wtorek, czerwca 15, 2010

Nocne myśli co mnie naszły, o zdrowych anarchistycznych odruchach i różnych chorych libertarianizmach

Należy przypuszczać, że w stanie źwierzęco-pierwotnym każdy pierwotny źwierz zna swoje miejsce w hierarchii i w sumie się  z nim godzi. Oczywiście, źwierz stara się z reguły swą pozycję poprawić - z tego w końcu cała ta hierarchia się bierze i cała ta dynamika - ale kiedy widzi, że to głową w ścianę, z motyką na słońce i kijem Wisłę, to wtedy źwierz...

Albo więc cieszy się swą pozycją omegi - która w końcu zapewnia mu swego rodzaju immunitet pariasa, w sensie, że je ostatni i wszyscy go popychają, ale jednak nie grozi mu codziennie pojedynek na kły i pazury z alfą, czy aspirującymi betami, przede wszystkim zaś nie ma na głowie odpowiedzialności za swe stado, plemię, czy inną watachę... Kobiety na niego nie lecą, raczej żyje właśnie w celibacie, ale też, dzięki zjawisku psychologicznej kastracji, któremu wszelkie autentyczne omegi z urzędu niejako podlegają, niezbyt go to martwi...

Albo też jest właśnie tą alfą i cieszy się tym najwyższym z możliwych szczęść dostępnych dzikiemu źwierzowi - czyli statusowi alfy, z jego powodzeniem u kobiet, z wynikającą z tego miłego faktu perspektywą, że jego potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu, i posiądzie ziemię... Plus emocjonującym, pełnym przygód życiem... Plus możliwością przykopania każdemu zgodnie z własnym humorem... I tak dalej...

Godząc się i przyjmując, jak to się mówi, z dobrodziejstwem inwentarza fakt, że jest jako ten opisywany przez Frazera Król Lasu znad jeziora Nemi, co to ciągle na czatach, ciągle z mieczem w dłoni, ciągle wypatruje czającego się nań w zaroślach wroga... I wie, że nie dane mu będzie słodko i niewinnie umrzeć po długim i beztroskim życiu na starczy uwiąd i sklerozę, tylko właśnie jakiś nowy kandydat, jakiś kolejny konkurent, jakaś nowa, młodsza alfa... Pozbawi go w sposób gwałtowny i nieprzyjemny życia...

Nie mówiąc już o autentycznej trosce o losy stada czy plemienia, o nieprzespanych z tego powodu nocach, o posiwiałych w końcu, z czasem, z tego powodu włosach, obwisłych policzkach, wyliniałym ogonie... Wszystko ze stresu, ten zaś spowodowany odpowiedzialnością. Jak wykazano swego czasu w (okrutnym, ale chociaż pouczającym) eksperymencie na małpach, taki szympans wrzodów żołądka dostaje nie wtedy, kiedy go po prostu kopią prądem, tylko kiedy wie, że za jego błędy kopią prądem jego szympansich współbraci. I od tego taka alfa po prostu uciec nie może!

Jednak mówiliśmy o stanie naturalnym i źwierzętach - nawet gdyby tymi źwierzętami mieli być ludzie. A jak jest z ludźmi - tymi, którzy się już nieco (albo i wiele) oddalili? Którzy mają tę swoję korę i sobie nią kompinują, nie będąc już, przynajmniej bezpośrednio, poddani wszechwładzy swych biologicznych, naturalnych, źwierzęcych instynktów? Oddalają się - powie każdy wart soli którą zjada Ardreyista-Tygrysista - przywiązani jednak przecież do tych instynktów taką grubą gumą od bungee.

Nie, zgoda! Jednak faktem jest, że się oddalają i sobie kompinują, więc wszystko to robi się o wiele bardziej złożone. TO jest faktem, choć także faktem jest (dla Ardreyisty-Tygrysisty), że bardzo daleko i na bardzo długo od biologii i instynktów nie uciekniemy.

No więc, tak sobie myślę, że dzięki tej korze i oddaleniu się jednak nieco od tych pierwotnych instynktów możliwy jest u człeka m.in. zdrowy odruch anarchizmu. Czyli, że nam się cała ta hierarchia, cała ta piramida, nie widzi i nie podoba, i my ją... Chętnie byśmy roztentego - jednak nie tak, że od razu, w miarę jak my ją roztentegowujemy, wchodzimy w buty tej niewyspanej, siwiejącej z poczucia odpowiedzialności za całość, prześladowanej przez żądze zakochanych i pragnących (choć nieświadomie, tu kłania się samolubny prof. D.!) by ich alfa-potomstwo jako te gwiazdy na niebiesiech, jako ten piasek w morzu, samic...

Nie! Taki anarchista - a mówimy tu w tej chwili o zdrowym odruchowym anarchiźmie, nie o jakichś ideologiach czy Kropotkinach - po prostu sobie całą tę hierarchię swego stada czy plemienia odrzuca. Jemu się ona nie widzi, jemu się ona nie podoba, on się nie poczuwa ani do odpowiedzialności i siwego włosa alfy - groźnej i wspaniałej, ale targanej stresem i skazanej na los Króla Lasu...

Ani też nie chce sobie siedzieć w kącie na tyłku i cieszyć się, że jeszcze żyje i może mieć wszystko w głębokim lekceważeniu... Jak to omega. Czyli jak jakiś pijący denaturat kloszard. Albo oglądająca "Taniec z Gwiazdami" gospodyni (?) domowa.

Wydaje się w końcu dość naturalne, że spora kora (rym zamierzony!) i aktywna sprzyja temu, by sobie świat wyimaginowany mentalnie stwarzać, oraz ze światem faktycznym mentalnie się nie godzić. Lepszy świat mogąc sobie bez trudu, za sprawą i pomocą tej kory właśnie, wyobrazić.

Mamy więc tak, że praktycznie każda młoda i pełna energii, potencjału i ambicji jednostka (z tych obdarzonych grubą i zdolną do kompinowania korą) czuje się, w całkiem naturalny sposób i z naturalnych przyczyn, postawiona ZBYT NISKO w hierarchii (swego stada czy plemienia)... I w sposób naturalny zazdrości alfie jego niezliczonych kobiet, platynowych kart Visa, pokazywania się trzy razy dziennie w telewizji, puszystego ogona, pełnego przygód i niebezpieczeństw życia...

Co jest naturalne, choć, patrząc z meta-poziomu, niezbyt w sumie mądre. (I tu znowu lewak od "samoblubnego genu" wystawia swój paskudny łeb.) No, ale kto na to patrzy z meta-poziomu? (Poza lewizną i nami, znaczy. Zabawne połączenie!) My tutaj, zgoda, ale jaki to ma wpływ na ambicje i odruchy takiego młodego ambitnego, który czuje się w swym stadzie czy plemieniu niesprawiedliwie niedoceniany, więc sobie szybko wymyśla lepsze o niebo stado czy plemię...

I (bo co go to kosztuje) sobie je, mniej czy bardziej realnie, mniej czy bardziej mózgowo i w oderwaniu od rzeczywistości, wprowadza w życie. W przestrzeni między czystymi, platonicznymi marzeniami i realnym działaniem.

Możemy się na to wściekać (my starzy i mądrzy), możemy się z tego wyśmiewać, ale trudno tego w sumie nie zrozumieć. To W TYM sensie należy z pewnością interpretować słynne (i mające wielu autorów) stwierdzenie, sprowadzające się do tego, że w młodości wypada być lewicowcem, ale w wieku dojrzałym już nie. 

Mieliśmy Ardreya, teraz będzie szczypta Spenglera, do kompletu. Tak sobie właśnie myślę, że - spenglerycznie rzecz ujmując - taki, poniekąd naturalny, wynikający z wad i zalet młodości, oraz naszej rozbuchanej i w sumie nie bardzo mającej co z sobą zrobić, więc czas sobie zabijającej (tutaj także "Taniec z Gwiazdami"), mózgowej kory, anarchizm, to może być dość i OK dla Człeka Faktów.

Czyli człeka normalnego, niepozbawionego hormonów i społecznych instynktów, które to nam Mama Natura przez miliony lat wdrukowywała, i całkiem nieźle, wbrew temu, co się nam ostatnio wmawia, jej sie to udało. Mówimy teraz o człeku nie całkiem przez rozszalałą korę zdominowanym. No i taki człek albo się buntuje w ten młodzieżowy sposób, albo się nie buntuje.

A ponieważ społeczeństwo dalekie jest - jak wszystko co ziemskie - od doskonałości (a niektórzy twierdzą nawet, że od pewnego czasu wciąż od niej dalsze), więc i jednostki dojrzałe intelektualnie i emocjonalnie, także mogą się z hierarchią swego (ale właśnie nie do końca swego, w tym rzecz!) stada, plemienia, czy społeczeństwa nie zgadzać.

No i mamy wtedy różnych Diabłów Stadnickich (mój krewny by the way, choć nie przodek), czy innych upiornych warchołów, albo i bez porównania bardziej ideowych i bezinteresownych buntowników. (Bo buntownikiem się albo jest, albo się nie jest. To sprawa taka jak wzrost, czy skłonność do łysienia.)

Ludziom jednak Prawd... Przypominam, że mam na myśli spengleryczne rozróżnienie Prawd od Faktów, oraz ludzi, którzy się jednym czy drugim kierują. Ludziom Prawd zatem - tym (by użyć języka Brantome'a w przekładzie Boya) "mózgowcom", co to im kora bez żadnej kontroli czegokolwiek szaleje, kreując wizje, hiper-logiczne i całkiem oderwane od rzeczywistości (ale za to jakie uwodzicielskie i o ile od rzeczywistości lepsze, ach!) świata interpretacje i modele.. Tym więc... Niech będzie po prostu "ludziom"...

Więc im to po prostu nie wystarcza. W ich oczach taki zwykły odruch anarchii, to goły i trywialny Fakt. Zresztą to samo mamy na przykład z liberalizmem. Dla takich ludzi liberalizm to także goły i trywialny Fakt. Fakt, a więc nic pięknego, nic ważnego, nic wzniosłego... Nic PRAWDZIWEGO w końcu. Jak się takim czymś podniecać?! Jak takie coś miałoby sprowadzać człeka z drogi ku lepszej, PRAWDZIWEJ wreszcie przyszłości, lepszemu i PRAWDZIWEMU wreszcie światu...?

Mamy więc, w miejsce mniej lub bardziej REALNEGO liberalizmu, w miejsce mniej lub bardziej realnego i naturalnego anarchizmu, anarchizmy wyrozumowane różnych szczerych i (ach, jakże!) bezinteresownych kniaziów Kropotkinów... Albo mamy liberalizmy mózgowe, "korowe", niewyrastające z (wulgarnych dla tego typu ludzi) Faktów, nie ograniczone ułomnością i niedoskonałością wszystkiego, co ziemskie... I w ten oto sposób otrzymujemy np. libertarianizm i inne tego typu ideologie.

Swoją drogą, choć to cholernie śliski temat, oraz nie całkiem organicznie się z naszym dotychczasowym wywodem splata, jednak wśród tych moich nocnych myśli była i taka, że jednak może i tutaj toczy się owa podziemno-podskórna, często nieświadoma, podjazdowa walka, która zdaje się splatać w miłosnym-lecz-nie-tylko uścisku naszą faustyczną cywilizację i cywilizację...

No tych... Tych, co to czasem są nami, albo całkiem takimi samymi jak my... A czasem całkiem nie są, bo są lepsi... Albo może (innym razem) niekoniecznie lepsi, ale tacy biedni, tacy biedni, że jak my byśmy mogli im cokolwiek zarzucić? Ale często są lepsi, no bo oni akurat potrafią grać w te klocki, a my nie. Ale w inne klocki grać nielzia - nie mamy prawa nawet o tym pomyśleć!

Jak im akurat wygodnie. Chodzi, jak się już może ktoś domyślił, o (spenglerycznie rzecz biorąc) ten istotny i wciąż aktywny odłam pradawnej Magiańskiej K/C, o którym, z takich czy innych powodów, zawsze głośno. No i w końcu panowie "von" Mises i Rothbart, wynalazcy, jak rozumiem, libertarianizmu i "prawdziwego" - czyli mózgowego i nie liczącego się z wulgarną rzeczywistością, czy ludzkimi instynktami - liberalizmu, to byli właśnie ludzie wyszli tej specyficznej grupy. I zapewne nie oni jedyni.

No i tak sobie myślę, że może w tym jednak jest to, że oni całkiem nie rozumieją i nie potrafią zaakceptować naszego faustycznego państwa i narodu. Bo, jeśli mamy wierzyć Spenglerowi, a ja mu wierzę i bardzo ładnie mi się to właśnie zgadza, to każda K/C ma swoje własne rozumienie takich spraw, a on mają takie, które Spengler nawet b. dokładnie opisał.

Żyjąc wśród nas i w dużej mierze zapewne uważając się za jednych z nas (niby czemu nie?), jeśli jednak coś w ich wychowaniu (bo nie chodzi zapewne o żadne gołe geny), w ich tradycjach, w filozofii, którą mimowiednie nawet nasiąkali, jest coś z tej ichniej pradawnej K/C... No to dla nich rzeczywiście nasze państwo i nasz naród (nie mówię tu o polskim, tylko o wszelkich państwach i narodach rozumianych na sposób "zachodni") muszą być ANATEMĄ!

Ci ludzie, w takim wypadku, co im całkiem chętnie przyznaję, wcale nie muszą być żadnymi oszustami, idiotami, czy zbrodniarzami (Marks i inni tacy też, a nawet być może częściowo i Trocki) - oni właśnie są cholernie wierni własnym przekonaniom i, często, w tym bezinteresowni! Te przekonania są ze swej istoty religijne, lub, ostrożniej, quasi-religijne, a ta bezinteresowność także być może jest bezinteresownością religijnych fanatyków i proroków. (No bo dobre uczynki w sensie inwestycji, żeby potem balować w Raju, to raczej późna, mieszczańska i liberalna idea. Z autentycznymi prorokami ma to raczej mało wspólnego.)

Marks rozwalał państwo, Trocki rozwalał państwo (w odróżnieniu od takiego Stalina czy Putina) - a cóż'że innego czyni "von" Mises czy Rothbart? (Że spytam.) Uważam, że sprowadzanie WSZYSTKIEGO do geszeftu, forsy, oraz brzydkich skłonności odwiecznych handlarzy czy lichwiarzy, jest zarówno naiwne, jak i dość, w sumie, chamskie. Na pewno jest tego sporo, ale tego sporo jest przecież niemal wszędzie. Czy w Polakach na przykład nie?

Oczywiście często chodzi o forsę, ale też forsa - od ponad dwustu lat stanowi o praktycznie wszystkim, z wielką polityką na czele. To się na naszych oczach zdaje kończyć (co genialnie przewidział Spengler), ale wciąż jeszcze trwa i długo jeszcze się definitywnie nie zmieni. A jeśli tak, to cóż się dziwić, że droga do władzy, do Nowego Świata, Nowego Człowieka, Prawdy i Raju Na Ziemi, wiedzie przez zdobycie ogromnego majątku?

