poniedziałek, listopada 14, 2011

Tygrysia galeria

Tygrys z trzydniowym zarostem. Co mu się dość często zdarza, choć go, sierotę, drapie. Czego się jednak nie robi dla Sprawy!

Mit, że Tygrys miałby nie lubić wody to jedynie... Mit właśnie. Byle była ciepła! (I bez mydła.) A ta marsowa, mina to bonus dla naszych P.T. No i może także trochę skutek braku okularków chroniących przed chlorem.

Tygrys jakiego wszyscy znamy i kochamy.
Wiele pań wykazuje sporo inwencji, by w oryginalny sposób pokazać światu jak kochają Tygrysa. Oto jeden ze świeższych przykładów.

Tygrys jakiś taki zamyślony... Czyżby i On musiał czasem czekać na inspirację?! Ależ nie - jemu się po prostu podoba ta wielbicielka powyżej!

sobota, listopada 12, 2011

Moje intuicje na temat wczorajszej prowokacji

Od kiedy tylko dowiedziałem się - przyznam, ze zdziwieniem, bo to naprawdę skrajna już bezczelność i dość gambitowe zagranie - że żydokomuna od Gazownika ściąga nam tutaj na 11 listopada potomków SS-manów (o potomkach Rosy Luxemburg nie wspominając), tak sobie to zinterpretowałem, że miłościwie nam panujące elity chcą szybko i radykalnie oddzielić wychodzących, już teraz, na ulice prawicowych oszołomów, od tych, którzy być może będą chcieli wychodzić na ulice za pół roku, za rok, i długo, długo potem (jeśli im się oczywiście tego na czas z głowy nie wybije).

Miałoby to działać w ten sposób, że siedzący przed telewizorem leming - wciąż "proeuropejski", wciąż wykształcony i z wielkich miast, wciąż jakoś tam z trudem wierzący w świetlaną przyszłość, i który całkiem niedawno zagłosował na swoich ulubieńców, więc o żadnym nagłym przebudzeniu i poznawczym dysonansie, podważającym jego elementarną zdolność kojarzenia nie marzący - TERAZ nastawi się do tych demonstrujących na ulicach oszołomów i "polskich szowinistów" negatywnie, a do zwalczających ich "sił porządku", władzy i czego tam jeszcze pozytywnie, to i za jakiś czas nagle nie będzie mu łatwo zmienić o 180 stopni swych sympatii, samemu wyjść wraz z tymi oszołomami na ulice i robić wbrew tej samej władzy, którą teraz tak głośno i z przekonaniem będzie popierał.

(Ludzie - to było tylko jedno zdanie i nie dało się nijak podzielić na mniejsze akapity! Niesamowity jestem.)

To bardzo, przyznam, sensowny pomysł, praktykowany zresztą od tysiącleci - wystarczy sobie przypomnieć Alkibiadesa i aferę z hermami. To był oczywiście nieco inny wariant, bo tam chodziło (zapewne, bo nic na sto procent wiedzieć już nie będziemy) o spójność grupy, jak powiedzmy w gangu, gdzie nowoprzyjęty musi na początek dokonać poważnego przestępstwa, żeby były haki i żeby gość był naprawdę "z nami". Jednak, w wariancie nieco "luźniejszym", reżimy totalitarne, a w każdym razie komuchy, bardzo skutecznie od zawsze potrafili umaczać masę ludzi, nie całkiem "swoich", we własne zbrodnie, kompromitacje, idiotyzmy...

I ci ludzie nie musieli być ani do końca przekonanymi komunistami, ani nawet partyjni - po prostu udało ich się postawić to "właściwej" stronie linii (frontu) oddzielającej komuszą władzę od (wciąż) większości zwykłych, raczej przyzwoitych i nawet jakoś tam patriotycznych ludzi. No a potem przejście przez tę linię frontu na drugą stronę - od światłej elity do głupków, oszołomów, nieudaczników itd. - nie było już wcale prostą decyzją.

Mamy tu zarówno skomplikowane i dość nawet wyrafinowane maczanie artystycznych, intelektualnych (przeważnie do wzięcia w DUŻY cudzysłów zresztą) elit, jak i przymuszanie całkiem zwykłych ludzi do udziału w wiecach potępiających wrogów socjalizmu, że nie wspomnę już o pochodach, czynach społecznych i głosowaniach.

Prosta sprawa w sumie i nie powód, żeby ktoś taki jak Pan Tygrys poświęcał temu cały wpis. Ale właśnie przed chwilą przyszło mi do głowy - już po fakcie, a nawet po przeczytaniu na jego temat w sieci, plus usłyszeniu tego, co mi mimo woli wpadło w ucho z reżimowej telewizji - że w tym być może jest jeszcze coś więcej. Otóż kiedy już wiem, jak ordynarna, jak grubymi nićmi szyta była ta prowokacja, czyli jak ostry gambit pozwoliła sobie ta władza, wraz ze sprzyjającą jej lewizną, rozegrać...

I ze wszystkim innym, co za tym prawdopodobnie stoi, bo rzecz była naprawdę "międzynarodowa" i raczej nie sądzę, by to była wyłącznie robota czysto warszawskiej żydokomuny i zupełnych kagiebowskich dołów z priwiślinskiego kraju... Raczej jednak "europa" także, a co najmniej nasz wielki przyjaciel z zachodu, który nam tu przysłał te bojówki... No więc przyszło mi do głowy, skoro to na taką aż skalę, i z pewnym jednak wiążącym się z tym ryzykiem, zrobiono, no to tu może chodzić o to, żeby wykopać PRZEPAŚĆ nie do przebycia pomiędzy WSZELKĄ LEWICĄ I WSZELKĄ PRAWICĄ.

Nie wiem, czy oni przeczytali niedawny tekst Pana Tygrysa o tym, że to już nie podział na lewicę i prawicę jest teraz istotny (choć oczywiście TOTALITARNE i/lub NIHILISTYCZNE LEWACTWO tym bardziej stanowi wroga dla obu!), i że jedyną naszą, naprawdę naszą - nie czekając na dintojry między nimi tam, u góry, na co nie mamy bezpośrednio żadnego wpływu - siłą są masy "ludowe", a te z definicji "należą" do lewicy, podczas gdy prawica nigdy nie miała i nie ma do nich ani serca, ani rozumu, ani żadnego na nie przełożenia. (Wandee i obrony Alcazaru to "wyjątki potwierdzające regułę"! Teraz sytuacja jest całkiem inna.)

No i oni tak sobie może wykombinowali, że jeśli teraz ostro zaczną wykopywać tę przepaść, a przy okazji wojenny topór, pomiędzy prawicą, wszelkimi patriotami swoich narodów (szczególnie dzisiaj w Europie), ludźmi niezależnie myślącymi, ojrosceptykami itd.- z jednej strony; i lewizną - z drugiej...

To ta przepaść ma szansę się rozszerzać, dzięki czemu powstanie skuteczna (z ich punktu widzenia) przepaść pomiędzy PRZYZWOITĄ I NIEGŁUPIĄ lewicą, która w obecnej dobie będzie dla nich zapewne stanowić NAJWIĘKSZE ZAGROŻENIE, i prawicą, ludźmi nastawionymi patriotycznie, sceptycznie wobec tego co się teraz na świecie dzieje, naturalnymi wrogami Nowego Światowego Porządku itd.

