sobota, marca 05, 2011

Skąd się wzięła polska powojenna prawica?

To jest chyba ważniejsze od wszystkich rzeczy, które sam mógłbym w tej chwili napisać...

Gorąco polecam ten tekst coryllusa: http://coryllus.nowyekran.pl/post/5056,mistrz-i-jego-uczniowie w "Nowym Ekranie" (gdzie, swoją drogą, mnie jakoś nigdy nie udaje się zalogować, nie wiem co to jest).

Zachęcam także do rozejrzenia się po komentarzach na temat bohatera owego tekstu w innych, niedaleko leżących, wpisach coryllusa. Są tam naprawdę pikantne szczególiki!

No i zachęcam też, żeby poza po prostu przeczytaniem i ew. pokiwaniem głową "nad dziwnością ludzkich losów", czy czymś podobnym, poza ew. docenieniem kunsztu Autora, zastanowić się głębiej nad tym:

1. dlaczego kogoś takiego oddelegowano WŁAŚNIE NA TEN odcinek?

2. jakie to konkretnie poglądy miał on tam zaszczepiać? (bo przecież nie zaszczepiał idei Manifestu Komunistycznego, prawda? na pewno nie wprost);

3. które z tych poglądów zdają się nadal funkcjonować wśród naszej (?) prawicy (?)?

4. kto je konkretnie propaguje i jak one wyglądają w swej obecnej, zaktualizowanej postaci?

To by było na tyle. Naprawdę gorąco zachęcam do przeczytania tekstu coryllusa, a jeśli ktoś naprawdę próbuje zrozumieć co się wokół nas dzieje - to zachęcam także do przeanalizowania go pod kątem zaproponowanych tu przeze mnie pytań.

Swoją drogą, jeśli kogoś razi, że mówię tu o "prawicy" i w dodatku "polskiej", kiedy ewidentnie ani jeden, ani drugi z tych epitetów naprawdę się do tych spraw nie stosuje - to ja się zgadzam. Zrobiłem to częściowo ze względów "czysto technicznych" (bo dodatkowy cudzysłów w tytule to nieco zbyt pokrętne), a częściowo jako właśnie intelektualną prowokację. Zbyt się jednak obawiam, że sporo ludzi przełknie to bezrefleksyjnie, bym na koniec (utrupiając niejako własną a intelektualną prowokację) tej sprawy jednak nie pragnął wyjaśnić.

* * *

A oto sam ten tekst - żeby mi przypadkiem kiedyś nie zniknął i link nie zechł, bo byłaby naprawdę szkoda:

Coryllus

Mistrz i jego uczniowie

Mając w pamięci kilka niewesołych doświadczeń własnych nieufnie bardzo podchodzę do relacji mistrz – uczeń. Bywa ona przedstawiana jako najdoskonalszy sposób przekazywania wiedzy i doświadczenia, jako creme de la creme pedagogiki, dostępny zresztą nielicznym tylko. Tym mianowicie, którzy dzięki swym zdolnościom w otocznie mistrza zostali dopuszczeni. Mistrzowie mają zwykle kilku uczniów i im przekazują swą wiedzę w czasie spotkań tajemnych,odbywanych w ustronnych miejscach, tak by nie dosięgły ich oczy profanów.
 

Konstrukcja ta jest jednym z największych i najpoważniejszych zakłamań funkcjonujących w naszej świadomości, jest to wręcz paraliżująca trucizna, która wcale niczego nie ułatwia, nie poprawia i nie przekonuje do niczego. Relacja – mistrz uczeń lub mistrz uczniowie to kłamstwo. Człowiek bowiem jest wobec otaczających go problemów i spraw samotny i tylko przez tą samotność może się czegoś naprawdę dowiedzieć. Jakieś podejrzane relacje z mistrzami czy nie daj Panie Boże z uczniami, to tylko jedno z doświadczeń, które czasem coś przybliży, ale częściej zafałszuje i zniszczy. Być może napiszę kiedyś o tym osobny tekst, ale dziś nie, dziś będzie o czym innym.

 
Niniejszy tekst będzie poniekąd kontynuacją wpisu wczorajszego, w którym padło nazwisko Tomasza Wołka. Nicpotem w jednym z komentarzy przywołał nazwisko jednego z najważniejszych w powojennej Polsce mentorów, wychowujących młode pokolenie intelektualistów – Henryka Krzeczkowskiego. Jeśli ktoś będzie chciał sięgnąć do komentarzy Nicpotem pod wczorajszym wpisem zachęcam. Ja nie będę ich cytował, bo chciałbym żeby pomiędzy nimi a tym co tu napiszę powstał pewien szczególny rodzaj napięcia. Zobaczymy czy to się uda.

 
Miałem kiedyś w ręku książkę z tekstami Henryka Krzeczkowskiego pod tytułem „Proste prawdy”, niestety kiedy przycisnęła mnie bieda musiałem ją sprzedać. Książka ta była gruba i zawierała felietony oraz różne inne opera minora pana Krzeczkowskiego. Zapamiętałem z niej tylko tyle, że często jeździł do Krakowa, żeby spotykać się ze środowiskiem literacko artystycznym, miał też podobno w Krakowie jakąś przyjaciółkę. Według pomieszczonych w tej księdze słów Tomasza Wołka był Krzeczkowski kimś w rodzaju Platona doby PRL-u, który próbował ocalić dla potomności to co najważniejsze, przekazując to, owe proste prawdy, swoim uczniom. Wśród nich zaś znajdowali się ludzie o nazwiskach bardzo znanych w latach dziewięćdziesiątych, a i dziś łatwych do przypomnienia. Byli tam więc: Tomasz Wołek, Kazimierz Michał Ujazdowski, Aleksander Hall, Wiesław Walendziak, Jacek Bartyzel i ponoć także Marek Jurek.

 
Żeby dowiedzieć się czegoś bliższego o Krzeczkowskim wpisałem jego nazwisko w Wikipedię. Cóż się okazało; oto Henryk Krzeczkowski urodził się w Stanisławowie, po zajęciu Polski przez Niemców i Rosjan został wywieziony na wschód, potem wstąpił do armii Berlinga. Znalazł się od razu w wywiadzie, albowiem znał biegle kilka języków. Wrócił do Polski i służył wojskowo do roku 1950. W roku tym – dostrzegając – jak podaje Wikipedia – postępującą sowietyzację Polski – sprowokował własne usunięcie z wojska i zajął się jedynie pracą literacką i tłumaczeniami.

 
Tutaj chciałbym się zatrzymać na chwilę – jakiż odważny musiał być Henryk Krzeczkowski, że widząc tę sowietyzację zrobił coś – nie wiemy co – przez co wyrzucili go z wojska. Rozumiem, że bez prawa do emerytury i różnych uposażeń, rozumiem że mieszkanie wojskowe w Warszawie także musiał oddać... To akurat chyba nie bo w latach dziewięćdziesiątych nakręcono o nim film pod tytułem „Wróżbita z ulicy Czackiego”. Mieszkanie więc zachował i to w nie byle jakim miejscu, przy Łazienkach. No, ale wojskowa emerytura i przywileje. To musiało być trudne dla człowieka, który przywykł do pewnej swobody. A tutaj – po rzuceniu wojska – trzeba było się utrzymywać z tłumaczeń, z książek wydawanych w „Znaku” i artykułów w „Tygodniku Powszechnym”. No i jeszcze ci uczniowie, przychodzili do domu, zapewne nie mieli ze sobą termosów z herbatą, trzeba było ich częstować. Młodzi ludzie już tacy są, że nie pamiętają o ważnych drobiazgach.

 
W kilku miejscach nazwany jest Krzeczkowski „wychowawcą polskiej prawicy” człowiekiem, który myśl narodową wprowadził znów do debaty i uczynił z niej przedmiot sporów i poważnych refleksji. Napisał Henryk Krzeczkowski trzy książki – musiały mieć, kurcze, wielkie nakłady, jeśli się z tego pisania rzeczywiście utrzymywał – tylko trzy. Oto ich tytuły: „Po namyśle”, „O miejsce dla roztropności”, „Polskie zmartwienia”. Tę ostatnią wydał pod pseudonimem Mikołaj Sawulak, a przedostatnią pod pseudonimem XYZ. Wszystko to można znaleźć w Wikipedii, nic nie zmyślam. Tak tam jest napisane.

 
Ach! Byłbym zapomniał, siedem lat po odejściu z armii zajmował się wraz z innymi wybitnymi intelektualistami pracą nad miesięcznikiem „Europa”. Nagrodzono go nagrodą polskiego PEN Clubu za wybitne przekłady.

 
Reżyserem filmu o Henryku Krzeczkowskim jest Mateusz Dzieduszycki, a recenzję książki „Proste prawdy” do której dotarłem napisał Artur Wołek. Nie wiem czy prócz pana Artura jacyś inni synowie uczniów Henryka Krzeczkowskiego przywracają pamięć o tym niezwykłym człowieku, ale możliwe, że tak.

 
Henryk Krzeczkowski zmarł w 1985, pochowano go w Tyńcu. Właściwie to dziwne, że w Tyńcu, a nie na Skałce. No, ale może takie było życzenie zmarłego.

 
Kiedy przeczytałem powyższe informacje w Wikipedii, i w ogóle kiedy czytam o takich, jakże poważnych przecież sprawach. Przypomina mi się mój tata. Przeszedł on drogę dokładnie odwrotną niż pan Krzeczkowski, a i intelektem oraz wyrobieniem towarzyskim nie dorównywał panu Henrykowi. Zdarzyło się kiedyś, że stojąc na podwórku przed domem w roku pańskim 1946, kiedy Henryk Krzeczkowski służył w wywiadzie armii, zauważył tata mój biegnącego w jego stronę człowieka. Był to niejaki Kajtek, jego kolega z oddziału. Kajtek był ranny a za nim biegli żołnierze pokrzykując coś i strzelając, już to w Kajtka, już to w powietrze. Tata mój miał wtedy osiemnaście lat. Porwał tego Kajtka na plecy i biegnąc przez opłotki próbował dostać się do miejscowości Patok, położonej kilka kilometrów dalej. Żołnierze ci, których tata zawsze nazywał resortem, biegli za nimi i cały czas strzelali. Pisałem już o tym, ale to ważne by ten tekst był spointowany właśnie w ten sposób, wybaczcie, że się powtarzam. Dopiero gdzieś przy patockim lesie, kiedy ojciec był już cały mokry od potu i krwi omdlałego Kajtka odezwały się rkm-y. Resort przywarł do ziemi i już się z niej nie podniósł. Później, w czasie jakiejś wiejskiej biesiady, kiedy mężczyźni wymyślają przyśpiewki na znane melodie, żeby dodać sobie animuszu i przypomnieć różne ciekawe epizody z przeszłości, ktoś wstał od stołu i na melodię znanej kolędy „Pasterze mili” zaśpiewał: pasterze mili, coście widzieli? Widzieliśmy mundroloka, jak uciekoł do Patoka z Kajtkiem pod rękę.

Tym „mundrolokiem” był mój tata, tak go przezywali, lubił bowiem dominować i narzucać otoczeniu swoją wolę. Nie był łatwym człowiekiem. Nie znał języków. Z trudem skończył technikum dla pracujących. Nie bardzo mu to jednak pomogło, pracował jako robotnik kolejowy i zarabiał bardzo mało, żeby podnieśli mu uposażenie musiał się w końcu zapisać do partii. Było to w roku 1967, miał wówczas troje dzieci na utrzymaniu i był już wdowcem. Właśnie, przeszukując domowe papiery, znalazłem jego czerwoną legitymację. W tym samym roku Henryk Krzeczkowski przetłumaczył 14 tom dzieł Marksa i Engelsa, nie pracował już w wojsku od dawna, nie wydawał także miesięcznika Europa. Żył tylko z tych tłumaczeń. Informacje o tym możemy znaleźć w Wikipedii.


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, lutego 25, 2011

"Lepiej na miazgę rozgnieść muchę, niż połaskotać nosorożca", mówi Pan Tygrys

W tytule mamy nowy bonmot by Triarius the Tiger. A także nasze tutaj motto. Alternatywny tytuł (który można sobie potraktować jako podtytuł), to: "Gibbon, Septimius Severus i Koneczny".

Zacząłem sobie, znowu, po chyba trzydziestu latach, czytać Gibbona. (Oczywiście w oryginale, bo jaki sens czytać gościa, uważanego przez wielu za największego prozaika w angielskim języku, w jakimś innym narzeczu? Wydanie wzgl. współczesne, jednotomowe, a więc wyraźnie skrócone, ale wydaje się, że te skróty nie powinny nam tu w naszych razgaworach specjalnie przeszkadzać. To nie to co z rodzimym wydaniem Spenglera!)

W sumie fajna lektura, ALE NIE DLA KAŻDEGO! Ten "jedyny tak dawny historyk, którego nadal z pożytkiem i przyjemnością czyta wykształcony laik", to coś, na co ja bym wymagał osobistej dyspensy od spowiednika, jeśli nie od razu od biskupa. Gdyby, oczywiście, mniejsze było od tego, które mamy obecnie, prawdopodobieństwo, że to TW i w ogóle obrzydliwe typy.

Trochę żartuję, bo chodzi mi nie o religijne zagrożenie, tylko o intelektualne. Mimo, że Gibbon oczywiście do przyjaciół chrześcijaństwa nie należy, raczej przeciwnie. (Swoją drogą, w facet młodości sam z siebie nawrócił się na katolicyzm, ale został z tego forsownie wyleczony przez ojca, m.in. wysłaniem na naukę do Genewy.)

Z tymi dyspensami chodzi mi o to, że tutaj mamy coś, co trudno jest dokładnie rozróżnić - bardziej retoryka to, czy też propaganda? Retoryka, bo widać tu na każdym kroku imitację Cycerona. Co faktycznie daje dość zgrabny styl, ale całkiem, moim skromnym, nie na miejscu w poważnej, jakby nie było, historii. A poza tym wyraźnie archaiczny. Propaganda, bo Gibbon, choć facet w sumie sensowny, jest nieodrodnym dzieckiem swojej epoki... Nie wie ktoś jakiej? No to powiem, że jego Magnum Opus zostało do końca wydane w Anglii, na rok przez zburzeniem Bastylii. Było to więc Oświecenie jak w pysk strzelił - z całym tzw. "dobrodziejstwem inwentarza".

Z tą propagandą u Gibbona jest jeszcze o wiele zabawniej, niż by to mogło wynikać z tego, com dotychczas rzekł, bowiem mamy tu propagandę PODWÓJNĄ: najpierw przecież cała ta praktycznie historia, wszystkie te źródła i ówczesne opinie, na których Gibbon opiera swą narrację - a które do dziś stanowią zasadniczą część tego, co o historii cesarskiego Rzymu (zakładając, że coś w ogóle), wie współczesny inteligent! - to przecież pisma mniej lub bardziej stoickie i reprezentujące ideologię ówczesnego rzymskiego senatu...