Przyznam, że naprawdę wkurza mnie powtarzanie przy każdej okazji, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze". Jest to dowcipne (jeśli się to słyszy raz, góra dwa razy), jest to w interesujący sposób cyniczne... To z pewnością jakiś pradawny szmonces. Powiedziałem to już kiedyś w jednym tekście, Jarecki cały ten mój tekst opublikował na jakimś lewackim blogowisku, i był niezły ubaw, bo rebe Bratkowski, z wirtualną pianą na pysku, nawymyślał mi (i Jareckiemu chyba też) od "antysemitów". (A skąd on, że spytam, wie, jaki jest mój stosunek do Arabów?! Na przykład Palestyńczyków?)

Wracając do wątku głównego, pragnę zakończyć stwierdzeniem, że moim zdaniem warto analizować opisywane tu zjawiska z opisanego tu punktu widzenia. Na odmianę. Bo niewykluczone, że może to się okazać płodne. I niewykluczone nawet, że właśnie TU leży prawda o tych sprawach. ("Prawda" z małej litery, uwaga!)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 05, 2010

Jack Dempsey uczy "Słodkiej Wiedzy"

Jack Dempsey
Dzisiaj będzie coś całkiem specjalnego. Po pierwsze ten blogas robi spory krok w kierunku hi-tech. (Łał!)

Poza tym coś fajnego z tego wyniknie - poza fajerwerkami i zawodzącymi starcami. Niestety nie dla wszystkich wyniknie, przykro mi, ale ci nieszczęśnicy sami są sobie winni. I niech się poprawią! A dla reszty mamy naprawdę nie byle co. Na początek jednak nieco wyjaśnień. (Podejrzewam, że z tych "nieco wyjaśnień" i tak wyjdzie całkiem spory wpis, ale to nie zmienia faktu, że nie to jest dzisiaj samą istotą sprawy.)

Co to jest tytułowa "Słodka Wiedza"? Boks po angielsku kiedyś popularnie nazywało się "the Sweet Science", bardzo a propos, i "Słodka Wiedza" to właśnie maksymalnie dosłowne tłumaczenie tego określenia. (Nawiasem "science" to całkiem już dosłownie "nauka (ścisła)", więc tu nie tyle chodzi o to, by jedynie "wiedzieć", tylko o praktyczne umiejętności. Bez lania wody typowego (i coraz jakby bardziej) dla nauk nie-ścisłych.

Kto to tytułowy Jack Dempsey? To jeden z największych championów boksu w historii - mistrz świata wszechwag z lat '20 ubiegłego wieku. (Sama książka pochodzi jednak z o wiele późniejszej epoki, bo Dempsey, jak wielu dawnych mistrzów, był zadziwiająco rzeźki do późnej starości.) Jakby ktoś pytał, to to nie był jakiś błazeński tancerz, uwielbiany przez profanów i lewackie media, jak powiedzmy przesławny Muhammad Ali, tylko twardziel.

Twardziel, który od czasu do czasu leżał na deskach, czasem przegrywał, ale też większość swych przeciwników, nawet o wiele większych i silniejszych, w krótkim czasie potrafił dosłownie zmasakrować. Stąd jego liczne i budzące respekt przydomki, takie jak "Tygrys" (nie żeby coś), czy "Manassa Mauler", bo gość urodził się w mieście Manassa, a "to maul" znaczy "masakrować" - czyli "taki co masakruje (i jest z Manassa)".

Rzecz którą chcę tu umieścić, to w moim głębokim przekonaniu bez porównania najlepszy podręcznik boksu, jaki kiedykolwiek napisano. Tym bardziej, jeśli mówimy o boksie praktycznym i użytkowym. Boksie odpowiadającym potrzebom ludzi, którzy tej specyficznej słodyczy mogą czasem potrzebować znienacka w jakiejś knajpie, ciemnym zaułku... Czy powiedzmy na jakiejś "paradzie równości".

Wynika to z tego, że większości z tego co Dempsey pokazuje można się nauczyć samemu, nawet bez partnera. A kiedy już partnera potrzebujemy, to i tak obejdziemy się bez całego klubu i fachowego trenera. Fakt, że olimpiady z tym pewnie tak łatwo, bez odpowiedniego szlifu, nie wygramy, ale nie każdemu akurat o to najbardziej chodzi. Tutaj mniej jest bowiem ringowych subtelności, do których opanowania konieczne byłoby co najmniej dziesięć lat prawdziwego bokserskiego treningu ze sparringami, a więcej akcentu na siłę i skuteczność ciosu, prawidłowe poruszanie...

Oraz to, żeby sobie po prostu nie połamać dłoni waląc przeciwnika w czaszkę. Kto nie próbował walić kogoś gołą pięścią w prawdziwej ulicznej walce, nie ma zapewne pojęcia, jak łatwo sobie uszkodzić dłoń, trafiając w jakikolwiek twardy punkt na ciele wroga. Może to być czaszka, łokieć, biodro... A także, czemu nie, szczęka czy kość policzkowa - a więc miejsca teoretycznie bardziej wrażliwe na uderzenie, niż nasza dłoń. Ale niestety, sam wiem, z własnego bolesnego doświadczenia, że tak nie jest zawsze.

Dempsey w młodości boksował na gołe pięści i naprawdę wie, jak należy ciosy zadawać, żeby zaszkodziły przeciwnikowi, a nie nam. Fakt, że ten były górnik, włóczęga i co tam jeszcze, był nieprawdopodobnie silny (tyle że w czasach, gdy mistrz wszechwag to był gość ważący nieco ponad 80 kg, a nie 110 kg jak dzisiaj). Zresztą w tamtych czasach cały boks miał jeszcze, pod względem technicznym, wiele z dawnego boksu na gołe pięści. Który nie wyglądał może na nasz dzisiejszy gust przesadnie subtelnie i elegancko, ale ci ludzie naprawdę znali swoje rzemiosło, tego możemy być pewni.

Książka Dempseya jest po angielsku, ale na to nie ma rady, przynajmniej na razie. (Ja mam ją w wersji papierowej po szwedzku, ale to raczej nikomu tutaj nie pomoże.) Naprawdę podobają mi się ludzie, którzy operują tylko jednym językiem - własnym - ale za to wspaniale. To jest poniekąd, szpęglerycznie mówiąc, Kultura, w odróżnieniu od kosmopolitycznej Cywilizacji, w której żyjemy my, ci wielojęzyczni. Jednak nieradzenie sobie z angielskim to dzisiaj to samo, co nieumiejętność obsługi water-closetu (że się posłużę słowem obcym)!

Fakt, Kultura tego nie umiała i fajnie, ale w Cywilizacji bez tej umiejętności - jakkolwiek by mało była wzniosła i tak dalej - nijak! A więc, jeśli ktoś odczuwa potrzebę poznania Słodkiej Wiedzy od samego Jacka Dempseya, a nie czyta w language'u, to niech się zastanowi nad swymi priorytetami. A na razie poszuka sobie wykształconego wnuczka, który mu przetłumaczy. Przy okazji wnuczek też z tego coś będzie miał, co wszystkich nas ucieszy.

Teraz zaś, już bez zbędnych słów...


Championship Fighting Jack Dempsey

triarius ---------------------------------------------------  
P.S.  Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 30, 2010

Smoleńsk i dziwna koincydencja dziwnych wypowiedzi

Wszyscy chyba już widzieli filmik, na którym Komorowski 29 kwietnia 2009, a więc na długo przed smoleńską "katastrofą", mówi: "Przyjdą wybory prezydenckie, albo prezydent będzie gdzieś leciał, i to się wszystko zmieni".


Tutaj ten filmik na YouTube: http://www.youtube.com/watch?v=86GcCrR4R_s. (Dopóki go nie zdejmą w trosce o przyjaźń polsko-radziecką.) 

To naprawdę już wtedy dawało do myślenia, bo  Komorowski to dokładnie taki facet, że mógłby coś takiego wiedzieć i mógłby coś takiego chlapnąć. I te powiązania (o czym wiemy od dawna) i ten "rubaszno-wesolutki" charakterek (o czym przekonaliśmy się dobitnie w ostatnich tygodniach). 

Mniejsza już tu w tej chwili wszelkie te "wyginiecie jak dinozaury", "jaki prezydent taki zamach", "dożynanie watah", i wiele wiele podobnych. W wykonaniu tego i innych przedstawicieli światłej i miłującej pokój Platformy, bo ci ludzie mówią jednym głosem, choć czasem im kwestie rozpisują na większą ich ilość.  

To też nie jest bez znaczenia i ostatnio nawet chciałem o znaczeniu słów w polityce coś napisać - w tym duchu, że kiedy typowy sowietolog okresu zimnej wojny milimetrową miarką mierzył odległość poszczególnych aparatczyków od GenSeka na oficjalnych zdjęciach z sowieckich uroczystości, to ja (sowietolog amator, ale pilny) byłem wyznawcą nieortodoksyjnej szkoły sowietologii Jean-François Revela, który radził koncentrować się raczej na tym, co sowieci całkiem po prostu MÓWIĄ, i na rozlicznych przykładach pokazywał, jak dokładnie te zapowiedzi w przypadków totalitarnych reżimów są potem realizowane. (Podawał przykłady nazistów i właśnie sowietów.)

Ciekawa to jest sprawa i oczywiście nie bez znaczenia w omawianej tu przez nas kwestii, ale nie będziemy się już w tej chwili bliżej tym zajmować. Tę notkę napisałem z innego powodu. Otóż pod najnowszym tekstem kataryny w salon24 znalazłem m.in. taki oto komentarz, cytuję:

KAWA NA ŁAWĘ


Na kilka tygodni przed katastrofą pod Smoleńskiem w programie "Kawa na ławę " zamiast Niesiołowskiego wystąpił Palikot.Kiedy zaczęto rozmawiać o wyborach Palikot powiedział, że wybory odbędą się wcześniej.Rymanowski zdziwił się ,Palikot zaczął się motać ,no że on tak myśli , tak mu się wydaje itp.

Rymanowski powiedział ,a to dziwne bo pana przepowiednie się sprawdzają. Potem Palikot zniknął na kilka tygodni.

Może ktoś ma to nagrane.
2010-05-29 19:39 idący drogą hebla

(koniec cytatu)  

Oto link: http://kataryna.salon24.pl/187961,pytania#comment_2673634

Oczywiście to nie musi być koniecznie prawda, ale całkiem może. Palikot też spełnia te same kryteria, co Komorowski, a nawet spełnia je "lepiej", bowiem o ile tamten mając odgrywać rolę poważnego i uczciwego polityka robi z siebie raz za razem błazna, to rolą tego jest akurat robienie z siebie (jadowitego) błazna i zdobycie maksymalnej medialnej popularności. W takich wypadkach nie jest trudno stracić na chwilę miarę i powiedzieć o parę słów za dużo. Nie ma gwarancji, że ten komentarz mówi prawdę, ale na pewno warto spróbować tę wypowiedź Palikota odszukać.

Wtedy będziemy wiedzieli. I wtedy, gdyby się okazało, że to prawda, koincydencja tych dwóch "całkiem niewytłumaczalnych" wypowiedzi tych dwóch - całkiem osobnych, a jednak mających ze sobą dziwnie wiele wspólnego - osobników będzie jeszcze trudniejsza do jakiegoś "logicznego i spokojnego" wytłumaczenia.

Jeśli ktoś nie pamięta ze szkoły, to przypominam, że prawdopodobieństwo dwóch przypadków jest równe ILOCZYNOWI obu tych prawdopodobieństw. Z czego wynika, że jeśli np. roboczo  uznamy, że prawdopodobieństwo powiedzenia czegoś podobnego całkowicie przypadkowo i bez związku z czymkolwiek w realu wynosi 1 : 100 (co wydaje mi się b. skromnym oszacowaniem), to DWA takie całkiem przypadkowe przypadki mają prawdopodobieństwo równe 1 : 10 000. 

Do tego właściwie należałoby jeszcze dodać - a raczej pomnożyć - prawdopodobieństwo katastrofy takiej (zakładamy tu na chwilę, że to była katastrofa), jaka zdarzyła się w Smoleńsku. A to będzie z pewnością 1 do wielu milionów, bo takie coś praktycznie nie zdarzyło się dotąd w historii, choć politycy latają samolotami co dzień i od pół wieku.

Tak więc, jeśli by się nam udało potwierdzić ową wypowiedź Palikota - sam rachunek prawdopodobieństwa powie nam co to był za "wypadek" i kto m.in. w tym brał udział. A więc, proponuję zacząć ostro szukać, kto ma do takiej roboty jakikolwiek dryg czy talent!

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, maja 24, 2010

O niewywrotnych teoriach i niezatapialnych ideologiach (część 2)

c.d. (Deus voluit!)

Feministyczny diabełek z naszego przykładu był pojedynczy, ale opisana powyżej strategia z reguły wymaga jednak rozpisania na wiele głosów - zgodnie zresztą ze swą "napoleońską" dewizą. Istnieje jednak istotny wariant tej strategii, polegający na tym, że sama ideologia jest tak zawikłana i tak pełna sprzeczności, że - przynajmniej z założenia - każdy tam może znaleźć coś dla siebie i nie sposób tego skutecznie zaatakować, a co dopiero wywrócić czy zatopić. Porozmawiajmy teraz nieco o właśnie tego typu ideologiach.

Na myśl od razu przychodzi marksizm, ze swymi niezliczonymi avatarami. Freudyzm, także pełen avatarów (z których wiele jest także avatarami marksizmu), to inny ważny przykład tego typu teorii, czy może raczej ideologii.

Różnica pomiędzy taką wewnętrznie sprzeczną ideologią, a tym, co próbowałem opisać poprzednio, nie jest, wbrew pozorom ani radykalna, ani bardzo wyraźna. Aby dało się ją rozpisać na głosy, dana ideologia musi być także, ze swej natury, bardzo niespójna i chaotyczna. Gdzież więc różnica?

Różnica polega na tym, że tam (na przykład w feminiźmie, czy w ogóle lewactwie) to jest niejako "luźna federacja" różnych poglądów różnych ludzi,  tutaj zaś jest to zasadniczo jedna ideologia, tyle że tak zawikłana, pokrętna i pełna przeciwieństw, że znajdzie się tam coś dla każdego, a na każdy atak można odpowiedzieć, że atakujący nie rozumie, albo że koncentruje się na sprawach nieistotnych.

Aż kusi mnie, żeby zająć się tymi poszczególnymi ideologiami i poznęcać nad nimi, ale nie dajmy się pokusom odciągać od naszego zasadniczego tematu! Zanim przejdę do następnego typu niewywrotnych teorii i niezatapialnych ideologii, powiem tylko, że te "rozpisane na głosy" ideologie od tych "wewnętrznie niespójnych" może dzielić to, że u jednych nie ma żadnej "świętej księgi" - uznanej przez wszystkich wyznawców i wyznaczającej kanon prawowierności, a u drugich jest.