I że dzięki temu - albo uda się zrobić tak, że jeśli jedni wyjdą na ulice protestować z powodu głodu, chłodu i czego tam jeszcze, to drudzy na pewno nie wyjdą... Albo, lepiej, że od razu zaczną się między sobą naparzać... A władza, w roli mądrego arbitra, będzie napuszczać swoje kundle na kogo zechce, i w ogóle robić co zechce, bo już będzie miała całkiem wolną rękę.

To by było w sumie na tyle. Proponowałbym się nad tym zastanowić. I powtarzam - nie mam pojęcia, czy oni to wyczytali u Pana Tygrysa, co i tak zasługiwałoby na pewien podziw, bo znaleźli, zrozumieli i szybko zastosowali. Zresztą żartuję, że u mnie to wyczytali, choć ja ten swój tekst uważam za naprawdę bardzo ważny i wart rozpropagowania.

Oni na pewno na to wpadli sami i naprawdę wszystkie te głupie mordy, wraz z jeszcze głupszymi nieraz wypowiedziami, nie powinny nas mylić. Ani ci wszyscy durni hunwejbini, których oni używają dokładnie do tego, co czego się tacy nadają. Jak mawiał dawno temu mój ojciec, odnosząc się do kremlowskich przywódców i ich sukcesów w zwalczaniu szeroko pojętego: "To banda idiotów, ale postępuje niczym stado geniuszy!"

Warto się chyba zastanowić, bo mogę mieć tutaj rację. A jeśli by się okazało, że jest spora szansa, że ją mam, i w takim właśnie celu są podejmowane te ich ryzykowne działania, no to warto się zastanowić, co my na to. W sensie co robimy, jak odpowiemy. No i naprawdę nie lekceważyć wroga, bo jak się patrzy na mordy tych Michników i Blumsztajnów, to się faktycznie człekowi żal robi i dałby jałmużnę, ale to nie tak.

Czy ta ich gra - z nami, w sensie przeciw nam - jest już aż tak łatwa i prosta, czy też oni tam mają naprawdę niegłupich przywódców, i, w odróżnieniu od naszej, ich hierarchia autorytetu, hierarchia decyzyjna itd. działają bez zarzutu... Nieistotne, istotne jest, że, mimo tych durnych ryjów, i mimo wszystkich tych pierdołów, które niektórzy z nich raz po raz publicznie wygłaszają, ich się nie powinno lekceważyć!

Tym bardziej, że nawet cieszenie się z tego, jak "im się ta wczorajsza prowokacja nie udała" i "jacy to Polacy są silni", moim zdaniem robi im jak najbardziej na rękę, co najmniej dlatego, że to nie całkiem prawda, a na samooszukiwaniu daleko nie zajedziemy.

Jeśli ktoś się przejmuje tym, co ja piszę, to zachęcałbym do przeczytania tego mojego tekstu o prawicy i lewicy, przemyślenie go, i wyciągnięcie wniosków... Jakich? Sam nie wiem do końca, ale jak ktoś coś wymyśli, to mógłby się np. ze mną podzielić. Tak czy tak, prawica patrząca wyłącznie w przeszłość jest chyba nawet bardziej bez sensu, niż taka lewica.

Oni mają, przynajmniej potencjalnie, Masy... (Mówię oczywiście o Przyzwoitej lewicy, nie o totalitarnej lewiźnie! O naszych, da Bóg, sojusznikach.) Lewica zatem ma Masy, no to i Prawica powinna chyba coś wnosić do tego związku, a także po prostu coś sobą reprezentować. Ja głosuję na ROZUM. Nie przerost kory mózgowej, ale prawdziwy Rozum. Przynajmniej na tym etapie. ("Mądrość etapu" w wydaniu prawicowym.) Ma ktoś lepsze sugestie?

A dla wszystkich leniuszków out there oto linek do tego mojego tekstu, o którym mówiłem: http://bez-owijania.blogspot.com/2011/10/wszystko-co-chcieliscie-kiedykolwiek.html.

triarius

wtorek, listopada 08, 2011

Powiesz mi co on o mnie powiedział, czy ja mam ci powiedzieć co on powiedział o tobie?

Wiele spośród mózgowych idiotyzmów - jak na przykład pseudo-religia "wolnego rynku" - bierze się z hipostazowania, albo z tego, że ludzie biorą czysto umowne granice za rzeczywistość, ignorując przy okazji ewentualne granice rzeczywiste. Hipostazowanie (w największym skrócie, żeby nam tu nie robić wykładu z propedeutyki filozofii) to uznawanie bytów wyimaginowanych, albo w jakiś sposób "pochodnych", za rzeczywiste.

Przykładem są "prawa człowieka". OK, jeśli ktoś ma tego typu POSTULAT, czyli uważa, że jest taka lista "praw", których należy przestrzegać, to ja mogę się z nim zgodzić, albo i  nie, ale zasadniczego błędu w myśleniu tu nie dostrzegam. Jednak rzecz w tym, że nikt tego, przynajmniej dzisiaj, w taki, stosunkowo zdrowy sposób nie traktuje.

Za to, korzystając z dwuznaczności słowa "prawo" - bo mamy przecież "prawo przyrody", które jest z definicji prawdziwe zawsze i niezależnie od niczyjej woli; oraz "prawo" w sensie wydanej przez kogoś ustawy (zakazu, nakazu i czego tam jeszcze), w którym to przypadku, aby nie było po prostu przez ludzi (bo tylko do ludzi się takie coś odnosi) ignorowane, musi za nim stać realna siła, groźba realnej siły, albo też ostra (i wsparta oczywiście realną siłą lub jej groźbą) indoktrynacja.

"Prawa człowieka" to jest, jak nam próbują zasugerować jego propagatorzy, choć wprost tego oczywiście nie mówią, to coś, co panuje nam obiektywnie i niezmiennie - jak prawo przyrody - choć jednak w oczywisty sposób nie, bo można ich nie przestrzegać.... Tyle, że wtedy na arenę wkracza jakaś stosowna "społeczność narodowa", albo "międzynarodowy trybunał praw człowieka", i daje zbrodniarzowi w dupę. Oczywiście wszystko absolutnie bezinteresownie, a same te "prawa człowieka", w szczegółach, spływają na owych jego stróżów i sędziów owych trybunałów z nieba, w postaci białej gołębicy... Jakoś tak.

W każdym razie nie to, że ktoś sobie to, wedle własnego gustu, czy (apage Satanas!) interesu, wymyśla. Bo wszystko tam jest, trzeba wam ludzie wiedzieć, absolutnie jednoznaczne, absolutnie prawdziwe, nikt poza kompletnym potworem nie mógłby tam w jedną literę wątpić... No bo jak można wątpić np. w święte prawo grawitacji? A to całkiem takie samo coś! Te prawa są odkrywane stopniowo, jak prawa przyrody, ale jednak w każdej chwili są ostateczne i absolutnie prawdziwe... Po prostu Święta Księga. I bez oświeceniowego deizmu wszystko to po nie ma krzty sensu.

