą i zechcą nas wysadzić w powietrze. (O obowiązkowej miłości do Izraela, która z powyższym dość marnie harmonizuje, ale widać tu działają wyższe racje, nawet nie warto wspominać.)

W sumie sprawdza się co do joty - a nawet o wiele bardziej - to, co Oswald Spengler pisał w swej ostatniej większej pracy: "Człowiek i technika" (dostępnej także po polsku). Nasza cywilizacja nie potrafiła utrzymać wyłącznie dla siebie osiągnięć własnej nauki i technologii, których nikt inny nie byłby w stanie sam zdobyć, jest więc skazana na to, że "ludy kolorowe" wykorzystają to wszystko przeciw niej, choć dalej nie będą już potrafiły tego rozwijać, jako że to nie jest zgodne z naturą ich własnych cywilizacji. No i wykorzystują... Także powiększanie cycków. I trudno nawet zaprzeczyć, że w dość kreatywny sposób.

Tak że, jeśli ktoś z państwa zostanie wkrótce wysadzony gdzieś w powietrze za pomocą muzułmańskiego cyca rozmiaru F, to niech na przed śmiercią podziękuje jeszcze tym naszym mędrcom, tym naszym dobroczyńcom kochanym, tym naszym moralnym autorytetom, co nas tak skutecznie leczyli z uprzedzeń... I w ogóle z wszystkiego.

Liberałom niech podziękuje, socjaldemokratom, i całej tej "przyzwoitej i rozsądnej prawicy", której to swoje ostatnie życiowe doświadczenie i tę swoją drogę w zaświaty zawdzięcza. A jeśli przypadkiem nie zginie od razu, tylko będzie, na przykład po urwaniu obu nóg i obu rąk, powolutku się gdzieś w rynsztoku wykrwawiał, to może poprawi mu nieco humor myśl, jakim to smętnym durniem okazał się każdy czciciel Misesa, czy inny szemrany "liberatarianin", który kiedykolwiek otworzył gębę, by wyrazić swe błazeńskie i fanatyczne poglądy. To taka drobna sugestia, na wszelki wypadek.

No, chyba że sam do tej błazeńskiej sekty za życia człeku należałeś... Albo w inny jakiś sposób podtrzymywałeś ów leberalny syf, który nas do tego dzisiejszego semi-totalitaryzmu doprowadził, prowadząc nas dalej szparkim krokiem do totalitaryzmu całkiem zupełnego... Wtedy faktycznie nie bardzo masz się z czego śmiać. Sam jesteś sobie winien. No i zresztą ci nie wypada. Ale za to lud już ci nie zdąży podziękować tak, jak sam wiesz, że zasługujesz. Dobre i to, prawda?

Ja każdym razie, skoroś się sam tak surowo ukarał, nie będę już tak okrutny, by ci biedaku na pożegnanie nie rzec:

NIECH CI ZIEMIA LEKKĄ BĘDZIE!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 07, 2010

Parę myśli mniej lub bardziej nieistotnych i pokracznych... (za to z komentarzami)


We wszystkich prawie rodzimych dyskusjach o  Unii Europejskiej pada pytanie o to,  w jakim stopniu Polska jest Europą. Pytanie to wydaje mi się mało relewantne, a prawdziwa kwestia dotyczy tego, W JAKIM STOPNIU "UNIA EUROPEJSKA" JEST EUROPĄ.

Powyższa błyskotliwa (żartuję!) myśl, wzięła się stąd, że obejrzałem sobie przed chwilą na TVN24 wywiad z Wojciechem Młynarskim. Facet faktycznie nagrał we wczesnej młodości, z pół wieku temu, jedną znakomitą płytę, cudnie punktującą gomułkowską "małą stabilizację". I to tyle. Potem już nigdy nawet się nie zbliżył do podobnego poziomu.

No a dzisiaj Młynarski, to takie właśnie wywiady w takim właśnie miejscu. Omijające wszelkie naprawdę istotne tematy, jałowe i obłudne, ale za to wyrażające m.in. zachwyt nad Unią Europejską i tęsknotę za Unią Wolności, "partią ludzi inteligentnych". W sumie gość jest, żeby to ująć bez zbędnych fioritur, przeraźliwie żałosny. No i tam, w tym wywiadzie, oczywiście musiało paść powyższe pytanie. (Które, czego jednak każdy chyba sam by się domyślił, otrzymało stosownie mętno-pokrętną, odpowiedź.)