To zasadniczo różnica pomiędzy "Nazywam się Marks i muszę wreszcie wymyślić jakiś 'marksizm", żeby dzieci mnie nie lekceważyły, a ta cycata wdowa z naprzeciwka...", i "Jaki tu jeszcze nabrzmiały problem mogłaby lewica wziąć na warsztat? Dola kobiety jeszcze chyba wolna... No to opracowujemy!" W tym drugim przypadku każdy sobie wymyśla własną mini-ideologię i te mini-ideologie otrzymują tylko wspólną nazwę i ew. placet jakiegoś Sanhedrynu czy innego Kominternu.

Oczywiście i tu i tam mogą występować - i rzeczywiście występują - heretycy, reformatorzy, nawołujący do powrotu do źródeł fundamentaliści, więc sprawa jest jeszcze o wiele bardziej skomplikowana. Nam jednak to na razie musi wystarczyć.

Teraz trzeci i ostatni typ niezatapialnej, gwałcącej Poppera ideologii, jaki udało mi się dotychczas odkryć. Metodę stosowaną tutaj nazwałem na własny użytek "Pudełkiem do pizzy". Za chwilę powinno się wyjaśnić dlaczego. Ta metoda - w odróżnieniu od dwóch poprzednich - jest już całkiem  wyrafinowana, przynajmniej w swych bardziej intelektualnych zastosowaniach. Do tego, choć stosowana często, dotąd wydaje się nie być rozpoznana i intelektualnie rozpracowana.

My, aby ją wreszcie rozpracować, dokonamy naukowego eksperymentu. (Łał!) Teraz będzie dokładny przepis. Odszukujemy tę ulotkę pizzerii "Lazzarone", co nam ją przedwczoraj wsadzili w drzwi, a my (z wrodzonej gamoniowatości) śmy ją gdzieś położyli, zamiast od razu wyrzucić. Odszukaliśmy. Brawo! Patrzymy. I co widzimy? "Kup pizzę, by ją zjeść! Dowóz za darmo w promieniu 30 km! Promocja: dwa kaparki w cenie jednego! Tylko do końca tygodnia" Niżej fajny obrazek przestawiający grupę młodych ludzi szczęśliwych jak w raju. Pod nim, bardzo dużymi literami: "Kup dwie 40-centymetrowe pizze, a dostaniesz pizzę o średnicy 5,5 cm całkiem za darmo!"

Dzwonimy i zamawiamy pizzę. W końcu ją nam dowożą. Zjadamy ją z pomocą sąsiada, którego żona wyszła dłuższy czas temu do koleżanki i on się boi sam w domu siedzieć. Pudełko zachowujemy! Pozbywamy się sąsiada, mówiąc mu, że zaraz może do nas wpaść jeden kaczysta. Papierową serwetkę, którą nam dali razem z pizzą, zachowujemy na jakąś uroczystą okazję. Ostatni rzut oka na logo firmy, napis "SMACZNEGO!" i uśmiechniętą buźkę. Potem serwetkę starannie składamy i chowamy do kredensu. Po czym robimy głęboki wdech, równie głęboki wydech... I rzucamy wszystko ze stołu, pozostawiając na nim jedynie nasz cenny nowy nabytek - pudełko od pizzy, cośmy ją przed chwilą z sąsiadem zjedli.

Pudełko leży na stole. Dmuchamy w jego kierunku. Potem mocniej. I jeszcze mocniej. Pudełko nadal leży (a przynajmniej powinno, jeśli prawa fizyki i konstrukcja pudełek do pizzy tam u was są podobne do tych tutaj). Trącamy pudełko palcem. Nadal nic się wielkiego nie dzieje - nadal leży, choć o parę centymetrów dalej. W końcu siadamy wygodnie i czekamy na jakieś niewielkie trzęsienie ziemi i niewielkie tornado. Chyba, że nam się bardzo spieszy - wtedy uznajemy pierwszy etap naszego eksperymentu za zakończony bez tej jego końcowej, opcjonalnej fazy.

Teraz wyciągamy z naszego eksperymentu częściowe wnioski. Myślimy, myślimy... I wychodzi nam, że pudełko od pizzy leżące sobie płasko ma naprawdę niezłą stabilność. Byle co go nie ruszy, nie mówiąc już - wywróci! Wszystko zatem jest z nim super? W zasadzie tak, ale... Przyznać to dość trudno, jednak dałoby się ewentualnie stwierdzić, że to pudełko ma niezbyt wielką wysokość... Czyli pod względem wysokości nie jest ono - w tym konkretnym położeniu - przesadnie ambitnym rozwiązaniem. Jednak, jako się ustaliło, stabilne i NIEWYWROTNE to ono z pewnością jest. I to się liczy!

Dobra, teraz druga faza eksperymentu. Stawiamy nasze pudełko na jego wąskim brzegu. Co widzimy? Od razu oczywiście serce nam się raduje, bowiem wysokość zwiększyła się niepomiernie i teraz jest to już naprawdę ambitna propozycja! Jak ze stabilnością? No więc... Prawdę mówiąc... Ze stabilnością, tak? Całym zdaniem? Ze stabilnością... To z nią jest tak... Że nie jest najlepiej... Może nie całkiem źle...

(Co wy mi tu Napierniczak* pieprzycie za głupoty?! Won komuchu z klasy i nie chcę cię więcej oglądać! Czy ktoś potrafi sensownie odpowiedzieć na to proste pytanie? Ty tam przerośnięty z wąsami też się zamknij! Nie jesteś mądrzejszy od Napierniczaka,. No więc? Tak, dziewczynka z trzeciej ławki?)

I tak sobie metodą dialektyczną ustalamy potrzebne nam fakty. Wychodzi nam, że postawione na swym wąskim brzegu pudełko od pizzy ma naprawdę ambitną wysokość, przy niewielkiej niestety stabilności, a położone na płask - wprost odwrotnie. Co z tego wynika dla naszego wywodu? Cała klasa myśli... Myśli... W końcu wspólnie dochodzimy do wniosku, że gdyby się udało zrobić tak, że gdy potrzeba nam wysokości, to mamy pudełko postawione na sztorc, a kiedy sprawą kluczową jest stabilność, to na płasko... No to wtedy mielibyśmy naprawdę fajne rozwiązanie. Prawda dzieci? (Ciebie z wąsem nie pytam! Zjeżdżaj komuchu z klasy, idź poszukać Napierniczaka, bo to dla ciebie w sam raz towarzystwo.)

A jak się powyższe ma do kwestii NIEWYWROTNYCH TEORII I NIEZATAPIALNYCH IDEOLOGII? Co bystrzejsi uczniowie mogą się już powoli zacząć domyślać, ale my, jako nauczyciel, musimy, siłą rzeczy, wiedzieć więcej. I wiemy. I ujawnimy to, Deo volente, w następnych odcinkach. A wy się w międzyczasie zastanówcie w domu, może razem posuniemy tę sprawę JESZCZE dalej.

---------------------------------------------------------------
* Przy okazji zwracam wszystkim uwagę, że Napierniczak jest MÓJ, MÓJ, TYLKO MÓJ I NIKOGO INNEGO! Mój ci on! Mam na niego patent, prawa autorskie i stoi za mną Prawo Przez duże P! Stanisław Michalkiewicz zawsze pisał nie "Napierniczak", ino "Napieralczak", a to jednak istotna różnica.


triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 23, 2010

"Blue Moon of Kentucky" w dwóch odsłonach

Najpierw wersja autorska - wielki Bill Monroe, "ojciec muzyki bluegrass". Śpiewa i gra na mandolinie.



Teraz zaś równie znakomita, i całkiem od oryginału inna, wersja Elvisa Presleya z roku '54. Tu nawet takt został całkowicie zmieniony. Nagranie z roku '54, czyli z jego pierwszych, najlepszych lat - kiedy to co Presley robił, to było najczystsze Rock-a-Billy (przodek Rock-and-Rolla, ale właściwie jeszcze należący do obrzeży muzyki Country). A czasami nawet po prostu czyste Country. Na tych dwóch pierwszych płytach dla wytwórni "Sun" z Elvisem grali naprawdę wyjątkowo utalentowani gitarzyści - tutaj Scotty Moore.

(To nagranie w końcu poszło się kochać, ale może da się jeszcze znaleźć na YT.)

Swoją drogą, choć naprawdę bardzo cenię i lubię czarną amerykańską muzykę (choć absolutnie nie wszystko, bo np. Tamla Motown raczej nie, rap mnie, z małymi wyjątkami, odrzuca), to opowieści o tym, jak to Elvis imitował i "okradał" czarnych wykonawców Rhythm-and-Bluesa, wydają mi się raczej śmieszne. Co w tym nagraniu jest takiego specyficznie czarnego, że spytam?

Oczywiście czarna muzyka miała dość poważny wpływ i na Country, nieliczni Czarni bywali sławnymi wykonawcami tej muzyki, ale nie o to teraz chodzi, tylko o jakieś ew. bezpośrednie wpływy Rhythm-and-Bluesa na wczesnego (czyli najlepszego) Elvisa. Że go fascynowało, że go chciwie słuchał - wierzę bez problemu. Że miałby imitować - bzdura! (I nie mówię tego jako jakiś zwariowany wielbiciel Elvisa, z tych co go raz na miesiąc spotykają - jak nie w lokalnym spożywczym, to na stacji benzynowej. Po prostu kocham te jego nagrania z pierwszych lat, plus b. lubię sporo innych, późniejszych.)

Dla mnie (a znam się na tym nieco) to co tu słyszymy to Rock-a-Billy - po prostu, a Rock-a-Billy to była "biała" muzyka. Niewiele tu zmienia wspaniały skądinąd Chuck Berry, który zresztą, z tego co wiem, wychował się w całkiem "białym" środowisku. Nie zmienia tego też fakt, że pierwszym nagraniem Elvisa (dokonanym prywatnie dla matki na urodziny), które na niego zwróciło uwagę, było "That's All Right Mama", czarnego bluesmana (i chyba wykonawcy jednego przeboju, bo mam jego płytę i tam jest niemal tylko ten utwór w wielu wersjach i z różnymi tytułami) Arthura "Big Boy" Crudupa.

To też nie jest żaden czarny blues, ani jego imitacja, tylko znowu Rock-a-Billy, co z tego, że, jak wiele amerykańskich popularnych utworów (a tym bardziej już rock-and-rollowych) na bluesowym schemacie. (Dwunastotaktowym przeważnie, choć bywa np. ośmiotaktowy - jak w wielkim wczesnym przeboju Elvisa "Jailhouse Rock".)

Trudno jednak rozmawiać o muzyce, choćby popularnej, z ludźmi, którzy nie dostrzegają, że taki na przykład Ray Charles, choć niewątpliwie czarny (i momentalnie jako czarny wokalista rozpoznawalny), był w sumie jednak bliższy muzyce Country, niż Rhythm-and-Bluesowi. Nie mówiąc już o tym, żenagrywał p yty z wykonawcami Country, a wiele jego największych przebojów to po prostu piosenki Contry. (Choćby, pierwsze z bregu: "Take These Chains from My Heart". Albo Bucka Owensa "Crying Time". Ale nawet i przesławne kiedyś "Hit the Road Jack", to kompozycja człowieka od Country.)

Naprawdę nie żeby mi to osobiście robiło jakąś wielką różnicę, ale prawda jest prawdą, a Rock-a-Billy dzisiaj w ogóle prawie nikt nie zna i nie potrafi rozpoznać, choć moim zdaniem (skoro już wszyscy nie chcą słuchać Monteverdiego i podobnie ambitnych rzeczy) warto. (A niektórzy zresztą całkiem udatnie to jeszcze i dzisiaj grają - np. Brian Setzer i jego Stray Cats.)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, maja 22, 2010

O niewywrotnych teoriach i niezatapialnych ideologiach (część 1)

Popper, wraz z brzytwą Ockhama, należy do standardowego wyposażenia każdego liberalnego czy lewackiego internetowego trolla, nie mówiąc już o liberalnym czy lewackim intelektualiście. Życie, i tak zwany "real", mają jednak swoje prawa, więc liberalni i lewaccy intelektualiści (trolle na razie zostawiamy sobie na boku), waląc Popperem na lewo i prawo jak maczugą...

Rżnąc wszystko co się nawinie brzytwą Ockhama... Sami w swych, kunsztownych teoriach (nie mówiąc już, że kiedy nasuwa się konieczność ich obrony), od brzytwy zdecydowanie stronią, czyniąc przy tym wszystko, by te teorie były maksymalnie NIEWYWROTNE - a zatem, zgodnie z popperowskim kryterium, NIENAUKOWE.

Dzisiaj zajmiemy się jedną z tych spraw - mianowicie niewywrotnością owych teorii - i ją sobie tu, pokrótce, poanalizujemy.

Na początek na miejscu będzie jednak stwierdzenie, że ja wcale nie domagam się od wszelkich teorii czy hipotez, by były wywrotne, a mówiąc bardziej oficjalnym językiem "falsyfikowalne", bo cała masa bardzo sensownych teorii i hipotez, albo nie jest, albo też byłoby to w ich przypadku skomplikowane i niepewne. W końcu samo popperowskie kryterium naukowości nie jest przecież falsyfikowalne, zatem zgodnie z samym sobą, jest nienaukowe... I tak właśnie się te sprawy mają.

Tutaj jednak zamierzam wykazać, że wspomniani już lewaccy i liberalni intelektualiści, nie tylko lekce sobie to kryterium ważą (co by nie było żadną intelektualną zbrodnią, choć zabawne to jest, gdy się na nie z takim zapałem raz po raz powołuje), ale po prostu tak konstruują swoje teorie, by były one maksymalnie NIEFALSYFIKOWALNE, niewywrotne. I by polemika z nimi, z tego właśnie powodu, z założenia nie miała sensu. TO już jest grube intelektualne nadużycie, które warto by było wreszcie ujawnić, bo na razie nie udało mi się nigdzie znaleźć tego zjawiska ogólniejszej analizy.

Przejdźmy więc do sedna rzeczy i spróbujmy opisać sposoby, na jakie te brzydkie rzeczy oni robią. A jest tych sposobów co najmniej kilka. Opiszę te, które udało mi się dotychczas, w wyniku niezbyt długiego analizowania tej sprawy, określić.

Sposób pierwszy na swój prywatny użytek określam sobie za pomocą przypisywanej Napoleonowi formuły "Maszerujemy osobno, atakujemy razem". Mnie się to w każdym razie tak kojarzy, choć zgadzam się, że potrzeba do tego pewnej elastyczności umysłu. Inną dobrą, bo od razu oddającą istotę sprawy, nazwą jest "Ideologia rozpisana na głosy". (Tu też zresztą, jeśli ktoś pragnie, możemy posłużyć się hasłem: "Śpiewamy razem, mówimy osobno".)

Rozpracujmy to na konkretnym przykładzie. Weźmy taki feminizm. Niby jest jeden, prawda? Walczy o prawa kobiet i to jest jego istota. A jednak, weźmy dowolną sprawę, która wiąże się w jakikolwiek sposób z "dolą kobiet"... I w ogóle zresztą z czymkolwiek, o czym feminizm raczy się wypowiadać... I nie znajdziemy tam chyba żadnej (nie-trywialnie oczywistej) tezy, dla której nie proponowano by nam dwóch co najmniej, całkiem różnych, i często sprzecznych odpowiedzi czy rozwiązań.

