piątek, maja 20, 2011

Przestrzeń aktywna w szpęglerycznej fizkulturze

Wstęp

Lojalnie uprzedzam wszelkich ew. Czytelników, że to nie będzie o wąsko pojętej polityce - więc jak coś, to nie czytać! To będzie raczej coś w rodzaju krótkiego szkicu do b. ambitnego (jak na te czasy) doktoratu, albo i b. krótki (i wciąż całkiem ambitny) cały doktorat.

Wtręt ==>

W końcu, ktoś musi czasem napisać coś o nieco bardziej naukowych ambicjach, skoro oficjalna, i w sumie opłacana z naszej krwawicy, nauka, nie dość, że coraz bardziej pełna najprzeróżniejszych tabu (kłamstw i chciejstw nie licząc, ale tabu całkiem po prostu PRZEKREŚLAJĄ jej wartość jako nauki w tym sensie, w jakim jest ona wciąż nam sprzedawana!), zajmuje się teraz dekretowaniem, że "homoseksualizm, to nie zaburzenie, ino ino (sic!) "po prostu jedna z orientacji"... Poza oczywiście udoskonalaniem środków inwigilacji i kontroli, ale to w sumie żadna nauka - co najwyżej inżynierstwo.

<== Koniec wtręta
Powiedziałem "o wąsko pojętej polityce", ponieważ o szerokopojętej to, moim skromnym, jednak będzie. Tak, jak ja ją rozumiem. Chodzi o to, że (gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, a tu zbłądził), że ja widzę to wszystko i ew. perspektywy na wyjście z tego całego syfa - zarówno w skali krajowej, jak i globalnej - bardzo sceptycznie i głęboki ze mnie (szpęglerystyczny) pesymista.

Dla mnie... Cóż, nie chcę nikomu pluć do zupy, ale też - nie oszukujmy się - łatwo być optymistą pisząc sobie (dla paru osób o tak specjalnych mentalnych cechach, że takie rzeczy lubią sobie poczytać, plus ew., w przypadku nieco mniej niszowych wirtualnych autorytetów, paru osobników służbowo na ten odcinek oddelegowanych) luźno na blogasku, ale fakt, że nikt w sumie nic realnie nie robi, co by mogło cokolwiek realnie zmienić, świadczy o tym, że ten cały optymizm nie jest wart funta kłaków. Przynajmniej ja tak to widzę, sorry, jeśli uraziłem! "Optymizm" zresztą, sam w sobie, jako rzecze najmędrszy człowiek, z jakim się zetknąłem w swym długim życiu, "jest tchórzostwem".

Nie, żebym nic nie chciał robić i innych do nicnierobienia namawiał, ale - szczerze - trudno mi znaleźć, w sensie planu walki, coś ponad DŁUGI MARSZ, którego pierwszym krokiem byłoby uczynienie tak, żeby na widok Młodego Spenglerysty (bo o nich tu przecie mówimy!) każda w miarę zdrowa kobieta odczuwała niepohamowane pragnienie zostania matką... Każdy typowy współczesny metroseksualny facio, żeby się nerwowo rozglądał za mysią dziurą, aby się w niej schować... No a platfusy i wszelka tego typu swołocz, żeby nerwowo rozpinał kołnierzyk, który zaczął go czegoś nagle cisnąć...

No i ten mój tutaj - podniośle mówiąc "tekst", zaś mniej podniośle "wpis" - jest właśnie o tym. I ma stanowić mały kroczek w małym kroczku. Za to w dobrym kierunku. Jak ja to, jako się rzekło, osobiście i w mojej własnej robaczywej duszy rozumiem. A więc w końcu rozpocznijmyż...

Rzecz sama w sobie

W młodości interesowałem się wieloma rzeczami, nie wykluczając szachów. Przeważnie nie bardzo miałem z kim grać, a do tych drzewiasto-się-rozchodzących-i-geometrycznie-mnożących wariantów brakowało mi zazwyczaj cierpliwości, jednak b. mnie podniecała wszelka filozofia i ogólna metodyka walki, która (jeśli się do sprawy w zdrowy sposób podchodzi, czyli gdy człek jest całkiem wolny od liberalnych skłonności) w szachach b. ładnie się przejawia. O tyle ładnie, że łatwo to tam konceptualnie pojąć, ująć w słowa i algorytmicznie analizować - bo oczywiście prawdziwej walki jest o wiele więcej w byle bokserskim sparringu, nie mówiąc już o ulicznej naparzanie.

No i to by było na tyle autobiograficznych smaczków, istota sprawy jest taka, że przeczytałem kilka interesujących książek na powyższe tematy, z których to i owo chyba udało mi się pojąć (mimo braku cierpliwości do drzewiastych grafów). Jedna nazywała się "Chess for Tigers", czyli była adresowana wprost do mnie, i, mimo angielskiej notacji szachowej, której nie udało mi się do końca pojąć do zakończenia lektury, znalazłem tam b. ciekawe ogólne zasady walki. Nie gorsze, jeśli  nie lepsze, nie mówiąc już, że bardziej praktyczne w naszych warunkach, od tych, które zawarł Musashi w swych "Pięciu kręgach".

Druga, o której tutaj chciałem właśnie nieco więcej napisać, była prlowska. Czyli rodzima i wydana w PRL v1. Nie, żeby było w niej coś w oczywisty sposób nie tak - wtedy wydawano całkiem niezłe książki z takich niszowych i niegodzących-w-sojusze dziedzin, jak szachy. (Teraz być może jest dokładnie tak samo, tyle że NIEMAL WSZYSTKO TERAZ GODZI W SOJUSZE! Warto nad tym chwilę pomyśleć, swoją drogą.)

Książka owa przedstawiała pewną koncepcję szachowej strategii, o nazwie "przestrzeń aktywna". Chodziło o to, że siła szachowej pozycji wiążę się z przestrzenią, którą mamy na szachownicy (bo gdzie by indziej?) opanowaną, ale ta przestrzeń to nie jakaś byle, tylko właśnie "aktywna", czyli że my tam możemy przeciwnikowi robić wbrew i tak dalej. Brzmi to dość w sumie sensownie, choć nie jestem pewien, czy to w sumie nie jest tautologia, błędne koło i całkiem jałowa teoria, która próbuje zdefiniować coś łatwo w sumie zrozumiałego przez coś zrozumiałego o wiele trudniej.

Nie mam też pojęcia, czy ta teoria to był własny mózgowy twór autora tej książki, czy może coś, co funkjonuje w jakiejś szachowej teorii i filozofii nieco choćby szerzej. A jeśli to drugie, to czy to była rzecz, która w przeszłość odeszła i nie wróci - razem z prof. Żabińskim (co z nim, swoją drogą, tyle go było, a potem nagle znikł?) i Nikitą Chruszczowem. (Żeby nie rzec Miczurinem, nożem Kolesowa i młotkiem Paramonowa).

Cholera wie, zaiste! Jakiś Wyrus pewnie by mi to potrafił wyjaśnić, ale nie chce ze mną gadać, a to dlatego, że mamy skrajnie różne zdania na temat "wolnego rynku". Więc się nie dowiem. (Może jednak ktoś mniej Wyrusowi podpadły spyta go do niechcenia o "teorię przestrzeni aktywnej"? A potem proszę mnie zapoinformować o odpowiedzi, bom naprawdę ciekaw!)

No więc mamy ową - tajemniczą, choć zdającą się mieć ręce i nogi - teorię... I tak by ona sobie żyła, gdzieś w świecie platońskich idei, zapewne... O ile jakiś Wyrus autorytatywnie nie powie nam, że to właśnie dzięki tej teorii arcymistrz Anand (bo taki teraz chyba rządzi, n'est-ce pas?) wszystkich ogrywa. I w ogóle, że to niemal równanie wszechświata. To jednak wcale nie jest pewne - ani że nam ktoś taki zechce coś w ogóle powiedzieć, ani że tak właśnie z tą teorią rzeczy się mają.

W każdym razie jeszcze parę dni temu teoria sobie, a ja sobie, jedno drugiemu nie wadzi, wolność Tomku... A w szachy nie grałem już od naprawdę bardzo dawna. Jednak nagle przyszła mi do głowy myśl, która mi ową teorię przypomniała. A było to tak...

Od około roku trenuję sobie (m.in.) coś, co się nazywa Prasara Joga. Jest to podobne do Hatha Jogi, ale bez żadnych zabobonów i ulegania wpływom indyjskiego nacjonalizmu - wiecie, te wszstkie Pranayamy, Athman co jest Brahmanem itd. Ja nawet żadnymi oddechami się nie zajmuję. Zajmowałem się w młodości, a parę lat temu odkryłem, że to wspaniałe rzekomo oddychanie brzuszne, jest robione niemal zawsze absolutnie źle i po prostu szkodzi. Nawet opisywane jest źle!

Ludzie rozciągają sobie dolną część brzucha, tę poniżej pępka, co jest absolutnie szkodliwe - także na urodę, bo dostaje się z tego bebecha, w dodatku do wad postawy. (Dół brzucha powinien być cały czas napięty, a ew. oddychanie brzuchem musi się ograniczać do jego części powyżej przepony, czyli w sumie powyżej pępka. Dixi!)

Ta joga co ja ją robię, to swego rodzaju "Joga Militaris", którą praktykują niektóre elitarne formacje w różnych znanych z elitarnych formacji krajach. (Ani te kraje, ani te formacje, często nie budzą akurat mojej nieodpartej sympatii, ale ich metody bywają naprawdę dobre i tym bardziej nie widzę powodu, by tym brzydalom na nie pozostawiać monopol!)

Robię więc tę jogę (obok innych rzeczy) od jakiegoś roku i bardzo ją sobie chwalę. Naprawdę, wspaniała sprawa. (Kto chce więcej info, niech się zgłosi i pyta.) No i właśnie w związku z tą jogą przyszło mi do głowy, że teoria przestrzeni aktywnej lepiej być może pasuje to jogi i fizkultury, niż do szachów. (Chyba, że Anand z Wyrusem ogłoszą co innego, ale na razie obowiązuje ta moja teza.)

Naszła mnie bowiem taka myśl, że oto ludzka cielesna doskonałość dałaby się nieźle przełożyć na ilość ("sensownych") pozycji, w których człek jest w stanie stabilnie i w miarę wygodnie pozostawać. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami, ale przecież w szachowej teorii też nie chodzi o byle jaką przestrzeń, a o przestrzeń "aktywną"! (Czyli z definicji taką, która nam wygrywa. Tutaj zresztą leży ew. owa, niepokojąca mnie, tautologia. W każdym razie w mojej własnej teorii związanej w fizkulturą nie dostrzegam nawet jej cienia.)

Jasne, że są pozycje ważniejsze i mniej ważne - a nawet, prawdopodobnie, po prostu bezwartościowe, lub nawet szkodliwe. Trzeba też zachować w tego typu umiejętnościach - jak również w działaniach mających służyć ich zdobyciu - pewną równowagę, ponieważ np. super giętkość w przód połączona ze sztywnością w tył, będzie po prostu szkodliwa. Podobnie jak wiele innych tego typu dysproporcji. Jeśli człowiek te wszystkie, nieliczne i dość oczywiste, zastrzeżenia uwzględni, to moja teoria ma, jak sądzę, dziwnie sporo sensu.

Jeśli ktoś nie zna się na Prasara Jodze, a podejrzewam, że mało kto się zna, to powiem, że tam są zarówno ćwiczenia na rozciąganie mięśni - które się ludziom najbardziej z jogą kojarzą - jak i ćwiczenia w typie Pilates, które też w istocie stanowią istotną część Hatha Jogi, w których występuje statyczne napięcie mięśni, przede wszystkim, tego, co się w Pilatesie nazywa (po angielsku) "core" (co oznacza "rdzeń"), czyli mięśni odpowiadających za postawę.

To są naprawdę całkiem męczące ćwiczenia wymagające sporo tej specyficznej - a niezwykle ważnej! - siły. (Dodatkowo w tym programie, który ja wykonuję, są też specjalne ćwiczenia na ruchomość stawów i giętkość kręgosłupa, które się do Prasara Jogi nie zaliczają, ale stanowią z nią pewną piękną całość.)

Powie ktoś, że co tam gięcie i co tam siła mięśni odpowiadających za postawę, bo prawdziwa sprawność i doskonałość cielesna przejawia się w podnoszeniu setek kilogramów i rozbijaniu ścian kułakiem. Odpowiem na to, że doceniam tego typu osiągnięcia i umiejętności, ale jednak sądzę, że kontrola... Nie mówię o jakiejś maniackiej chęci kontrolowania w stylu anoreksji czy, czegoś takiego! Że kontrola własnego ciała - w sensie wykonywania nim takich, jak się chce, ruchów, zachowywania takich, jak się chce, pozycji, itd. - jest wstępnym warunkiem tamtych rzeczy, a poza tym wydaje mi się jednak istotniejsze.

Powie ktoś inny (albo i ten sam, jeśli lubi się czepiać), że "co tam jakieś statyczne pozycje, liczą się dynamiczne ruchy". A ja mu na to, że może i mieć sporo racji, ale też dynamiczne ruchy, których poszczególne części składowe są przez nas możliwe do wykonania jako statyczne pozycje właśnie, będą niemal na pewno lepsze. Znana sprawa - do czego w końcu dąży się w tych wszystkich kata w karate? (Sorry Mustrum za reklamowanie Twojego ukochanego "chuju muju", ale coś tam mimo wszystko jest, choć zgadzam się z dużą częścią Twojej krytyki.)

No a weźmy (na zakończenie) taką sprawę. Ściśle związaną w moją, choć z szachowej poniekąd zapożyczoną, teorią. Taki jogin, albo poniektóry super grappler, potrafi statycznie i bez wielkiego cierpienia utrzymać dziesiątki, albo i setki różnych postaw, z których większość jest albo w niektórych sytuacjach naprawdę pożyteczna (w grapplingu np.), albo korzystna dla zdrowia. Nierzadko obie te rzeczy na raz.

Jeśli mielibyśmy te pozy jakoś powartościować, to dość oczywiste jest, że te najbardziej wartościowe wiążą się z najnaturalniejszymi pozycjami, które każdy człek utrzymuje przez sporą część swego ziemskiego żywota. A więc stanie, leżenie... Nie ma chyba nic ważniejszego - w kategoriach postaw i teorii "przestrzeni aktywnej" w zastosowaniu do fizkultury. Która oczywiście powinna otrzymać jakąś inną, bardziej adekwatną nazwę, ponieważ tutaj nie chodzi tak wprost o "przestrzeń", a raczej o postawy... Z przestrzenią związane, oczywiście, ale nie tożsame.