* * * * *

Następny bonmot dotyczy wprawdzie mało istotnej sprawy, jednak powiadam wam - zawarta w nim subiektywna prawda jest boleśnie prawdziwa! Przynajmniej dla mnie. A że formalnie ów bonmot jest bez zarzutu... No to i jest. Oto on:

W strzelaniu z wiatrówki odrzuca mnie brak odrzutu.

* * * * *

Ten ostatni natomiast bonmot nie jest - przyznaję to bez groźby mata w trzech posunięciach! - całkiem sprawiedliwy wobec szachistów. Zakłada on bowiem niejako realne istnienie jakiejś abstrakcyjnej istoty, która zajmuje się jedynie grą w szachy i całkiem nie ma kontaktu z niczym innym. Zresztą nawet w tym przypadku z szachów można się paru rzeczy o życiu i polityce nauczyć, choć, jeśli się szachy uprawia nieco dłużej, okazuje się, żę są to stale te same rzeczy, dość w sumie nieliczne, a stosunkowo sporo aspektów gry szachowej okazuje się złudnie podobnych do realnej walki, np. politycznej, przy czym to właśnie różnice są w wielu przypadkach najistotniejsze. 

W sumie - to naprawdę nie jest do końca prawda, nie jest sprawiedliwe wobec ludzi grających w szachy... Jednak jest w tym coś na tyle prawdziwego i istotnego, że, z wątpliwościami, zdecydowałem się to "opublikować". (Osiągając krótki bonmocik z najdłuższym chyba w historii odautorskim komentarzem. Łał!)


Inteligentny bokser wie o życiu i polityce niemal wszystko, szachista wie o życiu i polityce mniej niż nic.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, stycznia 23, 2010

Bloger wiki3 R.I.P.

Właśnie się dowiedziałem, że niedawno zmarł bloger wiki3 - w realu pan Wiesław Mojzych. Bardzo sensowny i sympatyczny gość, który pisał znakomite, głębokie teksty, i z którym dobrze się zawsze rozumieliśmy. Bez żadnej zgrywy - zastanawiałem się parę razy od czasu, kiedy przestał cokolwiek w sieci pisać, co się z Nim stało, ale w końcu w sieci taki galimatias, że nie wydawało mi się to aż tak niezwykłe. Ot, myślałem sobie, akurat ma coś lepszego do roboty, albo może cierpi na chwilowy brak weny.

Oto link do sieciowego nekrologu pana Wiesława Mojzycha - blogera wiki3 - gdzie można także zapalić dla Niego wirtualną świeczkę: http://pozegnania.net/3324103


Requiescat In Pace!


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, stycznia 12, 2010

Złote Myśli zima 2010

Wcale nie jestem zwolennikiem dewizy "Grab nagrablione". Jestem zwolennikiem dewizy "Odbierz nagrablione bez kompleksów - za to z odsetkami! (A jeśli właściciel nagrablionego sam jest winien i grablienie było bardzo brzydkie - zastanów się także nad powieszeniem skurwiela na gałęzi.)"

* * * * *

Jedni uważają, że żądło państwa jest skierowane do wewnątrz, inni że na zewnątrz. Tych pierwszych nazywamy lewicą, tych drugich prawicą.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Prawdziwa Rynkowa Prawica

Kto to jest "Prawdziwa Rynkowa Prawica"?

To jest ktoś, kto nigdy nie daruje Piłsudskiemu rabowania zaborczych konwojów w celach patriotycznych, ale nie zgłasza większych zastrzeżeń do wstępnej kumulacji kapitału opartej na zasadzie "pierwszy milion trzeba ukraść" (w końcu kapitalizm ma swoje prawa!), fortuny zbudowane na zdradzie nazywa Świętym Prawem Własności, a dostrzeganie w nich czegoś nie całkiem cudownego - bolszewizmem.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, stycznia 11, 2010

Ściema zwana ekonomią - część 1

Powszechnie wiadomą jest rzeczą, że  ekonomiści - także ci z najwyższej półki, laureaci Nobla itp. - różnią się między sobą poglądami nieraz absolutnie. Po prostu - jeśli jeden z nich ma rację, to drugi, albo i cała reszta, racji mieć nie mogą. Co powinno wielu ludziom dać w końcu nieco do myślenia, ale jakoś nie daje. Mają ci ludzie bowiem swoje chytre sposoby, żeby sobie takie zjawiska wytłumaczyć. Jednym z najpopularniejszych wytłumaczeń na tzw. "prawicy wolnorynkowej" jest teza, że ekonomiści dzielą się na dobrych-mądrych-uczciwych i dennych-głupich-załganych, i ci pierwsi mają zawsze rację, a ci drudzy...