I w sumie bardzo podobnie jest z "wolnym rynkiem", któren sobie oczywiście istnieje - jako czysto intelektualny model - ale nikt nigdy nie jest w stanie jednoznacznie i obiektywnie określić co w danej konkretnej realnej sytuacji jest "wolnym rynkiem", a co nim nie jest. Bowiem w realu wszystko się w sumie ze wszystkim wiąże, a "wolny rynek" zajmuje się tylko b. wąskim wycinkiem tego wszystkiego. Itd., bo ja w sumie nie o tym dzisiaj.

Hipostazy albo wadliwe ustalenie granic, tak sobie powiedzieliśmy na początku. No i to z "wolnym rynkiem" zawiera także tę sprawę z granicami, ale są i piękniejsze przykłady. Na przykład wojna. Spengler w swoim Magnum Opus stwierdza, że wszelkie długie okresy pokoju okazują się złudzeniem, jeśli uwzględnimy wojny domowe, ludowe bunty, walki klasowe... Jakoś tak, podaję to z pamięci.

Do tego oczywiście dyplomację, która potrafi być tak brutalna, jak ta, która doprowadziła do rozbiorów Polski. Do tego to, co mamy dzisiaj, choć w istocie istniało niemal zawsze, tyle że dopóki sprawa nie zostanie nazwana przez autorytety i pod tą nazwą roztrąbiona przez media, nie istnieje, przynajmniej w tych czasach. Mówię oczywiście o terroryźmie.

W którym oczywiście my, zwykli szarzy ludzie, nie mamy prawa dostrzegać wojny - a co dopiero wojny obronnej - bo to ma dla nas być "po prostu zbrodnia i tyle" (przeciw ludzkości w dodatku). Z masą rzeczy, które z tego wynikają, ale o których, Deo volente, jakimś innym razem.

No a jak sobie człowiek wyobrazi ten "pokój" w jakimś związku kochających inaczej... Te spojrzenia, te intonacje, te gotowe do ataku pazurki, te drgające opięte porciętami tyłeczki, ach! Albo powiedzmy wśród... No i właśnie, zaraz będzie właśnie o tym.

Cały ten wywód wziął mi się z bardzo konkretnego powodu, a nawet z całkiem aktualnej biężączki. Ktoś by po prostu napisał tę biężączkę i byłoby bardzo fajnie, ale ja chciałem przed tym napisać parę zdań filozoficznego wstępu, żeby to miało pewną głębię, no i oczywiście wyszedł wykład. Ale owa biężączka będzie u nas na deser. Dobre i to!

Otóż przed chwilą przejechałem sobie po kanałach TV, no i na francuskim kanale dla zagranicy (bardzo oczywiście "proeuropejskim" i w ogóle dla młodych wykształconych) było o tym, że dziennikarze podsłuchali w czasie tego ostatniego szczytowania... (Kiedy to punkt G Boskiej Merkeli był obrabiany przez elity w imieniu nas wszystkich, stąd nazwa "Szczyt G20", ale to już mój własny domysł.) Więc podsłuchali oni tam, że Sarkozy z Obamą bardzo nieładnie wyrażają się o szefie Izraela (co on się chyba Netaniahu nazywa, czy jakoś tak).

Chodziło o to, że poproszono ponoć dziennikarzy, by już nie dziennikarzowali, i zaczęto sobie rozmawiać prywatnie. Sarkozy z Obamą znaczy. No i Sarkozy mówi coś takiego, że już całkiem ma dość tego kłamcy Neta... Jakoś tam. (On wiedział, wam musi tyle starczyć. Sprawdźcie se sami, jeśli wam to potrzebne.) A na to Obama, że "a co ja mam powiedzieć, skoro ja się z nim muszę spotykać codziennie?" No i to po paru dniach wyciekło.

Izraelskie media podobno huczą. (Ale kiedy one nie huczą? Dobrze że raz nie na temat Polski.) No i oni tam, na tym francuskim kanale, co jest tak pro-ojro i w ogóle, zacytowali też blogasa jakiegoś ważnego gościa, z Francji, któren stwierdza, że rozmowy wśród europejskich elit rozpoczynają się teraz rutynowo od słów: "Powiesz mi co on o mnie powiedział, czy ja mam ci powiedzieć co on powiedział o tobie?"

Oczywiście nie jest to całkiem to samo co totalna wojna - w sensie bomby, rakiety, samoloty, czołgi i talibany - ale tak całkiem na pokój też to raczej chyba nie wygląda. Spengler, jak zawsze, ma genialną rację, ale cóż w tym nowego dla odwiedzających tego bloga? W każdym razie, jeśli oni tak się mało lubią, to i chyba łatwiej będzie im (a przy okazji nam) przejść z tych oplotkowywań za plecami do prawdziwych działań wojennych, niż to się może wielu ludziom wydawać...

Co może też dla nas stanowić pewien promyk nadziei, jeśli oni tam się naprawdę ostro pożrą, a zwykli ludzie nie aż tak. No a po drugie, trza skonstatować - z podziwem mieszanym z przerażeniem - co to za obłudna zgraja, ci "europejscy" przywódcy, skoro na wizji tak się zawsze do siebie mizdrzą, a w realu najchętniej to by sztylet w plecy albo i gorzej! (Czyli w sumie całkiem jak u Biedronia, czemu się zresztą dziwić?)

Swoją drogą, skoro oni tak się między sobą opyskowują i tak mało mają drug do druga (b. dobre określenie w ich przypadku zresztą!) szacunku, to JAK ONI MUSZĄ TRAKTOWAĆ CAŁKIEM JUŻ ŻAŁOSNE TYPKI W RODZAJU TUSKA? O Komórze nawet nie wspomnę, bo ten trzeci już z kolei (z krótką przerwą, której szybko zaradzono) avatar TW Bolka, niestety służy właśnie do tego, by Polskę i Polaków w świecie kompromitować, i on to, jak wszystkie poprzednie Bolki, robi po prostu znakomicie.

I naprawdę nie ma się z czego cieszyć. Tusk jednak? Ten to się całym sobą stara, żeby go możni tego świata lubili, ego też faciowi nie brakuje... Może kiedyś wycieknie zresztą to, co o Tusku mówią te wszystkie Sarkozy i Barrosy? Chyba że panowie (z Merkelą na czele) wcześniej obnażą pazurki i skoczą sobie do ocząt. Sylwio, letko czegoś wkurwiony, powie na przykład Merkeli, co o niej ostatnio powiedział Putin... Albo choćby van Rumpuy. I dalej się szarpać za włosy (który tam jakieś ma)! Dalej się drapać! Pluć! Tarzać po dywanach! Piszczeć! Syczeć!