No i powiedzmy sobie, całkiem już na zakończenie, że taki typowy urzędnik to nawet stać we właściwy sposób nie potrafi! To znaczy stoi, zgoda, ale on nawet nie wie, do jakiego stopnia takie stanie może NIE MĘCZYĆ, jeśli się to robi właściwie. Właściwe zaś stanie oznacza właściwą postawę, co jest chyba dość oczywiste dla każdego.

Tak, że z jednej strony mamy super grapplera (czy inną tam baletnicę, ale tu nie chcę się wypowiadać, bo to może wcale nie być zdrowe stworzenie, co ja tam wiem?), któren czuje się swobodnie w dziesiątkach różnych postaw - od zapaśniczego mostu, po turecki szpagat itd. - a z drugiej typowego urzędnika, czy innego prawicowego blogera, któren nawet stać porządnie bez bólu und zmęczenia nie potrafi. Któren ma większą (nazwijmy to tą zapożyczoną nazwą) PRZESTRZEŃ AKTYWNĄ? Któren cieszy się większą cielesną doskonałością, przynajmniej w sensie fizycznej sprawności?

A jeśli tak... Prawidłowa odpowiedź to oczywiście "ten pierwszy... też ten pierwszy", jeśli ktoś nie wiedział. To związek tej fizycznej sprawności i cielesnej doskonałości z "przestrzenią aktywną" w przedstawionym tu przeze mnie sensie wydaje się oczywisty. Zgoda? A więc, niech nam żyje teoria przestrzeni aktywnej w odniesieniu do fizkultury! Zaś wszyscy Młodzi Spengleryści, oraz kandydaci do tego zaszczytnego tytułu, wiecie już, czym się macie zająć! Tak? (No i niech ktoś spyta jakiegoś Wyrusa tego świata - w sensie szachowym, nie wolnorynkowym - jak to jest z tą teorią na szachowym gruncie, OK?)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, maja 14, 2011

Takie różne... W sumie brak tytułu

Prawica to w sumie ci, którzy na widok pisanego z dużej litery słowa "Postęp" dostają mdłości i/lub gęsiej skórki, lewica to ci, którzy dostają orgazmu.

* * *

Bojownik o "wolny rynek" wrzucający do jednego worka małe prywatne przedsiębiorstwa we własnym kraju i ogromne międzynarodowe korporacje (przeważnie na różne sposoby powiązane z aparatami państwowymi itd.), to albo schizofrenik, albo idiota, albo płatny prowokator.

* * *

Mało rzeczy równie mnie śmieszy, co piewcy "cywilizacji łacińskiej", nie znający choćby podstaw łaciny.

* * *

Van Rompuy i madame Ashton - z całą ich bylejakością i szpetotą - dają się zrozumieć chyba jedynie jako rodzaj nowego "wzorca z Sèvres" dla nowowybieranych/nowomianowanych polityków w poszczególnych państwach, a szczególnie tych reprezentacyjnych.

Działa to chyba znana z carskiej Rosji zasada (podobno całkiem oficjalnie zapisana!), że "w obliczu przełożonego podwładny ma mieć wygląd marny i głupi", która zresztą mniej lub bardziej implicite jest dla każdego szczerego urzędnika oczywistością, a więc politycy niższego od "europejskiego" szczebla muszą się po prostu dostosować, albo zostać wymienieni na odpowiedniejszych.

Pomysł, jak sądzę, opiera się na tym, że "władza" tamtych dwojga jest nam przypominana jedynie z konieczności, albo wtedy, gdy to unijnej biurokracji wygodnie, natomiast z Komorowskimi tego świata ludzie muszą żyć praktycznie na codzień... I najpierw się pośmieją, powstydzą, a z czasem przywykną, że ich państwo jest czymś tak właśnie nędznym, tak żenującym, tak szpetnym... I wyciągną z tego miłe unijnej biurokracji wnioski.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, maja 08, 2011

Na odmianę nieco literackiej klasyki - O. Henry "Tragedia w Harlemie"

Postanowiłem zrobić coś dla polskiej kultury i oto dziś prezentuję we własnym tłumaczeniu jedno z opowiadań mistrza tego gatunku - amerykańskiego pisarza publikującego pod pseudonimem O. Henry (1862-1910). Mój wybór padł na opowiadanie zatytułowane "Harlem Tragedy".  O ile się okrutnie nie pomyliłem, to nie istnieje dotąd jego polska wersja.

Wszelkie prawa zastrzeżone, ale ew. publikowanie dozwolone, o ile podane zostanie nazwisko tłumacza - Piotr Obmiński (najlepiej wraz z jego przesławną ksywą - triarius, oraz adresem tego bloga - http://bez-owijania.blogspot.com.

* * * * *

O. Henry (William Sydney Porter)

Tragedia w Harlemie 

tłumaczenie Piotr  "Triarius" Obmiński

* * *
 

Harlem.

Pani Fink wpadła do mieszkania pani Cassidy piętro niżej.

"Nie cudo?" powiedziała pani Cassidy.

Dumnie odwróciła twarz, tak aby jej przyjaciółka, pani Fink, zobaczyła. Jedno oko niemal zamknięte, z ogromnym zielono-fioletowym sińcem wokół. Warga rozcięta i nieco krwawi, a do tego czerwone ślady palcó po obu stronach szyi.

"Mojemu mężowi nawet by do głowy nie przyszło zrobić mi coś takiego", rzekła pani Fink, ukrywając zazdrość.

"Nie chciałabym mężczyzny", oświadczyła pani Cassidy, "który by mnie nie pobił przynajmniej raz w tygodniu. Pokazuje, że mu na tobie zależy. Mówię ci, ta ostatnia dawka, co mi ją Jack zaaplikował, nie była homeopatyczna! Wciąż widzę gwiazdy. Ale będzie najsłodszym facetem w mieście przez resztę tygodnia, żeby mi to wynagrodzić. To oko oznacza co najmniej bilet do teatru i jedwabna bluzka."

"Mam nadzieję", odparła pani Fink z udawanym współczuciem, "że pan Fink jest zbyt dużym gentlemanem, żeby na mnie kiedykolwiek podnieść rękę."

"E tam, Maggie!" roześmiała się pani Cassidy, robiąc sobie jednocześnie okład z hamamelisu, "po prostu jeseś zazdrosna. Twój stary jest zbyt sztywny i zbyt powolny, żeby ci kiedyś przyłożyć. Kiedy przyjdzie do domu, tylko siedzi i  rozwija formę za pomocą gazety - czy tak nie jest?"

"Pan Fink rzeczywiście przegląda gazetę, kiedy przychodzi do domu", oznajmiła pani Fink potrząsając głową, "ale na pewno nigdy dla swojej rozrywki nie robi ze mnie jakiegoś Steve'a O'Donnella - to pewne!"

Pani Cassidy zaśmiała się z zadowoleniem, śmiechem szczęśliwej matrony, o którą ktoś się należycie troszczy. Niczym Kornelia prezentująca swe klejnoty, obciągnęła kołnierz swego kimona i odsłoniła jeszcze jeden cenny siniak, brązowy, o brzegach oliwkowych i pomarańczowych - siniak już niemal zagojony, ale wciąż hołubiony w pamięci.

Pani Fink poddała się. Oficjalny dotąd wyraz jej oczu zmiękł i przerodził się w zazdrosny podziw. Ona i pani Cassidy były koleżankami z fabryki tekturowych pudełek na przesmieściu, zanim wyszły, rok temu, za mąż. Teraz ona i jej mąż zajmowali mieszkanie ponad tym, w którym mieszkała Mame i jej mąż. Dlatego nie mogła przez Mame udawać wielkiej pani.

"To nie boli, jak on cię wali?" spytała pani Fink zaciekawiona.

"Boli!" - pani Cassidy wydała sopranem okrzyk zachwytu. "Wiesz, tak ci powiem - zawalił się kiedyś na ciebie ceglany dom? No to to jest właśnie takie uczucie. Całkiem jakby cię wygrzebywali spod ruin. Jack ma lewą, która jest warta dwa poranki w kinie i nową parę oxfordów! A jego prawa! Trzeba wyprawy na Coney Island i sześciu par jedwabnych ażurowych pończoch, żeby to wyrównać!"

"Ale za co on cię bije?" dociekała pani Fink szeroko rozwierając oczy.

"Głupia!" rzekła wyrozumiale pani Cassidy. "No, ponieważ jest pijany. Na ogół to jest w soboty wieczorem."

"Ale jaki mu dajesz powód?" naciskała spragniona wiedzy przyjaciółka.

"Cóż, czy za niego nie wyszłam? Jack wchodzi zalany, a ja tam jestem, nie? Kogo innego miałby prawo bić? Chciałabym go raz dorwać bijącego kogoś innego! Czasem dlatego, że kolacja nie jest gotowa, czasem dlatego, że jest. Jack specjalnie się powodami nie przejmuje. Po prostu zabawia się aż do kiedy sobie przypomni, że jest żonaty, a wtedy rusza do domu i daje mi wciry. Na sobotni wieczór po prostu odsuwam z drogi meble o ostrych krawędziach, żebym sobie głowy nie rozcięła, kiedy zacznie. On ma taki lewy zamachowy, że aż tobą wstrząsa! Czasem daję się wyliczyć w pierwszej rundzie, ale kiedy mam ochotę dobrze się w tygodniu zabawić, albo chcę paru nowych szmatek, wstaję żeby dostać więcej. Tak właśnie zrobiłam poprzedniego wieczora. Jack wie, że od miesiąca chcę dostać czarną bluzkę z guziczkami z przodu, i nie sądziłam, by jedno podbite oko mogło ją załatwić. Mówię ci Mag, założę się z tobą o lody, że dzisiaj wieczorem ją przyniesie."

Pani Fink zamyśliła się.

"Mój Mart," rzekła, "nigdy mnie nawet nie uderzył. Jest całkiem tak, jak mówisz, Mame. Przychodzi naburmuszony i słowa nie powie. Nigdy mnie nigdzie nie zabiera. W domu cały czas siedzi w fotelu. Kupuje mi róże rzeczy, ale wygląda wtedy tak ponuro, że całkiem mnie to nie cieszy."

Pani. Cassidy objęła przyjaciółkę ramieniem. "Biedactwo!", rzekła. "Ale nie każdy może mieć takiego męża, jak Jack. Nie byłoby nieudanych małżeństw, gdyby oni wszyscy byli tacy, jak on. Te niezadowolone żony, o których się słyszy - czego one potrzebują, to mąż, który by przyszedł do domu i nieco je przetrzepał. To by im dało nieco chęci do życia. Czego ja potrzebuję, to władczy mężczyzna, który cię maltretuje, kiedy jest pijany, i ściska, kiedy nie jest. Boże chroń mnie przed takim, który nie ma ikry robić żadną z tych rzeczy!"

Pani Fink westchnęła.

Nagle przedpokój wypełnił się hałasem. Drzwi otworzyły się gwałtownie, kopnięte przez pana Cassidy. Ręce miał zajęte pakunkami. Mame podbiegła i rzuciła mu się na szyję. Jej zdrowe oko lśniło taką miłością, jak oko Maoryskiej panny, kiedy odzyskuje przytomność w chacie zatotnika, który ją był ogłuszył i do tej chaty zaciągnął.

"Halo staruszko!" wołał pan Cassidy. Upuścił swe pakunki i uniósł żonę do góry w potężnym uścisku. "Mam bilety do cyrku Barnuma i Baileya, a jeśli zerwszesz sznurek na jednym z tych pakunków, chyba znajdziesz tę jedwabną bluzkę - ach, dobry wieczór pani Fink! Nie zauważyłem pani z początku. Jak się ma stary Mart?"

"Ma się bardzo dobrze, panie Cassidy - dziekuję," odparła pani Fink. "Będę musiała już iść. Mart wkrótce będzie w domu na kolację. Jutro przyniosę ci ten wykrój, który chciałaś, Mame."

Pani Fink weszła na górę do swego mieszkania i nieco się popłakała. Był to bezsensowny płacz, ten rodzaj płaczu, który zna tylko kobieta, płacz bez konkretnej przyczyny, całkiem absurdalny płacz, najszybciej przemijający i najbardziej pozbawiony nadziei płacz w całym repertuarze smutku. Czemu Martin nigdy jej nie przywalił? Był tak samo duży i silny, jak Jack Cassidy. Czy wcale mu na niej nie zależało? Nigdy się nie kłócił, przychodził do domu i tylko siedział, milczący, ponury, bezczynny. Nieźle dbał o dom, ale ignorował to, co nadaje życiu smak.

Statek marzeń pana Finka zawinął do portu. Jego kapitan zadowalał się  śliwkowym puddingiem i swoim hamakiem. Gdybyż czasem zechciał zachować się jak pirat, lub choćby tupnąć nogą na międzypokładzie! A ona zamierzała tak przyjemnie żeglować, zawijając do wszystkich portów na Wyspach Przyjemności! Teraz jednak, by urozmaicić metafory, była gotowa rzucić ręcznik, wyczerpana, bez ani jednego zadrapania, którym by się mogła pochwalić po tych wszystkich ślamazarnych rundach ze swym sparringpartnerem. Przez chwilę niemal nienawidziła Mame - Mame, z jej ranami i sińcami, jej salwami prezentów i pocałunków, jej burzliwym rejsem z walecznym, brutalnym, kochającym partnerem.

Pan Fink przyszedł do domu o siódmej. Przesiąknięty był przekleństwem udomowienia. Poza drzwi swego przytulnego domostwa nie miał ochoty wyruszać. Był człowiekiem, któremu udało się złapać tramwaj, anakondą, która połknęła swą zdobycz, drzewem, które leżało tam, gdzie padło.

"Smakowała kolacja, Mart?" spytała pani Fink, która się nad nią namęczyła.

"Yy... T-t-a," mruknął pan Fink.


Po kolacji zabrał swoje gazety, by je czytać. Siedział w skarpetkach.

Powstań, o jakiś nowy Dante, i wyśpiewaj mi odpowiedni zakątek piekła dla człowieka, który zasiadał w domu w skarpetkach! Siostry Cierpliwości, które z powodu pokrewieństwa czy obowiązku znosiły takie coś w postaci jedwabiu, zwykłej bawełny, bawełnianej plecionki z Lile, albo wełny - czy to nowe canto nie jest potrzebne?

Następnego dnia było Święto Pracy. Zajęcia pani Cassidy i pani Fink ustały na czas jednej wędrówki słońca po nieboskłonie. Praca, triumfująca, będzie paradowała i rozrywała się na inne sposoby.

Pani Fink wcześnie zabrała do siebie na dół wykrój pani Cassidy. Mame miała na sobie swoją nową jedwabną bluzkę. Nawet jej podbite oko potrafiło promieniować świąteczny blask. Jack był owocnie skruszony i planowany został uroczy dzień, pełen parków, pikników i Pilznera.