Ci drudzy to tacy intelektualiści (tfu!), jakich z zapałem opisuje Paul Johnson: pieprzą swoje służące, kradną papier toaletowy i wycierają nos w rękaw kiedy nikt nie widzi. I tacy oczywiście racji mieć po prostu nie mogą, no bo jakże by? Problem rozwiązany, wracamy do wkuwania na pamięć "von" Misesa. Co na pewno, poza tym, że miło jest wiedzieć co i jak, przy okazji doprowadzi nas do bogactwa. Ale a propos bogactwa...

Z ekonomistami jest jeszcze jeden drobny problem, który ujawnia się wprawdzie nie aż tak często, ale czasem się jednak ujawnia. Ostatnio na przykład okazało się ten gość, który za Busha konstruował ów sławny plan ratowania banków, próbuje sprzedać własny dom i całkiem mu się to nie udaje. Niby nic dziwnego, skoro dom miał iść za pół miliona dolarów, a akurat rozpoczął się krach na rynku nieruchomości.

Zabawne jednak jest to, że ów natchniony ekonomista kupił był ten dom bardzo niedawno - praktycznie na samym szczycie nieruchomościowego boomu - a zaraz potem próbował go sprzedać. I żeby było jeszcze zabawniej, wystawił go za nieco więcej, niż za niego zapłacił. Niewiele więcej, ale jednak uparł się, by coś tam zarobić. No i cała posiniaczona akurat krachem Ameryka z gościa się śmiała, telewizje to pokazywały i w ogóle.

Wiem - to nie był nasz ekonomista! Rasowy rynkowiec żadnych banków by nie ratował, on w ogóle w państwo i żadne interwencje nie wierzy. Nie mogą wypłacić swoich pieniędzy? A niech zdychają! Stracili wszystko? Bez swojej winy? Bankierzy okazali się durniami i/lub oszustami? Niech zdychają! Trza było czytać "Najwyższy Czas!", a nie ufać bankierom. Banki będą OK kiedy przywróci się parytet, złoty standard...

Co jeszcze? Aha: kiedy lud uwierzy, że król dotykiem potrafi leczyć skrofuły... No i kiedy złodziejaszków, gwałcących Święte Prawo Własności, będzie się publicznie ćwiartować. Po pięciominutowej rozprawie. Góra!

Faktem jednak jest, że ja na przykład nie słyszałem o wielu rynkowych i "prawicowych" ekonomistach, którzy by się na osobistych spekulacjach dorobili. Co w końcu, nie oszukujmy się, najlepiej dowodzi zrozumienia rynkowych mechanizmów, co byśmy o moralnej stronie spekulowania nie sądzili (czyż spekulacje to zresztą nie jest właśnie sama esencja "wolnego rynku", jeśli taki zwierz w ogóle gdzieś istnieje?) Żaden argument, tak? Po prostu nie przykładałem ucha gdzie trzeba, to i nie słyszałem.

Dowcip jednak w tym, że o znienawidzonym przez "rynkową prawicę" Keynesie wiadomo, że gość się na giełdzie dorobił. Grubych milionów. Wiadomo także - i osobiście mnie to boli, bo babona nie trawię - że Hillary Clinton dorobiła się w czasie studiów na kontraktach terminowych. (Na bydło zresztą.) Przyznam, że mi to imponuje. Tak, wiem, że bogatemu łatwiej, a nawet nie tyle łatwiej, bo po prostu bogaty może, a biedny czy średni nie. "Giełda kocha tylko tych, który jej w sumie nie potrzebują", stwierdził kiedyś ktoś, kto się znał. Zapewne cwany i doświadczony Żyd. (Pozdrowienia dla red. Bratkowskiego, by the way!)

To akurat całkiem jak banki, które wciskają nam forsę, kiedy jesteśmy bogaci i moglibyśmy sobie ją łatwo załatwić gdzie indziej - np. w konkurencyjnym banku - a kiedy naprawdę nam jej brakuje, forsy nam nie dają. Znana sprawa, to akurat nie jest moje odkrycie. W sumie tak właśnie zdaje się działać ekonomia. A w każdym razie ekonomia naszej cywilizacji (dzisiaj już globalnej) w tej naszej epoce.