Po czym będzie totalna wojna, obiecana nam przez Rostowskiego. I może być różnie, albo lepiej, albo gorzej. Ale warto przecież sobie uświadomić, że wojna z TAKIM CZYMŚ, to wydarzenie jedyne w dotychczasowej historii świata, i warto być czegoś świadkiem! Ale ubaw! Niech żyje Europa! Tram tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam ta ta!

triarius

sobota, listopada 05, 2011

W stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii

W jednym z opowiadań O. Henry'ego (którego, nawiasem, innym opowiadaniem obdarowałem niedawno Naszą Narodową Kulturę, a oto i link: http://bez-owijania.blogspot.com/2011/05/na-odmiane-nieco-literackiej-klasyki_08.html) jeden pięciodolarowy banknot, w ciągu niewielu godzin, rozwodzi pewną parkę, potem jest rabowany (przez chwilowo-byłego męża, żeby za rozwód zapłacić), następnie służy do zapłacenia odszkodowania byłej żonie za straty moralne, w końcu zaś ponownie tę parkę żeni. Wszystko to w niewiele godzin, a ów banknot odbywa swe wędrówki pomiędzy trzema zaledwie osobami.

Podobna przypowiastka krąży zresztą obecnie po sieci, całkiem aktualna i związana z Grecją, jednak ten O. Henry jest o tyle interesujący, że to nie był gość, który by się oficjalnie zajmował akurat ekonomią (choć ciekawostką jest, że pisać zaczął ponoć siedząc w pierdlu za jakieś kanty), no i było  to dobrze ponad sto lat temu, kiedy o ojro nikomu się jeszcze nie śniło.

Opowiastka ta jest moim zdaniem b. interesująca. Przede wszystkim dlatego, że, choć tyle nam wciąż o ekonomii przemądrych rzeczy mówią, to jakoś nikt nie bierze się za same jej podstawy i ich nam łaskawie nie wyjaśnia. Nie chodzi mi o podstawy z rodzaju tych, które są oczywiste dla każdego absolwenta podstawówki sprzed min. Hall - jak to, że 2 x 2 jest 4, a 5 + 9... Ileśtam.

Tylko o takie mi chodzi, jak to, czy owe liczne szybkie transakcje ową pięciodolarówką to jest to, co w ekonomii najistotniejsze, czy też w sumie nie o to chodzi, a np. o to, żeby każdy miał dużo, z czego może sobie w spokoju korzystać, a jeśli zechce, to z innym się ewentualnie na coś fajnego wymienić, ale nie żeby koniecznie musiał.

Sprawa naprawdę jest istotna i dotąd niejasna. Ja wiem, że dla ekonomisty, przynajmniej tego dzisiejszego, mniej lub bardziej rynkowo-liberalnego, szybkość z jaką ta pięciodolarówka zmienia właściciela jest rzeczą miłą, świadczy bowiem o "ekonomicznej aktywności". I nie będę się z tym kłócił - jakiś tam wdzięk ta szybkość pewnie i ma.

Pytanie jednak, czy to jest tylko coś w rodzaju "dobrze nasmarowanej maszyny ekonomicznej", czyli, mówiąc ekonomicznym żargonem, fajnej "płynności", czy też TO WŁAŚNIE stanowi o owym "bogactwie danego społeczeństwa", które nam ekonomia tak wychwala, do którego ponoć dąży i które nam obiecuje, jeśli będziemy się jej guruw (od "guru") pilnie słuchać.

W pierwszym wypadku - jasne, iż fakt, że jak coś mamy, to możemy sobie to szybko zamienić na coś innego... Jak np. mamy pieniądze, to nie są one w postaci kamiennych kręgów o średnicy 4 m, które sobie gdzieś leżą i żeby zmieniły właściciela trzeba zawierać specjalne umowy dotyczące posiadania owego terenu... Składać stosowne ofiary, spożywać stosowne uczty, upijać się stosownie jak świnia, itd.

Albo weźmy takiego Cycerona i jego współczesnych, którzy mieli często ogromne majątki, ale jak chcieli sobie coś większego kupić, np. kolejną posiadłość ziemską, zawsze były ogromne problemy ze zgromadzeniem na to funduszy. Bo wtedy wszystkim właśnie tej płynności brakowało. Więc płynność - przynajmniej dla ekonomisty - jest rzeczą słodką i pożądaną.

Tyle, że w przypadku owej pięciodolarówki nie wiemy, czy TO właśnie jest ISTOTĄ EKONOMII i czy od tych czterech (o ile dobrze liczyłem) transakcji bogactwo Ameryki się zwiększyło, czy też nie? Albo czy zwiększyło się nieco, ale nie całkiem w proporcji do ilości tych transakcji czy sumy tych "obrotów"?

Powie ktoś, że tam był przecież i rabunek, a rabunek nie może przyczyniać się do bogactwa. (Ach!) Na to ja odpowiem, że z czasów, kiedy jeszcze czytałem mądre ekonomiczne książki, pamiętam, że do PKB jak najbardziej wlicza się więziennictwo i inne tego typu sprawy, więc dlaczego rabunek miałby być czymś istotnie innym, niż płacenie urzędnikowi za udzielenie w parę minut ślubu, albo zapłacenie żonie za straty moralne, bo tak sobie urzędnik uwidział?

Ludzie nam się wymądrzają na ekonomiczne tematy, walą nas po głowach wzorami, ale nikomu jakoś nie przychodzi do głowy zacząć ab ovo i wyjaśnić jednoznacznie na początek sprawy podstawowe. Czyli czy np. bogactwo społeczeństwa zależy od szybkości, z jaką pięciodolarówka zmienia właściciela, czy też jedynie od ilości pięciodolarówek, jakie są w posiadaniu obywateli? (Zakładając oczywiście, że mają one pokrycie, nie ma dzikiej balcerowiczowskiej inflacji, deflacji itp., a bankierzy nie cierpią na flatulencję.)

Tego typu zjawisko - że ględzi się niesamowicie dużo i mądrze jak cholera o drobiazgach, całkiem pomijając sprawy najistotniejsze i najbardziej podstawowe - występuje na każdym kroku, ale akurat w ekonomii jest specjalnie rażące. Przynajmniej dla mnie. Bo to raz - taka niby ścisła i obiektywna wiedza. No i dwa - bo akurat mamy historyczne wydarzenia, piękną katastrofę, koniec "kapitalizmu", i przewidziane przez Spenglera niemal sto lat temu zwycięstwo gołej polityki nad kapitałem.

Kiedy sobie tak, pod wpływem powtórnej, po latach, lektury tego opowiadanka O. Henry'ego (w istocie to ja go wysłuchałem, a w dodatku po szwedzku), zacząłem rozmyślać o ekonomii, wpadłem na jeszcze inne ciekawe, jak sądzę, problemy. Nawet być może ważniejsze i ciekawsze od losów owej pięciodolarówki. Problemy dotykające samej istoty ekonomii - takiej, jak my, dzisiejsi, wychowani w leberaliźmie ludzie, ją widzimy, i uważamy za jedyną możliwą, słuszną, prawdziwą, obiektywną i co tam jeszcze.

Weźmy sobie na przykład tłumacza, który dostał robotę do zrobienia. Jakieś unijne biurokratyczne koszmarstwo, którego nie sposób nawet zrobić naprawdę dobrze, bo już jest zrobione marnie i tłumaczenie nie zdoła mu pomóc. No i nasz dzielny tłumacz ma za tę robotę dostać powiedzmy tysiąc złotych. Jaki będzie z tej roboty jego ZYSK? Brutto tysiąc złotych, tak? A netto po odliczeniu podatku itd.?