Rosnąca, pełna oburzenia zazdrość dręczyła panią Fink, kiedy ta wróciła do swego mieszkanka piętro wyżej. O, szczęśliwa Mame, ze swymi siniakami i szybko po nich nadchodzącym balsamem! Ale czy Mame musi mieć monopol na sczęście? Z pewnością Martin Fink jest tak samo dobry, jak Jack Cassidy. Czy jego żona zawsze musi chodzić nieobrobiona i nieupieszczona? Nagła, błyskotliwa, bez tchu idea naszła panią Fink. Pokaże Mame, że są i inni mężowie, tak samo potrafiący używać pięści, a  potem może także być równie czuli, jak jakiś Jack!

Święto, jak się zapowiadało, miało być tylko formalnością dla państwa Fink. Pani Fink miała w kuchni balie wypełnione praniem z dwóch tygodni, które moczyło się przez noc. Pan Fink siedział ze swymi przybranymi w skarpetki stopami i czytał gazetę. W ten sposób miało upłynąć Święto Pracy.

Zawiść wezbrała w sercu pani Fink, a jeszcze wyżej wezbrało jej śmiałe zdecydowanie. Jeśli jej mąż nie ma ochoty jej uderzyć - jeśli nie raczy w ten sposób udowodnić swej męskości, swojej władzy i swego zainteresowania małżeńskimi sprawami, trzeba go zmusić, by sprostał swym obowiązkom!

Pan Fink zapalił swą fajkę i spokojnie pocierał kostkę odzianym w skarpetkę dużym palcem drugiej stopy. W swym małżeńskim stanie spoczywał niczym bryła czystego baraniego tłuszczu w puddingu. Było to prozaiczne Elizjum - siedzieć sobie wygodnie, obejmując per procura cały świat za pomocą druku, pośród żoninego plusku mydlin i miłego zapachu potraw ze śniadania, które odeszło, oraz z obiadu, który miał nadejść. Wiele idei było dlań odległych, ale najodleglejszą była myśl o biciu swej żony.

Pani Fink odkręciła gorącą wodę i włożyła tarkę do mydlin. Z mieszkania pod spodem dobiegał wesoły śmiech pani Cassidy. Brzmiał jak szyderstwo, jak rzucanie własnego szczęścia w twarz niemaltretowanej małżonki powyżej. Ale oto nadeszła chwila pani Fink.

Nagle niczym furia obróciła się do czytającego męża.

"Ty leniwy nierobie!" krzyknęła, "ja tu sobie muszę ręce urabiać piorąc i harując na takie coś jak ty? Jesteś mężczyzną, czy tylko pałętającym się po kuchni psem?"

Pan Fink wypuścił gazetę, zaskoczony tak, że znieruchomiał. Obawiała się, że nie uderzy - że prowokacja była niewystarczająca. Skoczyła na niego i gwałtownie uderzyła go w twarz pięścią. Momentalnie poczuła dreszcz miłości do niego, jakiego nie czuła od dawna. O, teraz musi poczuć ciężar jego ręki - żeby po prostu pokazać, że mu zależy - żeby po prostu pokazać, że mu zależy! 

Pan Fink zerwał się na równe nogi - Maggie ponownie trafiła go w szczękę szerokim swingiem z drugiej ręki. Zamknęła oczy w tym rozkosznym momencie, zanim spadną jego ciosy - wyszeptała do siebie jego imię - nachyliła się, oczekując szoku, spragniona go.

W mieszaniu poniżej, pan Cassidy, z twarzą zawstydzoną i pełną skruchy, pudrował oko Mame przed wspólnym wyjściem na miasto. Z mieszkania powyżej dobiegł ich podniesiony kobiecy głos, odgłosy jakichś uderzeń, coś się przesuwało, coś wywracało, przewrócone krzesło - oczywiste odgłosy domowego konfliktu.

"Mart i Mag się tłuką?" zasugerował pan Cassidy. "Nie wiedziałem, że oni sobie na to pozwalają. Mam tam pobiec i zobaczyć, czy nie potrzebują sekundanta?"

Jedno z oczu pani Cassidy lśniło jak diament. Drugie pobłyskowało co najmniej jak fajans.

"O nie!" rzekła, cicho i jakby od niechcenia, w typowo kobiecy sposób. "Ciekawa jestem czy - ciekawa jestem... Czekaj, Jack, pójdę i sprawdzę."

Pobiegła w górę po schodach. Kiedy znalazła się na półpiętrze, z kuchennych drzwi swego mieszkania wypadła pani Fink.

"Och, Maggie", wyrzuciła z siebie pełnym zachwytu szeptem pani Cassidy, "Czy on? Och, czy on?"

Pani Fink podbiegła i położyła twarz na ramieniu przyjaciółki, szlochając rozpaczliwie.

Pani Cassidy wzięła twarz Maggie w dłonie i uniosła ją delikatnie. Twarz była pełna łez, zaczerwieniona i rozgrzana, ale jej aksamitna, różowo-biała, ładnie piegowana powierzchnia pozbawiona była zadrapań, sińców, nienaruszona bezduszną pięścią pana Finka.

"Powiedz mi, Maggie," błagała Mame, "albo ja tam wejdę i sama się dowiem. Co to było? Zrobił ci krzywdę - co on ci zrobił?"

Twarz po Fink w rozpaczy skryła się na piersi przyjaciółki.

"Na Boga, nie otwieraj tych drzwi, Mame!" szlochała. "I nigdy nie mów nikomu - utrzymaj sekret! On - on w ogóle mnie nie dotknął - i on - o matko - on robi - on robi pranie!"

* * * * *



czwartek, kwietnia 28, 2011

Robin Hood i pedofile

Skąd się wziął Robin Hood? Wyjątkowo nie chodzi mi o "luby zakątek, gdzie życia bierzem początek" (jak głosi pewien staropolski toast). Nie chodzi mi też o sprawy opisywane przez Frazera czy Gravesa - to o prehistorycznych religiach, kultach płodności i ofiarach z ludzi. Uważam je za fascynujące i, co najmniej w swej istocie, jeśli nawet nie w każdym szczególe, słuszne, ale teraz nie o tym.

Chodzi nam tutaj o tego, w sumie historycznego, choć obrosłego wielowarstwową legendą, bandytę. Żyjącego gdzieś w XII w. w okolicach Nottingham i mającego kryjówkę w lesie Sherwood. Jak na tamte czasy człeka łagodnego, za to dowcipnego, który, będąc m.in. symbolem i narzędziem ludowego buntu Sasów przeciw ich normandzkim ciemiężcom, jednak tych Normanów nie masakrował (co, przynajmniej w późniejszej ludowej fantazji, by się na pewno dało zrobić), tylko się z paskudnym szeryfem Nottingham przekomarzał, grając z nim w kotka i myszkę.

Oczywiście to, że nasz dzielny Robin rabował bogatych, a dopieszczał biednych, nie stanowi jakiegoś wielkiego ewenementu w dziejach światowej przestępczości - to raczej właśnie norma i bardzo naturalna sprawa - ale to jednak był, na podstawie tego, co o nim wiemy, w sumie dość fajny facet. No więc - jak ten fajny facet rozpoczął swoją przestępczą karierę?

Legendy nas informują, i nie mamy większego powodu im w tej sprawie nie wierzyć, że Robin upolował jelenia i przyczepił się doń ówczesny leśniczy, chcąc mu wlepić stosowny mandat... Nie, to był żart - za upolowanie jelenia bez oficjalnego przyzwolenia władzy była wtedy jedna kara, a było nią powieszenie. Za szyję, na szubienicy, aż do skutku. To zresztą obowiązywało w Anglii jeszcze przez długie wieki potem, a w innych europejskich krajach było na ogół dość podobnie.

Nasz Robin tego leśniczego, w obronie własnej poniekąd, zastrzelił z łuku, a potem to już całkiem nic mu nie pozostawało, jak kariera leśnego przestępcy.

Skoro tośmy sobie już z grubsza wyjaśnili, zmienimy teraz scenerię i przypomnijmy sobie, co się działo nie tak dawno temu, kiedy niejaki Polański miał pewne drobne nieprzyjemności, został internowany w Szwajcarii i groziły mu niesłychane rzeczy ze strony Amerykanów, a cały cywilizowany świat zatrząsł się z oburzenia i jednym głosem żądał, by się od Polańskiego odp...ić.

Ten Polański, jakby ktoś w tej chwili nie kojarzył, to światowa sława, gość z szerokiego zaplecza obecnej Światłej Elity, konkretnie w charakterze tzw. "artysty", a w dodatku członek BWR (Bardziej Wartościowej Rasy). Jasne, że taki ktoś może sobie pozwolić na znacznie więcej, niż jakiś byle leming, nie mówiąc już moher, jednak tutaj, jak może pamiętacie, chodziło o sprawę dość specyficzną, mianowicie o PEDOFILIĘ.

Tak przecież jakoś wyszło, że całkiem niedługo przedtem nasz (?) Tusk ogłosił był, że pedofili będzie się u nas (?) kastrować. Chemicznie, czy nie, nieważne, ale słowo "kastracja" przecież padło. Tusk oczywiście gada byle co i nie dotrzymuje, jednak, nie oszukujmy się - to co on gada, nie jest tak całkiem nieskonsultowane z Merkelami/Putinami/Barrossami tego świata, i bez jakichś SMS'ów się to jednak nie odbywa.

Zresztą co parę tygodni co najmniej media, trzęsąc się od oburzenia, informują nas o jakiejś aferze pedofilskiej. Najchętniej w kościele katolickim. Nic to, że, kiedy się fachowo przeanalizuje statystyczne informacje, wychodzi, że w kościele katolickim odsetek wykrytych spraw pedofilskich jest raczej NIŻSZY, niż w reszcie świata, a gdyby tak poskrobać wśród np. rabinów, redaktorów postępowych gazet, eurodostojników - okazałoby się może, że znaczne niższy, niż w tych szacownych gremiach.

Nic to - media wiedzą lepiej! Nieważne też, że "homoseksualizm nie jest chorobą", natomiast pedofilia nie tylko nią jest, ale w dodatku taką, która wcale nie zmniejsza winy zbrodniarza - jak przyzwoita choroba powinna. Nieco dziwne, ale cała ta dziedzina roi się aż od dziwnych zjawisk.

Z jednej strony bowiem to oburzenie, plus przedstawianie nam bez przerwy pedofilii jako czegoś niemal na kształt nieco słabszej wersji "holocaustu", a z drugiej istnieją przecież na postępowym Zachodzie, całkiem nawet blisko Centrali, partie mające w programie legalizację pedofilii. I jakoś nic.

Więcej! - przecież jeden z z absolutnie czołowych autorytetów moralnych Zjednoczonej Europy napisał był już dawno temu swą autobiografię, w której bez ogródek opowiada, jak to wykorzystywał seksualnie powierzone mu przedszkolaki, kiedy jeszcze Europa nie uczyniła go swą ikoną, a musiał wykonywać prosty zawód przedszkolanki. Powie ktoś: "Fantazje z pewnością, kto mu udowodnił, że tak było naprawdę?"

Wątpię, by fantazje, ale przyjmijmy, że tak. Co by się działo, gdyby coś takiego w swojej biografii napisał powiedzmy Jarosław Kaczyński czy Nigel Farrage? Czy też każdy by mówił, że to nieprawda, że to fantazja? OK, skoro twierdzicie, że też by mówił, to niech będzie.

I nikt by, twierdzicie, nie zaczął się zastanawiać DLACZEGO ten ktoś takie rzeczy wypisuje? Co go w tym kręci? Jak śmie tak obrażać poczucie przyzwoitości ew. czytelników? Nie? Naprawdę sądzicie, że komuś mniej szacownemu od pana Cohn-Bendita, moralnego autorytetu i europejskiego prominenta, uszło by to na sucho? Ja osobiście wątpię.

Skąd ta dziwna niespójność oficjalnego przekazu? No bo nie oszukujmy się, że rozgłośne, niesamowicie nagłośnione protesty różnych Wojtków Sadurskich i całej sfory najprzeróżniejszych "artystów" und "intelektualistów", że oto: "hołota opluwa wielkiego człowieka, bo hołota właśnie tak ma, to zawiść panie, zawiść, nic innego!" - to nie jest "oficjalny przekaz", tylko oni tak sami z siebie, spontanicznie i nawet bez jakichś prób wyczucia kierunku wiatru...

Niespójność zatem oficjalnego przekazu - z jednej strony pedofilia jest be, bardzo be, z drugiej jednak co wolno wojewodzie... Nawet w tej dziedzinie, zdawałoby się poza sferą jakichkolwiek moralnych relatywizmów! Oczywiście nie możemy zapominać o tym, co najbardziej cieszy i pasjonuje obecną władzę, a już zapewne szczególnie te jej organy, które troszczą się o szeroko pojęte "bezpieczeństwo".

To przecież dzięki zwalczaniu pedofilii służby, czyli w sumie przecież władza, uzyskały przyzwolenie, wraz z (większą czy mniejszą na razie) praktyczną możliwością grzebania nam wszystkich po komputerach... I w ogóle wszędzie. W końcu TAK ZASADNICZA SPRAWA, jak zwalczanie  CZEGOŚ TAK MORALNIE OBRZYDLIWEGO JAK PEDOFILIA usprawiedliwia WSZELKIE możliwe  środki, czyż nie? No bo czyż może istnieć ktoś, ktoś tak moralnie upadły, tak wredny, o tak zbrodniczym charakterze - by ośmielił się zgłosić tu jakiś prostest?!

To zawsze wiedziałem, pisałem też o tym niejednokrotnie. Chyba to dla każdego przytomnego człowieka w miarę oczywiste. Tak samo jak z "terroryzmem" - zresztą sprowokowanym przez w sumie obecne elity, zarówno te socjaldemokratyczne, jak i te liberalne... Któż w końcu nasprowadzał do nas tych wszystkich muzułmanów, że spytam? A bez nich, jaki to byłby terroryzm? Kto z nas miałby powód w ogóle się nim zajmować? Podobnie z pedofilią.

Skoro teraz nawet posiadanie uznanych za pedofilskie RYSUNKÓW może być przestępstwem - jakie piękne pole do popisu dla niezawisłych sądów! W przypadku moralnego autorytetu Cohn-Bendita będzie to zapewne "jak najbardziej sztuka", zaś w przypadku kogoś mniej przez władzę kochanego... Całkiem jak marsze z pochodniami i setki innych spraw tego rodzaju. W dodatku ZANIM ten niezawisły sąd oceni, czy to pedofilia, czy wręcz przeciwnie, służby będą sobie po tych komputerach, i nie tylko, buszować do woli. Czyż już tego nie robią?