Na co z kolei, nakłada się oświeceniowa propaganda Gibbona. Całkiem wierzę, że on ją ludziom aplikował w całkowicie dobrej wierze i uczciwie, ale ani naukowe standardy nie były wtedy takie, jak potem, ani też, biedny Gibbon nie miał przecież szansy czytać Spenglera, Pana Tygrysa... Czy, od drugiej strony, (toutes proportions gardées and pardon my French) Michnika. Żeby to przeraziło i nauczyło rozumu.

Jest to, com powyżej rzekł, sprawą ogromnie, moim skromnym, ciekawą, ale na dziś przyszykowałem coś innego i dość specjalne danie. Otóż, zgodnie z tytułem, chciałem dać coś moim ulubieńcom... Jest ich sporo, różnych kategorii, fakt, ale w tej chwili zajmiemy się dopieszczaniem czcicieli Naszego Wielkiego Historiozofa Konecznego... Chyba Feliks mu było, tak?

Jego najlepszym, i autentycznie pankosmicznym, dowcipem są oczywiście "bizantyjskie Niemcy". (I nie ma to absoutnie nic z moją do Niemiec ew. sympatią, czy, o wiele bardziej namacalnym, jej absolutnym brakiem.) Jednak "łacińska Polska" to także całkiem niezły żart, a w dodatku z niego - w odróżnieniu od tamtego, totalnie abstrakcyjnego - coś podobno miałoby wynikać. Dla nas tutaj i tu. Polaków znaczy - jęczących pod jarzmem III RP i całego tego syfa, z sąsiadami na czele.

Gdyby ktoś nie wiedział, to Koneczny głosi, iż każda "cywilizacja" jest zdeterminowana przez swój "system prawny"... I to by w sumie było tyle, reszta to w sumie politura, fioritura, klej do wąchania i taniec z gwiazdami na lodzie.

No i my tutaj - Polacy znaczy - mamy "prawo rzymskie" po prostu w samym szpiku kości. Od zawsze. Nic to, że PRL, III RP, zabory... Niemcom, tysiąc lat temu, wystarczyła - wedle Konecznego znaczy - jedna (słownie jedna) cesarzowa importowana z Bizancjum, by się na wieki stali bizantyjscy, a my jakoś tak bez powodu staliśmy się Rzymianami, i to się nas trzyma, bez żadnych tam wahnięć, czy przestojów w pracy!

Mamy bowiem, jak uczy Koneczny, "prawo rzymskie". W genach, szpiku kości, jak zapewne należy rozumieć, ale też chyba w sądowej praktyce? Więc może jednak Koneczny miał np. rację, ale jego dzisiejsi czciciele już nie? Bo czyż sądowa praktyka III RP i Ojrounii to takie cholernie rzymskie? Co ja tam wiem, prawo, jako takie, nie ma dla mnie nijakiej świętości. Nawet, o zgrozo, nie jestem skłonny pisać go z Wielkiej Litery! (Wiem, bolszewik jestem czystej wody. A w dodatku dyslektyk i upiornie mnie ten jałowy prawniczy bełkot nudzi.)

W skrócie jednak - więc "prawo rzymskie", to prawo, które - jak należy bez cienia wątpliwości wierzyć - stanowi podstawę systemów prawnych w całym cywilizowanym świecie (z wykluczeniem jednak takich NIECYWILIZOWANYCH miejsc, jak Wielka Brytania i wiele jej dawnych kolonii). A konkretnie, żeby się już nie babrać w historycznych detalach, bierze się ono z tzw. Kodeksu Jutyniana, spisanego w wieku bodajże VI naszej ery...

Opartego zaś praktycznie wyłącznie na prawniczych autorytetach z epoki o wiele wcześniejszej, bo z przełomu wieków II i III, panów Papiniana i Ulpiana. Nie wdając się już w szczegóły, że obaj oni byli, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Aramejczykami (po aramejsku mówił, jakby ktoś nie wiedział, także Chrystus), a ich prawo było o tyle "rzymskie", że spisane faktycznie po łacinie i na dworze władcy, który na jakiś czas odzyskał zachodnią część Imperium. Z Rzymem Scypionów, czy choćby nawet Cycerona, miało to naprawdę niewiele wspólnego. (No a Aramejczycy, to zdecydowanie wschód imperium. Co nie jest bez znaczenia dla tej sprawy.)

Zresztą po co ja mam to mówić, skoro może Gibbon? Poczytajmy sobie zatem o tym władcy u Gibbona. Któren, choć, jako się rzekło, obciążon oświeceniowymi skazami optycznymi, nie jest żadnym kłamcą, ani też żadnym idiotą - wręcz przeciwnie! Jego "konkrety" dają się czytać bez problemu i zagrożenia dla duszy, a nawet ze sporym pożytkiem. (Cały problem, by je odróżnić od ideologii, dlatego potrzebna by była dyspensa.)

Niestety nie mogę tu wkleić całego Gibbona, ani nawet wszystkiego, co pisze on o Severusie i jego epoce. Przełożę jednak dla Moich P.T. Czytelników jeden fragment. (Pewnie to istnieje i po polsku, zapewne nawet lepiej przełożone, bo nie szybko i na kolanie, a starannie i za forsę, ale ja mam tu angielski oryginał i tyle.)
Ale młodość Severusa została wyszkolona w oczywistym posłuszeństwie obozów, zaś swe dojrzalsze lata spędził on w despotyźmie militarnego dowodzenia. [_ _ _] Brzydziło go określanie siebie, jako sługi zgromadzenia [konkretnie Senatu], które nienawidziło jego osoby i drżało na każde zmarszczenie jego czoła. Wydawał rozkazy tam, gdzie życzenie byłoby równie skuteczne, przyjął maniery i zachowanie władcy i zdobywcy, sprawując, bez żadnego maskowania, wszelką ustawodawczą, jak i wykonawczą władzę.

Zwycięstwo nad senatem było łatwe i pozbawione chwały. Wszystkie oczy i wszystkie pasje były skierowane na najwyższego urzędnika, posiadającego siłę zbrojną i skarb państwa, podczas gdy senat, ani wybrany przez lud, ani chroniony przez zbrojną siłę, ani też motywowany obywatelskim duchem, opierał swój chylący się do upadku autorytet na kruchej i rozpadającej się podstawie dawnych opinii.

Subtelna teoria republiki niezauważalnie znikała, zostawiając miejsce dla oczywistszych i konkretnych monarchicznych uczuć. W miarę jak wolność i honory Rzymu stopniowo przekazywane zostawały prowincjom, w których dawny ustrój był albo nieznany, albo też wspominany ze wstrętem, tradycja republikańskich maksym stopniowo się zacierała. Greccy historycy wieku Antoninów zauważają ze złośliwą przyjemnością, że, choć władca Rzymu, zgodnie z przestarzałym przesądem, powstrzymał się przed przyjęciem tytułu króla, miał pełen zakres królewskiej władzy.

W wieku Severusa senat był wypełniony gładkimi i elokwentnymi niewolnikami ze wschodnich prowincji, którzy usprawiedliwiali osobiste pochlebstwa spekulatywnymi zasadami niewolnictwa. Ci nowi adwokaci [królewskich] prerogatyw byli z przyjemnością wysłuchiwani na dworze, z cierpliwością zaś przez lud, kiedy wynosili pod niebiosa obowiązek biernego posłuszeństwa i obrazowo przedstawiali okropieństwa wolności.

Prawnicy i historycy wspierali ich swymi naukami o tym, że Imperialny urząd jest sprawowany, nie w drodze mianowania, ale w wyniku nieodwołalnej rezygnacji senatu, że cesarz jest zwolniony z ograniczeń narzucanych przez cywilne prawa, może w oparciu o swą arbitralną wolę zarządzać życiem i majątkiem swych poddanych, a cesarstwem może dysponować tak, jak swym prywatnym dziedzistwem.

Najbardziej wyróżniający się z owych ekspertów prawa cywilnego, szczególnie zaś Papinian, Paulus i Ulpian, "kwitli" za panowania dynastii Severusa, a rzymska jurisprudencja, złączywszy się ściśle z systemem monarchicznym, jak uważano, osiągnęła pełnię dojrzałości i doskonałości.

Współcześni Severusa, korzystając z pokoju i chwały jego panowania, przebaczali okrucieństwa, jakimi zostało wprowadzone. Potomność, która doświadczyła fatalnych skutków jego maksym i przykładu, słusznie uważała go za głównego autora schyłku rzymskiego imperium.
(Formatowanie, w sensie podziału na akapity, moje własne. Także to wytłuszczenie dla dyslektyków.)

Co z tego wszystkiego wynika? Niby nic, w końcu Gibbon to nie objawiene, może się mylić i może nawet kłamać. Jednak teraz wszystkich P.T. Czcicieli Konecznego zachęcam, by raczej popolemizowali z Gibbonem, niż ze mną (choć co mi tam, zapraszam do polemiki i ze mną). I raczej uczynili to, zanim znowu zaczną nam te zabawne poglądy serwować, jako drogę do zbawienia.

Nie wiem, czy jest to AŻ zgniecenie (kolejnej, po Korwinie) muchy, ale - nil desperandum! - jeszcze parę pacnięć i powinno być po tym mało sympatycznym źwierzaku.

W każdym razie obszerny cytat z naprawdę nie byle jakiego historyka - choćby w sensie znaczącego publicysty, bo czymże w końcu jest WSZELKA historia? - też ma swój wdzięk i coś chyba daje.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, lutego 23, 2011

Ekonomia (tygrysia i wszelkie inne, a szczególnie liberalna)

Naprawdę nie chciałbym, by wyglądało, że się wciąż czepiam Wyrusa, ale akurat gość mnie znowu zapłodnił. (Na szczęście w przenośni, jeśli wolno mi tu brzydko rzygnąć homofobią.) Otóż Nicek w swym ostatnim poście parę razy rzekł coś o "pustych garnkach" (które doprowadzą rodzime lemingi do opamiętania), a na to Wyrus coś w stylu "więc jednak ekonomia, a nie ideologia?"

OK, nic złego, czy głupiego, nie rzekł... I żeby nie było - nie jestem stróżem Nicka, nie odpowiadam za jego sformułowania, ani nie muszę go bronić. Nie muszę, bo ani nikt mnie nie zmusił, ani też on (przeważnie) obrony nie potrzebuje. Co więcej, Nicek nie jest żadnym certyfikowanym Tygrysistą, czy Młodym Spenglerystą. Ani sam się nigdy jako ktoś taki nie deklarował, ani ja jakoś nie czuję wewnętrznego przymusu, by go na to zaszczytne stanowisko mianować.

Fakt, że ostatnio, dla mnie, pisze przeważnie całkiem sensownie, ale czasem jak coś łupnie! I ja muszę na to odpowiadać afrykańskimi bajeczkami o zajączkach... Potem Nicek się poprawia, albo co najmniej zmienia temat, i bajeczki pozostają niedokończone, w zawieszeniu. Ubaw!

Jednak ten na wstępie cytowany dialożek, jako się rzekło, mnie zapłodnił. Bo to naprawdę jest sprawa niepozbawiona wagi i warta sobie wyjaśnienia. A więc wyjaśnijmy!

Zresztą idźmy od spraw mniej istotnych do najważniejszych, bo jest w tym krótkim Wyrusa dictum spore materii pomieszanie. Więc, jeśli mogę tak Nicka tutaj pobronić, wczuć się niejako w jego poglądy i z nimi utożsamić (a znam je nienajgorzej, jak sobie pochlebiam), to rzekę, iż nikt przecież nie głosi, że "najważniejsza jest ideologia". Konserwatyzm to przecież właśnie brak ideologii, a Nicek - całkiem jakby był Młodym Spenglerystą - ostatnio sporo i elokwentnie mówi o "odrzucaniu oświeceniowych kłamstw"... I tyle!

Odrzucanie ideologii, która jest tak powszechnie obecna, że nawet już jej nie widzimy jako ideologii, to nie jest całkiem to samo, co jakichś własnych ideologii snucie! Nicek zdaje się głosić (poza swym religijnym millenaryzmem, czy co to może być, czego ja akurat całkiem nie podzielam), odrzucenie oświeceniowej ideologii, która wypacza nasze spojrzenie na rzeczywistość i czyni nas bezwolnymi ofiarami różnych Michników (o Kiszczakach i Putinach nie wspominając), i że najważniejszy jest w sumie człowiek. (Wiem - "bolszewizm czysty, bo tow. Lenin też tak mówił". Na drzewo!)

I tu się z Nickiem całkowicie zgadzam. Teraz najważniejsze i tytułowe... Fanfary, werble, chóry starców zawodzą... Na scenę wchodzi EKONOMIA!

Czy ktoś mówi, że ona jest nieważna? Nicek na pewno nie, ale to w końcu ledwo co wyleczony liberał, a do tego przedsiębiorca na niemałą skalę itd. Ale nawet ja też nic takiego nie mówię. Wbrew pozorom. Mówmy tu raczej o moich poglądach, bo trudno mi gadać za Nicka, to jednak zbyt skomplikowana kwestia, by można było w czyimś imieniu, na podstawie tego, co sobie pisze na blogu, przemawiać. Sądzę jednak, że my się z Nickiem w sumie w tej kwestii też zgadzamy. (Jak nie, to protestuj Nicku!)

Więc to nie jest tak, że Pan Tygrys ma jakąś fobię "wolnego rynku" - w sensie, że jak zobaczy babuleńkę handlującą pietruszką na trawniku, to dostaje szału i dzwoni po straż miejską. Albo jak widzi kogoś, kto rozkręca biznes polegający na tym, że, powiedzmy, tłumaczenia Spenglera na polski dokonują się w try miga, wierne, czytelne, nieocenzurowane, i dostępne dla każdego za jeden uśmiech... (O polskich bombach termo za dwa, góra trzy, uśmiechy, już nie wspominając, bo to niepolityczne i w ogóle.)

Jak widzi coś takiego, to wcale mu się świat nie wali i agresja w sercu nie wzbiera - wprost przeciwnie! Jakiego "wolnego rynku" Pan Tygrys nie znosi? "Wolnego rynku" jako religii, jako ideologii (!), jako mętnej i pokracznej "teorii"... Choćby nawet tylko ekonomicznej, a przecież ci ludzie wcale się z tym do ściśle zdefiniowanej ekonomii nie ograczają.