Dowcip polega na tym, że jak się na to spojrzy z mniej uświęconej przez Marksy, von Misesy, i całą tę zgraję, strony, to nabiera człek wątpliwości. Jedną z pierwszych rzeczy, o której mówiono w takim wielkim amerykańskim podręczniku ekonomi, com go kiedyś (całkiem dobrowolnie) czytał, było to o "opportunity cost". Czyli dosłownie jakoś "koszt zależny od okazji". (Na pewno ma to jakieś oficjalne rodzime tłumaczenie, ale co mnie obchodzi zdanie na ten temat tego czy innego TW?)

Czyli że, jeśli np. zarobię 5 zł za cały dzień roznoszenia gazet, a w tym czasie mógłbym zarobić tysiąc złotych na, powiedzmy, dopieszczaniu wdów i sierot, to w istocie mój zysk nie wynosi 5 zł, tylko minus 995 zł! To jest, jak tam mi powiedziano, b. ważna koncepcja i bez tego nowoczesnej ekonomii niet'.

W porządku, mi się to nawet bardzo podoba. Tylko teraz ja się zapytowywuję... Jeśli tak właśnie jest, to dlaczego nikt temu naszemu tłumaczowi nie uwzględnia faktu, że on w czasie, kiedy robi to unijne koszmarstwo, mógłby robić coś innego? Niekoniecznie zarobić więcej na wdowach i sierotach, bo skoro by mógł, to pewnie by dla Unii nie tłumaczył. (Uroda nie ta, albo nieśmiałość wrodzona. Albo coś.)

Jednak cała ta leberalna i post-oświeceniowa ekonomia widzi to tak, jakby ten gość nic w życiu nie miał do roboty, jak tylko pracę. Praca albo nic. A przecież on w tym czasie mógłby tańczyć, śpiewać, wycinać kogutki z papieru, spać... Mógłby też coś tam robić z wdowami i/lub sierotami - niekoniecznie za pieniądze, ale jednak. Czy wszystkie ta rzeczy - a można by ich przecież wymyślić tu na poczekaniu tysiące! - NIE MAJĄ ŻADNEJ WARTOŚCI?

Dla leberalnego ekonomisty na pewno nie - dla niego liczy się tylko praca i ew. konsumpcja. W dodatku jedynie TA praca, bo żadnej alternatywnej nawet nie raczy spróbować uwzględnić, tak ja my tu robimy. Czy to nie paranoja? Dla ekonomisty - gdzieżby ktoś śmiał się z tego wzniosłego schematu wyłamywać! Ale dla nas? Czemu niby nie?

I dla nieszczęsnego tłumacza? Czyż jemu jest naprawdę wszystko jedno, czy tego tysiąca zarobi na ukochanej przez siebie grze na mandolinie, czy też na znienawidzonych, ogłupiających i okaleczających duszę unijnych tłumaczeniach? Że ta kwestia pozostaje POZA polem widzenia ekonomii? A to niby dlaczego właściwie?

Skoro ekonomia chce się zajmować praktycznie wszystkim, i wszystko, co poza jej zakres wykracza, staje się w jakiś dziwny sposób co najmniej półlegalne - to może nadszedł czas, by i od ekonomii zacząć wymagać nieco więcej wysiłku i szerszych horyzontów?

Mnie się to nierozróżnianie tak skrajnie różnych sytuacji wydaje - z punktu widzenia zdrowej psychiki, niezatrutej przez min. Hall i leberalną propagandę - całkiem bez sensu. A nawet gorzej, bo cynicznym i brutalnym kłamstwem, na którym, niewykluczone, że opiera się iście niewolniczy wyzysk. W dodatku dotyczy to nie tylko pracowników najemnych ("ludu roboczego miast i wsi"), ale całkiem w tym samym stopniu także i tzw. "prywatnych biznesmenów" (płci wszelakiej).

Jeśli oni akurat z tej prywatności i biznesu mają wielką radość, no to wszystko jest w porządku, ale i tak należałoby od zarobku takiego kogoś odliczyć tę radość, choćby i przeliczoną na pieniądze, którą gość by miał robiąc w tym czasie koziołki na łączce, bawiąc się w berka, pisząc wiersze o wiośnie, śpiąc, uwodząc sąsiadkę, podgryzając korzonki ustroju... I co tam jeszcze.

Dopiero po odliczeniu owej straty od naszego rzekomego "zysku", otrzymamy prawdziwy zysk! W końcu co jest w życiu człowieka cenniejszego niż czas? Doba ma 24 godziny, życie ludzkie jest krótkie. I nawet jak się da je nieco przedłużyć, to niewielka z tego będzie radość, bo i tak nad człekiem będą stali z długopisem i podaniem o eutanazję.

Pracujecie w biurze i zarabiacie ileś tam tysięcy, tak? Otóż nie! Ja wam mówię, że od tego rzekomego "zarobku" powinniście odliczyć czas za te osiem godzi dziennie, plus nadgodziny, plus dojazdy, plus firmowe wieczorki integracyjne... Wszystko! To jest wasz czas, którego nikt wam nie odda! To są wasze KOSZTY, których tylko dlatego nie uwzględniacie we wszystkich obliczeniach, że was do tego stopnia ogłupiono leberalną propagandą!

Jako się rzekło - jeśli ekonomia ma dominować nad światem, a przecież próbuje i jej gurusy (od "guru", choć od "garus" też by mi pasowało) nam to wychwalają, to niech łaskawie obejmie WSZYSTKIE aspekty życia, a co najmniej takich podstawowych dla siebie spraw, jak praca! To chyba nie do obalenia logiczne i sensowne, prawda? Tym bardziej, że to przecież nie ja wymyśliłem pojęcie "opportunity cost", które z jakichś powodów w jednych miejscach jest powszechnie stosowane, a w innych kompletnie ignorowane. A więc - stosować! Wszędzie!

I to by był jeden drobny kroczek w stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii. Po którym, da Bóg, przyjdą następne. Skoro aż tak was ta ekonomia podnieca, no to zacznijmy może od samych jej podstaw - a nie, żeby się tylko brenzlować matematycznymi wzorami i autorytetem szemranych von'ów!

triarius

poniedziałek, października 31, 2011

O dłoniach i uczłowieczaniu małpy (część 4)

Stoimy sobie zatem na owym wzgórku - wyniosłym, schludnym, wręcz stworzonym na miłych harców przystań lubą... (Żeby zacytować Poetę, w polskim przekładzie pewnego utalentowanego Skurwiela.) Nieopodal zaciszny śliczny gaik (i ta sama parka). My jednak nie mamy głowy do miłych harców, ponieważ trwa wykład. W dodatku zapada już mrok, Artur M. Nicpoń domaga się "więcej treści, żeby było w co wbić zęby", jeden z uczestników kursu wpadł do rozpadliny...

Bo tam, zaraz obok, jest taka wąska ale głęboka rozpadlina, wąwóz właściwie, opadająca wraz ze zboczem, a na dnie chyba jakieś źródełko, bo coś pluszcze. Facet po coś polazł do zacisznego gaiku i wpadł do tej szczeliny. Będzie go trza spróbować wyciągać, choć na razie wrzeszczy, żeby go zostawić w spokoju, bo mu dobrze, i że się chce żenić. Szkoda kolegi, więc tylko krótka modlitwa i wznawiamy wykład. Ale co to?