Znana sprawa, jasne że bardzo ważna, ale też dość oczywista. Przyszło mi jednak do głowy coś innego na ten temat, i właśnie to coś stało się inspiracją do napisania tego tekstu. Otóż... Najpierw właściwie zachęcałbym do przeczytania moich poprzednich tekstów - tych dwóch o dronach. A dla tych, którzy nie chcą lub nie mogą, powiem co mi chodzi. Bo poradzimy sobie i bez nich. Jakoś tam.

Chodziło mi w nich o to, że nigdy w historii nie było takich środków i możliwości dla totalnego (to dobre słowo w tym kontekście!) oddzielenia Elity/Władzy/Nowej Arystokracji (czy jak to tam nazwiemy) od "zwykłych ludzi", czyli, z punktu widzenia tej władzy, jakichś PROLETÓW (krócej PROLI), czy po prostu Pospólstwa. Wszystkie te drony, wszystkie ta szpiegujące kamery, środki podsłuchu... Uzależnienie ludu w milionowych miastach od władzy we praktycznie wszystkich istotnych aspektach życia... Plus propaganda, media, ogłupiające szkolnictwo... Chyba każdy rozumie, o czym mówię.

No i sądzę, że ten podział na nowych Nobiliores i Humiliores, czyli na Panów i Hołotę, będzie - o ile im to wszystko się nagle nie zawali, na co się nie bardzo zanosi - postępował bardzo szybko, praktycznie z roku na rok.

Wskazuje na to wiele rzeczy, m.in. gorączkowe wysiłki różnych pomniejszych moralnych autorytetów i celebrytów, żeby jednak się do tej elity załapać - żeby ich tutaj z hołotą nie pozostawiono, kiedy się elita będzie w swoich bunkrach, zamkniętych osiedlach, czy gdzie tam jeszcze, zamykać. W luksusie oczywiście, tyle że bez kontaktu z hołotą, czyli nami.

No i tak, kiedy już o tych dronach parę dni temu napisałem, nagle uderzyła mnie analogia z tym polowaniem na jelenie, które było przecież wyłącznym przywilejem władzy i elity. Polowanie na nieletnich, w celu seksualnego ich wykorzystania zaczyna mi wyglądać zupełnie tak samo - jako pewien przywilej zastrzeżony dla arystokracji, od którego pospólstwu wara. Na razie to trochę jeszcze sprawa nieco w powijakach, ale skoro TO są powijaki, to jak będzie wyglądać w dojrzałej wersji?! I jak będzie wyglądała cała reszta, skoro tego typu rzeczy stają się możliwe?

Wieszane ludzi za upolowanie jelenia faktycznie nie jest przesadnie sympatyczne, tym bardziej, jeśli ci ludzie nie robią tego dla zabawy, tylko np. z głodu. Jednak polowanie na jelenia to nie całkiem to samo, co pedofilia, prawda? A skoro TAKIE właśnie przywileje pragnie sobie zastrzec ta nasza (?) nowa elita (paskudnie fałszywie brzmiące słowo w tym kontekście!), no to mózg staje przy samej próbie wyobrażenia sobie, jak ma wyglądać ten zaplanowany przez nich i wymarzony świat...

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, kwietnia 27, 2011

Parę bąmotów (głównie o takich, którzy na żadne bą nie zasługują)

Ironia z obecnym "ślubem książęcej pary" polega na tym, że na imprezę specjalnie i wyłącznie dla kucht i komoruszczaków tego świata, właśnie jego nie zaproszono.

* * *

Oni się nie boją nas - oni się boją co najwyżej własnych szpicli i katów.

* * *

Trocki, jak wiadomo, głosił, że: "W przyszłości ludzie będą wyżsi, piękniejsi, obdarzeni bardziej melodyjnym głosem". To był jednak prorok - jakbym widział van Rumpuja!

* * *

Nic co ludzkie, nie jest wieczne - nawet najpaskudniejszy syf stworzony przez najmarniejszych z ludzi.

* * *

Żadnej sprawiedliwości dla faszystów i antysemitników!

(Jestem pewien, że wielu dzisiaj by się pod tym moim ironicznym hasłem z zapałem podpisało.)

* * *

Celem tego, co się obecnie robi w polskiej edukacji jest sprowadzenie przyszłych pokoleń ewentualnych Polaków do poziomu min. Hall.

* * * * *

I na koniec coś, co nie jest bonmotem, ale wiąże się z tym ostatnim...

Ludzie (wołam magna voce): Dopóki jeszcze się da, kupcie sobie (i drugim) książki prof. Stanisława Zelińskiego! I, jeśli wam mózg całkiem już sparszywiał od tyrania na kafelki i nie macie czasu, to dajcie je chociaż do czytania swojej w miarę podrośniętej dziatwie. (O ile i ona całkiem już z  tych kafelków i min. Hall nie zdurniała.) Kazimierza Chłędowskiego też oczywiście możecie, a nawet powinniście, kupić, czytać i dawać. I żebyście mi już więcej nie gadali, że ja tylko obcych lansuję, ze szkopami na czele!

Mówię o tym akurat teraz, bo wczoraj wpadłem po długiej przerwie do sopockiego antykwariatu "Pod Michnikiem"... (Swoją drogą, to może już być ostatni antykwariat w III RP, którego jeszcze nie przerobili na bank czy biuro podróży... Ciekawe, dlaczego akurat ten się ostał?) No i kupiłem se trzy piękne grube i w dobrym stanie tomy prof. Zielińskiego za głupie 36 złociszów.

Były tam zaś i inne fajne książki za psi grosz, niektóre z nich wdusiłem koledze, z którym tam byłem. Jak to: "Siódma minęła, ósma przemija" Herrmanna (z cudną historyjką o kacyku i czterech dorodnych równouprawnionych babach), "Feudalizm" Blocha, czy "Morze Śródziemne i świat śródziemnomorski" Braudela.

Tak nawiasem - dawno o tym chciałem, ale akurat mi się nasunęło i słusznie - wpadłem parę dni temu do mojej skromnej osiedlowej biblioteki, gdzie, mimo wszystko, były też naprawdę fajne rzeczy. Wydane, głównie, jeśli nie prawie wyłącznie, w mrocznym okresie PeeReLu... A jednak! No i nigdy więcej już się do tej biblioteki nie wybieram.

Ani do żadnej innej tego typu, czyli w sumie prostu do żadnej biblioteki dla ogółu w III RP. Za to, co oni z tymi bibliotekami zrobili, ktoś naprawdę powinien beknąć, i tu raczej nie chodzi o 25 lat z możliwością uzyskania zwolnienia po iluś tam! Tak to się właśnie, kochani ludkowie, porobiło, że światła elita niszczy książki i samą możliwość ich czytania, a faszyści i reakcja o te książki walczy i chciałaby za zbrodnie wobec nich karać. Co zresztą nieźle tłumaczy to, co się z tymi książkami na naszych oczach dzieje.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, kwietnia 25, 2011

Ogon do dronów

Poniżej moje własne komentarze, uwagi i rozszerzenia do wczorajszego tekstu o Dronach.

* * * * *

Oczywiście nie było moim celem sianie zwątpienia czy zniechęcanie kogokolwiek do robienia wbrew temu powstającemu na naszych oczach (hiper)totalitaryzmowi. Sytuacja, nie ukrywam, wygląda w moich oczach wyjątkowo ponuro, ale kilka jaśniejszych plamek warto by uwzględnić.

Po pierwsze, niezawodna entropia. Tyle, że niestety jej rozłożenie tego syfa może zająć więcej czasu, niż my go mamy, a poza tym, jak od niechcenia już nadmieniłem - ich strategia jest dziecinnie prosta i niestety chyba niesamowicie skuteczna: jak długo wszystko inne jest w gorszym chaosie, niż ich, nazwijmy to tak, ośrodek władzy, niewiele im w sumie grozi i tak czy tak władzę utrzymają.

Cały czas chodzi o to, żeby to zwykli ludzie - czyli my, a wedle ich terminologii pewnie jakieś "prolety" czy inne "mohery" - więcej płacili za każdą katastrofę, każdą ewentualną anarchię, każdą ICH, czyli władzy, klęskę czy pomyłkę. Wydaje mi się, niestety, że ten cel - czyli takie skonstruowanie tego naszego świata, byśmy to MY za ich błędy i nasze ew. nieposłuszeństwo płacili, a nie "elita" - oni już w dużym stopniu osiągnęli, a w dodatku to się niemal z każdym dniem pogłębia i umacnia.

Jednak jest entropia, jest ewidentna marność i tchórzostwo tej szemranej "elity"... No i jest takie coś, że, z tego co wiem o psychologii, ma ona swego rodzaju "bezwładność", więc kiedy jest bardzo źle, to nam się zazwyczaj wydaje, że JESZCZE GORZEJ, a kiedy jest dobrze (to na pewno NIE TEN przypadek), to człek uważa, że Pana Boga za nogi złapał i świat padł mu do stóp. Tak że i tutaj, mam nadzieję, są jednak jakieś, drobne choćby, możliwości, których ja po prostu, oślepiony ogromem tej ochydy i beznadziejności, nie dostrzegam.

* * * * *

Że się zaczną żreć - "elita" znaczy... Nie, jasne, w końcu muszą, tylko czy o nas będzie wtedy jeszcze ktokolwiek pamiętał, to jest pytanie! "To jest banda idiotów, ale zachowuą się jak stado geniuszy", mawiał mój ojciec (skądinąd oficer LWP) o liderach Obozu Postępu urzędujących na Kremlu. Chodziło oczywiście o to, jak ci ludzie robią w ciapka Zachód. Głównie o to. No i ci "nasi" są pewnie jeszcze gorsi, ale jedno to oni chyba wiedzą - że jeśli zaczną się jakieś większe przelewy krwi, to prędzej czy później dojdzie i do nich.

A wtedy, nie tylko, że ich to zaboli, ale i ew. nawet mogłoby zagrozić ich władzy i całemu temu światłemu projektowi. Tak więc, oczywiście - ludzie mrą w światłych więzieniach, zdarzają się wypadki, nieznani sprawcy nieco grasują nie tylko w III RP - ale to raczej robota takich, co, przynajmniej w oczach tych "prawdziwych przywódców", i przynajmniej na razie, są niżej i robią brudną robotę. Jak to jest w istocie, kto kim tak naprawdę steruje, to trudno ustalić...

Kto będzie sterował za kilka, albo kilkanaście lat, znacznie, jak sądzę łatwiej. Był Kaligula, był Neron i Heliogobal - ale przecież zgraja TAKICH ZER, jak nasi, powiedzmy "europejscy przywódzcy", nie może NAPRAWDĘ rządzić, a tym bardziej rządzić długo! Tajne służby na pograniczu mafii (nie zapominając o KGB, jakby się ono teraz oficjalnie nie zwało) to już inna sprawa.

W sumie, chodzi mi o to, że oni zdają się mieć wyciągniętą naukę z różnych takich lekcji z historii - że "rewolucja zjada własne dzieci", i tak dalej. Zresztą nawet procesy czarownic, jak fajnie wykazał kiedyś pewien historyk, miały zwyczaj kończyć się wtedy, kiedy kolejne czarownice zaczęły wyżej docierać w swych oskarżeniach - do lokalnych notabli znaczy.

To tak całkiem na marginesie, ale, niestety, mnie to czasem nawet wygląda tak, jakby ktoś tam, na samym szczycie - czy może właśnie na samym dnie dwudziestopiętrowego podziemnego bunkra - nie tylko znał historię, ale nawet znał Spenglera. I go ROZUMIAŁ, co naprawdę nie jest częste! Może, i mam nadzieję, to złudzenie, ale czasem naprawdę tak mi się wydaje.

W każdym razie to stado, w swoim tchórzostwie, rozumie co mu grozi, gdyby zaczęło się mniej słodko, gdyby jakiś terror... Początkowo oczywiście raczej na nas, ale do czasu... Stąd nie ma kary śmierci, a nawet dożywocie bez prawa wcześniejszego zwolnienia wkurwia już rządzącą nami lewiznę nie do wyobrażenia. Jest w tym oczywiście kpina z poczucia prawa "proletów" - czyli nas... Coś, co tak zgrabnie robił Urban i inne Goebelsy...

Ale oni naprawdę się boją krwi i naprawdę się starają, żeby jej jak najdłużej w większej ilości nie było. Bo - powtarzam - to prędzej by później osiągnie i ich. W końcu kto płacił za szaleństwa Kaliguli czy Nerona? Głównie arystokracja, lud Nerona kochał (jak lemingi Unię), a po jego śmierci długo jeszcze pojawiali się cudownie ocaleni Neronowie!

Na pewno eliminacja potencjalnych przywódców musi dla Nowego Światowego Porządku (czy jak to totalitarne paskudztwo nazwać) priorytetem, a jednak chodzą wokół tego jak kot koło szperki i stosują środki stosunkowo delikatne. Moim zdaniem głównie dlatego, że jednak ktoś tam nieco historii przeczytał i tym wszystkim ćwolom to o rewolucjach przystępnie, na jakimś szkoleniu, co pewien czas przypomina.

* * * * *

Co do intymności w sieci, to zachęcam do nieużywania do niczego istotnego poczty email od dostarczycieli z III RP. Wszystkich tych onetów i wp.pl. Poczta na krajowych serwerach, choćby z własną domeną, także nie jest dla lepkich rączek naszych stróżów porządku trudno dostępna. Nie mówiąc już o lewacko-ubeckich wynalazkach, jak gg, które powstały chyba tylko w tym celu!

Skype na pewno jest nieco, albo i znacznie, lepszy od gg. Gmail - dopóki się nie nie mówi nic brzydkiego na bardziej rasowo wartościowych - musi być nieco bardziej intymny od onetów. Są jednak bardziej intymne konta email i bardziej intymne komunikatory. To na przykład jest niezłe: http://safe-mail.net/ - jeśli się oczywiście zachowa należyte środki ostrożności, i to od samego początku.

Były rzeczy jeszcze o wiele radykalniejsze - na naprawdę ważne intymne sprawy - ale niestety, to jest już np. tylko do października: https://www.stealthmessage.com. Tutaj nawet potwierdzenia emaili były wymagane i osobne hasła dla każdego emaila. Oczywiście te hasła... Ale to i tak chyba już nam się nie przyda, choć do października jeszcze sporo czasu, więc kto wie?

* * * * *

Nie chcę demonizować i fetyszyzować elektroniki, ale naprawdę uważam, że ona sporo zmienia. Bardzo sporo nawet. Weźmy takie walki gladiatorów i wyścigi rydwanów... Z jednej. A z drugiej mecze i różne takie wygłupy dla gawiedzi, których wszędzie dziś pełno. Kiedyś lud chodził na takie imprezy i się nimi podniecał. A władca, i dostojnicy, MUSIELI po prostu tam być. Jasne, przeważnie lud nie podskoczył, bo wpadali pretorianie i lud masakrowali.