Babcia handlująca pietruszką - OK, istnieje. Ale jeśli TO ma być ten słynny "wolny rynek", no to, ludzie, nie ośmieszajcie się, bo o czym tu w ogóle gadać? Jeśli się zaś to pojęcie spróbuje przenieść na wyższy, bardziej ogólny poziom, i potraktować bardziej ściśle "naukowo", to co widzimy? Że w istocie nie sposób w żadnym wartym analizowania przykładzie stwierdzić jednoznacznie CO "wolnym rynkiem" jest, a co już nie.

Z definicji jest chyba tak, że: "Wolny rynek to jest to, co się podoba zwolennikowi wolnego rynku, a wszystko inne to wolnego rynku ograniczenia i w ogóle anatema". Fajne to jako definicja i bonmot, ale jednak jeśli mamy na tej podstawie na serio analizować rzeczywistość, to bez żartów! A tak przecież jest - wystarczy sobie pogadać z pierwszym z brzegu korwinistą. U nich Chiny to potrafi być raj czystej wolności, USA to kraj do imentu przeżarty antyrynkową biurokracją... Itd, itd.

Ale miało być o ekonomii, a ja wciąż o mętnych hipostazach w rodzaju "wolnego rynku". Sorry! Ekonomia więc... Ekonomia JEST oczywiście ważna, bo dotyczy ZASOBÓW, które (z definicji, bo inaczej nie nazywalibyśmy ich zasobami) są OGRANICZONE. Ograniczone, a jednak potrzebne, często niezbędne.

Mamy więc ekonomię, jak najbardziej. Ale ekonomia tygrysia - całkiem inaczej, niż ekonomia liberalna, w której nas różne autoryteta nurzają - zaczyna od tego właśnie, co ta druga raczy ignorować... Czyli od pytania "KTO TYMI ZASOBAMI DYSPONUJE?"

Dla liberała to w sumie nieistotne - ważne jest co najwyżej, by było "dobrze zarządzane" i w sumie, w ostatecznym rachunku "dobrze służyło Postępowi, Ludzkości, Konsumpcji..." I czemu tam jeszcze. W oświeceniowym świecie, którego liberalna ekonomia (z "wolnym rynkiem" na czele) kwestia władzy w ogóle jest traktowana, jako "coś poza"... Poza polem widzenia, poza tym, co w istocie warto jest badać.

Jak "niewidzialna ręka rynku" Adama Smitha to oświeceniowa, deistyczna Opatrzność, tak władza, to z założenia (choć dość implicite) to Szatan. A już szczególnie władza Państwowa. Nie wiem, można by tu nieźle pojechać Spenglerem i jego subtelnymi analizami podejścia do narodu i państwa u różnych Kultur/Cywilizacji... Co by nas chyba szybko doprowadziło do "judaizmu plus wieprzowiny". Ale to byłoby długie, skomplikowane, więc nie teraz. (W sumie miałem zamiar napisać króciutką i prostą rzecz, ale ubaw!)

W każdym razie dla Nas, Młodych Spenglerystów (oraz ich Sympatyków), kwestia tego "KTO MA" dany zasób - a bardziej precyzyjnie: "KTO NIM MOŻE SOBIE DYSPONOWAĆ WG. SWOJEJ WOLI", jest właśnie absolutnie Kluczowa.

Dlaczego nie po prostu "kto ma"? A dlatego, że "mieć" to sobie można, np. na podstawie "świętego prawa własności", czy innej mętnej hipostazy, ale nam chodzi o fakty i o real. Jeśli ma, to dlaczego inni, co nie mają, nie są mu tego w stanie odebrać? Co, kto, jakie siły, czy ew. przekonania, ich przed tym powstrzymują? TO są podstawowe pytania ekonomii, a nie bełkot o krzywych Laffera i wartościach granicznych, które to sprawy są trywialne dla zdolnego ucznia liceum (wiem, bo byłem takim, i były dla mnie trywialne, są zresztą nadal).

Ekonomia jest więc dla nas ważna, ale też, co wynika z tego, com tu rzekł przed chwilą, nie jest ją wcale tak łatwo jednoznacznie wydzielić z całej reszty rzeczywistości, czy choćby całej reszty życia społecznego. I to właśnie jeden z najistotniejszych powodów, dla których Młody Spenglerysta nie przepada za mówieniem o ekonomii.

Oczywiście liberały popełniają w kwestiach ekonomii także i inne (sprośne) błędy. Na przykład wmawiając nam, że "siła państwa zależy od takich spraw, jak ilość różowych golarek do (excusez le mot) pizdy na głowę ludzkości". Kiedy jakiś szalony nacjonalista domaga się np. silnej polskiej armii, czy wprost bomb A... Z, to taki liberał tłumaczy mu pracowicie, że droga do tego wiedzie WŁAŚNIE przez wzrost produkcji owych golarek. "Ceny bowiem spadną, każdy będzie miał po sześć... Nie będziemy musieli importować, nawet zaczniemy eksportować, co jest współczesną wersją militarnego podboju...No i nie zapominajmy o żelu do pięt!"

Oczywiście negowanie tych przemądrych nauk to bolszewizm w wersji czystej. No bo jak to? Bez "świętego prawa własności"?! Bez bicia czołem (patrząc na Wschód) przed "wolnym rynkiem?! Pragnąc pozbawić Lud nieograniczonej konsumpcji różowych golarek i żeli do pięt?!

OK, niech będzie. Mógłbym po prostu odpowiedzieć, że jak cię lewak wyzywa od bolszewików, to wyraźnie jesteś na dobrej drodze (by dać mu, i jego kumplom, w dupę). A że świry od Korwina to lewizna, nie może chyba być dla zdrowych na umyśle ludzi wątpliwości. ("Skrajna prawica skrajnej lewicy." Prawica w formie, lewizna w treści. Globalizm, utopizm i panekonomizm - gdyby komuś było potrzeba paru argumentów.)

Powiem jednak, że zasadniczą różnicą pomiędzy naszym podejściem, a podejściem wszelkiej lewizny, jest ta, że my tu staramy się trzeźwo analizować JAK FUNKCJONUJE TEN NASZ ŚWIAT, lewizna zaś - czy to będą liberały dowolnej maści; czy socjaldemokraty; czy różne obrzydlistwo od wolności pedalenia się, chodzące na pasku wielkiego kapitału, Unii Ojro i za ich (czyli nasze) pieniądze - zawsze w sumie buduje, na naszych grzbietach, jakąś swoją UTOPIĘ.

Utopia zaś to właśnie ostateczny i nieomylny symptom każdej lewizny.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, lutego 20, 2011

Do Przyjaciół Mózgowców

Władca postanawia obciąć głowę Mędrcowi. Z jakiegoś powodu (któż pojmie pokrętną psychikę takiego Mubaraka, gwałcącego Europejskie Standardy?), zamiast załatwić sprawę po prostu, mówi mu: "W ciągu tygodnia zostanie ci obcięta głowa. Za najdalej siedem dni będziesz już martwy. Stanie się to o świcie, ale nie dowiesz się którego dnia. Co więcej, jeśli to odgadniesz, zostaniesz ułaskawiony. (A teraz zabrać go i zakuć w kajdany!)"

Na to Mędrzec: "O wielki i wspaniały Królu! Możesz mnie od razu uwolnić, ponieważ nie da się mi obciąć głowy w taki sposób, jak powiedziałeś!"

Na to Król (trudno powiedzieć, czy bardziej rozbawiony, czy jednak zaniepokojony, w końcu Astrologia to potężna nauka, a Czarna Magia też nie sroce z dzioba): "Jakże to, bezczelny Mędrcze?! Gdyby nie to, com przed chwilą rzekł, to bym ci kazał łeb obciąć w tej chwili. Ale cóż, nie mogę, bom Król w staroświecki sposób prawdomówny, choć nie przestrzegam Europejskich Standardów."

"No bo tak, o Najwspanialszy", Mędrzec na to, "Jeśli głowy nie stracę przez sześć dni i nastanie dzień ostatni, to będę już wiedział, że stracić ją mogę jedynie tego właśnie dnia. A więc odgadłem i, zgodnie z tym, co raczyłeś ogłosić, zostanę ułaskawiony."

"Hę?", Król na to. (Nie chcę zbyt długich wypowiedzi, bo w cudzysłowach nie powinno być więcej, niż dwa wiersze, więc Król musi sobie pochrząkać.) Potem jednak jakby zrozumiał i łaskawie skinął głową, by Mędrzec kontynuował. Ten zaś, nieco już mniej blady, ciągnie:

"Jeśli nie mogę stracić głowy ostatniego dnia, to ten dzień odpada i tak jakby go nie było. Prawda, o Najłaskawszy? A więc dzień szósty staje się tym OSTATNIM... Potencjalnie ostatnim, że tak to naukowo określę."

"Hę? Ale mów dalej, bo to coraz zabawniejsze." (To oczywiście Król mówi.)

"No i tak, o Perło Bliskiego Wschodu, metodą niejako indukcyjną..."

"Co? Jaką znowu metodą?!"

"To się tak nazywa, ale nieważne! W każdym razie, o Najłaskawszy, wyraźnie widzisz, że kolejno dzień po dniu odpada, więc obciąć mi głowy... Zachowując oczywiście Twoje, Panie, wysokie (choć nie całkiem Europejskie) Standardy Moralne, się nie da."

Nie będziemy tego dalej ciągnąć - nie żeby nie było ciekawe, ale dla naszych potrzeb założymy sobie, że Król był naprawdę wyjątkowo bystry i tego typu indukcje pojmował w lot. Historia nie jest zresztą oczywiście mojego własnego chowu, musi być bardzo stara, a ja przeczytałem ją dzieckiem w jakimś zapewne "Młodych Techniku".

Skoncentrujmy się teraz na prostej, ale istotnej, przynajmniej dla niektórych z bohaterów tej anegdotki, kwestii takiej oto: Może Król obciąć Mędrcowi łeb, czy nie może?

Pytanie to przedstawiam do rozstrzygnięcia przede wszystkim naszym kochanym Przyjaciołom Mózgowcom. Tym, których niesamowicie rozwinięta kora mózgowa potrafi rozwiązać każde szachowe zadanie... Każdą kwestię związaną, choćby najbardziej pośrednio, z Krzywą Laffera... Każdy w sumie Teoretyczny und Intelektualny Problem...

A jednocześnie owa niesamowicie przerośnięta Kora zdaje się całkiem zasłaniać oczki, uszka, nosek... Buzi za to już przeważnie nie. (Swoją drogą, kochany Czytelniku, czy potrafisz to zobaczyć oczyma swej Wyobraźni? Zupełnie obłędny, groteskowy widok - ta kora spadająca na buzię, niczym grzywka na na takim dawnym wiejskim koniu, który nic przez nią nie mógł chyba widzieć... Albo na, excusez le mot, Celińskim.)

Jeśli jacyś Przyjaciele Mózgowcy (a mam ich tutaj przed sobą dość pokaźną listę) zechcą łaskawie wypowiedzieć się w postawionej tu kwestii, to i ja zobowiązuję się do podrążenia tej sprawy o wiele dalej. Bowiem są w niej niesamowite wprost (mózgowe) głębie!

Mówię serio - to naprawdę (o ile nie jestem, oczywiście, w ogromnym błędzie) genialny intelektualny paradoks, przy którym żałosne paradoksy Eleatów, a nawet, o wiele od nich lepszy,  Kreteński Kłamca, to zabawa w piaskownicy. Takie zaś paradoksy, to - darujcie Przyjaciele Mózgowcy, że Wam próbuję odebrać monopol - to nie tylko czysto mózgowa zaba... Sorry! - czysto mózgowa Praca oczywiście! Nie tylko, bo także widzę w tym różne fajne związki np. z filozofią historii.

A więc - do roboty, Przyjaciele Mózgowcy!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, lutego 18, 2011

Bonmot moralny

Dla wielu prawicowców prawicowość to nic innego, niż tylko żelazna zasada, by spotkanie z każdą nową rzeczą czy osobą rozpoczynać od wystawienia im moralnej cenzurki, a potem się tego niezłomnie na wieki wieków trzymać.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, lutego 17, 2011

Siły na zamiary, czyli globalna biężączka (łał!)

Historia nam się oczywiście wcale nie sfukujamowała - co zresztą Pan Tygrys od początku przewidział - a Spengler, jak niemal zawsze (a kiedy nie?), znowu miał rację. W tym sensie miał rację, że istotnie w "ogarniętym powszechnym pokojem imperium", w jakiejś, starej czy nowej, "pax Romana", wojny nadal sobie są, tylko że jako "wojny domowe", "konflikty klasowe", czy, jak dzisiaj "terroryzm".

Jest tu jednak nieco, a nawet sporo, rzeczy, których Spengler nie przewidział - bo i nie mógł - i te wojny toczą się dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek chyba, w ten sposób, że zanim zacznie wybuchać, zanim pojawią się grzyby, zanim się będzie walić i palić, a o ludziach (i nieszczęsnych lemingach) to już nawet przykro wspominać... Masę rzeczy będzie się działo podskórnie, i ludziom normalnym - w sensie, że nie ustawionym wysoko-wysoko w jakichś potężnych tajnych służbach - naprawdę trudno będzie coś z tego zrozumieć.

Historia nie tylko się nie sfukujamowała, ale nawet ostatnio, jak się zdaje, wyraźnie przyspieszyła. No bo to najpierw (?) zbrodnia smoleńska, potem cieknące wiki, a teraz połowa już świata arabskiego przeżywa słuszne (a jakże!) protesty społeczne, z których w dodatku spora część (łał!) kończy się sukcesem!

O zbrodni smoleńskiej i cieknącej wiki nie chcę się w tej chwili szerzej wypowiadać, choć oczywiście to i owo człek by miał do powiedzenia, tyle że nie można na raz o wszystkim... Tym bardziej, że liberalizm, Drugia Irlandia i kryzys.

(A w dodatku moja afrykańska bajka o zającach powinna dostać jeszcze ze dwa odcinki, które mi się już pięknie napisały w głowie... Ale pewnie tam też pozostanie. Nie mówiąc już o genialnych bonmotach, które mi się też właśnie w głowie piszą - wot, przekleństwo realnego liberalizmu! Ten w(s)tręt to był ukłon w stronę tego człeka, co kiedyś stwierdził na jakimś forum, że, cytuję z pamięci, "nawet RAZ nie jest taki wielki i choćby taki pan Triarius byłby lepszy, gdyby tylko tyle nie pisał o sobie".)

Skoncentrujmy'ż się teraz na tym ostatnim wydarzeniu... Nie tym, co ten miły człek napisał o mnie i Ziemkiewiczu, tylko na "wiośnie ludów" w Maghrebie i gdzie tam jeszcze (nie dotarła liberalna demokracja). Że to jest spontaniczne i autentyczne, to sorry, ale ja nie uwierzę, dopóki nie zobaczę czegoś podobnego - najlepiej też zakończonego sukcesem, pragnącego demokracji, godnego życia und rozpasanej konsumpcji na kredyt, zrywu społeczeństwa - w jakiejś Rosji, czy innym Izraelu.