Oto na wschodniej stronie ciemnego już nieba pojawiają się wielkie ogniste litery! Spontanicznie, niemal jednogłośnie, odczytujemy tajemnicze słowo... YAWARA. Gdzieś z dołu słychać ciche chóralne zawodzenie licznych starców, a z góry grzmoty i anielskie harfy.

Bierzemy laptopa, wrzucamy tajemnicze słowo "yawara" w gugla i wikipedię. Co odkrywamy? Odkrywamy, że Pan Tygrys jest zdecydowanie ZA i uważa to coś za niemal optymalne rozwiązanie naszych problemów z nachalnym lewactwem, nie wykluczając wnucząt dobrych hitlerowców z NRD, sprowadzanych tu przez duchowego potomka Ersta Röhma z Gazety Wyborczej (nawet z pyska podobny!).

Zostawiając na chwilę Poezję na uboczu, a naszego Kolegę jęczącego w Rozpadlinie, powiedzmy sobie nieco konkretów na temat tej yawary. Otóż jest to stara japońska broń (zapewne, jak większość z tych prowizorycznych broni, rodem z Okinawy), składająca się z patyczka. Tyle - to wszystko! patyczek ma jakieś kilkanaście centymetrów, albo nieco więcej, i jest trzymany w dłoni.

Patyczek yawara ma młodszego braciszka, stosunkowo niedawny wynalazek, o imieniu KUBOTAN. (Od nazwiska wynalazcy, pana Kuboty.) Ten to króciutki patyczek, ale swoje kilkanaście centymetrów jednak ma, "upozowany" na breloczek do kluczy. W tym sensie, że mamy do niego przyczepiony pęk naszych kluczy (od domu, samochodu, kochanki, piwnicy sąsiada itd.) Więc z jednej strony jest to hiper legalne, bo kto może obywatelowi zabronić kluczy z patyczkiem jako breloczkiem?

A z drugiej malutkie, poręczne, a te klucze dają dodatkową możliwość, bo trzepnięcie lewizny na przywitanie przez ryłko (z oczkami na czele) tymi luźnymi kluczami nieco ją zdekoncentruje i da nam szansę na różne dalsze ciągi. Istnieją kubotany proste i budzące u osób postronnych mało skojarzeń z jakąkolwiek bronią (dopóki ich nie zaczniemy używać w tym wzniosłym celu), oraz bardziej wyrafinowane, a nawet przerafinowane - np. z dodatkowymi prostopadłymi szpikulami, czyli w sumie niemal regularny kastet (plus te klucze, chyba że się ich nie przyczepi).

Zarówno "yawara" (albo "yawara stick" jeśli po angielsku), jak i "kubotan", warto sobie wrzucić w różne gugle i wikopedie. A także np. w różne allegro. Bo właśnie na allegro, i w innych podobnych miejscach, można sobie znaleźć fajne yawary i kubotany, czasem wprost za grosze. I więcej powiem! Uroda takiej yawary polega w znacznej mierze właśnie na tym, że - jako po prostu niewielki patyś trzymany w łapce - mogą to w istocie być b. różne rzeczy. Niektóre porażająco niewinne, do których nie sposób się przyczepić. A jednocześnie, całkiem często, b. dobrze spełniające swoje marsowe zadania.

Że wspomnę tu różne mini-latarki. Takie w typie "MagLite". Długość od kilkunastu centymetrów (minimum, w mojej ocenie, to 13 cm) do jakichś powiedzmy 25 cm, średnica gdzieś od 8 mm (ale raczej wyraźnie więcej) do gdzieś poniżej 20 mm. Takie coś ma zazwyczaj takie coś, klamerkę, czy jak to nazwać, jak automatyczny ołówek, że można sobie to zaczepić w kieszeni, więc nosimy to sobie w kieszonce na piersi z dumą, a w razie czego...

Niektóre mają też z tyłu oczko do sznurka, gdzie sobie, jeśli chcemy, możemy przyczepić nasz pęk kluczy. Nie, żeby to było super maskowanie, ale jeśli podoba nam się pomysł walenia na przywitanie kluczami po ślepkach, to mamy możliwość.

Na allegro znalazłem też właśnie fajne markery, minimalnie "podrasowane" (głównie przez oświechtanie papierem ściernym, żeby mniej śliskie) markery, za jedyne 2,95 zł od sztuki (dostawa 5 zł nawet za większą ilość), które, choć jeszcze ich w realu nie widziałem, zdają się być idealną yawarą. I nawet są jako yawara oficjalnie sprzedawane - jeśli ktoś zainteresowany, niech wrzuci w wyszukiwarkę na allegro "yawara" i się rozejrzy.

Do takiego markera polecam wziąć sobie do kieszeni parę karteczek papieru i w razie czego - choć naprawdę nie sądzę, by jakieś "w razie czego" mogło tu nastąpić, z tym, że nie chodzi mi o okazję do zastosowania, tylko o podejrzliwą psiarnię i niezawisłe sądy - oświadczamy z niewinną miną, że niedawno wywieszaliśmy gdzie się dało ogłoszenia, bo np. zginął nam kotek, i zapomnieliśmy wyjąć.

Te latarki to dość standardowy pomysł na podręczną i nierzucającą się w oczy yawarę (dodatkowo można czasem lewaka oślepić, w sensie poświecić w oczęta, nie mówiąc już o po prostu świeceniu), te markery fajny mniej typowy pomysł, ale w sumie masa rzeczy nadaje się do wykorzystania w tym charakterze. Z naszą ukochaną Gazetą Wyborczą włącznie! W końcu kawał Gazownika, mocno zwinięty, zgięty we dwoje, daje, przy długości o jaką nam tu chodzi, naprawdę twardy patyś!

Mówiliśmy już o tym zresztą kiedyś, rozmawiając o Floro Fighting System, ale tutaj jest jeszcze łatwiej, bo te patysie przeważnie są krótsze, więc i sztywność większa. Swoją drogą Floro Fighting System znakomicie nadaje się także do wykorzystania z yawarą! Czemu się trudno dziwić, skoro daje się go ładnie wykorzystać nawet z telefonem komórkowym, kartą kredytową, o Gazowniku nie zapominając! (Nie mówiąc już o śrubokręcie, pilniku, czy podstawowym narzędziu w FFS, czyli nożu.)

No, tośmy sobie nieco powiedzieli co to ta yawara i co może w jej charakterze służyć. A także skąd to sobie zdobyć. Pozostaje istotna kwestia - jak to wykorzystać w praktyce. Tutaj pomocą mogą, i powinny, być nam gugle i YouTube'y tego świata, gdzie na ten temat jest sporo. Jeśli  ktoś zdecydowanie woli to usłyszeć ode mnie, to, specjalnie dla niego, parę słów o tych sprawach teraz powiem.

Po pierwsze - choć to tu wcale nie jest najważniejsze - trzymając taką yawarę (czy kubotan zresztą) mocno zaciśnięty w pięści, bardzo zwiększamy tej pięści odporność na uszkodzenia przy uderzaniu. Do tego, jeśli ktoś ma pojęcie o boksie, bez trudu zrozumie, ile dodatkowej radości może dać taki patyś trzymany w dłoni, podczas zadawania ciosów mniej lub bardziej bokserskich.