Ale jednak ludu było w jednym miejscu masa, a jak cysorz wyglądał na niesamowitego frajera, to zdarzało się, że lud go potraktował lekceważąco, co mogło doprowadzić do rychłego i przykrego tego władcy upadku. No i cyrkowe stronnictwa późnego Rzymu i Bizancjum były swego rodzaju namiastkami partii politycznych, a to nie jest byle co, w tego typu reżimach!

Tak było - a jak jest teraz? Teraz Tuski i Obamy tego świata nie muszą się pokazywać ludowi na wyścigach rydwanów czy meczach repezentacji osobiście... (Z Bolkiem to nawet na tym Ojro 2012 będzie chyba spory problem, bo niby jest oficjalną maskotką, ale nie wiem, czy się uda do tego czasu spacyfikować kibiców.)

A jeśli to nie wystarczy, żeby się, znaczy władca osobiście nie wystawiał na krytykę gawiedzi, to można przecież zrobić tak, że i sama gawiedź nie będzie się w realu (ani nijak, jeśli władca nie zechce) spotykała - i będzie, co najwyżej, sobie te mecze i tańce na lodzie oglądała w HD, 3D, i czym tam jeszcze. W swoim (pracowicie przez całe życie spłacanym) mieszkanku. Każdy osobno. I niech wtedy hołota spróbuje włądzy podskoczyć!

* * * * *

Spengler tego oczywiście nie mówił, bo za jego czasu baz danych i internetów nie było, ale podchodząc do sprawy neo-spenglerycznie, jestem pewien - i to był poniekąd główny punkt mojego poprzedniego tekstu - że grozi nam b. zdecydowany podział na "elitę" i "proletów". Obie te grupy będą praktycznie totalnie (to dobre słowo w tym kontekście!) od siebie odzielone... Takie jest oczywiście założenie - nie wiem, czy to się uda, i mam nadzieję, choć niewielką, że nie!

Jednak są na to środki, widać pewne tego symptomy... Dla mnie takim jest np. zachowanie tych różnych szemranych "artystów" i podobnej swołoczy, znajdujących się, na dzień dzisiejszy, pomiędzy nami, hołotą znaczy, i nimi, czyli "Prawdziwą Elitą".

Pamiętacie zabiegi tych "artystów" i różnych Sadurskich, żeby pedofila Polańskiego, a z nimi całą resztę bractwa, wyrwać spod naszych osądów - oraz, co jeszcze ważniejsze! - osądów, którym my podlegamy, w sensie, że nas będą za to sądzić i karać, gdybyśmy my coś takiego zrobili... Pamiętacie to? No i dla mnie to była właśnie walka o to, żeby się jednak załapać do Uberklass, a nie pozostać tu na dole wraz z pędzoną batem do rzeźni hołotą.

No i jak będą te dwie całkiem odrębne kategorie ludzi, to, pewien jestem, że ONI NAWET EWOLUOWAĆ ZAMIERZAJĄ CAŁKIEM OD NAS OSOBNO. Co doprowadza nas do pytania o to, co będzie, kiedy już (jeśli już), im się to uda?

Będą mieli Partię Wewnętrzną (Orwell był genialny!), złożoną z różnych takich... Wiadomo! Z tymi, którymi naprawdę pociągają za sznureczki na czele, of course. No i będzie Partia Zewnętrzna, czyli różni inżynierowie, lekarze, prawnicze gryzipiórki, księgowi, co tam jeszcze... No i będą prolety. Do czyszczenia kibli, usuwania przejechanej zwierzyny z autostrad, takie tam... Jest zawsze takich robót dość sporo, ale przecież nie na 7 miliardów tego tałatajstwa!

Nie jest wykluczone, a nawet dość prawdopodobne, że władcom będą potrzebne jakeiś masy, żeby wyrażały entuzjazm i machały chorągiewkami. Jak wiele jednak potrzeba tych mas? Tym bardziej, że to wszystko może się odbywać wirtualnie i jeden milion, jak się spręży (a spręży się, spokojna głowa!) obskoczy wszystkie ważne rocznice, obchodzy, pochody i zjazdy.

Co zrobić z resztą? Tym bardziej natrętne staje się to pytanie, jeśli się założy - jak ja zakładam - że tu wcale nie "kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze", tylko że to jest ich Wielki Plan na skalę i miarę Nastojaszcziego Demiurga! I że oni naprawdę widzą siebie, jako taką nową, lepszą rasę... A w każdym razie jako ZALĄŻĘK NOWEJ RASY... Nas zaś widzą mniej więcej tak, jak Cro Magnon patrzył na Neardentaldczyka (dobrze to napisałem?) - z pogardą, a czasem jak na kawał mięsa na krzywych nogach.


A jeśli tak będzie, jeśli się tu nie mylę, to nawet ich "prawa człowieka" - nie, żebym wierzył, że ci z nich, którzy mają coś naprawdę do powiedzenia, bardzo w te brednie wierzą - przestaną się do nas, a raczej do naszych ew. potomków (bo to jeszcze by nieco czasu zajęło), odnosić... I napradę nie wierzę, by ta elita, czyli Partia Wewnętrzna, a Zewnętrzna zresztą też, miała się zamiar na tej niewielkiej w sumie planecie zamiar gnieść z miliardami jakichś podludzi.

Którzy stanowią odpad ewolucji i w ogóle do niczego się nie przydają. Z czasem nawet ich entuzjazm i machanie flagami przestanie władzę cieszyć i mieć jakiekolwiek znaczenie. Czy ktoś się wzrusza, kiedy mu, powiedzmy, małpa macha flagą, choćby i unijną? To by się nawet fajnie wiązało z tym dawaniem małpom praw człowieka przez lewiznę - zastanówcie się chwilę!

No bo przecież - dziwne, jak mało ludzi to rozumie! - kiedy się np. "daje śluby homosiom", albo "prawa człowieka małpom", to nie tyle chodzi o te małpy i tych nieszczęsnych homosiów, tylko o to, że to cenne coś, do którego mają ludzie prawo - czyli być czymś innym, niż zwierzęta, i być odpowiednio traktowanymi, oraz zawrzeć związek kobiety z mężczyzną i tak dalej...

Zostaje im, może nie wprost, "odebrane", ale brutalnie zrównany z czymś wydumanym, pokracznym, sztucznym i w ogóle, z czym oni nie mają i nie chcą mieć nic wspólnego! Prawda? No i właśnie, wiedząc jak pokrętnie działa móżdżek takiego lewaka - i w ogóle jak pokrętnie działają mózgu wszelkich gnostyków, czy to od neoplatonizmu, czy od "wolnego rynku"! - i jak oni kochają ewolucję (oczywiście odpowiednio spreparowaną), wcale nie wykluczam, by taki Zapatero naprawdę mógł, w podnieceniu, wyskoczyć przed orkiestrę i zaczął, już teraz, zrównywać nas z małpami.

No bo przecież nikt - w sensie żaden moralny autorytet czy europejski mędrzec - nie powie, że jakiś taki... Którykolwiek z brzegu, z tej naszej (?) elity znaczy... Że on jest w sumie tym samym co szympans, więc należą mu się te same prawa. Nie, taki autorytet/męrzec powie nam, że "oczywiście, człowiek to w sumie szympans i żadne specjalne prawa mu się nie należą, ale przecież Pan X, Pani Y, tow. Z, Moralny Autorytet T, Euromędrzec U...

To coś PONAD i im się należą dodatkowe prawa. To więc nie jest tak, że małpy otrzymują od Zapatero i reszty jakieś b. istotne nowe prawa, tylko że my te co już mamy, powolutku (albo i nie aż tak powolutku) tracimy! Gość się chyba, jak rzekłem, wyrwał przed orkiestrę, ale nie wątpię, że takie właśnie myśli i plany chodzą im po główkach.

Tak więc - Niech Kochana Władza i Świetlana Przyszłość Ludzkości! Ostro trenujcie machanie "europejskimi" flagami i wznoszenie entuzjastycznych okrzyków, hodujcie pejsy (PEJSY powiedziałem, nie napletki!), to może was zostawią przy życiu nieco dłużej. Może nawet - kto wie? - aż do NATURALNEJ EUTANAZJI?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, kwietnia 24, 2011

Drony

Jeszcze nie tak dawno, kiedy jakaś władza chciała komuś dać w dupę - ale w skali takiej nieco bardziej masowej, nie pojedynczej jednostce - to musiała tam posłać jakąś zgraję ludzi, którzy jakimś żelastwem, krótszym, dłuższym, osadzonym na kiju albo nie, a czasem wysyłanym na niezbyt wielką odległość (albo kamieniami czy inną terakotą), robili brzydalom kęsim i umożliwiali owej władzy zrealizowanie swojej woli.

Całkiem nie tak dawno temu zaczęło się to odbywać na wyraźnie większą odległość, ale o tyle się to nie zmieniło, że taka renesansowa armata była niewiele mniej niebezpieczna dla swej obsługi, niż dla wrogów... A nawet królom się to zdarzało - Jakub II Stuart, król Szkocji, zginął w 1460 w wyniku wybuchu ukochanej armaty. Na polu bitwy zresztą, wtedy królowie brali w takich sprawach osobisty udział. Nie to co Rumpuje tego świata. Bombardowanie ludzi z paru tysięcy metrów wysokości było może bardziej "humanitarne", bo nie trzeba było ofiary oglądać i słuchać jej rzężenia, ale wciąż wymagało to masy odwagi.

Potem przyszły rakiety i to się znacznie zmieniło. Celność jednak była początkowo marna, leciało to w sumie tam, gdzie je wystrzelono i ew. zmiany kierunku były tylko marginalne. Potem coraz lepiej. Teraz za to mamy (kto ma, ten ma) drony. Takie samolociki bez pilota, którymi jakaś urzędniczka, ew. w mundurze, steruje jakimś joystickiem z jakiegoś biura, oglądając sobie co taki dron "widzi" na ekraniku i pogryzając chrupki popijane colą.

A ten dron filmuje, szpieguje, robi zwiad, strzela, bombarduje i co tam jeszcze! (Oczywiście, już wcześniej próbowano wykorzystywać prymitywne roboty, sterowane najczęściej przewodowo, szkopy to robii np. w Powstaniu Warszawskim, ale to jednak był margines.)

Nie chcę tutaj tym razem o "tchórzowskich metodach walki", choć to ciekawy temat. Powiem tyle, że oczywiście, pragnienie minimalizowania własnych strat, przy zmuszaniu przeciwnika, by nam wreszcie zrobił na rączkę - jeśli trzeba zabijając go masowo - samo w sobie nie jest wcale złe. Jednak, jak sądzę, takie coś na dłuższą metę się mści. Jak? A w ten sposób, że tworzy w nas przekonanie, iż można "zabijać nie będąc samemu zabijanym".

Co, jak to przekonująco wyłożył pewien amerykański historyk, pisząc o bitwie pod Maratonem (Hanson się chyba nazywa, musiałby sprawdzić, książka ma chyba w tytule hoplitów), "jest największym błędem, jaki można na polu bitwy popełnić". Przyznam, że parę lat mi zajęło, zanim pojąłem sens tego stwierdzenia, ale kiedy już, a do tego sporo od tamtego czasu poczytałem i nie tylko, to wyznaję, że wydaje mi się ono wyjątkowo trafne.

No dobra, a co robiła nasza droga władza, kiedy chciała dać w kość własnym... Powiedzmy - "obywatelom"? Upraszczając oczywiście znacznie w większości wypadków, bowiem "obywatel" to niejako z definicji jest właśnie władza, więc nie bardzo jest jak dawać mu w kość. A mówimy, przypominam, nie o jednym takim, który władzy podpadł, tylko o ich sporej grupie.

No więc, jak widzimy z historii, władza miała wtedy poważne problemy. Weźmy takiego Sullę, który mięczakiem nie był, na dowodzeniu się znał, miał doświadczonych i nie pieszczących się ani z sobą, ani z żadnym wrogiem, weteranów... A mimo to napotkał też poważne problemy z opanowaniem Rzymu - miasta znaczy - gdy mu wrogo nastawiona ludność kamienie z dachów na tych weteranów i jego czcigodną osobę rzucała. No a Pyrrus to wprost od dachówki rzuconej z dachu przez kobietę zginął.

Wynikało to z wielu czynników, wśród których nie najmniej ważne, to:

1. Fakt, że uzbrojenie było w sumie wtedy tak proste, iż cywile dysponowali środkami nie aż tak mniej skutecznymi, niż wojsko;

2. Takie wojsko nie było zazwyczaj bardzo liczne (mówimy czasach sprzed masowego poboru w XIX w.), pod ręką władzy nie była go przeważnie wielka ilość - bo albo trzeba je było najpierw pracowicie i kosztownie zwerbować, albo było gdzieś ulokowane daleko, np. przy granicy;

3. Środki walki, nawet jeszcze w XIX w., były nadal tak proste, że wystarczyło zabarykadować uliczkę (a uliczki lubiły wtedy być wąskie), żeby nie można było nieposłusznego tłumu potraktować po prostu szarżującą konnicą... dopiero armaty polowe zrobiły tu w miarę istotną zmianę, i także w tym celu ulice zaczęły być długie i proste, a do tego szerokie;

4. W krajach Obozu Postępu to w ogóle budowano miasta bez ulic, co się zresztą do dzisiaj nie zmieniło... A czemu? a temu, że, jak mi to dawno, dawno tłumaczył mój ojciec, który z wielu względów znał się na tym, że czołgi bardzo nie lubią ulic, o czym się np. ruscy przekonali w Budapeszcie w '56;

5. No a kiedy ta siła, która miała na rzecz władzy tę niepokorną ludność pacyfikować, była nieco większa, to często istniała realna groźba, że siła ta zbrata się z niepokornym ludem i kęsim zrobi nie jemu, tylko właśnie władzy... co zdarzyło się w historii wiele razy, ze skutkiem czasem na skalę obalenia caratu i dojścia, po paru drobnych zawirowaniach, do władzy bolszewików;

Teraz jednak sprawa się istotnie zmieniła, bo także i do kwestii pilnowania i ew. pacyfikowania niepokornej ludności mamy (kto ma ten ma) drony. Różnego rodzaju, w bardzo szerokim znaczeniu - od wszechobecnych dzisiaj kamer, podsłuchów i komórkowej lokalizacji ludzi, po różne cwane sposoby dawania ludziom w kość... O których zdobyciu ta ludność nie może dziś nawet marzyć, nie jak kiedyś.

Swego czasu, aby wiedzieć co się wśród ludu mówi, co się dzieje, i ew. knuje czy wzbiera, trzeba było wysłać w jego środek szpicli, którzy by to wywęszyli. Kiedy szpicle dość poważną sprawę wywęszyli, posyłało się drabów, czy innych kozaków, którzy płazowali, strzelali i łapali, żeby można było powiesić, czy uśmiercić w jakiś bardziej budujący i ciekawy sposób.