Jakaś zmęczona pani domu, jakaś zabiegana matka dzieciom, jakaś nudząca się w bezczynności żona zamożnego biznesmena, wzniesie w momencie zwątpienia oczy ku niebu i zawoła: "Ależ życie kobiety jest ciężkie!" Momentalnie pojawia się obłoczek dymu, z którego, jak diabełek z pudełka, wyłania się feminizm ze swoją, skrojoną na miarę, ofertą i odpowiedzią na wszelkie duszne bole. "Tak, kobiety są całkiem takie same, a faszystowskie, paternalistyczne społeczeństwo na siłę wtłacza je..."

Diabełek cały czas patrzy swej ofierze w oczy i reaguje. Jeśli ta nie zareagowała pozytywnie na wstępną ofertę, oferta zostaje natychmiast zmieniona. W optymalnym przypadku tak, by ofiara nawet się nie zorientowała. Feministyczny diabełek ciągnie więc w tym duchu: "Chcą żebyśmy były jak oni! A przecież oni to tylko niedonoszone my, kobiety! Mamy być takie same?! Jesteśmy od nich o niebo lepsze, złoty wiek to był przecież wiek matriarchatu, a potem te podstępne, sadystyczne samce... itd."

Feministyczny diabełek nadal uważnie patrzy tej pani w oczy i reaguje na język jej ciała, nadstawiając przy tym ucha - bo może ona coś powie wprost. Ofiara dostała już dwie oferty - obiektywnie sprzeczne ze sobą, ale kto by się tam takimi formalnościami przejmował! Liczy się współczucie, liczy się siostrzana solidarność, liczy się wspólnota. Zaiste aż trudno zrozumieć, jak możliwe jest, by wciąż tyle kobiet odrzucało tę hiper-atrakcyjną ofertę, ten syreni śpiew... Może diabełek na razie jeszcze nie dotarł do wszystkich kobiet? A może większość z nich, jakimś atawistycznym instynktem wiedziona, otrząsa się po chwili z owego stanu hipnozy i wraca do normalności?

Nie wiem, w każdym razie muszę przyznać, że podziwiam te kobiety, które tak chytrze przedstawioną ofertę po prostu odrzuciły i nie poświęcają słowiczym trelom feminizmu uwagi. W końcu kiedyś, mimo że ich "dola" była zapewne cięższa, mogło to być w miarę łatwe - ale dziś? Kiedy nawet mężczyźni - swą eunuchowatością - sprzysięgli się niejako, by pchać kobiety w szeroko otwarte ramiona feminizmu?

W naszym, błyskotliwym, choć z konieczności uproszczonym, literackim przykładzie, uwzględniliśmy jedynie jednego diabełka-akwizytora. Jednak w rzeczywistości działa to przeważnie w sposób mniej elegancki, wymagający o wiele większych nakładów i zasobów, ale też o wiele pewniejszy. Działa to po prostu bardziej zgodnie z cytowaną tu przeze mnie napoleońską zasadą. Po prostu ktoś mówi jedno, kto inny drugie, a jeszcze ktoś inny trzecie. A jeśli którykolwiek z nich odniesie sukces, sukces ten idzie oczywiście na konto CAŁOŚCI - w tym wypadku całego feminizmu. No i mamy kolejną udaną sprzedaż ideologii. Mamy też kolejną ideową feministkę.

Działa to oczywiście całkiem tak samo jak np. platformiana propaganda z "konserwatywnym", robiącym jezuickie miny i sączącym nabrzmiałe mądrością słowa Gowinem, i "wesołym", "działającym wyłącznie na własny rachunek" Palikotem. (Plus Niesiołowskim, nieaktualnym już na szczęście Karpiniukiem, i masą innych platformianych mend do zadań specjalnych.) Zresztą na lewiźnie, także tej realno-liberalnej, "europejskiej", jest tego rodzaju osobników skolko ugodno i nie ma chyba wielkiej potrzeby ich tu wymieniać. Nie o tym zresztą teraz mówimy.

Ci faceci to po prostu (pomijając już epitety, na które zasługują, a które wyrażają aspekty etyczne tego co robią) HARCOWNICY. Tacy jak ci w Trylogii, i w ogóle w historii wojskowości przez tysiąclecia. Jeśli odniosą sukces, całe wojsko się cieszy i morale mu się zwiększa. (Nie mylić z moralnością! To całkiem co innego.) Jeśli dostaną w dupę - cóż, zdarza się, nikt przecież za nich odpowiedzialności nie brał, wszystko co robią, robią na własny rachunek.

Podobnie zresztą używa się czasem komandosów czy służby specjalne - ludzie dostają misję, ale wiedzą, że nikt się o nich w razie, gdyby wpadli w ręce wroga, nie upomni, i o żadnych tam Konwencjach Genewskich mowy nie będzie. Oczywiście tym wszystkim lewackim, leberalnym czy feministycznym (nie, żeby to były całkiem różne rzeczy!) na ogół nic takiego nie grozi, ale zasada ich użycia jest ta sama.

Mam nadzieję, że udało mi się pokazać, jak opisanym tu sposobem czyni się pewne ideologie niezatapialnymi. Byłby to pewien mój sukces, ale nie należy go wyolbrzymiać, bowiem ta akurat metoda jest stosunkowo prymitywna i stosunkowo dobrze wszystkim znana. Następne, które (Deo volente) opiszę w następnych odcinkach, są o wiele bardziej wyrafinowane i o wiele mniej, z tego co wiem, rozpoznane.

c.d.n.

triarius
--------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Ludzie to, czy jakieś dzikie źwierzęta? (czyli edukacja und szkolnictwo wczoraj i dziś)

Chciałem sobie znowu nieco poczytać Spenglera - a konkretnie drugi tom Magnum Opus, ten traktujący wprost o historii i (niech ją szlag!) teraźniejszości - ale nie mogę go w całym tym moim, książkowym i nie tylko, bałaganie znaleźć. By ukoić jakoś mój ból, wyciągnąłem z półki inną książkę, taką co ją mam od dobrych dwudziestu lat, alem nigdy dotąd nie czytał... I czytać ją, after all these years, zacząłem.

Książka nazywa się "Medieval Panorama: The Horizons of Thought" (na nasze "Średniowieczna panorama: Horyzonty myśli"), autorem zaś jest G.G. Coulton. (Który jednak nie ma chyba nic wspólnego ani z programem gadu-gadu, ani z Generalną Gubernią.) Wydane to zostało po raz pierwszy (żeby już te nasze didaskalia uczynić kompletnymi) w 1938 w Cambridge.

Jest to rzecz interesująca, a miejscami nawet i zabawna. Na przykład taki fragment, com go sobie właśnie przed chwilą do poduszki był przeczytał. (Wszystkie dłuższe cytaty rozbiłem na mniejsze akapity, przekład miejscami językowo dość luźny, ale merytorycznie wierny.) Cytuję:
[...] studenci mieszkający na stancji, na których skarży się statut uniwersytetu w Oxfordzie, że: "śpią cały dzień, a w nocy włóczą się po knajpach i domach złej sławy, szukając okazji do rabunku i zabójstwa" - ludzie z którymi możemy zestawić tych irlandzkich, szkockich i walijskich studentów, na których Izba Gmin dwukrotnie skarżyła się królowi (1422 i 1429), że: "nie mając gdzie by mogli mieszkać, popełnili liczne zabójstwa, morderstwa, gwałty i rabunki po całej okolicy", w końcu zaś zorganizowali system szantażu, utrzymując okoliczne dystrykty w stanie oblężenia.

Znaczącym komentarzem do tego jest, że jak już widzieliśmy, notoryczne włóczenie się po nocy, czyli wychodzenie na zewnątrz po oficjalnej godzinie gaszenia wszystkich ogni, karane było dwukrotnie wyższą grzywną, niż wystrzelenie strzały w stronę proctora [gościa nadzorującego studentów z ramienia uniwersytetów, przyp. mój] próbując go zranić. [_ _ _] w Bolonii "atak z użyciem kordelasa w sali wykładowej obciążał (winnego) opłatą za stratę czasu i pieniędzy zebranych tam studentów".
Druga strona, też jednak - i tutaj mamy wreszcie drobną różnicę z czasami miłościwie nam panującego realnego liberalizmu - nie pozostawała całkiem bierna. Oto stosowny cytat:
Podczas inauguracji Doktora Gramatyki, uniwersytecki bedel musiał mu dostarczyć witkę, "palmer" (czyli płaski kawałek drewna do bicia po dłoni), oraz "cwanego chłopca"* (czyli niezbyt łagodnego czy dobrze ułożonego). Po dokonaniu na tym chłopcu czego należało**, kandydat musiał mu zapłacić 4 denary za jego "pracę"***, i tę samą sumę bedelowi, za wypożyczenie instrumentów.
Hłe, hłe, hłe! Fajne było? Istne "Wspomnienia niebieskiego mundurka" (jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa, by the way). Bo my sobie tutaj uogólniamy, filozofujemy na temat historii, a tutaj takie drobne konkretne coś, co może nawet niektórych pasjami lubiących płakać nad upadkiem obyczajów i zepsuciem młodzieży "w demokracji" nieco zdziwić, żeby nie powiedzieć zaskoczyć. (Choć ich chyba nic nie zdziwi, oni po prostu takich rzeczy nie czytają, woląc - i to o ile! - Misesa. A gdyby nawet, to i tak jak woda po kaczce.)

-------------------------------------------
* "Shrewd boy".
** W oryginale:"after performing on the boy". Co, jako żywo, brzmiałoby smakowicie... Gdyby chodziło o dziewczynę: "after performing on the girl". Ach! A tak, to raczej tylko dla jakiegoś Biedronia.
*** W oryginale: "labour".Wszelkie odniesienia do położnictwa to czysty bonus.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, maja 14, 2010

Lech Kaczyński w moich wspomnieniach

Tytuł, nie dość, że okrutnie banalny, jest w dodatku przesadnie huczny i na wyrost, ponieważ moja niegdysiejsza znajomość z niedawno zamordowanym Prezydentem RP - choć rzeczywista - była jednak dość przypadkowa i nieprzesadnie bliska. Jednak znałem Lecha Kaczyńskiego, znałem też nieco jego żonę i córkę, więc, domyślając się, że ludzie mogą być obecnie ich życiem dość żywo zainteresowani, napiszę o tym nieco.

Tym bardziej, jak sądzę, ma to sens, że czasem tej naszej znajomość były akurat lata tzw. "stanu wojennego" i częściowo właśnie na epickim (to żart!) gruncie naszej - w małej części wspólnej i w nieco większej chyba równoległej - "podziemnej walki o wolną Polskę" ona się rozwijała.

Ponieważ naprawdę aż tak wiele z własnego doświadczenia o Lechu Kaczyńskim nie wiem, więc rzucę tę moją opowieść na nieco szersze tło - żeby coś w ogóle było do opowiadania, ale także, by łatwiej było pewne ówczesne, i jakże dziwne, sprawy zrozumieć.

Tak więc, nie jestem dziś całkiem tego pewien, ale Lecha Kaczyńskiego poznałem chyba już w czasie tzw. stanu wojennego, choć nie jest całkiem wykluczone, że jednak nieco wcześniej, w czasie gdy Solidarność była jeszcze legalna, a ludzie wierzyli, że coś się już na trwałe zmieniło.

Nie pamiętam też już teraz, czy poznaliśmy się po jakiejś solidarnościowej czy ogólnie opozycyjnej linii, czy też dla dlatego, że mieliśmy córki w mniej więcej równym wieku (moja pierworodna w istocie jest o pół roku starsza, jak mi to niedawno wyliczyła moja matka, dotąd sądziłem, że to całkiem rówieśnice) i o tym samym zresztą imieniu Marta, a do tego mieszkaliśmy w tym samym domu i w tej samej klatce (dom miał zresztą jedną klatkę).

Wydaje mi się, że to chyba jednak było po linii opozycyjnej, choć naprawdę nie jestem pewien. W końcu to nie było wtedy dla mnie jakieś wiekopomne spotkanie. W każdym razie, bawiąc się w Sherlocka, można łatwo wydedukować, że, jeśli spotkaliśmy się przed tzw. stanem wojennym ("tzw.", bo żadnej wojny wtedy tak naprawdę nie było i całe to mądre określenie to tylko kolejne z kłamstw komuszego "legalizmu"), to raczej po linii solidarnościowo-opozycyjnej, ponieważ latem '84, kiedy zwiałem z rodziną do Szwecji, moja córka akurat ukończyła 5 lat, a Marta Kaczyńska miała 4 i pół, więc nie było specjalnie jak poznać się wtedy dzięki córkom.

Tym bardziej, że trudno mi sobie teraz wyobrazić, by od jakichś zachwytów w stylu "ach, jakie cudne niemowlę, czy to dziewczynka czy chłopczyk", wysokiej rangi działacz "S", jakim, z tego co słyszę, był wtedy Lech Kaczyński, tak się ze mną zżył, że potem, w tzw. stanie wojennym, współpracowaliśmy w wywrotowej działalności. Tym bardziej, że w istocie wcale zżyci nie byliśmy, bo była to taka po prostu znajomość "z podziemia". W dodatku, kiedy się zrozumie, gdzie to się wszystko działo, dochodzi jeszcze jeden drobny, ale nie pozbawiony wagi, fakcik, który sugeruje, że jednak poznaliśmy się po linii opozycyjnej.

Gdzie to się działo? Co to był za dom, w którym mieszkaliśmy na początku i ja z moją rodziną, i Lech Kaczyński ze swoją? Było to w górnym Sopocie, na Osiedlu Mickiewicza. Kto zna Sopot, bez trudu zlokalizuje to osiedle, a kto nie zna, niech słucha. Leży ono w samej górze Sopotu, pod lasem. Kiedyś tam była pętla autobusu 144, teraz nie mam pojęcia, bo nie byłem tam 10 lat. Jest to osiedle złożone z pięciu chyba takich paskudnych dziesięciopiętrowych gierkowskich punktowców z wielkiej płyty, jakie nabudowano wtedy wszędzie w tym nieszczęsnym kraju...

Tyle, że tam wszystkie mieszkania były własnościowe. Co oznacza, że mieszkali tam ludzie nieźle jak na PRL uposażeni, to zaś w PRL'u oznaczało, że spory ich procent to musiały być jakieś komusze, ubeckie szuje. Myśmy akurat nikim takim nie byli, po prostu ojciec mojej żony zwiał był z ludowego raju i został się potem profesorem na uniwersytecie Cornell. (Ach, te polskie losy!) Było go więc stać bez, by kupić swojej matce "elitarne" mieszkanie za żywe dolary. A gdy ta matka zmarła, odziedziczyła je moja przyszła żona.