Dużo można by o giełdzie i miałoby to sens, bo w końcu jeśli gdzieś jest coś, co przypomina wymarzony przez tak wielu "wolny rynek", to tylko tam. No a giełda uczy nas masy ciekawych rzeczy. Na razie skoncentruję się na tej jednej - giełda uczy nas, że trzeba mieć forsę, żeby robić forsę. (I znowu pozdrowienia dla pana redaktora, jako że wszystkie błyskotliwe bonmoty na temat giełdy pochodzą od starych giełdziarzy, czyli...)

Trywialna konstatacja, nawet jeśli prawdziwa, tak? Otóż ja tak nie sądzę. Z powyższego, jeśli się z tym zgodzimy - a zgodzić się byłoby o tyle mądrze, że oszczędzi nam to wiele łez, nie mówiąc o groszu - wynika na przykład, że thatcherowski program powszechnej własności ma spore luki. Po prostu, mówiąc bardziej brutalnie, przysłowiowej kupy się nie trzyma. Jest programem dla ekonomicznych samobójców i w ogóle lemingo-idiotów.

Nie wierzycie? Jak można wierzyć takiemu lewakowi, co to udaje hiper-prawicę, ale brzydzi się "wolnym rynkiem"? No dobra, ale takiego Parkinsona, tego od "Prawa Parkinsona", cenicie? No więc, w niewydanej, z tego co wiem, w naszym tragikomicznym kraju i przepięknym języku, ale przeze mnie przeczytanej, książce "The Left Luggage", traktującej o genezie i początkach Labour Party, Parkinson pisze wiele dowcipnych i niegłupich rzeczy. Co was, rynkowi towarzysze, nie powinno chyba dziwić, jako że był to także wielki pogromca biurokracji.

Co mianowicie pisze Parkinson? Otóż dość obszernie omawia on sprawę robotniczych kooperatyw - różnych takich spółdzielni, sklepów i zakładów produkcyjnych, będących wspólną własnością ich pracowników - i stwierdza, że to jest z samej natury bzdura, ponieważ prosty i niewiele zarabiający człowiek NIE MOŻE SOBIE PO PROSTU POZWOLIĆ na żadne istotne ryzyko w finansach.

No bo i nie może! Milioner kiedy straci pół swojej fortuny, wyskoczy oknem z Empire State Building, albo nie. Donald Trump, który, z tego co kojarzę, zarabia miliardy na każdym kolejnym boomie w wielkomiejskich nieruchomościach, żeby je potem do zera tracić na każdym krachu... A w każdym razie pamiętam, że dwa razy spłukał się już do zera... Tylko co z tego? Ludzie go znają, mówię o prostych ludziach. Jego tupecik rozpozna każdy. Wiedzą, że to gruba ryba i finansowy magik - choćby nawet miał same długi.

A ludzie bogaci, wiedząc to, zawsze mu podadzą rękę, wybulą na nowy start... Bo mają dość rozumu, by wiedzieć, że im samym się to opłaci. Inaczej z robotnikiem zarabiającym tyle, ile jego rodzina, skromnie żyjąc, musi wydać. I nie mającym żadnych oszczędności. Jeśli on straci półroczny zarobek, dla jego rodziny będzie to tragedia.

Fakt, niektórzy nie dostrzegają w tym nic złego - niech ten robotnik sprzeda swoje dzieci na części zamienne, niech wyśle swoją żonę do burdelu, a sam niech podpisze odpowiednio uroczysty kontrakt z kimś zamożnym i zostanie jego dożywotnim niewolnikiem. Państwo powinno na to pozwalać!

My jednak, ludzie normalni, dostrzegamy w tym maniackie rojenia rodem z Herberta Spencera, prawda? Może tak się DA zrobić, może tak być POWINNO - w co  osobiście serdecznie wątpię - ale żeby twierdzić, że TO właśnie jest sensownym i uczciwym programem dla prostych i niezamożnych ludzi na wyjście ze swego nieciekawego stanu, to już jest nieco...

Nie szukając odpowiednio cenzuralnych słów - bo niecenzuralnych mógłbym przytoczyć niemało - pozostawiam tę kwestię domyślności i elokwencji P.T. Czytelników, żegnając się do następnego odcinka. (Oczywiście Deo volente, jak zawsze.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.