Na razie nie widziałem, na razie się chyba nadal nie zanosi, więc - sorry - ale z podniecaniem się "głosem ludu pragnącego swobód" i "liberalną demokracją, której urok przedziera się nawet przez mroki dyktatury, cenzury i korupcji", to ja sobie jeszcze poczekam.

Powie ktoś "a przecież Solidarność!" Na to ja powiem "wskocz idioto na drzewo, a potem idź całować Bolka w dupę". Sentymentalna panna "S" to było właśnie takie coś, dzięki czemu - co z każdym niemal dniem coraz lepiej widać, jesteśmy w tym szambie, w którym jesteśmy, a komuna i ubecja zagwarantowały sobie spokojne i syte życie na następnych pięćdziesiąt lat. Podczas gdy bez panny "S", mogłoby to być tylko 45, albo nawet 40, hu nołz?

Poza tym zaś, sentymentalna panna "S" (patent oczywiście nie mój, ino Kelusa) to jest właśnie takie coś, co podejrzewam w tej arabskiej "wiośnie ludów", i o czym chciałem, kiedy dojdę już do konkretów. "Cui", chciało by się spytać, "prodest"? Nie tylko by się chciało, ale by i po prostu należało. Wiec pytajmy! (Wie ktoś, baj dy łej, co to znaczy? Cywilizacja łacińska cywilizacją łacińską, ale współczesna szkoła współczesną szkołą, a min. Hall... To już się nawet nie da cenzuralnymi słowy wypowiedzieć. W każdym razie znaczy: "komu to służy".)

Przychodzą mi  do głowy trzy teorie, różniące się od siebie znacznie różnymi, że tak to określę, "wartościami". Izrael chyba tym razem nie (jako pierwszy? to jakaś obsesja?), bo chyba na tym dobrze, tak czy tak, nie wyjdzie. Wszelkie karkołomne teorie, że jednak wyjdzie (dobrze) wydają mi się właśnie karkołomne, zbyt złożone, a rezultaty zaś zbyt mało pewne, by ktoś tego typu gambit chciał zagrać. No bo niby po co?

Jeśli nie Izrael, to zapewnie i nie OFICJALNA Ameryka. Obama może sobie być pacynką różnych sił, mocarstw i tak dalej, ale Izraelowi tak czy tak nie podskoczy, będąc prezydentem US. Jeśli będzie nieco mniej gorliwy w służeniu mu, i tak na gładkiej powierzchni Globalnego Szczęścia und Pokoju (z ciemną wnęką kuchenną) od razu pojawiają się zmarszczki.

A więc ruscy? Oczywiście to ich styl, ale - ze wstydem przynaję - nie bardzo w tej chwili widzę, co by z tego mieli mieć. Odwracanie uwagi od czegoś? Czyjej niby? Amerykańskiej nie, bo starczy sam Obama z Clintonową... Europejskiej? Bez żartów, ale mam o Putinie, mimo wszystko (jak ex judoka o judoce?) nieco lepsze zdanie, by go podejrzewać o aż takie przecenianie politycznej roli, jaj, zębów, rozumu, i wszystkiego co ma jakiekolwiek znaczenie, w dzisiejszej Europie!

A raczej "Europie", bo przecież mówilibyśmy o tzw. Unii Europejskiej - pokracznym tworze o totalitaranych ambicjach i niemałych (mówiąc łagodnie) w tej dziedzinie możliwościach... Ale przecież WE WSPÓŁPRACY właśnie z Putinem i jego trzódką, a nie żeby oni mieli tej "Europie" powód stwarzać dodatkowe problemy aż tak pokrętną, trudną w realizacji, a do tego niepewną w skutkach metodą!

Nie wiem, naprawdę... I, jako człek bez intelektualnych kompleksów, mógłbym na tym poprzestać, bo wielu rzeczy nie wiem, nawet w kwestiach, które mnie tak pasjonują, jak ta. I na których się, moim skromnym własnym zdaniem, rozumiem jak mało kto. Jednak przyszła mi parę godzin temu do głowy pewna teoria... Niesamowicie karkołomna, przecząca poniekąd temu, co sam przed chwią tu powiedziałem... A jednak, kiedy się zacznie od starożytnego cui prodest, najsensowniejsza, a nawet, dla mnie w tej chwili, jedyna mająca jakiś sens.

Prodest, to by mianowicie właśnie Europejskiej Unii! No bo patrzcie... W końcu jest kryzys i, nie oszukujmy się, to nie jest jego koniec. Co najwyżej jakaś "korekta", moment wytchnienia. Koniec, to może być raczej "kapitalizmu" - jeśli oczywiście przyjąć, że to słowo w ogóle ma jakieś konkretne znaczenie. W sumie entuzjazm ludu do Unii także chyba słabnie...

To wprawdzie w ogromnej większości lemingi, zależne od łask Unii, tchórzliwe i wygodne, ale jednak, uwzględniając co Unię tak naprawdę spaja, to trudno powiedzieć, czy ten, unikalny w historii (oby!) twór koniecznie przetrwa choćby tego typu trudności.

No i tak... Albo w tych krajach północnej Afryki zwyciężą islamiści - a wtedy Europa będzie miała stale na widoku wspólnego (jeśli naczalstwo tak postanowi) wroga... Który będzie nielegalnie przypływał, chował się po kościołach, podkładał bomby, budował meczety, palił samochody, domagał się tego i owego... Będzie o czym gadać, będzie się, w razie takiej konieczności, wokół czego z kochaną Władzą integrować.

Albo też islamiści tam, w tym Maghrebie, jakimś cudem, do władzy nie dojdą... I nadal będzie przypływanie, domaganie się, palenie, podkładanie... Tematy do światłych i ksenofobicznych dyskusji... Sprawy, wokół których można się będzie. A do tego - ach, jakiś piękny temat do skierowanej do ludu dydaktyki!

"Patrz ludu, czego ci tam, co im demokracji und liberalizmu, których przecie w Unii pełno, brak, dokonali! Życie poświęcali, żeby mieć to, czym ty się, ludu, cieszysz na codzień i nawet nie musisz palcem kiwnąć! My tu przecie, ludu, do ciebie nie strzelamy, o naszej korupcji nic przecież nie wiesz, bo my tego tak głupio nie robimy... I ty masz, ludu, euro, tę cudowną walutę, za którą taki, co jej nie ma, pokrajałby ojca matkę tępym nożem i oddał ukochaną babcię do burdelu w Buenos Aires!"

I tak dalej, i tak dalej, a zaprzyjaźnione media (i ta druga stacja) oczywiście rozwiną, upiększą i szczędzić nie będą najlepszego czasu antenowego, najsolidniejszych autorytetów i najgłupszych celebrytek.

No a jeśli nie doceniamy lemingów i TO SIĘ W KOŃCU PRZENIESIE? Na Europę znaczy - światłą, szczęśliwą, wolną und demokratyczną? A czy, że spytam, z punktu widzenia tego totalitarnego ojrokurestwa (jak zawsze w takim przypadku, przepraszam panie kurwy!), nie jest O WIELE lepiej, żeby się przeniosło TERAZ, niż za, powiedzmy, parę lat, kiedy syf będzie już naprawdę niebotyczny, lud wkurwiony do ostateczości, nieco już głodny, a procesy rozkładowe w Unii, być może, o wiele dalej posunięte?

Tym bardziej, że może już u żłobu nie być Baraka, a nawet i Putin (tfu, tfu, odpukać!) może się, biedactwo, poślizgnąć w wannie, powiesić na kablu od odkurzacza, albo jakaś zatruta polonem pirania może go użreć... Kto to w końcu może przewidzieć? Przecież wypadki i katastrofy się zdarzają. Mimo niewątpliwego postępu Ludzkości i niemal już osiągniętego Raju Na Ziemi. Przyjdzie tam jakiś oszołom, tu jakiś... Nie bójmy się tego słowa! Mięczak... I co? Czy nie lepiej, skoro ma coś wybuchnąć, żeby wybuchło teraz? Na niewielką skalę? Bez przygotowania? Kiedy tam mamy tego, a tutaj tego?

Mówię z góry - takie coś wydaje mi się o wiele zbyty skomplikowaną, o wiele zbyt ryzykowną, zbyt inteligentą wreszcie, grą, jak na przywództwo Ojrounii. Czy nawet jej, mało chyba wciąż zintegrowane, tajne służby. To jest po prostu spekulacja oparta na zasadzie, żeby w tego typu trudnych do zrozumienia przypadkach, docisnąć co samej dechy rozważania oparte o cui prodest.

Nie troszcząc się na razie o to, czy ten ktoś, komu prodest, w ogóle byłby to w stanie zrealizować, czy miałby dość rozumu, jaj, czy czegokolwiek, żeby w ogóle na to wpaść. Stosując niejako mickiewiczowską zasadę "Mierz siły na zamiary, nie zamiar według sił!" (Tyle, że tym razem to nie o nasze siły i nie o nasze zamiary chodzi.)

No i mnie tutaj, w tego typu OGRANICZONYM dochodzeniu do prawdy, wychodzi, że, być może, prodest to właśnie najbardziej naszej kochanej Unii. Z czego, powtarzam, nie wynika, by kochana nasza Unia to zrobiła. Jakoś jej nie widzę w roli tej klasy politycznego gracza na globalną skalę. Spójżcie sobie na tę smętną mordkę tej smętnej Ashton! Oczywiście - to nie Ashton naprawdę rządzi. Ale, jak oni, te hipotetyczne tajne ojrosłużby, zdołały ją od czegoś takiego odseparować? Wytłumaczyć jej, by nie wścibiała nosa? By tego nie ruszała, tamtego nie wąchała? No i nie chlapnęła czegoś bez sensu, co może zaszkodzić?

Jakoś tego nie mogę sobie wyobrazić. No chyba że nasza ojrosytuacja jest już o wiele bardziej ponura, niż się spodziewamy...

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, lutego 15, 2011

Niebieski Ober-Zając i źwierzęta (bajka afrykańska), część 1

Gdzieś w połowie wschodniego wybrzeża Afryki leży spora Wyspa, zaludniona przez sporą ilość źwierząt, z których spora część to zające. Teraz tych zajęcy jest tam już i tak o wiele mniej, ale nie tak dawno temu zające na Wyspie po prostu dominowały.

Nie tylko było ich o wiele wiecej, niż wszelkich innych źwierząt, ale także one tam po prostu rządziły, kontrolowały, które źwierzęta mogą na ich Wyspę przybyć, które mogą na niej żyć, i jak się tam mają zachowywać... To zaś, że muszą szanować pierwotnych, zajęczych mieszkańców, było, w tamtych zamierzchłych czasach, samo przez się oczywiste.

Potrafiły nawet (a wciąż mówimy o tych niezwykłych zającach) - a rzecz to przecież dla tego gatunku gatunku niesłychana! - zbierać się w duże grupy, uzbroić w maczugi i zaatakować inne źwierzęta, także o wiele od zająca większe, także te uzbrojone w kły i pazury... I mimo to, nasze dzielne zające potrafiły takie źwierzęta zabijać, albo wypędzić z Wyspy... Potrafiły także, jako się rzekło, pilnie i skutecznie strzec do Wyspy dostępu, z którego uczyniły wyjątkowy przywilej, o którym marzyły wszystkie inne źwierzęta - od mini-ryjówek, po słonie i nosorożce.

Oczywiście ten, niemal rajski, stan nie mógł trwać wiecznie. Entropia czuwa i rośnie, tak więc z czasem na Wyspie było coraz więcej różnych innych źwierząt, a pozycja "społeczna" naszych dzielnych i zacnych zajęcy stopniowo spadała. Początkowo trudno to nawet było zauważyć, ale po dziesięcioleciach, a w końcu i wiekach, status owych źwierząt - z absolutnie dominującego - stał się bliski statusowi pariasów. (Z domieszką wioskowego głupka.)

Nie jest naszym celem przedstawianie Czytelnikowi naukowej pracy na temat historii owego - nie bójmy się tego słowa! - Zajęczego Imperium, ale może nie od rzeczy będzie tu krótko nadmienić, że wszystko to zaczęło się zapewne od tego, że Władcy poszczególnych zajęczych Plemion zaczęli dość masowo sprowadzać na swoje tereny hieny, których zadaniem miało być przede wszyszkim oskubywanie szeregowych zajęcy.

Dlaczego Władcom zależało na skubaniu swych "obywateli"? Otóż z tej wyskubanej zajęczej sierści pewne, przyuczone do tego i nie mające innego wyjścia, zające robiły dla Władców kołdry, które potem ci z zyskiem eksportowali, a zysk obracali na paciorki i perkaliki, którymi coraz łatwiej mogli potem zwabiać nowe hieny... I tak to się wszystko kręciło. Kręciło się, przynajmniej do czasu, kiedy przestał to być "model małosygnałowy" (czytać Pana Tygrysa!), a "ilość", zgodnie z niezłomną zasadą dialektyki, "przeszła w jakość".

A wtedy już nie tylko, coraz liczniejsze i coraz bardziej pewne siebie, hieny masowo przybywały na ową rajską Wyspę, ale i inne źwierzęta. Inne od zajęcy i od nich zdecydowanie różne, a nawet diametralnie.

Żwierzęta, z których większość, tak się dziwne złożyło, była od zajęcy większa, potężniejsza, agresywniejsza... I które się zdaniem, czy dobrem, dotychczasowych gospodarzy Wyspy absolutnie już nie przejmowały... W które te nowoprzybyłe źwierzęta (jak to ładnie mówią Szwedzi, a w każdym razie polska tam emigracja) struntały i... Z każdym rokiem spychając zające na pozycje klasy podludzi. Czy może raczej podźwierząt.

Zostawmy jednak na boku Historię, jak i Filozofię, ponieważ naszym celem  tutaj jest przedstawienie spraw AKTUALNYCH. Po prostu, jako Ludzie Rozumni, wybieramy Przyszłość - bo jakie też REALNE znaczenie ma jej (wyrodna, przyrodnia, choć przecież i nieodrodna) siostra Przeszłość?

Nie... Jednak musimy jeszcze trochę o Przeszłości (tej przez "e"), ponieważ tam właśnie znajduje się pewne Coś, które musimy sobie dokładnie powiedzieć, zanim rozpoczniemy na serio snucie naszej Historii. To coś, to Niebieski Ober-Zając...