Szpicle byli jednak cały czas zagrożeni. Draby zresztą też, bo przeważnie, skoro już trza było ich posłać, to lud musiał być niezbyt potulny. Draby, a i poniekąd szpicle, także były jednak, w pewnym istotnym sensie, z ludu... Więc też do końca pewne nie były. Wojsko było albo obce, najemne, nieliczne i kosztowne, a od ludu (jako obce i kosztowne) znienawidzone... Nawet od tego, który specjalnie knuć czy walczyć z władzą nie miał ochoty... Albo jednak też z ludu, a nawet przeważnie bardziej.

Teraz jednak sprawa się rozwiązała - mamy (w bardzo szerokim rozumieniu tego słowa) DRONY! Szpicli wysyłać nie trzeba, skoro każdy sam, z własnej woli, władzy informacji o sobie i wszystkim innym dostarcza - używając komórek, internetu, gadu-gadów, poczty onet.pl... Dając się filmować na ulicach, udzielając informacji ankieterom i urzędom... Mówiąc co myśli, albo pokazując, że nie myśli tego, co mówi... I tak dalej, i tak dalej.

Drabów może być zaledwie garstka - wystarczy, by byli wyposażeni w odpowiednio potężną i dla ludu niedostępną broń, a za nimi stała moc... Cholera wie czego właściwie, ale najlepiej czegoś naprawdę wielkiego, globalno-sowieckiego i obrzydliwego. Tę garstkę można dość łatwo zwerbować z takich, którzy z ludem nic wspólnego nie mają i mieć nie chcą, a wykonywanie rozkazów władzy - im bardziej brutalnych, tym lepiej! - sprawia im żywą przyjemność.

Ew. armia się za ludem nie ujmie, bo także, jeśli już doszło do tego, że musi być użyta, jest nieliczna i z ludem nie ma wiele wspólnego. To dzisiaj w coraz większym stopniu po prostu NAJEMNICY - niezależnie od tego, z jakiego kraju pochodzą.

Kiedyś, i wcale nie tak specjalnie dawno, kiedy lud się zbuntował, działo się naprawdę sporo. Weźmy liczne rewolucje w Paryżu -  była tego naprawdę masa! Król, jeśli tam był, nie miał prawie nigdy wiele wojska, więc musiał uciekać, albo też wpadał w ręce wkurzonego ludu, który mu na głowę wkładał różne nietwarzowe czapki i wyczyniał brewerie. Odbywały się egzekucje, demonstracje, przeprowadzano zmiany w prawie... Zanim się to wszystko jakoś w końcu uspokoiło.

Po drodze - iluż to dostojników straciło życie, albo chociaż rozchorowało się ze strachu, który nie był wcale tylko urojony! Ile luksusów zniszczono, czy zrabowano - pałaców, mebli, ogrodów, powozów, dzieł sztuki! Co by tamta władza dała za to, by być od ludu jakoś szczelnie odgrodzona, by nim sterować, by go kontrolować, by go, od czasu do czasu, pomasakrować - ZDALNIE, bez zagrożenia dla samej siebie i ustalonego (najlepszego z możliwych, jak zawsze, i od Boga, choćby świeckiego, ustalonego) PORZĄDKU!

A dzisiaj co? Dzisiaj władza to ma i w dużej mierze dzięki dronom (w szerokim sensie). Lud - gdyby mu nawet nie wystarczyły morały serwowane w telewizjach, czy delikatne popychanie we właściwą stronę na Facebookach tego świata - jest cały czas pod kontrolą, a w razie czego, można mu dać w kość tak, jak Sulli w najśmielszych marzeniach się nie śniło. Choćby odcinając do takiego zbuntowanego milionowego miasta import żywności z Chin, czy skądśtam. Albo powiedzmy prąd.

Kiedy ten lud nawet już się zbuntuje i nie zostanie od razu spacyfikowany, to co on tak naprawdę osiągnie? Czy da popalić jakimś istotnym przedstawicielom władzy? Jakim niby? Kamerom na każdych dziesięciu metrach ulicy? Ależ lud nawet nie zdąży ich zlokalizować! Szpiclom i drabom? Wątpliwe, ale jeśli nawet, to niewielu...

Zresztą szpicle i draby to nie jest, mimo wszystko, Klasa Wyższa, której taka typowa ludowa ruchawka w ogóle nie dotknie, bo ta siedzi sobie (klasa znaczy, nie ruchawka) w pilnie strzeżonych (kamery też!) osiedlach i apartamentowcach, ma z pewnością schrony i masę żarcia, a jak coś, to możliwość wiania za granicę i szykowania ludowi rzezi...

Choćby w postaci "procesów"  o "zbrodnie przeciw Ludzkości, ach!", które to władza, jeśli jest właściwą Władzą, ma się rozumieć, zawsze wygra. No bo antysemici i faszyści, jak każdy wie, nie mają praw. I w ogóle. Kto niby ustala, który to faszysta, który zaś antysemita? Jeśli nie władza właśnie. Ta właściwa, ma się rozumieć.

Tak że, na koniec chciałbym przypomnieć własne genialne stwierdzenie, iż: "Wszelkie dotychczasowe totalitaryzmy, bez baz danych, GPS'ów i mikrokamer, to była tylko wstępna gra miłosna". I rzucić parę przewidywań na przyszłość, w największym już skrócie. Jak to, że teraz b. szybko będzie tworzony podział na Uberklassę i Unterklassę, a tej pierwszej żadna normalna ruchawka nie będzie praktycznie miała szansy ruszyć, bo tak będzie ona zabezpieczona i od ludu odseparowana.

Oraz drugie, że władza, kiedy poczuje zagrożenie - co akurat poniekąd teraz ma miejsce, bo Unia przeżywa coraz większe problemy, a ta władza, o której mówimy, to w dużym stopniu właśnie Unia, choć nie wyłącznie ona - będzie, logicznie i sensownie (z jej punktu widzenia), dążyć do jeszcze szybszego rozkładu i anarchizacji życia tej Unterklassy, czyli ludu.

Bo wtedy jakakolwiek szansa na stworzenie wśród ludu (Unterklassy) jakiejkolwiek alternatywy - która by choćby zapewniła żarcie dla tego miasta pozbawionego importu z Chin - jeszcze się ogromnie zmniejszy. I w końcu wszystko będzie musiało wrócić do "normy" - lud do jarzma, władza do władzy, kat z pomocnikami do swojej roboty.

To by było na razie tyle, reszta ew. interaktywnie, gdyby się wywiązała pod tym jakaś dyskusja, czy coś. No i jeszcze możecie sobie przeczytać to, jako uzupełnienie: http://blogmedia24.pl/node/47738. Naprawdę warto.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, kwietnia 23, 2011

To i owo wiosną 2011

Zastanawiam się, czy Reagan nie zrobił w sumie dla Polski więcej złego, niż dobrego - a konkretnie przez to, że uczynił liberalizm "prawicą", którym on nigdy, jako żywo, nie był. (A że jego rzekomy wielki sukces, czyli to nasze osławione "wyzwolenie spod komunizmu" jest do kitu, to już chyba nikomu rozsądnemu nawet nie trzeba tu tłumaczyć.)

Można by rzec, co i ja zresztą także wielokrotnie mówiłem, że na tle ruskiego komunizmu, to amerykański liberalizm był hiper-prawicą. Coś w tym jest, ale to chyba jednak nie tak. Przynajmniej, kiedy odejdziemy od praktycznych uproszczeń i zanurzymy na chwilę w głębszych analizach, czy nawet spengleryzmach.

Ja to widzę tak, że Sowiety to nie jest takie coś, gdzie by można jednoznacznie mówić o prawicowości-lewicowości. Jasne - bolszewicy do władzy doszli jako lewizna, no i sowiecka propaganda i agenturalna działalność też oczywiście przede wszystkim na lewiznę była nakierowana. (Dzisiaj też oczywiście jest. Neo-sowiecka, jeśli ktoś chce się bawić w rozszczepianie włosa.)

Ale co jest takiego lewicowego w sowieckim zamordyźmie - czy Stalina, czy Breżniewa, czy Putina, że spytam? Jeśli już bym musiał wybierać, to raczej prawica. Czy każda prawica musi być słodka, słuszna i sympatyczna? Co to za naiwne przekonanie! Niemiecka, na przykład, prawica będzie z reguły dla Polski o wiele niebezpieczniejsza od jakiejkolwiek ich lewizny.

Przynajmniej do czasu - fakt, że już chyba bliskiego - gdy poziom zlewaczenia mieszkańców tych naszych (do czasu i nie do końca nawet teraz) ziem osiągnie "odpowiedni" poziom. Do tego czasu nas ichnie lewaczenie się stosunkowo słabo ima - co innego zachodu Europy, więc pośrednio to oczywiście, ich lewizna TAKŻE jest dla nas b. niebezpieczna.

Z kolei czy USA to taki prawicowy kraj? Na tle dzisiejszej Europy może tak, ale dzisiejsza Europa jest zaledwie wypoliturowanym trupem, więc co to za porównanie? USA to jednak ukochane dziecię Oświecenia, kraj przeżarty tym Oświeceniem do szpiku kości... A Oświecenie to absolutnie nie żadna prawica. Tylko co? Tylko liberalizm!

Ergo - USA to też żadna wielka prawica, albo nawet wcale. Zresztą wystarczy się chwilę zastanowić, skąd do nas dotarła Polityczna Poprawność i gdzie to pokraczne coś wynaleziono. Wraz z "Równouprawnieniem Płci" (co za PEDALSKA idea!) i masą innych lewackich pierdołów.

Reagan był fajny i o tyle miał rację, że walka z Sowietami na terenie Stanów, i ogólnie Zachodu, polegała głównie na walce z lewizną, która Sowiety wspierała, a Zachód, w tym USA, rozkładała jak tylko mogła. Tyle, że jednak senator McCarthy do dziś jest opluwany przez praktycznie wszystkich - na "prawicy" wcale nie mniej, a do władzy do chodzi taki ktoś, jak Obama. (I nie chodzi mi o jego, dość w sumie nieokreślony, kolor!)

W Polsce jednak sytuacja jest inna - a przynajmniej inną była do stosunkowo niedawna - i zwalczanie Putinów tego świata, których mamy nie tylko całkiem niedaleko na wchodzie, ale nawet w samym środku naszego nieszczęsnego państwa ("państwa"?) nie polega, czy w każdym razie do niedawna nie polegała, na zwalczaniu lewizny jak takiej, tylko obcych agentur, komuchów ("post", ha ha!), ubeków (j.w.) i LIBERALIZMU właśnie! I tutaj to, co być może zrobił nam Reagan służy nam jak, powiedzmy, ratlerkowi krokodyli ogon. Albo i gorzej.

* * *

Przyszła mi (też) do głowy taka myśl, że ta nowa inicjatywa niezniszczalnego Korwina tym razem może mieć jako zasadniczy cel SPALENIE NAZWY "NOWA PRAWICA" w języku polskim i w naszym kraju. Wiadomo, że sensie wyborczym i, nazwijmy to tak, "realno-politycznym", ci ludzie, jak zawsze, nic nie osiągną. I normalnie to zdaje się być celem - zamieszać, ośmieszyć samą ideę prawicowości, odebrać parę procent...

Ale tutaj jednak z tą nazwą - powtórzę, chodzi o nazwę NOWA PRAWICA - sprawa wydaje mi się poważniejsza. W końcu ta nazwa jest "słuszna" i - potencjalnie - cenna. (Aż trochę pluję sobie teraz w brodę, że już dawno nie kupiłem domeny nowaprawica.pl, no ale w sumie po co ona komu w jakimś realu?) Zakładając oczywiście, że coś się w tym nieszczęsnym kraju zacznie w końcu dziać. Na co nie ma, oczywiście, najmniejszej gwarancji, ale też jeśli nie zacznie, to...

Człek chciałby jednak wierzyć, że nie wszystko stracone i że portrety Putina nie zawisną niedługo w zarządzanych przez tow. Hall tzw. szkołach. Wraz całą resztą podobnie fajnych atrakcji.

Widzę to tak, że "normalna" prawica była w tym naszym nieszczęsnym kraju od pół wieku obsadzona przez zaufanych agentów, którzy lewiźnie, Sowietom, III RP, światowemu leberalizmowi, i całej słodkiej reszcie nigdy by nie podskoczyli i w niczym im nie zagrażali. (Inaczej, to byłby "faszyzm" - z definicji!)

Teraz jednak sytuacja zaczyna się niektórym wydawać nieco napięta und nabrzmiała nieprzewidywalnością, więc, kiedy tamta "prawdziwa" prawica, nieco już się zgrała, trzeba by się zabezpieczyć zajmując miejsce, gdzie by ew. powstać mogła jakaś inna i mniej, jak to mówią (choć tego słowa nie znoszę) "spolegliwa".

Z kimś w końcu to jednak robić trzeba, bo z ulicy się ideologów nie weźmie, ani z konkursu, a Pan Tygrys na to nie pójdzie, więc bierze się takich mniej skoordynowanych, którzy za żadne swe wcześniejsze słowa odpowiedzialności nie ponoszą, bo w sumie sami sobie przeczą co trzy zdania, no i robi się co... Nową Prawicę of course! Są już twarze, jest super nazwa, na "program" wprost dziatwa pod trzepakami się skłonna nabierać, nawet ta, która zęby w szklance przy łóżku w nocy trzyma...

Jakieś dwa procent naszej "prawicy" znowu się nabierze, można już się było przyzwyczaić. Trochę jednak szkoda tej nazwy...

* * *

Powiedzieć, że o prawie mogą (i "mają prawo") dyskutować jedynie prawnicy, to dokładnie tak, jak by twierdzić, że o żarciu mogą mówić tylko kucharze, o złodziejstwie tylko złodzieje, a o karaluchach karaluchy.

No a jeśli ktoś mi wmawia, że o Unii Europejskiej nie mam prawa mówić, bo nie znam na pamięć jej struktury (tej oficjalnej, ma się rozumieć) i jej niezliczonych przepisów, to dla mnie całkiem tak tak, jakby mi ktoś wmawiał, że mafię ma prawo krytykować tylko ten, kto co najmniej raz w tygodniu pije wódkę z jej ogólnokrajowym bossem

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, kwietnia 16, 2011

Zaliczyłem Tuska

Nie mam co do tego cienia wątpliwości, że kiedyś mnie mój przyszły prawnuk spyta: "Pradziadzie, tyle przeżyłeś, tyle widziałeś... Czy Tuska też ujrzałeś na własne oczy? Żywego?!" A ja mu na to z dumą odpowiem: "Tak, zaliczyłem wiele historycznych widoków, wiele historycznych postaci - między inymi ZALICZYŁEM także i Tuska. Żywego, ruszał się, to było jeszcze zanim go lud..." (Ech, człek się rozmarzył. Ale kontynuję.)