Np. cios prosty "nieco niecelny" w pysio - przed którym przeciwnik, jeśli boksuje, może nawet się celowo nie bronić - a tu nagle koniec naszego patysia wali go w oko czy kość skroniową! No, ale boks to wyższa szkoła jazdy, więc dotyczy nielicznych.

Podstawowe zastosowanie naszej yawary (czy to będzie latarka, czy breloczek do kluczy, czy marker, czy Gazownik, czy coś) to, czego się nietrudno chyba domyślić, dziabanie każdym z tych obu końców wystających nam z dłoni po bokach. Przy czym ten koniec od strony małego palca jest częściej używany, bo i przeważnie uderzenia tą stroną są mocniejsze, i więcej do nich okazji.

Często najlepszym uchwytem jest taki, gdzie koniec wystający od strony kciuka trzymamy między kciukiem i palcem wskazującym. Innym użytecznym uchwytem jest taki, kiedy wystaje nam to od strony małego palca, a my blokujemy drugi koniec kciukiem. Takie zmiany uchwytu są zresztą niemal naturalne i nie sprawiają problemu.

Także naciskanie na punkty wrażliwe (wie ktoś, jakie to są?) to standardowy sposób walki yawarą. Jeśli np. nas lewak czule obejmie i chce, powiedzmy, zaciągnąć do łóżka, jak to oni. Jak to robić konkretnie? Długo by było opisywać, co ew. zrobię, gdyby ozwało się spore zainteresowanie, na razie odsyłam do gugli i YouTube.

Na koniec wrócę na sekundę do FFS, o którym sobie już wspomnieliśmy. Otóż do tego nasz patyś-yawara powinien być przesunięty maksymalnie w stronę małego palca, a kciukiem możemy sobie blokować ten drugi koniec, żeby nam się urządzonko nie przesuwało. (O takim chwycie już zresztą przed chwilą wspominaliśmy.) Na czym polega FFS? Kiedyś już o nim pisałem, a nawet było do ściągniecia, niestety linki już dawno nie są aktualne i kto nie ściągnął sam jest sobie winien.

W każdym razie tym patysiem wystającym od strony małego palca, jeśli chcemy robić coś w stylu FFS, zadajemy szybkie niczym kobra, luźne dziabnięcia w przód (!). W twarz, z oczyma na czele, w szyję, ale w tułowiszcze też, jeśli wyżej się nie da, tylko trza mocno. Jeśli będzie zapotrzebowanie, to se jeszcze ew. o tych sprawach pogadamy. Nawet ew. te linki można by znowu uruchomić i możliwość ściągnięcia.

To by było na tyle. Życzę wszystkim P.T. Czytelnikom WESOŁEGO LEWACTWA.

Oraz oczywiście, jak zawsze zresztą: Mnogich Uśpiechów W Pracy Zawodowej I Życiu Osobistym. No i, broń Boże, nie zapominajcie, że Arbeit Macht Frei! (Przynajmniej w leberaliźmie.)

triarius

P.S.  No to może jeszcze bonmot, com go wymyślił już po napisaniu. (Zadedykowany Nickowi i oczywiście zainspirowany Pattonem.)

Bez poświęceń się oczywiście nie da, ale nie chodzi o to, żeby się umartwiać, a o to, żeby umartwiać wroga. Aż mu się odechce, albo aż nie będzie w stanie.

piątek, października 28, 2011

Historia powtarza się Michnikiem i Blumsztajnem

Przerywam na chwilę mój cykl o dłoniach i przerabianiu butnej lewizny na malutkie, skruszone i budzące niemal litość istotki, żeby napisać coś w rodzaju biężączki (choć bardzo, jak sądzę, spenglerycznej). Tamto dokończyć po prostu muszę, bo jest na czasie i to pilnie, istotne, a ja opisałem sporo interesujących (jak sadzę) spraw, ale nie doszedłem nawet do najważniejszego. Czyli do tego, co sam uważam za optymalne rozwiązanie naszego problemu. A takie, jak sądzę, istnieje. Więc po prostu muszę, tym bardziej, że... Wiadomo!

Ta spengleryczna biężączka, co ją mam do powiedzenia, to takie oto coś... Niewyobrażalny jeszcze do niedawna dla nikogo chyba fakt, że oto nam żydokomuna sprowadza tutaj wnuków gestapowców i SS-manów, mordujących Polaków m.in. w Warszawie, do tej samej Warszawy i w bardzo w sumie podobnym celu... To nawet nie bardzo jest jak komentować!

Powie ktoś, że tłumienie rocznicowej, patriotycznej demonstracji, której żadna władza, która choć trochę chce uchodzić za polską, nie ma najmniejszego sposobu zakazać, to jednak nie to, co mordowanie cywilów w czasie Powstania?

Różnica faktycznie pewna jest, ale jednak niewielka, tym bardziej, że to przecież tylko pierwszy etap, a jeśli się uda i prowokacja wypali, to poleje się krew, że ho ho! A na razie, w przeciwieństwie do Powstania, nikt z naszej strony broni palnej i materiałów wybuchowych przeciw temu kurestwu nie używa. Tak że różnica jest całkiem drobna, a tym bardziej w nieco bardziej długofalowych zamiarach planujących to wszystko macherów.

To, jak i wiele innych aktualnych faktów - w rodzaju paskudnej napaści miłujących pokój elit na Libię, zamordowanie Kadafiego i reakcja owych elit na to wydarzenie - świadczy, moim skromnym zdaniem, że te elity (Bóg mi świadkiem, że ciężko mi to słowo w tym kontekście przechodzi przez gardło!) nie są ani trochę bardziej humanitarne, mniej brutalne, mniej cyniczne, mniej psychopatyczne i nihilistyczne, niż znane nam, mniej lub bardziej z teorii, Leniny, Trockie, Pol Poty, Bermany, Hitlery... I co tam jeszcze z tej obrzydliwej fauny.

Że starszy brat Michnik w istocie niczym się nie różni od młodszego brata Michnika, a cała różnica to mądrość etapu. I że te wszystkie Barrosy, Merkele, i co tam jeszcze, nie są - mentalnie i pod względem możliwości (że tak to określę) - czymś bardzo odległym od swych ideowych ojców: Dzierżyńskich, Heindrichów, Beriów, Himmlerów, Jeżowów czy Hansów Franków.

Albo prawie cała różnica polega na mądrości etapu, bowiem jeśli ktoś mi powie, że "historia powtarza się, ale jako farsa", to się zgodzę, że to fajne przysłowie, że coś w tym jest... I zaraz dodam, że ja bym stanowczo nie budował na tym żadnego gmachu optymizmu. Historia powtarza się jako farsa i w tym przypadku, zgoda, ale raczej tylko w tym sensie, że jednak prawdziwy bolszewik, przy całym swym obrzydliwym nihiliźmie, psychopatii, brutalności i cyniźmie, był bez porównania odważniejszy, a także i znacznie bardziej ideowy, od tej zgrai degeneratów, których mamy dzisiaj za elitę.