Wszystkie owe opisywane tu wcześniej przewagi dzielnych zajęcy (a także to, że cudownie wprost śpiewały na wiele głosów, same sobie pisząc owe piosenki) mogły się (istnieją w każdym razie takie naukowe hipotezy) wiązać z faktem, że zające na Wyspie miały swoją specjalną wiarę - wiarę w Niebieskiego Ober-Zająca (dalej NOZ). Traktowały zające tę swoją wiarę niezwykle wprost poważnie, przynajmniej początkowo. Ów mityczny, bowiem nikt go nigdy na własne oczy nie widział, NOZ był nieskończenie potężny, nieskończenie mądry, nieskończenie dobry... Ale także niesamowicie groźny, kiedy ktoś mu robił wbrew.

Stał ponad wszystkimi Władcami zajęczych plemion, a w każdym razie żaden Władca nie ośmieliłby się, w tamtych czasach, głośno stwierdzić, że że się NOZ'em nie przejmuje, że go nie czci, że nie jest On absolutnie ze wszystkich najważniejszą Sprawą na całej Wyspie. Potem to się zaczęło zmieniać.

Jak tam z tym było, tak i było - nie nam o tym wyrokować - ale nasza właściwa Historia rozpoczyna się od poinformowania Cię, Ukochany Czytelniku, o tym, że oto, w czasach całkiem już niedawnych, kiedy to na Wyspie dominowały hieny, szakale... Nie zaś, jak kiedyś, zające... Hieny, szakale, oraz wszelka inna zajęcy nie lubiąca... Zającami gardząca...

I się nimi żywiąca, w sensie konsumpcji... Ale mimo to na tę strawę - nie mówic już o zamym zjawisku Zającowatości - plująca Fauna. (O tym zaś, jaki owa Fauna miała stosunek do wiary w NOZ, o samym NOZ'ie nawet nie wspominając, nawet nie chcemy tu - My Autor - mówić! Stosunek ten był, mówiąc bardzo już eufemistycznie, marny.)

I żył w tamtych (całkiem niedawnych, jako się rzekło) czasach na Wyspie pewien młody zajączek o dźwięcznym imieniu Nicek...

c.d.n. (Deo, oczywiście, volente)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, lutego 12, 2011

Zaczyna się zazębiać

Niezbyt chętnie polecam szalom, ale tym razem trzeba, bowiem tam właśnie FYM, wraz ze sporą ilością swych komentatorów, zdaje się dochodzić do bardzo już konkretnych i przekonujących wniosków w sprawie smoleńskiej "katastrofy".

Oto link do ostatniego wpisu na ten temat z naprawdę bardzo interesującą dyskusją: http://freeyourmind.salon24.pl/277507,dziwne-szpule-2. Oczywiście to nie musi być ostatnie słowo, i mam nadzieję nie będzie, więc polecam ten szalomowy blog FYM'a po prostu: http://freeyourmind.salon24.pl. (Cóż, na szalomie jest jednak największa ekspozycja i największy odzew, a ten akurat odzew naprawdę sporo wnosi.)

Zachęcam (jeśli ktoś ma sporo czasu i spory łeb) do przestudiowania tego wszystkiego. Tym bardziej, że, jeśli to jeszcze trochę pójdzie w tym kierunku, można oczekiwać, że coś się zacznie dziać... Nie wiem konkretnie, w jakiej dziedzinie, bo jest tu spory wybór, ale te rzeczy naprawdę stanowią materiał wybuchowy o potężnej mocy.

Więc co najmniej... nic się nie wydarzy, jak to w Polsce. Ale to też będzie swego rodzaju wydarzeniem i też przesądzi o naszej przyszłości. Mogą się też jednak wydarzyć całkiem inne rzeczy, zresztą wcale niekoniecznie dla nas miłe.

Tak czy tak zachęcam do zapoznania się, rozpropagowania, ew. skopiowania, itd.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, lutego 08, 2011

Konkrety? Poniekąd faktycznie konkrety...

Jeśli ktoś ma się zaraz rozczarowć, bo obiecane w tytule konkrety to jednak nie będzie gwarantowana recepta na wywalenie tej kurewskiej bandy u żłobu na zieloną trawkę... A tym mniej do kamieniołomów, gdzie ich miejsce... Przykro mi! Z jednej strony mi przykro, z drugiej jednak dumny jestem i blady, że ktoś miał ode mnie AŻ TAKIE oczekiwania! Obiecuję, iż zrobię wszystko, co w mojej mocy, by jeszcze kiedyś je spełnić!

Na razie jednak konkret nieco mniejszy, choć konkretny. I nie to, żeby się CAŁKIEM nie wiązał z tym, o czym ja tu (i tam) pyskuję, co głoszę, i na czym zasadza się (jak to się pięknie mówi) Młody Szpęgleryzm. Bo ja pyskuję, głoszę, a MS się zasadza, m.in. na tym, żeby, zamiast przekomarzać się z P*kotami tego świata, z przerwami na nurzanie się z dziką radością w narodowej martyrologii, podziałać ile się da, jak to się mówi w wojskowych kręgach, "bez kontaktu z wrogiem".

Czyli zadbać o własną fizkulturę, sprawność umysłową, wykształcenie (nie mówię tu o wumlowaniu, które w tej epoce upadku za wykształcenie zwykło uchodzić!)... O niezależność (chciałaby dusza!) finansową wreszcie, bo bez tego jednak nijak, a już na pewno nie w tych czasach.

I tu powinniśmy sobie pomagać ile się tylko da! Dla tych spraw "w sobie", a także dla samego "w sobie" pomagania i kontaktów... I solidarnościów różnych (z MAŁEJ litery, bez agentów Bolków i taniego sentymentalizmu!)... Krótko mówiąc, dla tego, co niektórzy nazywają "socjalizmem", ale to durnie albo nawet i po prostu zdrajcy.

No więc, dojdźmyż wreszcie do obiecanych konkretów. (Nie żeby ten wstęp nie miał wartości!) Otóż czy ktoś z Was...? Czy ktoś z Państwa...? Czy ktoś z Pań i Panów...? Nie odczuwa potrzeby stworzenia sobie, albo komuś, albo jakiejś wspólnocie, STRONKI czy BLOGASKA?

Blogaska można oczywiście stworzyć w wielu miejscach, ale albo bedzie on na jakimś blogspocie, jeśli nie  O WIELE gorzej, albo będzie w blogowisku, co nie każdemu pasuje... Ktoś może jednak chcieć blogaska na Wordpressie - takiego, jakiego ma np. Nicek ==> http://nicek.info <== (Ja zresztą też mam parę, tylko niespecjalnie chyba dla Was, ludzie, interesujących, więc nieważne.)

Więc stronka (lub blogasek), ze wszsytkimi bajerami, na własnej, jeśli ktoś chce, domenie (w końcu domena jest niemal za darmo, przynajmniej za pierwszy rok np. w http://az.pl)... POZA ZASIĘGIEM miejscowego... Wiecie o kogo i o co chodzi... I CAŁKIEM ZA DARMO!

No to właśnie - kliknijcie sobie na ten linek: http://www.000webhost.com/413159.html i jazda! Wszystko tu jest - profesjonalny hosting, poza zasięgiem, bez żadnych reklam, z ew. domeną... Naprawdę ZA DARMO!

Ze sporą (zapewniam Was) ilością przestrzeni na dysku, oraz naprawdę nie byle jakim transferem - szybko takiego ruchu nie będziecie mieli, żeby Wam tego transferu zabrakło.(A jeśli zabraknie, no to gratulacje - wielu dałoby się pokrajać, żeby tylko mieć taki ruch na stronce, bo to grozi poważną forsą i tak dalej.)

Jeśli ktoś jeszcze nie myślał, żeby sobie zrobić stronkę, no to teraz ma okazję i niech pomyśli. Serio mówię, naprawdę można z tego mieć masę radości i niemało pożytku. Także w związku z naszą tu walką, jeśli ktoś akurat do tego taką stronkę chciałby wykorzystać. Zresztą tam może być WIELE stronek, nie ma problemu!

Oto bannerek, a raczej bannerzysko, ale prawda że ładny? Tyle że, tam piszą, że 250 MB, a teraz to jest już całe 6 razy więcej!



Free Website Hosting



Oczywiście całkiem bez cienia angielszczyzny może być ciężko, ale tej angielszczyzny nie potrzeba aż tak wiele. Zresztą, gdyby ktoś miał jakiś wzniosły, czy ważny, pomysł na stronkę, mógłbym pomóc.

Najzabawniejsze jest jednak chyba to, że oni nie tylko za darmo dają, ale jeszcze PŁACĄ! Całe pięć dolarów, na PayPal (załóżcie se ludzie konto, co ja miałem parę lat temu, kiedy dla Polaków PayPal'a nie było! to istny skarb!) za każdego człeka, któren się tam zapisze (ZA DARMO) i pozostanie zapisany przez 30 dni. A dlaczego miałby nie pozostać, że spytam?

Tak że są w tym niemal wszystkie składniki Młodego Szpęgleryzmu - robienie swego, pomaganie drug drugu, knucie poza zasięgiem i/lub uniezależnianie się ekonomicznie (od tego kurestwa), bo człek zgięty i w ziemi nosem dłubiący w poszukiwaniu paru groszy na chleb, nie ma przecież czasu, energii, pewności siebie, szacunku otoczenia, zasobów... I w ogóle większości rzeczy, które są potrzebne do knucia i ew., daj nam Panie Boże, wyzwolenia nieszczęsnej Ojczyzny.

Tak więc - zakrzyknijmy chórem: "Niech nam żyje 000webhost.com!"... I pędem do zakładania stronek! (Poza zasięgiem i w ogóle cudnych.)


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, lutego 07, 2011

Masowanie cnotki

Pod tym smakowitym i (mam nadzieję) przyciągającym publiczność niczym pszczoły do miodu... (O muchach żadnych przecież słowa nie wspomniałem, prawda?!) tytułem umieszczę link - ten oto:


http://wydawnictwopodziemne.com/2011/01/14/rolex-fym-i-podziemny-polrealizm/

Co jest pod tym linkiem? Jeśli ktoś tak nieufny, że bez explicite rekomendacji nie kliknie, żeby sobie sprawdzić, to powiem, że dyskusja. Dyskusja bardzo moim zdaniem interesująca, na naprawdę interesujące tematy, a w dodatku opinie dyskutantów są, w spawach najistotniejszych, nie do pogodzenia. A więc dyskusja całą gębą, a nie jakieś telewizyjne "Śniadanie Mistrzów", czy "Kolacja Platfusów z Komuchami"!

Łał! (Prawda?)

Nie wypada mi tu chyba umieszczać wszystkiego skopiowanego, nie wypadałoby także dyskutować z kimś za jego plecami, albo go tutaj, bez pytania o zgodę, wklejać, więc po prostu link. Mam nadzieję, że ten blog - na naprawdę wysokim intelektualnym poziomie (choć, jako się rzekło, w wielu istotnych sprawach ja się z zasadniczym tenorem tamtych wypowiedzi nie mogę zgodzić), będzie istniał do końca czasu, a więc link wystarczy. (Gdyby jednak mój miał istnieć dłużej, to mam tę dyskusję skopiowaną i gotową do opublikowania na moim.)

Moje własne opinie - z którymi się z kolei zgadzam CAŁKOWICIE! - są tam (oczywiście) podpisane 'triarius' (gdyby ktoś sam na to nie wpadł, albo chciał sobie po prostu control-F i szukać).

Szczerze polecam, bo to sprawy nie tylko naprawdę istotne i aż o samo jądro etyki zahaczające, ale nawet dość aktualnie. (Zresztą w pewnym sensie one są aktualne cyklicznie. ;-)

A tytuł naprawdę słodki, zgoda? W dodatku, jak tuszę, całkiem to tematyki adekwatny. Co się wyjaśnia pod koniec.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, stycznia 04, 2011

Najpierw całkiem nie na temat, ale potem stopniowo coraz bardziej

Na początek, zgodnie z obietnicą, całkiem nie na temat. I to nie tylko nie na jakiś ulubiony przez polską prawicową publiczność temat w rodzaju przekomarzanek z P*tem (pamięta ktoś jeszcze tego ciotowatego buca? a jego paintballowego przydupasa? jeśli oni się szybko znowu nie pojawią, to źle wróżę rodzimej prawicowej blogosferze... zresztą w ogóle blogosferze, bo jaka inna jest tu w ogóle cokolwiek warta?)

Nie tylko nie na te wzniosłe tematy mam zamiar, ale i nie na temat - zasadniczy! - tego oto wpisu. "Człek renesansu" to się ponoć nazywa. Alternatywnie "duszna hojność", czy jakoś podobnie. Że niby mogę na każdy temat, a także, czemu nie, na żaden. I rozrzucam to wokół siebie, niczym perły, czy złote dublony. (Zresztą nie ja, tylko Pan T.)

Ale do rzeczy! Nieco inaczej zaś to formułując - do tematu! Tego właśnie, który jest tematem. Ach, ta Metalogika! Kreteńczyk, któren stwierdza, że wsie Kreteńczycy to kłamcy... I co teraz? Starożytni połamali sobie na tym zęby. Intelektualne w każdym razie.)

Tak więc, Pan Tygrys wymyślił dzisiaj... A raczej, i bardziej zgodnie z prawdą, naszedł go on sam z siebie... Kto? Cierpliwości! Cierpliwość, jak kiedyś uczono, np. w duchownych seminariach, jest Cnotą! No, ale zostawmy cnoty na boku, bowiem razie faktem jest, że Pan Tygrys (burnyje oklaski, długo nie milknące owacje, kobiety mdleją, mężczyźni podkręcają wąsa, czy co tam mają do podkręcania) stworzył był taki oto bąmot:

"Prawdziwie kulturalny człowiek to ten, który najwulgarniej bluzga, kiedy przypadkiem włączy telewizor (co się, wbrew opinii laików, ludziom prawidziwie kulturalnym zdarza) i stwierdzi, że stracił kwadrans Arpeggiaty z Jaroussky'm i Monteverdim."


(To był bąmot, jakby ktoś nie wiedział.)

* * * * *

Teraz, także zgodnie z planem, nieco bardziej na temat...

Otóż szedłem ci ja wczoraj na pocztę i widzę, że w sklepie w butami jest "Wyprzedaż obuwia zimowego". Nieco mnie to zaszokowało i sobie pomyślałem, cytuję: "Ktoś naprawdę wierzy w globalne ocieplenie, skoro na początku stycznia urządza wyprzedaż zimowego obuwia!"