Jak rodzina Kaczyńskich doszła do takiego 'luksusu" nie mam oczywiście pojęcia i nigdy mnie to nie interesowało, ale z pewnością doszli do tego uczciwie. Niewykluczone,  że po prostu jedynie wytężoną pracą. Albo jakiś spadek dostali. Naprawdę nie wiem jak i nie o to tu chodzi, tę sprawę wspomniałem całkiem mimochodem. Chodzi mi o to, że tam mieszkało jednak sporo prlowskiej "elity", i o nic więcej. W tym samym budynku mieszkał na przykład pilot znanego rajdowca - znanego jednak o wiele bardziej z tego, że jest synem ówczesnego premiera, niż jako rajdowiec.

Nie żeby to musiała być na sto procent szuja, ale nie wykluczam takiej możliwości. (Zresztą kiedyś się z nim starłem, bo miałem zwyczaj otwierać drzwi do tego budynku takim spowolnionym mae geri kekomi, jemu się to nie podobało, a mnie się z kolei nie podobało, że się niepytany odzywa. Nie, żeby to miało tutaj najmniejsze znaczenie, ale dodaje kolorytu.)

Tak, że oficjalna wersja jest taka, że z Lechem Kaczyńskim poznaliśmy się jakoś dzięki "S" czy innej opozycyjnej działalności, choć z pewnością nie było to nic wielkiego czy heroicznego, bo bym chyba zapamiętał. Potem od czasu do czasu przekazywaliśmy sobie jakieś informacje, nic nadzwyczajnego, jakieś bibuły (a miewałem naprawdę niezłe rzeczy, np. kwartalnik wydawany przez Darskiego "Obóz", oraz także jego miesięcznik, oba znakomite i chyba rzadkie). Naprawdę nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy na tym etapie znajomości, tylko zgaduję.

Do tego, jako się rzekło, mieliśmy córki w mniej więcej tym samym wieku, które zostały najlepszymi przyjaciółkami. Pamiętam, jak moja co dzień praktycznie wyglądała przez okno, żeby w końcu - widząc przyjaciółkę wraz z matką - wykrzyknąć "o, jest Marta Kaczyńska!" Po czym dostawała pozwolenie by wyjść i się razem bawić.

Nie pamiętam, by się kiedykolwiek bawiły w naszym mieszkaniu, choć tego nie wykluczam. Nie mam bladego pojęcia, czy moja bywała kiedykolwiek w domu państwa Kaczyńskich. Jednak przyjaźniły się wtedy naprawdę i bawiły sporo na dworze. Ja też nie pamiętam, czy byłem kiedykolwiek w mieszkaniu państwa Kaczyńskich, ani czy ktoś z nich był w naszym głębiej, niż w przedpokoju. Ten przedpokój był zresztą dość oryginalny, bo kazałem go pomalować na krwisto czerwono, stało tam też ogromne, niemal zabytkowe lustro w rzeźbionej ramie...

Nie wykluczam, że Lechowi Kaczyńskiemu kojarzyło się to z jakiś luksusowym burdelem. Co mnie by zresztą wtedy całkiem nie przeszkadzało, bo uwielbiałem tego typu reakcje na moje dzikie pomysły. Widać jednak żadnej reakcji nie było, bo Lech Kaczyński był zawsze dobrze wychowany i powściągliwy.

Jeszcze trochę topografii by się zapewne przydało (a za chwilę przyda się jeszcze o wiele bardziej). Otóż myśmy mieszkali wtedy na drugim piętrze, a państwo Kaczyńscy o wiele wyżej - na siódmym? Szczerze mówiąc, nie mam już teraz pojęcia i nawet nie pamiętam, czy ich mieszkanie widziałem kiedykolwiek na oczy. Moja żona zapewne tak, bo ona dużo więcej zajmowała się córką, ja jednak chodziłem do roboty i zajmowałem się mniej.

Skoro już jesteśmy przy topografii, to wypada dodać, że nasze mieszkanie patrzyło w stronę morza (choć nie było go z niego widać) i Gdyni, a zaraz pod nim, od strony morza, jest tam sobie szkoła podstawowa. (Nigdy nie mogłem się w czasie urlopu wyspać, bo kierownik tej szkoły miał dzikie upodobanie do przemawiania przez megafon, już od bladego rana. Przez cały rok.)

I nie jest to com przed chwilą rzekł bez znaczenia dla naszej opowieści, o nie! Otóż 17 czerwca A.S. 1984 (nie żebym pamiętał tę datę, ale właśnie sprawdziłem w sieci) odbywały się w całym PRL'u tzw. "wybory" do tzw. "rad narodowych". No i podziemna "S" wpadła na pomysł zweryfikowania udziału w tych "wyborach" - który to udział osiągał zawsze wartości rzędu, na ile pamiętam, 97%... co i tak było spadkiem w stosunku do przedsolidarnościowych czasów, kiedy wynosiło to zawsze 99% z hakiem.

Oto - jednym dla przypomnienia, innym dla informacji - fajny obrazek à propos:


(LUDZIE - BEZ PARANOI! - TO NAPRAWDĘ NIE JEST ŻADNE WEZWANIE DO BOJKOTU NADCHODZĄCYCH WYBORÓW PREZYDENCKICH! To jest po prostu historyczna ulotka, czy może plakat, wiążąca się z opisywanym tu wydarzeniem! Nic więcej!)

W tym celu podziemni działacze "S" mieli, tam, gdzie to się dało zrobić, liczyć osoby wchodzące i wychodzące do lokalów "wyborczych". Nie wiem, czy były jakieś inne metody, ja znam akurat tę i w takim czymś właśnie brałem w tym pamiętnym, orwellowskim roku, udział.

Nie pamiętam  już całkiem, kto na to wpadł - czy my sami w moim miejscu pracy, gdzie ja i moi koledzy byliśmy zawsze cholernie opozycyjni i ostro podgryzaliśmy korzonki już na lata przed Sieroniem i "S" (swoją drogą o tym miejscu pracy też warto by było kiedyś opowiedzieć, bo to jednak była dość ciekawa sytuacja, która sporo o tamtych czasach mówi i sporo daje do myślenia nawet na dzisiaj) - czy też przyszedł w tej sprawie jakiś prikaz, czy jakaś konkretna zachęta, "z góry" (raczej chyba "z dołu", skoro chodziło o "podziemie"?)... Nie wykluczone, że to Lech Kaczyński podsunął nam tę myśl, ale naprawdę tak mi się to nie kojarzy.

Rzecz w tym, że ja miałem tuż pod oknem tę szkołę podstawową, gdzie właśnie miał się mieścić jeden z licznych lokali "wyborczych". Obserwowanie tego lokalu było łatwe i, potencjalnie, całkiem przyjemne. No i rzeczywiście, umówiliśmy się z paroma kolegami... Konkretnie były to dwa Romany, Longin (żeby nie powiedzieć Lońka)... acha - jeszcze Janusz, plus Aśka, no i oczywiście ja i moja żona.

I może jeszcze jeden kolega, też Janusz, który od dawna jest w Stanach, podobno czasem przyjeżdża odwiedzić rodzinę, tyle że nie uważa się już za Polaka, tylko za Żyda. Ale nie jestem pewien, bo, choć się szanowaliśmy, nie byliśmy nigdy blisko. (Może byłem dlań zbyt aryjski?) Wszyscy, poza moją żoną, z mojego miejsca pracy, całkiem wszyscy w tym samym mniej więcej wieku i znający się, lepiej lub gorzej, jeszcze ze studiów.

(Warto by było zresztą kiedyś o tych ludziach rzec nieco więcej, bo to są "polskie losy" w kolejnej odsłonie, a to miejsce pracy, też było ciekawe. W sumie cztery występujące tu osoby wyjechały z kraju, plus dziecko wtedy w łonie mojej żony, i z pewnością nigdy już do Polski na stałe nie wrócą. Choć ja sam, zawsze nietypowy, też na obczyźnie byłem, ale wróciłem. Za TEN kolejny upust polskiej krwi komuna powinna odpowiedzieć nie mniej, niż za swoje morderstwa!)

Umówiliśmy się z tymi kumplami na kilkugodzinne "wachty" w celu dyskretnego obserwowania tego lokalu "wyborczego" przez okno mojej sypialni i notowania wyników naszych obserwacji. Żona miała przygotować poczęstunek, w sumie miało to być miłe towarzyskie spotkanie, swego rodzaju piknik pod dachem. Nie pamiętam, czy jakieś alkohole wchodziły w grę, ale chyba nie, a jeśli, to w małych dawkach. Do tego zapewne fondue z sera, masła i jaj - tłuste jak cholera i moim zdaniem fantastyczne - bo wtedy zawsze i przy każdej okazji je robiłem. Przepis znalazłem u samego Brillat-Savarina.

Na dzień przed tą "akcją", tym piknikiem znaczy, dzwonek do drzwi, otwieram, w drzwiach stoi Lech Kaczyński i trzyma pod pachą jakąś torbę. Zapraszam do przedpokoju... może i dalej, nie pamiętam... Gość otwiera torbę i wyjmuje z niej kamerę telewizji przemysłowej. Plus stosowny kabel i stosowny monitor. Mówi mi, że to "pożyczone" z jego zakładu pracy. Trochę gadamy i on wtedy coś wspomina, że gdyby ta "pożyczka" się wydała, to komuna będzie miała wspaniały pretekst, by nas na długie lata wsadzić "za kradzież".

Oczywiście, choć to by się raczej musiało wydać w jego zakładzie, lub może na ulicy, bo ryzyko, że wpadniemy z tą kamerą w moim mieszkaniu oceniałem wtedy, i oceniam teraz, jako niewielkie. Musieliby albo nam akurat zrobić rewizję - robiąc ją hurtem we wszystkich mieszkaniach, z których tak łatwo byłoby liczyć tych głosujących, albo też te nasze działania musieliby zauważyć. Plus drobne prawdopodobieństwo, że akurat mi zrobią rewizję z jakiegoś innego powodu. W sumie ryzyko prawie żadne i nie opowiadam tego oczywiście, by się kreować na bohatera, tylko opowiadam jak było i jak znałem Lecha Kaczyńskiego.

Wszystko udało się jak zostało zaplanowane, a do tego całkiem fajnie się bawiliśmy. Kamera zrobiła wśród kumpli dziką furorę. Wreszcie walczymy z komuną jak równy z równym! Stała sobie ta kamera na parapecie, okno zasłonięte firanką, a my przy stoliku, na którym monitor, z plikiem papieru, długopisikami, herbatą,  kanapkami i czym tam jeszcze... Zapewne też masą bibuły, bo zawsze mieliśmy problemy z przeczytaniem wszystkiego, cośmy wtedy za warte czytania uważali. (Teraz człek mądrzejszy, ale wtedy łykał i "Dawida Warszawskiego", i Michnika... Jak głodny pelikan ryby łykał!)

Więc jest to tak zorganizowane, że zawsze dwie osoby pełnią służbę, reszta rozrywa się - z kotem Arturem, z dzieckiem Martą, czy konwersuje z moją żoną. Albo może enerdowską telewizją na wspaniałym kolorowym Rubinie, którego tak chytrze ruski zrobili, że nie można było do końca ściszyć. Zresztą nikt nikogo przemocą nie trzyma, i jeśli się nie ma akurat wachty, można przecież iść do domu. Tylko komu by się chciało, skoro liczenie tych - naprawdę nielicznych - "wyborców" takie zabawne i można wreszcie przygwoździć komusze kłamstwa! (No i nikt z nich w Sopocie nie mieszkał, więc do domu i z powrotem mogli nie zdążyć.)

Nie złapali nas na tej "pożyczce", kamera i reszta sprzętu zostały zwrócone... By zostać potem zapewne wykorzystane przez kogoś z nomenklatury do budowy prywatnej fortuny, ale to już inna historia. Myśmy oczywiście przekazali wyżej (czyli niżej) stosowny protokół. O ile pamiętam, wyniki naszych obserwacji jasno pokazały, że komuch (jak i dzisiaj) łże jak najęty...

Jednak nie pamiętam konkretów, ponieważ już wtedy ostro planowałem ucieczkę wraz z rodziną, "na zachód". Z odwiedzin u kuzyna żony, któren jako siedemnastolatek został przez ojca cichcem wysłany za granicę na statku pod jakimś węglem, a w czasie o którym opowiadam był już głównym bibliotekarzem i głównym heraldykiem króla Szwecji. Działał wśród polonii zresztą. Lubił się naszać w kontuszu. Dawno już zresztą nie żyje. (Ach, te polskie losy!) To tak tutaj na marginesie.

I na tym się ta historia o mojej wspólnej z Lechem Kaczyńskim podziemnej akcji kończy. Co jeszcze pamiętam z naszych kontaktów, to to, że kiedy już do wyjazdu było bardzo blisko, powiedziałem mu o tym, że zwiewam z PRL, bo mam już dość tej "rewolucji much w butelce", tej bezsilności, upodlenia, że chcę posmakować kiedyś wreszcie prawdziwej wolności... A poza tym zamierzam wroga zaatakować od tyłu.

Pamiętam, że Lech Kaczyński wydawał się moją decyzją, a być może i moim wytłumaczeniem, dość zaskoczony, ale tylko się tego domyślam, bo nie komentował. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i tyle tego było. Potem już go nigdy na własne oczy nie widziałem. Chyba że... No to pójdę w ślady Dumasa i teraz będzie "Piętnaście lat później".

Latem roku 1995 powróciłem do kraju. Mniejsza o powody i okoliczności. Dość, że gdzieś na przełomie tysiącleci pisywałem nieco w "Najwyższym Czasie!" i w "Nowym Państwie" (kiedy było jeszcze tygodnikiem, a nie jak dzisiaj, kwartalnikiem, o ile jeszcze w ogóle wychodzi). No i wydawało mi się, że mam pewne szanse na zatrudnienie w "Nowym Państwie", więc pojechałem specjalnie w tym celu porozmawiać z jego redaktorem naczelnym.

Którym był wtedy Adam Lipiński, znany później m.in. z "korupcji politycznej". B. sympatyczny i sensowny facet. W ogóle ta wizyta w Warszawie była z paru względów niesamowita, ale to może kiedyś, a zapewne nigdy. Do naszego dzisiejszego tematu te sprawy mają się jednak zupełnie nijak.

No i tam, w tej redakcji "Nowego Państwa", idę ja sobie korytarzem... By the way, to dziennikarzem wtedy (ani zresztą nigdy) nie zostałem. Zaproponowano mi wprawdzie coś w rodzaju pracy, ale nie aż tak obfitej w robotę i przychody, bym się mógł przeprowadzić do Warszawy. A bez tego nie dało się tego robić, więc błędne koło i sprawa się zawaliła. Ale idę sobie w każdym razie tym korytarzem i widzę, że do jednego z pokojów wchodzi pan Kaczyński. JAKIŚ pan Kaczyński. Nie miałem pojęcia który, ale odruchowo się ukłoniłem, całkiem nisko.