"Zanim go lud z wdzięczności uczynił Europejskim Komisarzem d/s Lubrykacji. Na Użytek Brzydkich Panien, Przecwelonych Polityków i Przodującej Orientacji Seksualnej. Tak Prawnuku! Słuchaj Pradziada, bo Pradziad niejedno w swym długim życiu widział i jest mądry niesłychanie!"

Jeszcze wczoraj bym nie mógł tego rzec, ale dzisiaj już mogę. Czekam tylko na prawnuka i jego pytanie. A było to tak... Dzisiaj na plaży w Jelitkowie widziałem, na własne oczy, Tuska! To znaczy - w gębę mu nie zaglądałem i nie podchodziłem przesadnie blisko, bo, cholera wie, to może być zaraźliwe... Ale z całą pewnością widziałem tam dzisiaj pokurcza w mundurze SS-mana. I w adekwatnym hełmie.

Był całkiem realistyczny, choć co do szczegółów, to podejrzewam, że na ryngrafie mógł mieć jakiś uaktualniony wariant słynnej dewizy - coś w rodzaju "Merkel mitt Uns". Niestety, jako rzekłem, nie podszedłem dość blisko, by to wiedzieć na sto procent, co on tam miał za postępową dewizę.

Którz to mógł być inny, niż Tusk? (Że spytam.) Przecież Bulbul... To nic obraźliwego! "Bulbul" to "słowik" po persku. Czytać Hafiza! Oczywiście w oryginale. Ja nawet kiedyś kota miałem perskiego, od jednych Persów co mieszkali w sąsiedniej klatce, a córka się z ich córką bawila. Kot był wprawdzie skrzyżowany z Manxem, ale ten Manx był skrzyżowany z Persem i to był przepiękny, przeuroczy kot. Tak że mi tu nic nie imputować!

Tak więc Bulbul, słowik znaczy, na pewno to nie był, bo on nigdzie tu w pobliżu nie mieszka, a poza tym on się zna pewno przebiera raczej w czapkę budionnówkę z czerwoną gwiazdą, a żona mu - jak jest w dobrym humorze - udaje Ałłę Pugaczową na zmianę z madame Krzywonos, i mówi doń "ty mój samcze alfa!" Tak mi w każdym razie intuicja podpowiada, tak to widzę oczyma mojej duszy.

W mediach o tym i tak by nie powiedzieli, zresztą i tak bym nie wiedział. Ale przecież na chłopski rozum - nasz zacny Bulbul by się przecież ze wstydu pod ziemię zapadł, gdyby któregoś wieczora zaniedbał w czapce z czerwoną gwiazdą pograsować po swym namiestnikowskim pałacu i okolicach.

Więc to musiał być Tusk, zgoda? No i ja go właśnie, ludkowie rostomili... Sami wiecie co. Tak od niechcenia - jakby nigdy nic. Tego nawet Putin nie dokonał!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, kwietnia 05, 2011

Ze świata książek

Trzy dni temu kupiłem sobie na Allegro książkę. Nie byłoby w tym nic aż tak nadzwyczajnego, by informować o tym dobrych ludzi, którym chce się odwiedzać mojego blogaska, ale to nie była jakaś tam byle książka, tylko coś, co od razu mnie zachwyciło swoją okładką, kiedym ją ujrzał w postaci zdjęcia, które tam, na tym Allegro było. A oto i to zdjęcie. I ta okładka:



Prawda że cudna? Tytuł też mi się spodobał, ale nie aż tak żywiołowo, bo tam jednak wszystko było po rosyjsku. A ja mam za sobą tylko jedenaście lat obowiązkowej nauki tego języka, więc niewiele z niego pojmuję. Problematyka? Jasne, problematyka bicia ludzi (z przewagą tych moralnie brzydkich i wrogo do szeroko pojętego Mnie nastawionych) zajmuje mnie nie od dziś, i mam całkiem niezłą kolekcję tego typu książek. I nie tylko książek. W większości zresztą w językach które rozumiem.

Tutaj jednak było nieco powodów, żeby się zainteresować. No bo cóż my tam widzimy u dołu po lewej? Tarcza, ale nie taka tarcza bojowa, tylko raczej taka ozdobna plakietka dość tradycyjnego kształtu... Coś jak z antykwariatu. Na niej - broń biała, ale to nie jakiś tam miecz sprawiedliwości czy obrońcy ojczyzny, ino raczej sztylet skrytobójcy, prawda? A na tym napisik. Wytężam swoje jedenaście lat pilnej edukacji i (Jezu, odruchowo napisałem "u"! 11 lat nauki nie poszło jednak na marne!) udaje mi się odcyfrować: "po systemie specnaza KGB".

Co to "Spetznaz" niektórzy pewnie wiedzą, szczególnie ci, co czytali wszystkie te tam Suworowy i tym podobne. Co to "KGB" wie jeszcze pewnie sporo więcej ludzi. Jakżesz mogłem nie pragnąć czegoś takiego do swoje kolekcji?! W końcu ja, gość szczerze zainteresowany walką wręcz, naprawdę chcę wiedzieć, jakich metod  używa ten cały Specnaz, i jakich używało (mówię o walce wręcz, nie o torturach czy szykanowaniu niepokornych!) KGB.

A w dodatku - czyż to nie jest przecudna okładeczka? Urody dodaje także tej publikacji napis, któren jest u góry okładki. Stoi tam, że napiszę to naszym alfabetem (bośmy przecie "cywilizacja łacińska", hłe hłe!): "PIERSONALNYJ UBOJNYJ OTDIEŁ". Moje jedenaście zaledwie lat nauki nie uprawnia mnie do wydawania autorytatywnych wyroków, ale dla mnie to oznacza coś w stylu: "OSOBISTY ODDZIAŁ RZEŹNICZY". W końcu "ubojnia" to taka marniejsza rzeźnia, jak dla drobiu, i nie sądzę, by po rosyjsku nagle oznaczało to np. "ŁADNIE SIĘ PREZENTOWAĆ BEZ KOSZULI".

I przyszło ono dzisiaj do mnie (właściwie to wczoraj, ale nie bądźmy pedantami). I w sumie fajne. Nie to, żeby papier byl wyraźnie lepszy od tego, który pamiętam z tzw. "podziemia". Grube to też nie było. No i po rosyjsku, więc czytać trudno. Ale w sumie interesujące. Metody dość proste, ale takie przecież być muszą przy szybkim i masowym szkoleniu ludzi, których pasją nie są jednak przede wszystkim "sztuki walki", tylko całkiem coś innego. Jak to w KGB.

Dla mniejszych i większych znawców, powiem, że jeszcze bardziej, niż na karate, które stoi w tytule, przypomina mi to amerykańskie kempo - to od Eda Parkera. "Ojca amerykańskiego karate", jak go nazywają. I tego, któren był rzekł: "It's not about who's right, it's about who's left". Nie wiem, czy myślał o polityce, ale dopiero w politycznym kontekście staje się to jedną z najmądrzejszych rzeczy, jakie ktokolwiek (poza Spenglerem) rzekł!

I byłoby to mottem mojego blogu, co najmniej przez rok lub dwa, gdyby to był blog angielskojęzyczny. To była jednak tylko dygresja. (No a jak wygląda amerykańskie kempo, spyta ktoś? Pytajcie, a będzie Wam odpowiedziane!)

Wracając do naszej książeczki - wydana została w roku 2008, a napisana w 2007, więc to nie jest jakieś retro dla nielicznych koneserów. Nakład,  jak wynika z informacji wewnątrz, 7 tys. egz. Dość, jak na Rosję, przyznam, niewiele. Ale to przecież nakład oficjalny, wiec co my tam wiemy?

Jest to w sumie cienka książeczka - 126 stron, ale na paru pierwszych, tytułem wstępu, ciągle powtarza się "CCCP" i "KGB". Trudno mi to się czyta (w końcu tylko jedenaście lat nauki), ale na jakieś plucie na błędy i wypaczenia to nie wygląda, ani na bicie się w piersi, czy wychwalanie demokracji w zachodnim stylu.

No nie - byłbym skłamał! Znalazłem tam jedno wyraźnie Postępowe und Demokratyczne (we właściwym znaczeniu): wydawnictwo, które to dziełko wydało, nazywa się "Prajm-JEWROZNAK". Nieźle, co? "JEWRO", czyli, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, "euro" i "znak". Czy chodzi o walutę (?), czy o Europę jako taką (od Morza Japońskiego po Gibraltar), trudno mi oczywiście ocenić.

W sumie nabytek całkiem mnie cieszy, szczególnie że to nie było drogie, ale daje mi też nieco do myślenia. W końcu jak tam jest w tej Rosji Wielebnego Putina? Czy Pieriestrojka nadal żyje? Czy Głaśność ma się nadal dobrze? Czy celem nadal jest... Sami wiecie. W końcu gdyby u Naszego Zachodniego Przyjaciela oficjalnie wydano książeczkę "Metody walki wręcz SS"... I to nie w postaci ebooka dla jakichś tam fanatyków czy świrów...

A nawet w III RP, która na ołtarze wynosi Jareuzelskiego, a niedługo z pewnością, w ramach walki z "antysemityzmem", uczci 8 Marca pomnikiem tow. Bermana wchodzącego na plecy tow. Konowi i temu tam drugiemu długonosowi, co mieli nami porządzić w '20 roku... Nie wydaje się, z tego co wiem, książek pod tytułem "Metody walki wręcz UB i SB". Z logiem tych elitarnych formacji, które, po prawdzie, nie wiem nawet jak wygląda. (Chyba że to łeb Jaruzelskiego na czerwonym tle, z dwoma skrzyżowanymi zomowskimi pałami z tyłu, sierpem i młotem nad głową, oraz Bolkiem wraz z Panem od Śrubek po bokach.)

Nasi Zachodni Przyjaciele częstują nas wprawdzie raz po raz Messerschmittami i czołgami Tygrys - nie w sklepikach dla nielicznych hobbystów, ale w najlepszym czasie antenowym w ogólnopolskich (ogólno-jakich?!) telewizjach... Jako sympatyczną, niewinną zabawką dla dziatwy... Pomyśleć, że w takiej Szwecji od dawna w ogóle nie wolno sprzedawać żadnych militarnych zabawek - a u nas (?) akurat czołg Tygrys!

Nie, jasne - wolny rynek z wolnością poglądów und publikacji! Brawo! Ale jednak, z jakichś niejasnych powodów, na czołgach Tygrys to się na razie kończy. W III RP znaczy. I książek o metodach pracy Gestapo czy SS, choćby nie wiem jak skutecznych i genialnych - na razie - nam tu chyba jeszcze Nasi Zachodni Przyjaciele i Unijni Sponsorzy nie zachwalają. No, chyba, że coś przeoczyłem, bo od roku jestem z zaprzyjaźnionymi z tow. Wajdą i jego kumplami telewizjami całkiem na bakier.

Jednak, żeby nie kończyć na jakąś smętną nutę, powtórzę - forsy wydanej nie żałuję, a nawet dzisiaj (czyli wczoraj, ale nie bądźmy pedantami!) zamówiłem sobie na Allegro drugą książeczkę. Tę oto:

Nie mogłem się powstrzymać, bo są tu te same miłe motywy, do których się już przywiązałem, a szczególnie ubojnia i czerwona tarczka ze sztyletem i trzema literkami - "KGB". Treść także pewnie, dla kogoś, kto się tym interesuje, niepozbawiona wartości... Tyle, że, cholera, jak to sprawdzić? Czy moje biedne jedenaście lat obowiązkowej nauki rosyjskiego na to wystarczy?!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, marca 26, 2011

Ilustracje und Obrazki

Gutenberg na drzewo! Dzisiaj rządzi nam tutaj kultura obrazkowa!

Najsampierw ilustracja do poprzedniego mojego wpisu - tego o m.in. Tusku z Małyszem. Bo za parę tygodni nikt już nie będzie pamiętał, jak wyglądało do dziwne coś, które Tusk temu Małyszowi (w życiu zresztą nie oglądałem, jak facio skacze, z czego zaczynam być naprawdę dumny) wręczał. Oto jak to wyglądało:



Następnie ilustracja do mojego wpisu sprzed niejakiego czasu, o masowaniu cnotki i nieprzejednanej postawie prawdziwych (ach!) antykomunistów i nastojaszcziej prawicy:



Gdyby ktoś twierdził, że to zbyt nieprzyzwoite na przyzwoity blog (?), to mu odpowiem, że ta płaskorzeźba pochodzi z dwunastowiecznego romańskiego kościoła Św. Marii i Św. Dawida w Kilpeck, hrabstwo Herefordshire, Anglia. (W dodatku, gdyby ktoś nie wiedział, wtedy Anglia była jeszcze całkiem katolicka.)

Teraz, na odmianę, obrazek ruchomy, któren mi się po prostu ogromnie podoba, a w dodatku cudnie wyraża całą tę szemraną post-cywilizacjię i jej kurewską (z przeproszeniem tych pań) "politykę":


(Niestety, żeby to się ruszało, trza kliknąć. Samo z siebie nie chce.)

To by chyba było na tyle autentycznych obrazków, ale (skoro mamy to co mamy, to) jeszcze dwa obrazki "wirtualne". Czyli coś w rodzaju "sztuki konceptualnej". Łał! Mówiąc zaś po ludzku, dwa moje pomysły na obrazki, które ktoś może zechce zrealizować.

1. (Stary pomysł i w zasadzie nic nadzwyczajnego, ale może się np. nadać przed jakimiś wyborami i walnąć wroga między... Tam gdzie walnąć należy, krótko mówiac.) Mamy więc wysoooki nadmorski klif (każdy jest nadmorski, z definicji, ale wyjaśniam, bo to mało popularne słowo), na nim stoi Tusk z odpowiednio głupią i wystraszoną miną - jakby miał skakać, ale się boi. Za nim zaś aż się roi od małych  bezogoniastych szczurków, czyli (naszych ukochanych) lemingów. Podpis: "Tusku musisz!"

2. (To z kolei wymyśliłem godzinę temu, na pragułce.) Komóra siedzi na tronie, ale takim zajebiście monarszym. Poza u niego (wiem, że to rusycyzm i akurat tu pasuje!) iście hieratyczna - istny Teodozjusz w majestacie. Czyli frontalnie, sztywno, nogi szeroko (szerzej niż u Teodozjusza) rozstawione. Pysk stosownie durny, bezmyślny i zadowolony z siebie. (Inaczej zresztą nie dałoby się obiektu rozpoznać.) Nad głową (?) może wisieć przeładowany ozdóbkami żyrandol, ale to opcjonalnie.