Ale zaraz do mnie doszło, że to po prostu Druga Irlandia. Imbirowy pajac Tusk dotrzymał jednak jednej ze swych obietnic i załatwił nam Drugą Irlandię. Zapewne właściciel sklepu nie jest pewien, czy dość ludzi będzie jeszcze w ogóle miało na buty w ciągu tej zimy. "Jeśli im się rozwalą, to załatają", tak sobie pewnie pomyślał, gazetami, a jak już się nie da, to cóż - będą siedzieć w domu. Mało to fajnych seriali w tewe?"

* * * * *

NO a teraz już na temat. To NIE JEST, wbrew opiniom różnych wymoczków i subtelniaczków, wulgarne! "Naturalia", jak mawiali Rzymianie (ach ta nasza łacińska cywilizacja!) "non sunt turpia". (Jeśli nikt tego nie rozumie, to kolejny argument za tym, że jesteśmy cywilizacją łacińską, hłe, hłe! A także za tym, że dzisiejsze "wykształcenie" to... wolę nie mówić, bo już dość tego popołudnia użyłem wulgarnych słów... Pan T. znaczy, z powodu Monteverdiego i Arpeggiaty.

Do rzeczy! Więc, jako się rzekło, Druga Irlandia naszego cynamonowego pajaca i jego złodziejskiej bandy (o targowicy nie wspominając) atakuje. Co się przekłada na portfele, kieszenie i żołądki - puste, dziurawe i znowu puste. I może nawet brak butów na zimę, choć tu koło mnie - słuchajcie ludzie! - jest akurat ich wyprzedaż, jakb ktoś miał parę groszy.

Do rzeczy jednak, do rzeczy! OK, a więc: Jeśli ktoś nieźle zna angielski (w piśmie, wymowę może mieć jak sam Napierniczak), ma cierpliwość muła (albo kobiety, bez obrazy!), kojarzy pisanie na kąpie i pierwociny internetu (niby by tego nie czytał, ale kto wie?), oraz chce parę groszy zarobić - to mogę mu podsunąć sposób. Bez kosztów, żadne tam spekulacje i nadzieje na szybkie miliony, ale w sumie dość prosta i pewna sprawa o fajnych perspektywach, jeśli ktoś ma łeb i mu się to spodoba. Biz taki nieco, żeby użyć lengłydża, "underradarowy", ale po prostu nasi kochani cynamonowi pajace jeszcze się na takich sprawach nie poznali, więc ich nie opodatkowują.

Zresztą nikomu ja tu szybkich milionów nie obiecuję - to całkiem nie o to tu chodzi! Tu chodzi, przeciwnie, o dość spokojne i monotonne (przynajmniej dla mnie zbyt) dłubanie, pisanie, a jeszcze bardziej poprawianie i przerabianie tekścików. Angielskich, ale niezbyt trudnych.

Jeśli ktoś poczuł na te moje slowa drżenie w sercu... Jeśli ma nieuchwytne, ale przemożne, przeczucie, że TO WŁAŚNIE MOŻE BYĆ JEGO ŻYCIOWA DROGA na resztę życia... Jeśli poczuł się jak oficerski rumak spięty ostrogą i słyszący, w dodatku, trąbkę wzywającą do szarży... To niech się taki ktoś do mnie zgłosi, obgadamy tę sprawę i niewykluczone, że mu (albo "jej", nawet raczej, ale to jest taka gramatyczna forma i jej się trzymajmy, bo feminizm jest be!) się to spodoba także i po usłyszeniu konkretów.

Na razie buzi, całuję wszystkich czule (w noski, a gdzie by indziej?!) i wszystkim (poza Chińczykami, którzy chyba mają własny) Życzę Wsiego Dobrego z Okazji Nowego Roku.

(Zauważyliście, że dzisiaj nic nie było o bucu z ruskiej budy? Ale ja naprawdę nie jestem żadnym politycznym blogerem, ani nawet zapewne nawet autentycznym blogerem. Ja sobie tak po prostu, czasem, choć dla niektórych zapewne i tak zbyt często, piszę. Jak mi w duszy zaśpiewa, albo coś.)

Ale Ludzienie - żeby nie było! Czasem sobie żartujemy, ale ja z tym zarobkiem CAŁKIEM POWAŻNIE! (Z cynamonowym pajacem też zresztą, ale to, mimo wszystko, nieco inna konwencja.) Na temat forsy jednak ja nigdy nie żartuję.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, grudnia 25, 2010

Luźne myśli, całkiem bez związku z Hanuką

Nic tak nie uczy cierpliwości, jak połączenie internetowe z górnej półki i Drugiej Irlandii, którego przepustowość zmniejsza się do około dwóch bitów na godzinę - ponieważ akurat spadło nieco śniegu. Możecie wierzyć, wiem to z własnego doświadczenia!

* * * * *

Teraz coś w nawiązaniu do mojej dawnej "Nie-Sowieckiej Encyklopedii Tygrysiej":

Antysemityzm - choroba umysłowa polegająca na niezdolności zauważenia oczywistego faktu, że jeśli jakieś konkretne plemię jest od tysięcy lat znienawidzone praktycznie przez wszystkich, którzy z nim się w jakikolwiek sposób zetknęli, to wina leży po stronie tych wszystkich, a owa niechęć właśnie dobitnie i niepodważalnie potwierdza, że owo plemię jest czyste jak łza, niewinne i słodkie.

(W odróżnieniu od wszelkich innych chorób umysłowych, które stanowią okoliczność łagodzącą w przypadku popełnienia przestępstwa, ta jedna akurat nie stanowi, natomiast - przeciwnie - sama w sobie stanowi przestępstwo. To taka ciekawostka, dowodząca, że nie ma reguł bez wyjątków, w każdym razie w realnym liberaliźmie.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, grudnia 10, 2010

Systemy takie i inne (część 3)

(Deus ewidentnie voluit, chwała mu za to, Alleluja i jedziemy dalej!)

Wbrew pozorom, znęcanie się nad słabymi na umyśle NIE JEST moją ulubioną rozrywką, jakkolwiek gorliwie by niektórzy starali ją taką uczynić. (I coś m się, całkiem bez związku z czymkolwiek, nagle przypomniało: może ktoś ma okazję zawiadomić blogera GPS65, że czeka tu na niego nagroda za najśmieszniejszą parodię Korwina, dobra?) Jednak, mimo wszystko, musimy się jeszcze nieco zająć Toynbee'm, żeby naprawdę mieć dziadygę z głowy, raz na zawsze.

Sporo by się można wyśmiewać z tych jego cywilizacji, całkowicie i podobno jednoznacznie zdefiniowanych przez swe "reakcję na wyzwanie ze strony środowiska". Bo to na przykład możemy mieć "cywilizację" lewej strony ulicy 1. Maja w Pędrakach Wielkich, która się jednoznacznie definiuje poprzez swą specyficzną reakcję na wyzwanie w postaci braku bezpośredniego połączenia z Marsem, albo też marszczenia się pięt, jeśli się zbyt długo siedzi w wodzie.

To by było nie tylko łatwe, ale i w sumie nie jest potrzebne. Dlaczego nie jest? A dlatego, że sam Toynbee daje nam całkiem podobnych przykładów masę, i nic tu samodzielnie wymyślać nie potrzeba! Na przykład prezentując swą genialną metodologię na początku swego Magnum Opus (to nie to samo Opus, co MO Spenglera, oczywiście!) wprost pisze on o cywilizacji greckiej, zdefiniowanej przez swą reakcję na problemy przeludnienia (o czym już wspominaliśmy, ale teraz nieco pełniej).

Otóż, dowcip polega na tym, że, jeśli się nieco wie o starożytnej Grecji, to się i wie, że te reakcje w istocie były całkiem różne, i jeśli się na przykład weźmie Ateny, Korynt i rolniczą Beocję, to, zgodnie z tą genialną metodologię, mamy TRZY "cywilizacje greckie"! Proszę sobie rzucić okiem na mapę i zobaczyć, na jak niewielkiej to wszystko przestrzeni, no a do tego oczywiście w jednym czasie. A niewykluczone, że jakby nieco sprawę postudiować, to znaleźlibyśmy w tym samym okresie jeszcze jakieś dodatkowe "cywilizacje greckie".

Szczególnie zabawne mi się to wydaje wtedy, gdy widzę, jak ludzie próbują jednocześnie czcić Toybee'ego i Konecznego, i żenić ze sobą jakoś ich systemy. W rezultacie mamy - z jednej strony, trzy co najmniej "cywilizacje greckie", z drugiej zaś "cywilizację łacińską", kwitnącą od bez mała trzech tysięcy lat, a tylko przepoczwarzającą się bezustannie ("system prawny" pozostaje jednak bez zmian, hłe, hłe, hłe!) i WĘDRUJĄCA SOBIE po mapie, aż zawędrowała do Polski, gdzie już zapewne na wieki wieków pozostanie. Wiadomo - Polacy to Rzymianie, te same zalety, ta sama państwowotwórcza dyscyplina... Ach!

To była jednak dygresja, teraz znowu wracamy do Toynbee'ego. Otóż nie trzeba nawet robić tego, co ja tu rzekłem, bo Mr. Zabawkowa Pszczoła (nie mogłem sobie tego darować, na odmianę, ale naprawę TO o niczym nie świadczy i go nie obraża!) potrafi JESZCZE lepiej! Świetnie na przykład pamiętam, że sporo mówi o "cywilizacji Szkotów w Północnej Irlandii". (Pamiętam to, i uważnie czytałem, bo akurat Szkoci i ich cywilizacja mnie kręcą, jako w 1/32 potomka MacLeodów, and proud of it as hell.)

Są tam tacy Szkoci, górale zresztą, ale iluż ich w tej "cywilizacji" jest? Kilkadziesiąt tysięcy? Istnieje jakkolwiek naprawdę ostra granica pomiędzy tą ich "cywilizacją", a cywilizacją otaczających ich mieszkańców Ulsteru? Wątpię, by to było coś aż tak istotnego, by to porównywać z Egiptem, Zachodem, Babilonem czy inną cywilizacją środkowoamerykańską! Na tej zasadzie to możemy zacząć mówić o "cywilizacji wielbicieli Michaela Jacksona w północnej części Kutna".

Zgoda, istnieje coś takiego, jak KULTURA (czy może "subkultura" wielbicieli Jacksona w jakimś tam miejscu, albo i bardziej globalnie, i istnieje zapewne, a nawet raczej z pewnością, specyficzna KULTURA Szkotów w Ulsterze. Jak to jednak można stawiać w jednym rzędzie z tysiącami lat historii Egiptu i jego dorobkiem? Naprawdę nie wiem, ale jeszcze istotniejsze jest to, ze zgodnie z tą metodologią można sobie te "cywilizacje" tworzyć lewą ręką, na poczekaniu, ot tak!

I zależą one nie od siebie samych, nie od jakichś obiektywnych faktów, tylko od subiektywnie i arbitralnie wybranych przez nas kryteriów! Czy potrzeba czegoś więcej, by wykazać, że system (?) Toynbee'ego to lipa?

Na zakończenie tego (Deo volente) odcinka postawię pytanie, które już parokrotnie stawiałem jednemu kumplowi, któren - choć naprawdę powinien wiedzieć lepiej - wciąż upiera się, że Toynbee to poważny gość, którego warto studiować. A więc proszę mi rzec, jak daje się wytłumaczyć Toynbee'ego opatentowanym mechanizmem "bodziec - reakcja" takie sprawy, jak: polifonia późnego średniowiecza, gotyckie katedry, światłocień, czy perspektywa?

Już słyszę odpowiedź z wielu ust, że "to są sprawy bez znaczenia, jedynie epifenomeny i fioritury, bo liczy się gospodarka (i ew. wojna i/lub kultura). To jednak o tyle bzdura, że podobnie jest z cętkami na lamparcie, czerwoną dupą pawiana, czy paskami zebry. I żaden szanujący się zoolog nie powie: "To są epifenomeny, nie muszą mieć sensu, nie muszą mieć celu, nie muszą mieć przyczyny... Tak po prostu jest i tyle! Zajmijmy się lepiej tym, jak takiego lamparta wydoić, a pawiana uczynić świadomym wyborcą." Nasz hipotetyczny obrońca Toynbee'ego tak właśnie dokładnie czyni i w dodatku jest z tego dziwnie dumny.

Ja jednak, darujcie, nie uznam za wartościową żadnej "historiozofii", która całkiem nie będzie mi umiała odpowiedzieć na tego typu, i te konkretnie - pytania! Odpowiedź Toynbee'ego, a raczej jej brak, czyli niejako "odpowiedź dana implicite, przez zaniechanie", jak i odpowiedź naszego hipotetycznego jego obrońcy... Wpisują się znakomicie w materialistyczną ideologię liberalizmu, której integralną częścią był przecież Toynbee.

A jeśli nie całkiem "materialistyczną" - bo liberalizm lubi przecież odwoływać się do wyższych potrzeb i wzniosłych zachowań, na samej chciwości to oni by długo nie pojechali i długo nami nie porządzili! - no to może raczej "łagiewinicką".

W sumie, żeby postawić kropkę i skończyć (da Bóg!) z Toynmbee'm, powiem, że w mojej opinii to gość napisał swego rodzaju liberalną odpowiedź na Spenglera. Z założenia. On nawet chyba trochę coś w tym stylu sam mówi. No i śmiać mi się chce, bo albo on zrobił to całkiem z własnej inicjatywy, albo też oni ogromnie przecenili realny wpływ Spenglera na ludzi i na rzeczywistość.

W istocie, i dla mnie oczywiście "niestety", Spengler, jak genialny by nie był, wpływu żadnego nie wywiera, a zresztą od dawna prawie nikt go już nie czyta, a co dopiero rozumieć! I jeszcze zabawniejszą pointę do tego wszystkiego jest ten drobny fakcik, że, kiedy Pan Tygrys, męcząc się przez wiele lat, zdołał coś tam ze Spenglera jakiej drobnej in spe elicie tego nieszczęsnego kraju przekazać...

To pojawia się ktoś, kto - w dodatku w całkowicie w dobrej wierze - zaczyna te istotne treści mieszać z oświeceniowo-liberalną propagandą, a konkretnie Toynbee'm (choć nie tylko, a ci inni są tylko nieco lepsi). Jak to rzekł wielki Dávila? Coś o tym, że "Cywilizacje bez problemu znoszą zapożyczenia, ale nie wytrzymują, kiedy zaczynają być interpretowane przez ludzi nie czujących ich ducha". To naprawdę b. głęboka i b. prawdziwa myśl - warto się nad tym poważnie zastanowić.

Ja tu tylko jeszcze, w ostatnim słowie, dodam, że ze Spenglerem jest chyba bardzo podobnie. Także interpretowanie go przez ludzi, którzy nie czują, o co tam chodzi, i jeszcze (o zgrozo!) starając się "ulepszyć", całkiem mu nie wychodzi na zdrowie.