On był wyraźnie zaskoczony, odkłonił mi się dość niepewnie i wszedł w stosowne drzwi, ja zaś poszedłem owym redakcyjnym korytarzem dalej. Potem sobie uświadomiłem, że to jednak chyba nie był TEN Kaczyński - ten którego kiedyś znałem. Niby mógłby być on, tylko zaskoczony, że mnie, kiedyś wyjechanego na obczyznę, by wroga od tyłu, a teraz znowu tutaj i ogolonego na haraczownka (w PRL'u tak się nie goliłem, mimo że mi włosy przeszły na klatkę, bo nie chciałem zbytnio ułatwiać pracy ubeckim filmowcom i innym takim)... A po półtorej dekady znowu niespodziewania widzi. Ale on chyba po prostu nie miał bladego pojęcia kto ja jestem, bo to nie był Lech.

No i tak się kończy ta moja historia o mnie samym i panach Kaczyńskich, a szczególnie jednym. Nie było w istocie wiele do opowiadania, ale coś tam jednak, drobnego, było, więc opowiedziałem. Teraz się ludzie tym interesują (jak sądzę), a jeśli teraz nie opowiem, to może będę musiał kiedyś na jakąś rocznicę... I będzie wtedy jakaś dęta, niby podniosła, atmosfera i w ogóle nie to co lubię. Więc opowiedziałem, a teraz piłka jest w korcie ew. P.T. Czytelników.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, maja 12, 2010

Nie ma jednak żadnego kryzysu - Tusiu, Rostosiu, kocham was chłopcy!

Parę dni temu napisałem dość gorzki, żeby nie powiedzieć więcej, kawałek o tym, jak to kryzys i Druga Irlandia dotarły do mojej skromnej siedziby i zajrzały mi do spiżarni.

Okazuje się jednak, że wydawnictwo ebookowe Złote Myśli ma się nadal znakomicie i wcale nie pada, tylko właśnie kwitnie, natomiast faktycznie drobna (?) niedoróbka była, ale nie w tych tam miliardach, co to je Unia... Nie u Tusia naszego kochanego... Nie u naszego kochanego Rostoszczaczka... Tylko w skrypcie strony, co mi pokazywała moje prowizje.

Forsy więc jest znacznie więcej, niż wyglądało (choć, powtarzam, do Mira i Rycha mi wciąż daleko), a mi wypada... Skoro się powiedziało A, to trza, niestety, powiedzieć i Beeeeeeeeee...

No to mówię. Przepraszam wszystkich, którzy spać ostatnie noce nie mogli z troski o moje losy! Odwołuję chęć robienia jakichś tłumaczeń! Odwołuję nawet chęć pędzenia leniwych do roboty! Przecież leni od zawsze cenię - a każdym razie o wiele bardziej, niż leberalnych pracusiów!

A teraz gromkie "hip hip hura!" na cześć wydawnictwa Złote Myśli (choć nie wszystko, co wydają jest całkiem w mój smak, a nawet, turpe dictu, nie wszystko, co czego przyłożyłem rękę, jednak życie to nie bajka), a jeśli ktoś też chce sobie fajnie radzić w kryzysie, to może zainteresują go ich własne, z serca płynące, rady. Oto linek: http://ekonomia-przetrwania.zlotemysli.pl/triarius,1/

Mam nadzieję, że nie tylko ja po tej stronie barykady na razie jakoś spadam na cztery łapy (może to skutek mojej sympatii do kotów?) - w końcu wiem, że kryzys jest i raczej szybko nie będzie lepiej. Jeśli w ogóle. Mówię w każdym razie o domowych finansach. Ja w każdym razie chwilowo nie panikuję, sorry za ten fałszywy alarm!

A jeśli ktoś zaczął się niepokoić o tę moją nagłą sympatię do platformianych mędrców od ekonomii i innej, jak motylek od Merkeli do Tuska i z powrotem fruwającej targowicy, to mówię: spokojnie,  Z TYM to się oczywiście wygłupiam na całej linii!

---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Durny tekst o niczym

Poniżej pałęta się kawałek, który zacząłem pisać, jako wstęp do bardzo poważnego i, z założenia, istotnego, tekstu, ale urwał mi się z uwięzi, zbiesił, znarowi i urósł w postaci słowno-intelektualnego zakalca. Ale ja i tak to opublikuję, bo w końcu sam sobie jestem sterem żeglarzem okrętem.

Kto nie ma upodobania (najlepiej poświadczonego zaświadczeniem lekarskim) do takich rozgadanych bredni - niech nie czyta! Mówię serio. TO JEST ABSOLUTNIE O NICZYM!


Czas jakiś temu, w mrocznych i ponurych czasach zimnej wojny,  istniało coś takiego jak sowietologia. Była to dziedzina wiedzy, czy może raczej rzemiosło, polegające na analizowaniu spraw dzielących się w Obozie Postępu, czyli w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i innych miłujących pokój krajach. Sowietologię często zwano "kremlinologią" i nie bez powodu. Cały Obóz Postępu był przecież potężnie scentralizowany i nic, przynajmniej z założenia i teorii, nie działo się tam bez woli Kremla, więc studiowanie Obozu Postępu wymagało przede wszystkim studiowania tego, co dzieje się na Kremlu.

Sowietologią (znaną także jako kremlinologia), zajmowali się sowietolodzy (zwani także kremlinologami). Zawód, kariera takiego sowietologa (kremlinologa) z wielu względów była czymś fascynującym dla człeka zainteresowanego ukrytymi dla pospólstwa, a istotnymi, zjawiskami społecznymi... I nie tylko, nie jedynie!

Podczas gdy ogromna większość młodzieży w całym nowoczesnym cywilizowanym świecie najpierw marzyła o karierze reprezentacyjnego napastnika, mistrza sumo, szansonisty, na którego widok dziewczęta mdleją i nie tylko... By w stopniowo w realnym życiu (jeśli to życiem w ogóle można nazwać) iść na kompromis z twardą i bezlitosną rzeczywistością i zająć czymś, na co jest na rynku zapotrzebowanie (a przynajmniej głoszą to gazety i telewizja)... Wysiedzieć odpowiedni czas w szkolnych ławkach, w tłumie podobnych sobie...

Otrzymać odpowiedni papierek... A potem, wraz tysiącem innych początkujących socjologów, "speców od zarządzania", nauczycieli, operatorów lekkiego sprzętu, sprzedawców okrężnych, czy kim tam zdecydowali się biedacy zostać - konkurować o będące akurat do dyspozycji posadki... Rzucany tu i tam fluktuacjami rynku.

Z sowietologiem jest, czy raczej było, inaczej. Weźmy i wyobraźmy sobie piramidę, u której podstawy są właśnie takie zajęcia, o jakich było tu przed chwilą, a na szczycie mamy Króla Lasu z gaju nad jeziorem Nemi. Opisywanego ładnie i przekonująco przez Frazera w słynnej "Złotej Gałęzi". (Wiem, że to cholernie dawne czasy - Frazer, a jeszcze bardziej ten tam Król Lasu - ale ja się z upodobaniem poruszam po tysiącleciach i nie zamierzam tego zmieniać. Jeśli się komuś nie podoba, to mogę polecić sporo innych blogów.)

Pamiętamy, że mówimy tu o karierach, tak? Więc u dołu mamy takie banalne kariery w stylu tej ekstensywnej strategii rozrodu stosowanej przez ryby, czy inne gady - miliony chętnych (?) do pracy w danym zawodzie i sporo miejsc pracy... Jednostka zerem, jednostka niczym, rynek i przypadek na poziomie kosmicznym o wszystkim - w tym o losach danej jednostki - decydują.

Na szczycie jest Król Lasu znad jeziora Nemi. Ten, co to jak się Kaligula dowiedział, że już stary i cholernie długo urzęduje, to wysłał doń "silniejszego gbura", żeby go utrupił i zajął jego miejsce. Bo to o to tam chodziło, kto jeszcze nie kojarzy, albo chce się dowiedzieć więcej, niech się czuje odesłany do wielkiego dzieła Frazera. Król Lasu uczniów nie miał, nikt w ławkach całymi tysiącami nie siedział, ucząc się, jak go zaskoczyć kiedy śpi, albo załatwia małą potrzebę, by wskoczyć na jego miejsce.

Studia podyplomowe traktowałyby oczywiście o tym, jak samemu nie dać się podczas snu... (Jakiego znowu snu??!) Czy załatwiania małej potrzeby zaskoczyć. Ale to już całkiem elitarna wiedza oczywiście i nie dla byle absolwenta.

Sowietolog (zwany także, jak pamiętamy, kremlinologiem) byłby gdzieś pomiędzy. Razem z poławiaczem pereł, twórcą inkrustowanych macicą perłową pudełek z laki, czy defloratorem gejsz. On nie siedzi, u zarania swej kariery, wraz z tysiącami rówieśników, w ławce żadnej szkoły zawodowej... Nieważne, czy się oficjalnie nazywa "uniwersytetem", czy też nie.

Nie - taki ktoś siedzi u stóp Mistrza i przygląda się, jak ten wykonuje swą pracę. Czasem, z czasem, Mistrz pozwoli mu wykonać jakąś drobną pomocniczą czynność... Przeświechtać drobnoziarnistym papierem. Przytrzymać materiał do obróbki. Wycisnąć mokre kąpielówki. Dodać, wreszcie, otuchy i zaparzyć herbatę, kiedy Mistrz (lub ktokolwiek inny) opada z sił, kiedy w jego (lub jakimkolwiek) sercu jego zaczyna gościć zwątpienie, kiedy z oczu zaczynają ciurkać łzy...

Uczeń, jeśli nie pozbawiony jest ambicji (a tego przecież nie chcemy!) pragnie kiedyś też zostać Mistrzem. Mimo całej miłości i synowskiego dla Mistrza szacunku. I wie, że od osiągnięcia tego celu dzieli go tylko jedno nieświeże sushi, jeden głodny rekin, jedno omsknięcie się ręki na ostrym jak brzytwa narzędziu... Nie wspominając już o zazdrosnej kochance, jej dotychczasowym kochanku, czy post-coitalnej depresji i wywołanych nią skłonnościach samobójczych.

Uczeń - inaczej niż jego bardziej stereotypowi koledzy z uniwersyteckich ław - nie jest tu biernym obiektem działań "wolnego rynku", czy polityki władz. Rozkwit, lub alternatywnie smutne, nieskończonej długości ślimaczenie się (vide książę Karol) jego kariery... Kiedy to uczeń na wszystko się już napatrzył, kiedy go już ta bierna rola zaczęła nużyć, kiedy sam rwie się z każdym dniem,...

Z każdą nowowyłowioną perłą, z każdym nowym pudełkiem, z każdą doprowadzoną do stanu rynkowej używalności gejszą... Rwie się, by samemu zastąpić Mistrza. I wie, że już potrafi, tym bardziej, że Mistrz już powoli zdradza objawy zmęczenia, wieku, wpada w rutynę... To, co z dawniej przyprawiało ucznia o zawrót głowy, wszystkie te, niezauważalne dla laika i niezrozumiałe, ruchy, decyzje, działania...

Których skutek zawsze był tak zaskakujący i wspaniały, i których skutek zawsze dotąd sprawiał, że oko Mistrza rozbłyskiwało... Teraz jest już niemal zawsze matowe. A dla ucznia kunszt Mistrza nie ma już praktycznie tajemnic.

Tutaj brzemienny w znaczenia przypadek ma twarz konkretnego człowieka. Tutaj zależy od realnego - nie zaś statystycznego, jak u tamtych, dającego się ująć w społeczno-ekonomiczne trendy i prawo wielkich liczb - przypadku. Od ludzkiego Losu - jeśli chcemy uderzyć w te wzniosłe tony.

Mistrz to wszystko wie. Mistrz to wszystko czuje. Bo i jak mogłoby być inaczej? Przecież mistrz nie jest idiotą - to byłby oksymoron i to z gatunku małointeligentnych. I Mistrz także z coraz mniejszą sympatią (o entuzjaźmie już nie wspominając) patrzy na siedzącego mu u stóp... Na świechtającego drobnoziarnistym papierem... Na podającego herbatę z ptifurkami... Ucznia.

Mistrz wie, że jedno nieświeże sushi, jedna naprawdę zazdrosna kochanka, jeden niezrównoważony rekin, dzielą go od zostania Wielkim Mistrzem, Założycielem Szkoły XXX (niestety niedawno zmarłym), ucznia zaś od zostania Mistrzem Szkoły XXX, Bezpośrednim Następcą Wielkiego... Jedno oko zwrócone ma więc na warsztat, na którym - ach jakże efektownie! - prezentuje się kandydatka na gejszę... Całkowicie w zgodzie z niepisanymi regułami i etyką zawodu... Drugie jednak wciąż niespokojnie śledzi ruchy ukochanego ucznia. Czy nie dosypuje aby czegoś? Czy nie skrada się? Czy to TUPOT NIEZLICZONYCH NÓG na schodach??! Czy tylko moje serce tak mocno bije?

Tak właśnie rzeczy się mają (wedle wiarygodnych informacji, wspartych pewną ilością dedukcji i intuicji) w elitarnych gronach sowietologów, defloratorów gejsz, wytwórców luksusowych inkrustowanych kasetek z laki, poławiaczy pereł... Oraz paru innych ambitnych zawodów.

Niewykluczone, że kiedyś jeszcze skoncentrujemy się bliżej na jednym z tych zawodów - zawodzie sowietologa - i wysnujemy z tej analizy naprawdę nie-byle-jakie i wcale-nie-blisko-idące wnioski. Ach, jakie ważne i radykalne! Ale na razie napisał nam się taki właśnie stek bredni i go opublikujemy, choćby na dowód, że... Nie wiem dokładnie czego, ale coś tam na pewno by  się znalazło. Na przykład to, że ja tu se mogę pisać co mi w duszy śpiewa i wcale nie muszę za każdym razem serwować patentowanych sposobów na wyzwolenie świata od tego całego syfa, poczynając od Polski.

Chciałbym mieć takie rozwiązania, ale ich nie mam, więc czasem napiszę sobie kompletną głupotkę. (A tak się, cholera, ładnie ten tekst zapowiadał, zanim zacząłem się zabawiać konceptami i piętrzyć je na sobie, niczym... Co komu się kojarzy.)

A może to jednak O CZYMŚ JEST, tylko ja nie potrafię tego zauważyć?!

triarius
  ---------------------------------------------------   
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, maja 10, 2010

Druga Irlandia atakuje (i co z tego wynikło)

Będzie bieżączka. (Łał!) Będzie bieżączka, a nawet coś więcej. (Łał, łał!) Z samego sedna własnego doświadczenia będzie. (Łał, łał, łał! Cicho!)

Otóż okazuje się, że ta Druga Irlandia, która nad nami od dawna wisi, dotarła w końcu. Konkretnie moje dochody, które od paru miesięcy się wyraźnie zmniejszały, osiągnęły 10% tego co poprzednio. Z tego nie da się już nijak wyżyć, nawet bez wielkich konsumpcyjnych ambicji. To przemiłe zjawisko dotyczy mnie osobiście, ale, choć moje dochody w ostatnich latach pochodziły z dość nietypowego źródła, to jednak wyschnięcie tego źródła jednoznacznie mówi o kondycji polskiej gospodarki i panujących wśród Polaków nastrojach. Więc to nie jest tylko to, że ja tu skamlę, bo to także diagnoza społeczna. (Łał!)