No i ten Komóra w jeden ręce trzyma kulę ziemską, a w drugiej berło w postaci takiego ozdobnego krótkiego drążka, a na nim... MÓZG naturalnych rozmiarów! Ten mózg ew. może być w swym naturalnym stanie i konsystencji, czyli taki budyniowaty i zwisający, a Komóra mógłby go z niejakim trudem trzymać na tym drążku-berle, a nawet zezować na niego z mieszaniną niepokoju i obrzydzenia... Co by było dość słodkie, ale uwaga - nie można przy tym zatracić namaszczonej głupoty tego oblicza, bo po prostu TO NIE BĘDZIE KOMÓRA!

Opcjonalnie wokół tego mózgu mogłoby krążyć nieco elektronów, jakieś iskry, jakaś zorza północna - w sensie, że on tak cudownie, aktywnie und kwantowo pracuje. (Pięknie by to chyba wyszło w jakimś takim animowanym gifie à la Niewolnik.)

Jeśli ktoś sporządzi takie obrazki, to ja je tu u siebie chętnie zamieszczę. Podając oczywiście autora i w ogóle. Autor zaś mógłby być tak uprzejmy, że poda mnie, jako inspiratora i "twórcę konceptualnego".

* * * * *

To by było na tyle... Chyba, żeby ktoś spytał, dlaczego to "und" w tytule. Mógłbym mu wprawdzie po prostu rzec, że jesteśmy w Unii, więc ojro... A jak ojro, to czemu nie "und"? Przecież "und" to niemal "pund", ale jednak ojro!

Ale nie - wyjaśnię, bom dobry. Otóż poszedłem ci ja dzisiaj nad to nasze polskie (?) morze, no i co spotkałem? A - ni mniej, ni więcej - tylko cała zgraję naszych Przyjaciół Z Zachodu, którzy sobie, spacerując zgodnym stadkiem, oglądali co by tu można...

Przyszła wiosna i sezon się, psia mać, dla nich zaczyna! Niestety moja elokwencja po niemiecku znacznie traci, a oni nie byli się łaskawi nauczyć narzecza tubylców - tak że wymiana uprzejmości wyszła nieco kulawo.

Aby więcej już do tego nie dopuścić, zaczynam od "und", a potem dalej będę szlifował rodzinną mowę Boskiej Merkeli. A także Adolfa, któren po prawdzie nie wiem, czy już jest OK - czy jeszcze musi nieco poczekać? Na razie mamy jednak und i Merkelę, to nam musi wystarczyć. Jawohl! Hände Hoh! Und, of course, nie zapominając o Gott Mitt Uns! (Coś tam jednak kojarzę, ale to niestety dzisiaj się okazał czysty esprit d'escalier.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

Z Tabaką w Rogu Wśród Elit i Innych Cesarzy

Donald Tusk wręczył Adamowi Małyszowi tabakę i mózg Komorowskiego na patyku. Małysz aluzję zrozumiał w lot i odezwał się na oczekiwanym przez rozmówcę poziomie.

* * * * *

Mało kto wie, że kiedy Goci opadli cesarza Walensa pod Adrianopolem (rok 378 po Chrystusie) i mieli go zabijać, poprosił on ich o chwilę zwłoki, aby mógł, jak to sam wyraził, "spuścić się do tej oto ampułki, którą sobie tutaj przygotowałem".

Goci, być może zaskoczeni niezwykłą prośbą, wyrazili zgodę, naciskając jednak, że "cała ta sprawa musi się odbyć naprawdę bardzo szybko, bo chcemy sobie jeszcze nieco tych wschodnich Rzymian pomordować, rozumie pan cesarz".

Wszystko odbyło się bez kłopotów, a wręczając wypełnioną (aż) do połowy ampułkę, cesarz wyraził życzenie, by "dzięki niej żyć wiecznie, a jeśli się coś urodzi, dajcie mu proszę imię Bolens, bo ja zawsze się chciałem nazywać Bolens, a nie żaden Walens, bo to głupio, a w ogóle to szkoda, że w naszym języku nie ma ę..."

"Dobra, dobra", przerwał mu z szacunkiem największy i najbardziej krwiożerczo wyglądający Got. "Daruje pan cesarz, ale nie mamy czasu. Najpierw, za pańskim łaskawym przyzwoleniem, zabijanie, a potem reszta." Jak powiedział, tak też i zrobił, a pomogli mu pozostali.

Co dalej działo się z ampułką? Największy i najbardziej krwiożerczo wyglądający (to drugie zresztą miał zaraz potwierdzić) oddał ją swej matce, bo akurat miała imieniny, a jemu brakowało czasu by jej coś lepszego kupić. Na ampułce, żeby nie zapomnieć co to takiego, przykleił był kawałek taśmy klejącej, na której niemal nieczytelnymi kulfonami napisał gockim alfabetem: "Bolek ssyn cysaża Wałęsa". Nie całkiem jak należy, ale do nauki nigdy nie miał głowy.

Matka naszego Gota wkrótce podarowała ampułkę swej najlepszej przyjaciółce. Była to bezdzietna wdowa, która bardzo pragnęła syna. Kłuła się wprawdzie bez przerwy wrzecionem, krew tryskała na ściany - ale rezultatem były wyłącznie Calineczki, a ona koniecznie chciała właśnie syna. Sporego, rumianego i z wąsami. Skorzystała więc z zawartości ampułki, która tak szcześliwie wpadła jej w ręce... I jej modlitwy zostały, krótko mówiąc, wysłuchane. Miała syna, laudate Dominum!

Przenosimy się teraz o 1600 lat w przód i zdrowy kawał na północ. Z pewnością zaskoczę moich Czytelników, ale wiele wskazuje na to, iż potomstwem w prostej linii owej cesarskiej ampułki i gockiej wdowy jest owych 54 Bolków, którzy, jak nam to swego czasu ujawnił pewien Niekłamany Autorytet, działali na przełomie lat '70 i '80 w Gdańskiej Stoczni im. Lenina w charakterze agentów SB.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, marca 22, 2011

Krylia Sowietow i Różowe Golarki Liberalizmu

Narażę się tym z pewnością paru lubianym przeze mnie ludziom, ale faktem jest, że sport - w sensie kibicowania, a nie uprawiania - to jeden z najskuteczniejszych i najpowszechniej dziś stosowanych środków trzymania proletów za mordy. Odwieczne "panem et circenses", czyli, jak to jeden bloger fajnie sparafrazował, "taniego kredytu i Tańca z Gwiazdami".

Gdyby Młody Spengleryzm był czymś więcej, niż tylko intelektualnym żartem (i jedyną nadzieją zachodniej cywilizacji przy okazji), to do oglądania transmisji sportowych konieczna byłaby specjalna dyspensa od biskupa. I to biskupa z właściwym certyfikatem od Młodych Spenglerystów oczywiście. O jakimś tam "patriotycznym" podniecaniu się grą "naszych chłopców", czy skakaniem jakichś "polskich orłów", nie byłoby oczywiście nawet mowy! To znaczy, prolety ew. by mogły, w ramach P & C, ale na pewno nie sami Młodzi Spengleryści.

Czemu jednak ew. dyspensa, a nie po prostu zakaz? Dlatego, to nie jest tak, że w każdym przypadku i dla każdego, takie coś musi być szkodliwe. Pochlebiam sobie, że ja na przykład mogę oglądać niemal cokolwiek... No, to też przesada, bo np. różnych martyrologii, obozów koncentracyjnych, filmów moralnego niepokoju, programów Tomasza Lisa, czy filmów wojennych/przygodowych/dla-prawdziwych-mężczyzn-z-pościgami-samochodowymi nie oglądam, bo się tym po prostu brzydzę, nudzi mnie to i/lub mierzi.

Jednak (długo by można o tym!) w sumie jest tak, że jak ja coś oglądam, to nigdy się w tym nie zatracam, nie "przenoszę się w inną rzeczywistość" i nie "odrywam od ciała i konkretu"... O czym nawiasem ostatnio na TV Trwam interesująco opowiadał syn tego sławnego McLuhana - nie żebym się całkiem zgadzał, wręcz przeciwnie, ale interesujące to to było... (W sumie zresztą to chyba była Nowa Lewica.)

Ale nie - to nie ja. Bo w moim przypadku zawsze pierwsze są pytania w rodzaju: "kto za tym stoi?", "komu to służy?", "dlaczego oni mi to pokazują?", "co chcą przez to osiągnąć?", "jak na to reaguje typowy leming/prolet?"... Itd. Plus pytania pomniejszego płazu, w rodzaju: "jak oni skłonili ją, żeby im na to pozwoliła?", "ile w tym jest prasamiczego, excusez le mot... powiedzmy żeńskiej natury, ach!?"... To akurat dotyczy jednej konkretnej dziedziny, ale analogicznie z innymi dziedzinami.

Długo by można o tym, ale że ja nie o tym, więc tyle. Ten blog nie jest zasadniczo jakoś z definicji i wyłącznie polityczny, i ja bym sobie mógł tutaj pisać na całkiem inne tematy, jakoż to: psychologia, filozofia, muzyka... Ale wiem, czego ludzie oczekują, więc, przynajmniej na ten raz, psychologizowanie na temat ew. racji i ew. błędów panów McLuhanów, czy podejściem do mediów wizualnych typowego leminga/proleta z jednej, a Pana Tygrysa z drugiej strony, zostawię sobie na jakieś abstrakcyjne i nigdy nie mające pewnie nastąpić "zaś".

I powiem tak... Oglądałem sobie dziś (a właściwie to już formalnie wczoraj) gnuśnie boks, przeżuwając późne śniadanie i spenglerycznie bawiąc się myślami nad tym, jak oni już wprost starają się imitować i odtwarzać starożytne walki gladiatorów. I chcieli by, i boją się jednocześnie, pójść na całość. W sumie jednak coraz bardziej jestem przekonany, że oni ŚWIADOMIE sięgają już do tamtych wzorów!

Czyli nie tylko to, że "dzisiejszy sport to dawne walki gladiatorów i wyścigi rydwanów" (b. skądinąd spengleryczna myśl, oczywiście), tylko że ktoś tam jednak w pewnym momencie stwierdził, że te wszystkie analogie pomiędzy dawnymi i nowymi czasy są na tyle istotne, iż trzeba tę sprawę świadomie wziąć w swoje ręce i przyspieszyć.

Choć sama też przecież idzie w "dobrym" kierunku. Wcale nie wykluczam, że gdzieś tam w głębi jakichś dwudziestopiętrowych schronów przeciw broni A... Z siedzi jakiś Mózg, który, tak jak i ja, wie, że Spengler to sposób na zrozumienie naszych czasów, a nawet w pewnej mierze przewidzenie przyszłości - i on to właśnie realizuje.

Czyli że małe urzędasy jakichś Unii - takie o kilka zaledwie pięter ponad Wojtkiem Sadurskim - czytają sobie Toynbee'ego czy Konecznego, a ktoś kto naprawdę kojarzy, zapewne facet ze służb, Spenglera. I on tą całą resztą, o nas już nie wspominając, manipuluje sobie do woli. On tam, ja tutaj... Wojna mózgów!

W każdym razie tak sobie gnuśnie oglądam ten boks - niby amatorski, a bez kasków, maszynek do liczenia ciosów... Jak za moich czasów! Ale nie tylko to, bo także bez koszulek, pięć rund i masa innych jeszcze gladiatorskich innowacji... Tak sobie oglądam, a tutaj pod spodem leci tasiemka... Na której czytam, że "Z powodu złej pogody nie będzie dziś transmisji następujących meczy: Krilia Sowietow : CSKA Moskwa..."

Reszta nieistotna, ale tą pierwszą wymienianą tam drużyną były - absolutnie nie żartuję! - Krylia Sowietów! I niech mi ktoś teraz powie, że obecna Rosja to nie jest prosta kontynuacja miłującego pokój ZSRR! Wiem, mają ten sam hymn, jest nadal "Komsomolskaja Prawda"... I różne inne takie. Ale to przecież drobiazg przy tych sowietach!

Podczas gdy u nas (??!) drużyny o długiej i chwalebnej (jak na sport) historii zmieniają dzisiaj nazwy co parę miesięcy - z nazwy jednej szemranej firmy, co ich rzekomo sponsoruje, na drugą, równie szemraną... Tam, mimo gospodarki rynkowej, mimo wszystkich NEP'ów i pieriestrojek - nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby zostawić np. "Krylia", a wywalić "Sowietów"... Albo "Sowietów" zastąpić jakimś równie dźwięcznym, a mniej kontrowersyjnym (?) słowem.

Ktoś tam z pewnością musiał pomyśleć o tym, że kiedyś te Krylia zajmą jakieś tam dobre miejsce w lidze, albo zdobędą puchar - czemu niby by nie mogły? - a wtedy (fanfary, bębny, starcy zawodzą) staną do walki z jakimś Anderlechtem Bruksela, Herthą Berlin, czy powiedzmy czymś, co kopie piłkę w najwyższej lidze III RP. I prasa, media, dziennikarze będą się podniecać, że "Skrzydła Sowietów grają super!"... Albo, że "nasi strzelili Skrzydłom Sowietów trzy bramki w dwie minuty".

Co z tego, że gdzieś tam jest wpisane coś o propagowaniu komunizmu... Co z tego, że Rosja to dziś miłujący pokój i wolny rynek kraj... Jakoś jednak obeszło się bez sponsora i dawne Skrzydła Sowietów, nie muszą - raniąc serca prawdziwych konserwatystów, którzy cierpią nieludzkie męki na samą myśl o usunięciu pomnika takich czy innych wyzwolicieli czy okupantów... O "zmianie nazwy ulicy, którą Historia uczyniła już częścią Dziedzictwa (czysty bolszewizm, żeby się na Historię obrażać!)"...

Te skrzydła nie muszą się (chwała niech będzie Najwyższemu Któren w Mauzoleum!) - mimo całej demokratyzacji i wszystkiego co piękne und liberalne - nazywać "Pizzeria Mniam-Mniam", czy powiedzmy "Różowe Golarki 'Napalona Frosia'". Zapewne Rosja jakoś z tego powodu słabsza, a tym samym mniej niebezpieczna - w końcu sponsor to liberalizm, a liberalizm to siła... Jednak chyba jakiś rynkowy liberał musiałby mi to ze szczegółami wytłumaczyć, bo ja się nijak nie mogę w tym dopatrzyć logiki. Wiem, że ona tam jest, bo po prostu być musi, i to z nóg zwalająca, ale jej głupi nie widzę.

Z tego co wiem, genialny von Mises, który postulował, jeszcze przed wojną światową, by pożyczać Sowietom jak najwięcej, bo to sprawi, że szybciej poznają uroki liberalizmu i go pokochają, już nie żyje... Prosiłbym zatem, by któryś z jego uczniów pofatygował się na mój blog i mi wszystkie te trudne sprawy jakoś przystępnie wytłumaczył. Ludzie - poważnie, liczę na was!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?