Zgodnie z powszechnie uznawaną zasadą, "zły pieniądz wypiera dobry", i, zamiast "kopernikańskiej rewolucji", w jakiś sposób czyniącej wyłom w oświeceniowych kłamstwach, którymi wciąż żyjemy, otrzymujemy po prostu jeszcze większą dawkę tych kłamstw w postaci kolejnego paskudnego intelektualnego dekoktu i kolejnej pokracznej ideologicznej hybrydy.

Dixi! A Deus, jeśli zechce, to sprawi, że to dalej pociągnę. (Chyba, że ja już nie zechcę. ;-)


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

P.S. Nicek znowu napisał znakomity tekst. Trochę wprawdzie "niepolityczny" ze wzgl. na zawartość tej tam szafki nad zlewem w kuchni, ale cóż, w końcu trza zacząć to mówić. Oto ów tekst, polecam:
http://www.nicek.info/index.php/2010/12/10/dezynsekcja/

czwartek, grudnia 09, 2010

Systemy takie i inne (część 2)

I żeby, ludkowie, nie mówić mi tu, że ja się puszę i nad wami wynoszę, że te wszystkie książki czytałem, a wy nie! Powiadam i przyznaję wam skwapliwie: kiedy ja je czytał, wyście robili inne rzeczy, o niebo lepsze, sensowniejsze, wznioślejsze!

Ście, całkowicie o własnych siłach, zarabiali miliardy... Ście uratowali Polskę i przepędzili jej wrogów, że wpadli do Morza Chińskiego, potopili się i zjadły ich te ryby, co z nich Japończycy robią sushi... Ście jeździli wte i wewte, dniem i nocą, brykami za pięć milionów złotych krugerandów, zaprzężonymi w skrzydlate rumaki, z turbosprężarką i dopalaczem...

To w dni powszednie, bo w święta to jeździliście bryką zaprzężoną w strusie, pantery i gołe kurtyzany na dodatek. Chwała wam za to! A ja wam, ludzieńki, przyznaję, tego wszystkiego tylko mogę zazdrościć, bo ja w tym czasie czytał o tej historii, plus oczywiście jeszcze książki jak być bogatym. Teraz mi się płakać oczywiście chce nad tym zmarnowanym życiem, ale co zrobić?

Tyle, że - czy ja się wam, ludkowie rostomili, mądrzę, że spytam naiwnie, na tematy w rodzaju "kiedy do takiej bryki trza dolać oleju, kiedy dosypać owsa, a kiedy przywalić batem, żeby się kurtyzany nie znarowiły"?! Nie mądrzę się, prawda? (Choć faktycznie na ten ostatni temat cośtam mógłbym chyba powiedzieć.)

Więc dlaczego wy, ludkowie, mądrzycie się na temat tej historii, o której nic przecie tak naprawdę nie wiecie? (Bo nie zmarnowaliście życia!) Słyszę protesty? Darujcie rostomili, ale ani martyrologia ojczyźniana, ani duszoszczipatielnyje historyjki o przewagach przodków nad wszelkimi innymi nacjami na polach bitew i gdzie się tylko dało, to nie jest naprawdę historia. Albo, w każdym razie, tylko drobna i bardzo specjalna jej część.

Mówimy przecież cały czas o historiozofii, a więc o mechanizmach rządzących historią - hipotetycznych, nikt tak do końca nie udowodnił, że one w ogóle istnieją (to wam przyznaję ja, szpęglerysta) - więc zamykanie się w kręgu karabeli i kontusza, podkręcanego wąsa i podgolonego łba, tutaj nie wystarcza. (Zresztą, skoro było tak dobrze, to dlaczego teraz jest tak źle?)

Dobra, to była inwokacja (do was, ludkowie) i apologia (moja, w sensie pierwotnym tego słowa), a teraz będzie powrót do głównego wątku. Otóż - zastanówcie się chwilę, a chyba mi przyznacie rację... ALBO cywilizacje (używam tego słowa w powszechnie stosowanym sensie) SĄ jakimiś tam "organizmami" - organicznymi, quasi-organicznymi, czy też cybernetycznymi - ALBO też nie są. Tertium, jak mawiali Rzymianie, non datur.

Jeśli to pierwsze, to byłoby to jedno z absolutnie największych odkryć naukowych w historii. I nie mówcie mi, ludkowie moi rostomili, że to oczywiste, każdy wie i żadne odkrycie. Wyście napisali na ten temat dziewięćset stronicową knigę, że spytam? No właśnie! A ktoś taką knigę napisał, i to niemal sto lat temu. I rozejrzycie się, przyłóżcie ucho do ziemi, jak na tę "oczywistą prawdę" reaguje ordodoksyjna, znająca z której strony chleb posmarowany, nauka!

Powiedziałem jednak "jeśli", zgoda? No bo może być prawdziwa ta druga możliwość - ta, że to bzdura i cywilizacje żadnych organizmów w żadnym sensownym sensie nie przypominają. Wtedy szpęgleryzm oczywiście należy w całości odrzucić. A już z pewnością jego historiozofię, bo ew. coś tam jeszcze z filozofii może by się dało uratować. A Spenglerowi ew. można by co najwyżej pogratulować zabawnej intelektualnej sztuczki, którą on sam zapewne traktował poważnie, ale wyszedł z tego tylko interesujący i absurdalny paradoks.

W którymże z tych przypadków, ludkowie rostomili, należałoby te Spenglera teorie uzupełniać zgrzebnymi, zdroworozumkowymi teoryjkami Toynbee'ego? (Że spytam.) Albo to jest WIELKA KONCEPCJA, prawdziwa "kopernikańska rewolucja w historii", jak chciał sam jej autor...

A wtedy setki drobnych i przyziemnych teoryjek pana T. naprawdę niewiele tutaj będą znaczyć, albo też jest to wierutna bzdura, lub może wyrafinowany intelektualny żart, ale w każdym razie nic, z czego przy pomocy paru zdroworoządkowych uogólnień dałoby się zrobić poważną teorię. Tertium, jako się rzekło, nie jest dane.

Oczywiście - szpęgleryczna teoria nie obejmuje wszystkiego, bo ani nie może, ani się nie stara - i można do niej sporo dodać, twórczo ją rozwijać (zakładając oczywiście, że ona jest słuszna), a nawet to czy owo poprawić. Ale dlaczego, spytam, musi to być akurat Toynbee, a nie choćby nasze własne przemyślenia i obserwacje?

Tak czy tak nie da się postawić teorii Toybee'ego na tym samym poziomie co teorii Spenglera, bo albo jest ona o wiele poważniejsza (choć żałośnie, w mojej opinii, trywialna i bezpłodna), albo też, jeśli Spengler ma rację i naprawdę dokonał "kopernikańskiej rewolucji", po prostu nie wypada tych dwóch nazwisk stawiać obok siebie. (To ostatnie właśnie jest zgodne z moją prywatną opinią.)

Co do rozwijania, czy miejscami nawet poprawiania - to co w końcu robią Młodzi Szpęgleryści? Co robię ja sam, że spytam? (Oprócz, oczywiście, palenia kadzidełek i bicia ukłonów z twarzą zwróconą w stronę miasteczka Blankernbug.) Spengler nie znał, jako się rzekło, cybernetyki (choć ją poniekąd cudownie odgadł). Spengler nie znał baz danych i internetu. Spengler nie znał prawie komunizmu, a putinowskiego postkomunizmu to już na pewno. Sam uzupełniam go pojęciami w rodzaju "Barbarzyńców A" i "Barbarzyńców B"... I wy też to możecie robić. To znaczy nie dokładnie może to samo, ale coś w tym duchu.

Nikt tu nie twierdzi, że S. był absolutnie nieomylny w każdej najmniejszej kwestii. (W końcu jeśli się, jak on, woli Beethovena od Monteverdiego, no to widać, że jednak nawet ktoś tak genialny ma swoje ograniczenia.)

No i to by było, ludzieńki słodkie, tyle na ten raz. Jeśli Bóg zechce, i ja zechcę, to może jeszcze będą jakieś odcinki. A na razie pa, słodkich marzeń! Oraz dużo zdrowia und pomyślności.


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

Systemy takie i inne (część 1)

Ten wpis jest zasadniczo rozrośniętą odpowiedzią na komęt pod moim ostatnim postem, który to komęt oto:
Blogger piotr34 pisze...
@triarus Sorry ale Spengleryzm NIE MOZE byc systemem doskonalym i ostatecznym.Nie moze bo sam Spengler tak napisal.Przeciez sam Spengler napisal ze wedlug niego JEDYNA MISJA jaka jeszcze zostala do wypelnienia upadajacemu Zachodowi jest wlasnie stworzenie nauki historiozofii i on sam jest tylko PIERWSZYM ktory to czyni(no bo fakt ze ci przed nim to slabiaki byli)ale PO nim przyjda inni ktorzy ROZWINA jego nauke.Wiec nie badz anyspengleryczny @triarusie-sam Spengler tak napisal;) Oczywiscie ci kolejni stoja na ramionach GIGANTA jakim byl Spengler ale to rzecz zupelnie OCZYWISTA.W sumie jak tak o tym mysle to mi Szpenio imponuje-wiekszosc filozofow i naukowcow uwaza iz wszystkie rozumy pozjadala i ich nastepcy juz nic nie maja do roboty ale Spengler byl ZNACZNIE MADRZEJSZY-on WIEDZIAL ze po nim przyjda inni ktorzy korzystjac z postepu nauki(chocby historii czy archeologii)beda wiedziec i rozumiec WIECEJ-on to wiedzial i chyba mozna by nawet powiedziec iz CHCIAL tego(to byla jego misja dla Zachodu).W tym sensie(spenglerycznym?)Toynbee czy Koneczny to NIE konkurenci Spenglera to jego mniej czy bardziej udani UCZNIOWIE na ktorych on sam czekal z niecierpliwoscia. Wiec @triarusie zamiast walczyc z Toynbeem czy Konecznym moze by tak sprobowac ich jakos zgrac ze Szpeniem jak by pewnie ON SAM probowal? P.S.Ja nie mowie ze takie laczenie konieczie musi sie udac ale chyba warto poprobowac?
czwartek, grudzień 09, 2010 1:49:00 AM
(Czemu nie odpowiadam także po prostu komętem? Ponieważ: a. komęty szybciej się "moralnie starzeją"; b. blogger ma takie mętne ograniczenia na długość komętówi to bywa męczące; c. staram się nieco zwiększyć w ten sposób publiczność dla tego, co mam tu zamiar powiedzieć.)

No to odpowiadam.

Nieźle bracie kompinujesz, ale wydaje mi się, że moje grzechy tutaj sprowadzają się raczej tylko do tego, że nie dość zrozumiale wyraziłem o co mi chodzi. W istocie dzieło Spenglera wcale nie jest w mojej opinii "systemem doskonałym i ostatecznym", choćby z tego powodu, że sam termin "system" jest dość w tym kontekście wieloznaczny i może być mylący.

Otóż to, co Spengler stworzył (czy po prostu, dla mniej entuzjastycznie nastawionych, "napisał") NIE JEST właśnie "systemem doskonałym i ostatecznym" - po prostu dlatego, że w powszechnie przyjętym w (zachodniej) filozofii sensie TO CAŁKIEM PO PROSTU NIE JEST "SYSTEM"! Spengler, co więcej, niejednokrotnie (w swym Magnum Opus*) wyraża swą pogardę dla wszelkich filozoficznych systemów - co najmniej do tych tworzonych w naszych późnych czasach, które (na dobre i złe) utraciły już swą intelektualną naiwność.

Mówiąc o "systemie" miałem na myśli nie standardowy "system filozoficzny", tylko całkiem po prostu system w sensie intelektualnym, czy może cybernetycznym. Coś w sumie jak "model intelektualny". I tutaj nadal będę się upierał, że jest on na tyle spójny i zamknięty, iż nie da się go po prostu połączyć z, ani "uzupełnić", czy "ulepszyć", jakimś innym systemem, czy choćby kolekcją poglądów.

Albo (pozostając przy ściśle pojętej historiozofii, bo Spengler mówi sporo ciekawych rzeczy także na inne tematy) Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym... Czy, jak my byśmy to raczej skłonni bylibyśmy wyrazić w cybernetycznym języku: "systemami samosterującymi z homeostazą". Spengler niestety cybernetyki nie dożył, dzięki czemu chmary różnych jałowych mędrków mogą się z niego bezpiecznie wyśmiewać, że "naiwnie postrzega cywilizacje jako organizmy żywe" (to akurat cytat z pamięci, ale Wielomski właśnie to mówi, nie on jeden zresztą).

Albo więc, jako rzekłem, Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym, czy cybernetycznymi układami z homeostazą, albo też są czymś tak amorficznym jak przedstawiają się one u (excusez le mot!) Toynbee'ego. Naprawdę nie chciałbym się tutaj nad tym panem, ani też nad Konecznym, znęcać, ale może odwalmy tę nieprzyjemną, choć konieczną, robotę i miejmy to z głowy.

No więc ja u Toynbee'ego - którego nieźle znam i do którego parokrotnie zabierałem się BEZ ŻADNYCH UPRZEDZEŃ (czyli inaczej, niż niektórzy moi oponenci do Spenglera czy Ardreya!) dostrzegam dość naiwną i mało udaną próbę budowania historiozofii "od dołu" - czyli uogólnianie tego, co się w historii działo (co sądzimy, że się działo, żeby być ścisłym) i wydobywanie z tego "ogólnych zasad".

Te "ogólne zasady" są, w mojej opinii, albo b. trywialne i oczywiste, albo też z kolei wątpliwe i arbitralne. O metodologii Toynbee'ego trudno (i przykro) w ogóle mówić. Gość kompromituje się już na pierwszych stronach skróconej (przez samego autora zresztą, z tego co pamiętam) wersji swej "Historii". "Unikając metafizyki Spenglera" - jakże by inaczej, skoro to był przysięgły liberał i wyższy urzędnik ONZ! - Toynbee, napędzany tylko własną zdroworozumowością, wykonuje skok i... (Mnie to akurat nie zaskakuje) oczywiście pada na mordę.

"Metafizyka" Spenglera, czego ludzie pokroju T. nie rozumieją, nie jest żadną "metafizyką" - wręcz przeciwnie, to jest dojrzały sceptycyzm naszej cywilizacji, co zresztą sam Spengler wyraźnie stwierdza i ma rację. Spengler opiera całą swoją historiozofię na własnej - SCEPTYCZNEJ, choć nie tak jałowej, jak sceptycyzm starożytnych, czy "błazeństwo" różnych Kołakowskich - filozofii, na własnej psychologii... Tworzy pewien model świata, w którym m.in. "wyższe Kultury i Cywilizacje" stanowią te swego rodzaju "organizmy".