Gadam o sobie, a nawet marudzę na problemy, które na mnie... Nie mogę powiedzieć "nieoczekiwanie", bo się od dawna spodziewam najgorszego, ale faktycznie się dość długo odwlekało i człek nabrał pewnej nadziei, że jego to nie walnie... Naiwniak jeden! Więc, jak mówię, gadam o sobie, a nawet marudzę na swój los, więc chyba wypada powiedzieć, czego właściwie żyję. A właściwie to z czego żyć przestałem, bo już się po prostu nie da.

Otóż w życiu robiłem różne rzeczy: w czasach PRL byłem przez 6 lat inżynierem konstruktorem od telekomunikacji. Całkiem mnie to nie podniecało, ale w tamtych czasach ludzie tacy jak ja masowo zostawali inżynierami. By potem, przeważnie, wylądować w jakimś kabarecie. Ja jednak zajmowałem się wtedy głównie obalaniem ustroju i w końcu wylądowałem w Szwecji.

Przeskakujemy kilkanaście lat, bo tamte sprawy wymagałyby paru tomów, by je zrozumiale opowiedzieć, i lądujemy w PRL... Chciałem powiedzieć - III RP. Gdzie robiłem masę dziwnych rzeczy, a przez pierwszych parę lat przeważnie nic - bo "byłby pan wspaniałym nabytkiem dla każdego przedsiębiorstwa, tylko musi pan sfałszować datę urodzenia"... Albo po prostu przedsiębiorca - niedawny ubek, bo jakimś dziwny trafem tylko na takich zdawałem się trafiać - bez entuzjazmu słuchał mojego zawikłanego CV i w końcu mnie spławiał.

W końcu jednak odbiłem się od dna, przede wszystkim na internetowym marketingu (głównie na angielskojęzyczne rynki) i tłumaczeniach. Opłaciło mi się uczenie się w młodości języków, a także to, że mnie żona (ówczesna) przymusiła do zrobienia kursu i zdania Cambridge Proficiency Exam, jeszcze w Szwecji to było. Robiłem coraz więcej tych tłumaczeń, w końcu nad większością typowych tłumaczy mam przewagę, bo np. nieźle rozumiem sprawy techniczne (choć niespecjalnie mnie dzisiaj podniecają).

Z czasem nawiązałem bliższą współpracę z największym i odnoszącym naprawdę duże sukcesy (przynajmniej dotąd, zanim w pełnej krasie nadeszła Druga Irlandia) wydawnictwem zajmującym się ebookami. (Które z czasem zaczęło także wypuszczać audiobooki i książki drukowane.)

Przetłumaczyłem dla nich własnoręcznie sporo tekstów, które sam zresztą wyszukałem.
Do niektórych napisałem też stosowny copywriting. Czyli taką marketingową zajawkę, bo psychologia dla mnie nie ma tajemnic, hipnotyczne pisanie przychodzi mi łatwiej, niż oddychanie. Potem coraz bardziej skoncentrowałem się na wyszukiwaniu tekstów, które by było warto wydać.

Te teksty pochodziły z domeny publicznej, albo też układałem się z autorami w sprawie podziału zysków ze sprzedaży. Coraz częściej tych tekstów już sam potem nie tłumaczyłem, a miałem podwykonawców - przeważnie studentów, którzy chcieli się sprawdzić w roli tłumaczy, a przy okazji nieco zarobić. A, byłbym zapomniał, ale sam napisałem też dwie głupotki, które zostały wydane i całkiem nieźle się jakiś czas sprzedawały.

Żadnego ustalonego w góry zysku z tego nie było, ale procent od sprzedaży był całkiem przyjemną rzeczą, kiedy co miesiąc uskładało się... Nie była to jakaś ogromna suma, bogaty wciąż, mówiąc łagodnie, nie jestem, ale swoją tam średnią krajową człowiek miał, a palcem nie musiał praktycznie kiwnąć. To znaczy kiwał, bo nawet i paskudne tłumaczenia na zlecenie wciąż przez długi czas robiłem, a tych studentów trzeba było nadzorować i pędzić do roboty, ale gdybym nie ruszył, i tak miałbym swój stały, niewielki, dochodzik.

Z czasem stwierdziłem, że robienie zleconych tłumaczeń - przeważnie na wariacko krótki termin, na upiornie nudne (np. unijne) tematy, przy braku odpowiednich słowników, oraz przy moich psychicznych uwarunkowaniach (jestem twórczy, ale trudno mi np. znieść upiornie nudną robotę) - mogę już sobie darować, więc zrezygnowałem z nich, ograniczając nieco potrzeby (a co ja? amerykański rynkowy liberał?) i zajmując się tylko tym, co mi pasowało. To znaczy nie wszystkim, co by mi pasowało, bo na to mnie stać nie było, ale w każdym razie nie musiałem rano wstawać na budzik i robić rzeczy, które mi całkiem nie pasują.

Tak to sobie trwało chyba z rok, aż tu nagle widzę, że Druga Irlandia jednak jest faktem i moje automatyczne comiesięczne przychody topnieją w oczach. A teraz, od początku miesiąca, widzę, że jest tego naprawdę kilka procent tego, co być powinno.

Jaki z tego morał? Po pierwsze taki, że naprawdę nie jest dobrze. W pewnym sensie jestem awangardą, bo ebooki o tym, jak sobie pomóc w życiu, o tym ile to mamy różnych cudnych szans, żeby się wzbogacić - to jednak, mimo że pojedynczo niedrogie, produkt luksusowy i zależny od tego, w jakim stopniu lud wierzy w swoje możliwości bogacenia się i pomagania sobie w życiu. A jeśli wierzyć przestanie, w kość dostaną kolejno i inne gałęzie gospodarki... Aż dojdzie do tych zajmujących się całkiem przyziemnymi, prozaicznymi rzeczami, całkiem nie-luksusowymi. Nie oszukujmy się, tak będzie!

A więc zabezpieczać się ile wlezie! Odchudzać biznesy, nie podpadać personalnej, gromadzić trudno-się-psującą żywność i wodę!

Co powiedziawszy, sam sobie zaraz zaprzeczę... Otóż, ludzie słuchacie! Uwierzcie, że nie jest mi łatwo, ale w końcu coś ponad tę wirtualną znajomość powinniśmy chcieć stworzyć, prawda? No więc mówię: jeśli macie dla Pana Tygrysa jakąś sensowną robotę - albo w postaci zatrudnienia na posadce, albo w postaci zleceń... Pisanie, ocenianie, recenzowanie, zapładnianie np.w sensie duchowym, murzynowanie, tłumaczenia (angielski, szwedzki, bo francuski i hiszpański teraz już gorzej)... Lub też np. nadzorowanie jakichś leniwych ludzi, pędzenie ich do roboty, inspirowanie ich i nasycanie entuzjazmem... Sami chyba wiecie do czego mogę się nadawać.


Gdybyście mieli coś takiego dla mnie, to proszę ozwijcie się! W końcu ktoś kogoś wciąż, z tego co wiem, zatrudnia, dlaczego nie miałby to być akurat Pan Tygrys? Że stary? Jeszcze całkiem na chodzie! Wiem, że mam wady, ale mam także sporo całkiem nietypowych zalet, a jeśli ktoś odwiedza mojego blogasa, to chyba o tym wie.

Naprawdę, bez żartów! Od paru dni pilnie próbuję znaleźć jakieś tłumaczenia do roboty, ale to nie wygląda przesadnie różowo. Pomagajmy sobie w realu, jeśli to możliwe. Ja też spróbuję komuś pomóc, kiedy będzie okazja. Sursum corda i na pohybel naszym wrogom!

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, maja 06, 2010

Orfeo

Właśnie sobie obejrzałem na Mezzo "Orfeo" Monteverdiego. Po raz zapewne trzydziesty w życiu, konkretnie od paru lat, drugi w ciągu miesiąca. I któryś już raz ten konkretny spektakl. Tak - "Orfeo", a nie "Orfeusz" (jak to wyświetliło, całkiem niepotrzebnie częstujące mnie ostatnio rodzimymi podpisami, Mezzo), "Orfeus", "Orfej", czy inne "Orfiątko"! To jest coś całkiem specjalnego i wyjątkowego, a nie jakaś tam  jedna z oper o Orfeuszu. (Nie mówiąc już oczywiście o "Orfeuszu w Piekle" Offenbacha, w którym liberalizm i przedsmak tego "muzycznego" koszmaru, który leje się teraz na człowieka ze wszystkich stron. Ale sza, bo będzie "antysemityzm"!)

By zacząć od spraw nieco mniejszej wagi, a potem stopniowo zwiększać... Co właściwie? Niech będzie, że "intensywność"... Więc w powyższym celu najpierw krótko o sprawach drugorzędnych. Więc scenografia była prosta, z paroma fajnymi pomysłami, i w sumie udana. Kostiumy nieco, jak to dzisiaj bywa, awangardowe, ale bez przesady. W końcu w czym mają w XXI wieku tańczyć po łące nimfy i pasterze, że spytam, jeśli nie w przydużych białych garniturach? Nie, poważnie to nie są złe kostiumy, a dusze zawinięte w celofan, czy może raczej jakiś tiul (żeby mogły oddychać, choć to poniekąd paradoks), były nawet bardzo przekonujące.

Te garnitury widać tutaj - białe to nimfy i pasterze, a Orfeo żółty. W dodatku śpiewiają i tańczą jak żywe. (Tamże, jak się sobie kliknie, więcej! Tego "Orfea" i innych "Orfeów", także na ogół ślicznych.) No i w końcu w recenzji (łał!) wypada powiedzieć, a o jaki konkretnie spektakl chodzi - więc chodzi o ten tutaj.


Była też choreografia, także nieco awangardowa, ale to samo - co mają niby tańczyć pasterze i nimfy, że spytam? Jeśli do wyboru jest albo dysko, czy inny breakdance, albo też "inspirowany starożytnością" styl Isadory Duncan (to była obrzydliwa komucha, ale na szczęście kacapy w końcu ją utrupili, tak jak lubię)... Albo też jakiś upiorny burżuazyjny (!) balet w stylu "Jeziora łabędziego"... Nie, to ja stanowczo wolę to co było! Choć nagie Afrykanki byłyby jednak chyba jeszcze lepsze. Może następnym razem.

Teraz sprawy naprawdę ważne. Czyli MUZYKA, no i treść. A, jeszcze jest gra aktorów! (Bo ja, widzie ludzie, pierwszy raz piszę recenzję ze spektaklu. Tracę, znaczy, kolejne dziewictwo, któreż to już z rzędu?) Było to naprawdę dobrze zagrane (w sensie orkiestry) i zaśpiewane. Faktycznie kiedy to słyszałem parę dni temu, początkowe śpiewania wydały mi się nieco zbyt... Nie powiem "cierpkie", bo cierpkość w muzyce, to ja pasjami lubię, ale raczej... Głosy jakieś takie nieco przeraźliwe, przynajmniej niektóre.

To jednak był chyba mój błąd, bo tym razem nic podobnego nie zauważyłem. Śpiewali wspaniale. Ten mój błąd mógł się wziąć stąd, że stosunkowo rzadko udaje mi się "Orfea" (czy zresztą jakieś inne takie dłuższe dzieło, co je dają w Mezzo) obejrzeć i wysłuchać od początku. Po prostu dlatego, że człek nagle włącza telewizor, albo nagle przełącza na to Mezzo, a tam już to leci. A jak nie leci, to człek wyłącza, albo też idzie sobie pooglądać co inne. No i tak wydaje się to być, że jak ja z tego Orfea czegoś nie wysłuchałem dotychczas parę razy, to też mam jakieś lekkie wątpia.

Z czego wniosek - i to naprawdę ważny (wyjąć zeszyciki, kto tego jeszcze nie zrobił, i cholera NOTOWAĆ!)  - że, skoro ja potrzebuję dwóch razy w ciągu tygodnia, żeby nie mieć cienia wątpiów co do brzmienia tej muzyki.... Ja, któren naprawdę czcicielem muzyki od stuleci... Ja, któren naprawdę mógłbym muzyki (dobrej!) słuchać za pieniądze i byłbym z tego dziko bogaty, a leberały by mnie musiały wynieść na ołtarze... Ja, któren Monteverdiego wielbię i uważam za największego w jego fachu, a "Orfea" za największy utwór muzyczny w historii... Ja wreszcie, itd...

Więc skoro ja czasem, na początku nie całkiem doceniam, to co musi być, ludzie, Z WAMI? A więc, nie zrażać się, że nic do Was nie trafia! Nie doprawiać, nie rozcieńczać Village People, czy innymi Skaldami (tfu!), ani nawet żadnym Fryckiem czy innym "Oda do Radości" Beethovenem! Po prostu macie WIEDZIEĆ, że to jest TO, i z tym przekonaniem w duszy macie słuchać! Niekoniecznie zawsze z zaciśniętymi z wysiłku pośladkami, przymuszając się... Czasem właśnie luźno, od niechcenia, zamiatając, gotując mężowi zupę, czy robiąc żonie dobrze (ach jak dobrze!). Tak ma być!

No dobra, była recenzja... Taka, na jaką nas w tej chwili stać. Było wezwanie und pouczenie... Teraz przechodzimy na poziom meta. (Kto tego z poziomem nie rozumie, niech się zapisze do hrPonimirskiego na korepetycje z metalogiki. Chłopakowi przyda się parę groszy, kupi se lepszego kąpa, a Wam zrozumienie spraw trudnych, z akcentem na META.)

Więc, jak wspomniałem, "Orfeo" Claudia Monteverdiego to dla mnie, i z przekonaniem, największy muzyczny utwór w historii. Choć, i mówię to głosem nabrzmiałym świadomością tego faktu, konkurencja jest naprawdę ogromna - wszystkie te Dufaye, Josquiny, Palestriny, Charpentiery... I Guido Rossi na dodatek. Ale tak właśnie jest. Największa opera... Co jest o tyle zabawne, że jest to także, przynajmniej oficjalnie, bo są tu pewne kontrowersje, pierwsza opera w historii. W każdym razie jest ona jedną z pierwszych. Z 1607, na ile dobrze pamiętam. (Tu też są jakieś drobne kontrowersje.)

Potem był już tylko zjazd! No, jeszcze w 40 lat później Monteverdi stworzył "Koronację Poppei", także nie byle co. No, ale w sumie na początku było najlepiej, a po jakimś czasie zaczął się zjazd tak przeraźliwy, że opera romantyczna to przecież koszmar! Rozumiem "Peer Gynta" (choć to jednak nie opera), "Carmen", czy "Porgy and Bess", ale Verdi i te wszystkie upiorne "Toski"?! (Nie mówiąc już o "Orfeuszu w Piekle", choć to operetka.)

Jak stwierdził kiedyś Pan Tygrys: "Verdi doprowadził nas do tego szamba i tylko Monteverdi może nas z niego wybawić". (Czy jakoś podobnie.)