Można to przyjąć, można to odrzucić, ale w całości! Nie da się tym "zainspirować, jednocześnie, odrzucając idealizm i metafizykę"! Marks wprawdzie "postawił Hegla na nogi (któren dotychczas stał na głowie)", ale skutek tego i tak jest dość wątpliwy, a Toynbee'emu do Marksa (któren jednak miał łeb jak piec, choć sporo błądził i/lub kłamał) bardzo daleko. Krótko mówiąc - kompletnie nic z tego nie wyszło, ani metodologicznie, ani w sensie zrozumienia historii. (O jakiejkolwiek "filozofii" nie da się w ogóle w związku z Toynbeem mówić, bo to jest cały czas ta sama liberalna pożal-się-Boże "filozofia", ciągnąca się od Locke'a i Voltera.)

Żeby było nieco bardziej konkretnie, niech sobie ci wielbiciele Toybeego chwilę pomyślą nad jego genialną definicją "cywilizacji". W skrócie (ale niewielkim) polega to na tym, że "cywilizacja" to jest takie coś, co przejawia tę samą reakcję na dane konkretne wyzwanie ze strony "środowiska". I tu Toynbee (jak pamętam) przytacza przykład Greków, oczywiście starożytnych, którzy z problemem przeludnienia radzili sobie za pomocą wysyłania ludzi, by zakładali kolonie. Podczas gdy wielu innych stosowało dzieciobójstwo, lub inne brzydkie metody.

Oczywiście to jest wielkie uproszczenie, bo w takiej rolniczej Beocji tego tak nie robiono, dzieciobójstwo było w starożytności powszechne i tylko w Egipcie nie występowało masowo (o czym wprost pisze Herodot), a co najważniejsze - wedle tej genialnej definicji cywilizacje są dynamiczne jak cholera, ich zasięg i sama treść zmieniają się nie tylko niemal z roku na rok, ale także, I PRZEDE WSZYSTKIM, zależnie od wybranego przez nas kryterium!

Jeśli to jest "odrzucenie naiwnej metafizyki", jeśli to jest "ściśle naukowa metodologia", to ja serdecznie dziękuję, ale przyjmijcie mnie z powrotem do podstawówki, bo muszę się jeszcze sporo uczyć! Na serio, to jest, moim oczywiście skromnym jedynie zdaniem, wyjątkowo tandetna "metodologia", która oczywiście, jako fundament całego gmachu owej "historiozofii", sprawia, że ten gmach nie tylko od razu by upadł, ale po prostu... On tak naprawdę wcale nawet nie powstał. To FATAMORGANA, rostomili ludkowie!

Dlaczego jednak Toynbee tak się potrafił spodobać wielu całkiem niegłupim ludziom, w rodzaju moich w tej tutaj dyskusji oponentów? Moja teoria w tej kwestii jest prosta, elegancka i osobiście ja ją całkowicie podzielam. Otóż widzę to tak, że - oczywiście, dla człeka o raczej ścisłym umyśle i takim wykształceniu... A kto ma dzisiaj naprawdę humanistyczne wykształcenie, że spytam?

Tusk to "historyk", Komóra z Ruskiej Budy to "historyk"... Paranoja! Zresztą humanistyczne wykształcenie, przykro mi ludzie, zaczyna się od łaciny. Grekę wam już daruję, ale humanista bez łaciny to tylko farbowany wumlik - lepiej już w takim razie humanisty po prostu nie udawać!

No więc, jako się rzekło, dla człeka raczej konkretnego - ścisłego czy biznesmańskiego - któren z historią nie ma wiele do czynienia, czytanie takiej "racjonalnie opisanej" i "zanalizowanej" historii może być naprawdę fascynujące. Bo to i historia w sobie - jedna z najbardziej fascynujących spraw, jakie istnieją... A do tego "racjonalna" analiza, nie żaden tam bałagan i chaos. Ci ludzie kochają przecież ekonomiczne teorie, nieważne, jak odległe od rzeczywistości - dokładnie z tego samego powodu!

Z tego, że tam jest jednocześnie bogactwo faktów, i PORZĄDEK, LOGIKA... Że złudne i przeważnie fałszywe? A komu to robi wielką różnicę pod podwórzowym trzepakiem? Albo przed zaśnięciem? Czyż może wtedy być coś słodszego, niż najnowsze wydanie "NCz!"... i Toynbee?

W końcu ile taki człek, z tych, o których tu mówię, przeczytał w życiu autentycznych, dużej klasy książek o historii? Góra kilka w ogóle, dużej klasy zapewne żadnej. No to co się dziwić, że taką popularność w tych kręgach zdobywa Toynbee? (O Konecznym, Deo volente, później sobie pogadamy, ale tutaj i on pasuje, choć mój doń stosunek jest jednak o wiele pozytywniejszy, niż do Toynbee'ego.)

Nie chodzi tu o jakieś puszenie, bo to nie świadczy o mądrości czy wspaniałości człowieka, ale dla porównania powiedzmy sobie, że taki ja, na przykład, przeczytałem przez to pół wieku parę setek niezłych książek o historii, w paru językach, nieco oficjalnie ją postudiowałem... (Filozofię zresztą i historię idei toże.)

No to kto może lepiej, że spytam, ocenić genialność, czy jej brak, czyichś historiozoficznych analiz? Tu naprawdę nie chodzi o to, kto jest genialniejszy - ja czy wy - tylko o to, że wy, z tego co rozumiem, nie bardzo w ogóle macie faktograficzną (i nie tylko, bo i metodologiczną) podbudowę, by o historii z sensem mówić. Toynbee akurat, żeby nie było, to był autentyczny historyk, ale kiedy porywa się "na coś więcej", pada, jako rzekłem, na mordę, i u uświadomionych ludzi może jedynie wzbudzić śmiech, ewentualnie z domieszką szczerego współczucia.

Samo napisanie "Historii świata" w 50 (czy ilu tam, ale jest to dzieło niespotykanej objętości) tomach zasługuje na pewien szacunek, ale też sugeruje coś nie tak ze zdrowiem psychicznym. Tym bardziej, kiedy się potem to dzieło wyciska i pozostaje jeden, niezbyt wielki tomik... Który i tak nie daje się czytać i nie zawiera żadnych głębszych myśli. Tak właśnie, w mojej skromnej opinii, mają się rzeczy z Toynbeem. Nie mówiąc już o tym, że to po prostu jest całkiem inna koncepcja od koncepcji Spenglera, więc jak tu, do q...y nędzy, coś można "połączyć"?!

c., Deo volente, d.n.

------------------------------------------------------
* Określenie to stosuję nie dlatego, żeby coś na siłę sugerować, tylko po prostu dlatego, że oryginalny tytuł tego dzieła jest długi i niemiecki, pełne polskie wydanie nie istnieje, a określenie Magnum Opus (w skrócie MO) wydaje mi się w sumie zgrabniejsze, niż używanie tu albo jakiegoś naprędce wymyślonego tytułu, albo też tytułu angielskiego (bo ja to czytałem po angielsku, w autoryzowanym przekładzie, oczywiście pełnym).


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, grudnia 07, 2010

Sizonal gritings ewrybady!

Od chwili ustanowienia w Kościele Katolickim V2 (zgrzyt, zgrzyt... to moje siekacze) w powietrzu, unoszą się chmarami zarodniki ekumenizmu. Nikt nie zna dnia ani godziny. Dnia ani godziny, kiedy go toto zaatakuje, zawładnie jego organizmem, każe mu przemawiać własnym głosem...

Tym razem zaatakowało naszego drogiego Nicka. Któren - po kilku ostatnio napisanych, krwiożerczych, a dziwnie sensownych, tekstach - postanowił uraczyć nas (zapewne z okazji zbliżających się świąt sezonowych) ekumeniczną zupką. Zupką (słuchajcie! słuchajcie!) sporządzoną na Spenglerze, wraz z (turpe dictu) Toynbeem i (sorry koleś, ale to całkiem nie ta liga!) Konecznym.

A oto i owa smakowita (aż mnie zemdliło) zupka. Kliknąć i się napawać:

http://www.nicek.info/index.php/2010/12/07/pogadajmy-o-cywilizacji-zagajam-temat/

Smacznego! Miłej lektury! Merry XMass, Wesołej Hanuki i co tam komu jeszcze!

Sorry Nicuś, bez urazy! Tak sobie po prostu polemizujemy. A że nieco zdalnie? Cóż, skoro ja się, twoim zdaniem, nie umywam do Korwina, to daruj, że nie mam ochoty marnować śliny pyszcząc na twoim blogu. Rozmawiaj se z Korwinem!

Co oczywiście nie oznacza, bym ja ciebie tutaj z rozkoszą za każdym razem nie witał. Zresztą ja akurat NIE uważam cię za głupszego od tamtego ponurego faceta. Tyle, że przyrządzanie mdłych zupek na Spenglerze ze zwietrzałymi przyprawami mógłbyś sobie jednak darować. Pozostań, przyjacielu mój, przy Toynbeem, skoro potrafisz się u niego dopatrzeć aż takich zalet. Ja przyznaję, nie potrafię, choć jego najważniejszą książkę mam od 20 lat na półce, na wyciągnięcie dłoni i sporo razy próbowałem coś w niej sensownego znaleźć.

Możesz to potraktować jako mój głos w tamtej twojej dyskusji. Nieco zdalny, ale cóż, sam wiesz. No i na koniec - zechciej imiennie przyjąć ode mnie Najserdeczniejsze Życzenia Ekumeniczno-Hanukowe!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, grudnia 03, 2010

Gromkije apładismienty

Czytywałem swego czasu wszystkie, co mi wpadły w ręce, wspomnienia byłych komuchów, które potem przejrzały na oczy i zwiały na Zachód, ale najchętniej takich, którzy przedtem dostali od swoich w dupę. Czasem nawet może oni i nie zwiali, w każdym razie jakoś te swoje wspominki opublikowali, a one mi w ręce wpadły.

Można by tu sporo o moralnych i różnych innych złożonych aspektach tego mojego procederu. Bo to i niezbyt mnie jakoś te przeróżne bestialstwa spotykające owych ludzi przejmowały - choć normalnie wszelkiego rodzaju martyrologii nie znoszę i unikam jej jak zarazy... (I nadal niezbyt mnie one, prawdę mówiąc, przejmują.) Coś ze mną nie tak? W moralnym znaczy się sensie? Można by tu sporo snuć i analizować, ale może kiedyś - nie teraz. Bo teraz o czym innym.

Otóż jedna z moich ulubionych tego typu opowiastek traktuje o jednym gorliwym i lojalnym członku partii, który nagle, znienacka, zostaje aresztowany. No i trafia na dziesięć lat do łagru. Łagier szczęśliwie przeżywa i wraca do słodkiej socjalistycznej rzeczywistości kraju, gdzie się tak swabodno addycha, jak nigdzie indziej (na melodię meksykańskiej "Adelity").

No i pakując swe skromne łagiernicze manatki, żeby wrócić... A może już na miejscu, meldując się obowiązkowo na posterunku... Czy jakoś tam, nie pamiętam już dokładnie, to zresztą szczegół.

W każdym razie, podnosząc błękitne, naiwne jak u dziecka oczęta na adekwatnego enkawudzistę (czy jak się to towarzycho wtedy tam nazywało) dopytuje się ta nasza niewinna, nadal pełna wiary w socjalizm i geniusz Stalina (jakże by inaczej?) istotka: "Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego zostałem, towarzyszu, aresztowany? Dlaczego, towarzyszu, zostałem potraktowany jako wróg ludu, kiedy ja przecie...? Ach!"

Towarzysz zaś enkawudzista - czy to w przypływie łaskawości, czy może raczej dydaktycznie - odpowiada: "A pamiętacie obywatelu...?" (Bo to już przecie nie towarzysz.) "Pamiętacie może to zebranie, coście na nim byli poprzedniego dnia po południu?"

Obywatel sobie przypomina, ale nadal nic nie rozumie. Było faktycznie zebranie, jak niemal co dzień. Było przemówienie Wodza (odczytane, czy z głośnika, ja tu nie pamiętam, ale to mało istotne), a po nim, długa, długa owacja na stojąco. Aż oczy się naszemu bohaterowi rozświetliły, choć w oku kręci się łza, bo już te cudowne partyjne dni nigdy nie wrócą.

Z tych słodkich wspomnień przyprawionych szczyptą melancholii... Z tej dręczącej melancholii przyprawionej szczyptą rozkosznych wspomnień... Wyrywa naszego bohatera głos towarzysza enkawudzisty. "Na drugi raz, obywatelu, zastanowicie się dwa razy, zanim jako pierwszy przestaniecie klaskać po przemówieniu towarzysza Stalina!"

Tu by można też sporo analizować. Ale można i nie. Przynajmniej tym razem. Można by jedynie, na przykład, powiedzieć skąd mi się akurat teraz te rzeczy przypomniały, nasunęły... Czyżby mi się to z czymś skojarzyło?

Otóż, faktycznie, skojarzyło mi się. I kojarzy mi się za każdym razem, gdy na francuskiej rządowej telewizji dla innostrańców, co ją mam w kablówkowym zestawie, i którą sobie czasem dla rozrywki oglądam, słyszę, że: "Euro NIE jest w kryzysie", albo że: "Zrobimy wszystko, aby uratować Euro".

To ostatnie to, nawiasem mówiąc, Sarkozy. To pierwsze zaś facet o przezabawnym w tym kontekście (tyle że trzeba, by to było zabawne, znać mowę Racine'a, albo poszukać sobie w dobrym słowniku) nazwisku Trichet.

I tak mi się to jakoś kojarzy, żeśmy sobie wszyscy oto wysłuchali długiego przemówienia o świetlanej przyszłości, która już jutro... Ach, jakież było piękne! Jakie wzruszające! No a teraz, towarzysze, zgodnie z odwiecznymi prawami Przyrody, razdajuś gromkije apładismienty. I będą trwały, trwały, trwały... Aż ktoś wreszcie, z drżeniem pośladków, zlany zimnym potem...

Nie ma bowiem już wśród europejskich przywódców duszyczek tak naiwnych, jak ów były towarzysz z historyjki... Zlany więc zimnym potem, z drżeniem pośladków... Ale jednak. Wszystko bowiem musi się kiedyś skończyć, nawet gromkije apładismienty.

Więc kiedy komuś już całkiem dłonie omdleją, kiedy pęcherz zacznie go niemiłosiernie molestować, kiedy z głodu zacznie mu się robić ciemno przed oczyma... Kiedy to wszystko sprawi, że ewentualne lata łagru przy tym wydadzą się się urlopem w Soczi... Wtedy... No właśnie - CO WTEDY, towarzysze?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?