W każdym razie, choć pod względem muzycznego gustu nie całkiem, mówiąc łagodnie, zgadzam się ze Spenglerem... Który w końcu był wykształconym i wyrafinowanym, ale jednak dziecięciem swojej epoki, która muzyki sprzed Bacha czy Haendla nie doceniała, zresztą nawet nie miała jak jej poznać... Więc, choć się pod względem muzycznego gustu nie zgadzam, to zgadzam się jak najbardziej, że właśnie Barok (czyli XVII wiek, a nie Bach, choć ten też był nie byle jakim kompozytorem, tyle, że żył w wieku XVIII, o czym mało kto zdaje się wiedzieć) był SZCZYTEM ZACHODNIEJ KULTURY! Kultury, czyli, na prosty i zrozumiały język - "cywilizacji".

Ta muzyka! Ta matematyka przecież! W końcu to wtedy powstał (i to w dwóch całkiem różnych miejscach) rachunek różniczkowy i całkowy! Przy tym wszelkie teorie względności, to, jeśli cokolwiek z tego rozumiem (a ukończyłem, choć bez zapału, Politechnikę i uchodziłem za matematycznego und fizycznego Wunderkinda w liceum, choć też mnie niespecjalnie kręciło), tylko pikuś, mały pikuś.

Wcale nie odmawiam Fryckowi osobistego talentu wprost ogromnej miary, tylko (że zaklnę) CO Z TEGO? Jeśli ktoś nie widzi, że to Frycek właśnie (z Verdim) doprowadzili nas do tego... Do tego raju, jasne... Jeśli ktoś się rozgląda i widzi raj, to właśnie do tego raju! A jeśli widzi co innego, to też Frycek z Verdim! Jeśli nie widzi, że w tej Frycka muzyce jest już ta "słabość nerwów", ta histeria, która dzisiaj dominuje dosłownie wszędzie i zewsząd się wylewa, to zeunuszenie...

Co ja będę Wam, ludzie, klarował! Wyobraźcie sobie chudego, bezpłciowego... Choć gruźlica zwiększa popęd, to i tak jest to popęd, że tak powiem, mało płciowy! No bo jaki normalny facet poleciałby na babę chodzącą pod ksywą George Sand, palącą cygara i seryjnie z siebie wypuszczającą upiornie nudne, umoralniające powieści... Do tego histeryczkę, robiącą sceny...

Więc ten facet, rzuca długimi włoskami, robi uduchowione miny, i przebiera nieskończeeeeeeeenie długimi, pajęczymi paluchy po klawiszach (jedno dobre, że te białe, a właściwie żółtawe, z prawdziwego słonia, nie ta politpoprawna tandeta co dzisiaj!), a na sali cała zgraja brzuchatych burżujów w tużurkach i kolorowych kamizelkach opinających im podwójne i potrójne podbródki. Nie, odwrotnie, sorry! - kamizelki opinają brzuchy, a podbródki po prostu są.

I drżą ze wzruszenia, kiedy ten Frycek tymi włoskami rzuca i wydaje z siebie.... Czy raczej z tego nieszczęsnego Stainwaya... Te histeryczne granka. Jeśli TO nie by upadek... Jeśli TO nie było co najmniej preludium do upadku - tego, który mamy teraz - no to ja już naprawdę nie wiem. No i autentyczna muzykalność, geniusz nawet, biednego Frycka NIC TO CAŁKIEM NIE MA DO RZECZY! Kiedyś muzyka była - ach! - dążeniem do formy całej Kultury. (Niech będzie "cywilizacji", dla Was tam, ludzie prości, bo też Was szanuję, i inaczej bym Was tak za uszy nie próbował podciągać.)

Tak że, zaryzykuję tezę, iż Szpęgleryzm Stosowany, cum Autentyczna Prawicowość, cum Nowy Stoicyzm (na dobre i na złe, nie mówię, że ja chcę być stoikiem, ale skoro mam do wyboru to - albo tuskoidię - to darujcie!)... Wszystkie te wzniosłe rzeczy, taka jest ta moja teza, zaczynają się od docenienia "Orfea" Monteverdiego i odrzucenia Frycków tego świata.

Możecie się podniecać Rolling Stones'ami (byle nie tym z ostatnich 20 lat, cenię jurnych staruszków, ale bez przesady!), możecie kochać zapijaczonych i bezzębnych pedałów z The Pogues (nie za pedalstwo i poglądy - ZA MUZYKĘ! Zresztą pedał był tam chyba jeden, choć akurat najważniejszy.) Możecie i powinniście nawet kochać Hanka Williamsa, Amálię, czy Żannę Biczewską (ja wolę taką ruską muzykę od wrzasków Wysockiego), ale zrozumcie ludzie, że to nie jest ten rodzaj, ta skala, ta wielkość muzyki, którą mieliśmy od Dufayów, Palestrin czy Monteverdich!

Wtedy, jako rzekłem, cała K/C szukała swojej idealnej formy - potem już tylko ten czy inny Frycek dawali "kulturalne przeżycia" brzuchatym, a choćby i chudo-suchotniczym, burżujom! I tak już pozostało, choć burżuj czasem udaje buntownika, co jednak także wcale nie jest taką wielką nowością.

Nie jestem żadnym specjalistą od sztuk scenicznych, ale prywatnie sądzę,  że "Orfeo" może być także największym utworem scenicznym - nie tyle "w historii", co naszej K/C. Bo Ajschylosi i Eurypidesi (sorry wielbiciele Konecznego!) to dla mnie jednak nie jest TA K/C. A więc, po odrzuceniu tamtych, co nam pozostaje? Zapewne "Hamlet", któren chyba uchodzi za największego i najbardziej reprezentatywnego.

Reprezentatywny to on faktycznie jest i reprezentuje, nawet bardzo udatnie, ten chaos, oraz tę przedziwną neurozę, która wisi jakby nad naszą K/C (wyjaśniam co tępszym moim kochanym Czytelnikom, że "K/C" to "Kultura/Cywilizacja" - dla ludzi prostych, nieliźniętych szpęgleryzmem, to oznacza PO PROSTU "CYWILIZACJA"). Największa ze wszystkich dotychczasowych K/C, zapewne po niej nic, albo nic podobnie wielkiego, a jednak ma w swych genach jakieś utajone szaleństwo... No i "Hamlet", mniej nudny i bezsensowny od "Króla Leara", to szaleństwo fantastycznie, trzeba przyznać, oddaje.

Ja jednak, człek prymitywny i niedzisiejszy, niespecjalnie doceniam sztukę przede wszystkim zajmującą się oddawaniem takich rzeczy, jak "chaos i zgiełk dzisiejszego wielkiego miasta", czy choćby - na o wiele wyższym poziomie, zgoda! - "neurotyczności naszej cywilizacji". Ja tego mam pełno na co dzień, uszami mi to wychodzi, i nie muszę po to leźć do teatru! No a, pomijając ten wzniosły aspekt, co takiego wspaniałego jest w tym "Hamlecie"? Chaos, brak formy, przegadanie, filozofia na poziomie liceum, tyle że podana w "kunsztownej" i "poetyckiej" formie. (Formie?)

Wiem, że wtedy nie mieli prawie dekoracji, więc musieli gadać, która jest godzina, zamiast postawić wielki dworcowy zegar i mieć z głowy. No i rozumiem, że publika płaciła wtedy za bilety nie po to, żeby jej mówili "jest wpół do szóstej, słońce zachodzi za wzgórzem", tylko raczej "już różanobiodra Jutrzenka strzepuje o sosnę bóstwu rogatemu pól i lasów jego dumny i groźny, choć teraz już jak mgiełka w nasyceniu, kordelas...". I takie rzeczy. Ale co MNIE to, @#$%, obchodzi? Grecy nie mieli żadnych dekoracji, aktorów było dwóch lub trzech, a radzili sobie całkiem nieźle.

Nie wiem, nie znam się, do czego się otwarcie przyznaję, ale na moje oko to "Orfeo" ze swą genialną prostotą fabuły, jest arcydziełem także w kategorii dramatu, do którego żaden Szekspir się nie umywa. W "Orfeo" jest masa niuansów i to tyle mówi o życiu, a szczególnie życiu ludzi wyższego lotu, że aż... A przecież treść można łatwo zawrzeć w paru zdaniach. Niech mi ktoś za to spróbuje opowiedzieć "Hamleta"! Przecież nikt tam z niego wiele nie pamięta!

Jasne, da się go w sumie streścić: "Hamlet, królewicz duński, dowiaduje się, że mu stryjek utrupił tatę i bzyka mamę, chce ich zabić, ale nie może się zdecydować, tylko zamiast tego doprowadza do szaleństwa Ofelię (nie dopieszczając tej, jakże chętnej, jak się należy chyba domyślać, dziewicy), a potem przyjeżdża Fortynbras i utrupia Hamleta". W porządku - tylko po kiego grzyba wszystkie te tam zawikłane szczegóły i szczególiki? Po kiego grzyba te monologi, wyskakiwania zza kotary i razgawory?!

No dobra, tom się wyżył na Szekspirze, któren się nie może, biedaczyna, nawet bronić. Naprawdę sądzę, że jest ostro przereklamowany, no i język mu pomaga w światowej sławie, ale to jednak nie jest taki byle jaki poziom i dzisiejsi geniusze w większości butów mu nie są warci czyścić. Po prostu wtedy była sztuka, a teraz jej nie ma. Chyba, że mówimy o rzeczach na pograniczu folkloru (nic w tym złego!) jak Amália, czy Bill Monroe. Ja mówię nie o sztuce DOBREJ, czy "fantastycznej", a o WIELKIEJ.  Wielkiej w zamierzeniu. Wielkiej swym bezkompromisowym poszukiwaniem FORMY. (Nie sposobu na wyrażenie ducha epoki!) Tej już nie ma i tyle.

A jednak, żeby nie wyjść na jakiegoś kopniętego monarchistę, co to pluje na swoje czasy i wyobraża sobie, jak by cudnie wyglądał w hełmie z przyłbicą (co faktycznie wielu z nich by pomogło na urodę), powiem taką oto rzecz... Ludzie, wielkiej WSPÓŁCZESNEJ sztuki już nie ma! A jednak przecież NIGDY TAK ŁATWO NIE BYŁO wysłuchać (i ew. obejrzeć) "Orfea", czy innych dawnych, dobrych... Wspaniałych nierzadko, a nawet często... rzeczy!

No bo też ile takich przedstawień "Orfea" mógł wtedy, powiedzmy w roku 1618, kiedy to się, jak każdy wie, zaczynała Wojna Trzydziestoletnia... Albo o rok wcześniej, żeby nam wojna nie zaburzała... Ile mógł ich obejrzeć taki nawet bogaty i - ach, jakże kulturalny! - szlachcic? Niechby i magnat! Niechby i biskup! Co tam - arcybiskup! No ile? Dwa? Trzy? Pięć? A ja widziałem go ("Orfea", nie szlachcica) już ze trzydzieści i naprawdę nie zamierzam na tym poprzestać! A więc i te czasy, wbrew wszelkim pozorom, także mają jakieś autentyczne zalety!

Jedyny, choć naprawdę poważny, problem w tym, że za dziesięć lat jedynym "dawnym" utworem muzycznym (?) jaki uda Ci się człeku wysłuchać, może być "Oda do Radości" (brrr!), a za lat 50 już nawet tego się nie da wysłuchać. Przynajmniej w normalnej symfonicznej postaci, bo w wykonaniu chóru różnobarwnych lesbijek z towarzyszeniem bałałajek, to może się i da.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, kwietnia 26, 2010

Obama jak Bolek i Palikot? USA coraz bardziej jak III RP?

Dla tych, którzy zadali sobie nieco trudu i nauczyli się nieco angielskiego, link do interesującego videa. Innych przepraszam, że nie ma tego po polsku, a ja nie tłumaczę, ale to by była masa roboty. Powiem w każdym razie, że z tego videa wynika, iż w USA powstał całkiem masowy ruch tzw. "birthers" (od "birth" czyli "urodzenie"), czyli ludzi domagających się zobaczenia certyfikatu urodzin Obamy i nie wierzących, że naprawdę urodził się on w USA - co jest absolutnym warunkiem, by móc tam zostać prezydentem.

Już jest, i to od dawna, ten żołnierz, który odmówił służenia pod takim prezydentem i któremu dowódca udzielił urlopu, do czasu, gdy Obama przedstawi swój certyfikat. Teraz wydaje się, że rozkręca się całkiem poważny ruch społeczny. Oczywiście ani te wątpliwości, ani ew. udowodnienie Obamie kłamstwa i złożenie go z urzędu, nie są bez zagrożeń dla Ameryki i korzyści dla jej wrogów - których, jak zapewne większość czytelników tego bloga, ja dostrzegam przede wszystkim tam, gdzie i my ich mamy. Wbrew popularnej opinii, wbrew temu, co sami Amerykanie - także ci na najwyższych stanowiskach, mówią...

Naprawdę warto przeczytać te dwie książki Allena Drury, o których tak często wspominam. Te, w których, przez ciąg zazębiających się politycznych wydarzeń, sowieci dochodzą tam do władzy. Już naiwny kiedyś uważałem, że to się nie sprawdzi, ale potem nadszedł właśnie Obama... A teraz dzieje się jeszcze więcej w duchu, który coraz wyraźniej przypomina mi tamte upiorne proroctwa.

Co do tego video, to powiem, że kobieta, która tu mówi jest, wedle jej własnych słów (którym nie mam powodu nie wierzyć) imigrantką spod sowieckiej władzy. To taka ciekawostka. Zresztą mówi ona wprost, że USA coraz bardziej zaczynają przypominać kraj pod sowiecką okupacją.

A oto link: http://www.healthfreedomconference.com/free-video.

(Ten link za jakiś czas może się jednak zmienić na jakąś reklamę jakiegoś zdrowego żarcia, niestety. W końcu rządzi "wolny rynek".)

No to jeszcze może taka rzecz... Dlaczego "jak Bolek" to chyba każdy wie. Albo się domyśla. Chodzi o to, że Obama, znalazłszy się na swym wysokim stanowisku, babrze się podobno w brzydki sposób w dokumentacji dotyczącej swoich własnych narodzin. Dlaczego jednak także "jak Palikot", spyta ktoś? A dlatego, że sumy wydane przez Obamę na kampanię prezydencką - 700 milionów dolarów, najwięcej w historii - są, wedle tej pani przynajmniej, w jakiejś połowie bardzo niejasnego pochodzenia. Różne prywatne osoby podobno wpłacały, przeważnie ponoć niewielkie sumki, i tak się uzbierało.

Czyli może nie całkiem Palikot, bo nie polscy emeryci, a naprawdę sporo zamożnych ludzi dostawało (i pewnie wciąż dostaje) na myśl o Obamie orgazmu, ale niewykluczone, że jednak więcej w nim z Palikota, niż myśleliśmy. Zresztą także z Tuska, skoro, jak mówi ta kobieta, obiecał 3 miliony miejsc pracy, a Ameryka co miesiąc traci ich około pół miliona.

Jeśli tutaj u nas historia ogromnie nie przyspieszy, to może się w końcu paru ciekawych rzeczy o Obamie i dzisiejszym USA - gdzie, jak można sądzić po dobiegających stamtąd odgłosach, zbliża się jakieś przesilenie, naprawdę potężne - dowiemy.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.