Nawet Dávila to mówi (co można sobie zresztą na moim blogasku poszukać), i w mojej opinii nawet sporo przesadza (zapewne w dużej mierze z powodu lapidarności wymaganej przez swą formę). Mówi on mianowicie coś w stylu, że: "Bolszewik robiący rewolucję jest godzien najwyższego szacunku, natomiast bolszewik u władzy jest tylko burżujem". Coś w tym jest i nawet współbrzmi to z tym, co sam niedawno pisałem o lewicy o władzy i całej tego nieuniknionej brzydocie. (Zaraz! A może nie aż "bolszewik", ino po prostu "rewolucjonista"? To by się dało znieść. Mogłem niedokładnie pamiętać. Dopisane po latach.)

Dávila z pewnością nie mówi tego z powodu konkretnych przekonań bolszewika, ani jego zachowań, czy celów, tylko z powodu jego, jakby nie było, idealizmu. Który dla mnie raczej jest mózgową schizoidią, jeśli nie gorzej, ale widać Dávila burżujstwa nienawidził jeszcze bardziej niż ja, i takie odeń odchylenia bardziej niż ja doceniał. Poza tym oczywiście, żyjąc sobie jako zamożny i wolny człek w Kolumbii, nie zaznał bolszewików i ich sługusów na własnej skórze. Ale to poniekąd była dygresja, choć Dávila to ważny gość i warto go przypominać.

Chodzi mi jednak w sumie o to, że - tak, historia i teraz zdaje się powtarzać jako farsa - ale ta jej farsowość polega WŁAŚNIE na tej ewidentnej różnicy jakości i powagi pomiędzy Michnikiem i Goebelsem, Blumsztajnem i Ernstem Röhmem, którymś z licznych figurantów w sowieckim KC i figurantem Barroso... Że ci dzisiejsi, nawet na tamtym nieciekawym tle, są żenująco błazeńscy, to fakt dość oczywisty i bijący w oczy. Ale żeby z tego miało wyniknąć, że koniecznie mniej nam, i światu, zaszkodzą, to, jak sądzę, jedynie CHCIEJSTWO I NAIWNE ZŁUDZENIE! Może nie każdy, może nawet nie każdy w polityce - ale TEN OPTYMIZM na pewno JEST TCHÓRZOSTWEM!

triarius

środa, października 26, 2011

O dłoniach i uczłowieczaniu małpy (część 3)

Czytelnik może o tym jeszcze nie wiedzieć, ale właśnie wdrapaliśmy się razem na pulchniutki wzgórek, z którego roztacza się nam przecudny widok na żyzną równinę. Na której soczysta trawa, szemrzące strumyki i bujne wymiona, kobiety zaś tak słodkie i uległe, że bez chwili zastanowienia spełniają każde męskie życzenie. (Jedynie gdyby im ktoś zaproponował równouprawnienie, o feminiźmie nawet nie wspominając, zamienią się momentalnie w tygrysice, erynie i menady  z tych, które rozszarpały żywcem Orfeusza. I ten drobny grzeszek, o ile to jest grzeszek, chętnie im chyba wybaczymy.)

Zanim powolutku, z godnością, jak ów byk z anegdotki, spuścimy się na ową rozkoszną równinę, by się skąpać w jej bujności, soczystości i wymionach, jeszcze drobnych remanent, żebyśmy mieli wszystkie sprawy, nawet te niezbyt ważne, omówione raz na zawsze i do końca, zanim oddamy się temu, czemu się mamy zamiar oddać.

Te cwane rękawice ze sproszkowanym ołowiem, to one oczywiście nadają się nie tylko - jedne do bicia pięścią, bo boksersku, drugie zaś do walenia kantem. Te pierwsze dają bowiem niezłe możliwości stosowania urakena, czyli backfist'u, czyli uderzenia kostkami pięści z wierzchem dłoni odwróconym w stronę celu. Co wprawdzie z taką rękawicą jest o wiele dla nas bezpieczniejsze i na pewno skuteczniejsze, ale jednak uraken to nie jest coś, czym by sobie należało zbytnio głowę na wstępnym etapie szkolenia zaprzątać.

Zbyt mało skutecznych zastosowań, zbyt mały efekt, plus spore jednak niebezpieczeństwo zrobienia sobie więcej krzywdy, niż wrogowi. Z taką rękawicą jest lepiej, ale i to i tak nie jest coś, na czym by się należało koncentrować. (W każdym razie, gdyby ktoś jednak chciał, to zwracam uwagę, że to jest takie luźne szybkie smagnięcie. Inaczej lepiej walić "kamiennym młotem", czyli tetsui, o czym zaraz.)

Tetsui, czyli bottom fist, czyli uderzenie młotkiem (a nawet "kamiennym młotem", jak chcą Japończycy od karate)... Wielki temat i b. interesująca sprawa! Jeśli nie walniemy wadliwie, a konkretnie kością nadgarstka i w coś naprawdę twardego und masywnego, jak w czachę czy kolano, to krzywdy sobie raczej nie zrobimy, bo uderzamy masą mięcha, które nam się ładnie tam pod tym spodem pięści wybrzusza. Przypominam, że chodzi o uderzenie zaciśniętą pięścią, od strony małego palca, tym tam mięchem. Raczej nie małym palcem, czy jego nasadą, i raczej nie kością przedramienia, chyba że w coś stosunkowo miękkiego i/lub lekkiego - szyja, przedramię, żebra, wtedy to jest nawet super uderzenie!

Taka rękawica, cośmy ją sobie pobieżnie opisali - taka z ołowiem na kancie dłoni, nadaje się przecież także znakomicie do walenia w ten właśnie sposób. A tetsui ma masę słodkich zastosowań, na przykład w brudnym boksie. Dlaczego? Nie mówimy tu o boksie, ale jednak powiem, że np. przyzwoity sierp powinien być zadawany z ramieniem zgiętym w łokciu POD KĄTEM PROSTYM. Ani mniej, ani więcej! Oczywiście pewne drobne tolerancje są dopuszczalne, ale jeśli ten kąt będzie sporo większy, to na gołe pięści (a zapewne nawet w rękawiczkach lub z zmiętym kawałkiem Gazownika) mamy sporą szansę zrobić sobie większą krzywdę, niż wrogowi. Jeśli go palniemy np. w czachę, za uchem, co nie jest wcale w realu trudne.

Można by o tym godzinami, ale tyle musi starczyć, że dłuższy sierp od takiego z kątem prostym w łokciu, to raczej nie sierp, albo też uderzamy palcami lub kciukiem, co jest mało skuteczne, mało przyjemne i raczej ryzykowne. Może to też być swing (zamachowy), albo wyrafinowany "korkociąg" (corkscrew punch), który jest swego rodzaju krzyżówką prostego z sierpem, trudnym i mającym, obok zalet, swoje wady. Swing zaś to nie jest coś, co powinno się stosować na przytomnym przeciwniku. Nawet Dempsey, któren był slugger pierwszej wody, wam to powie! No i rzecz w tym, że wiele sierpów daje się ładnie zastąpić właśnie "młotkami", czyli tetsui. Albo z bliska z boku, albo długi sierp, który w ostatniej chwili przechodzi w tetsui. Wydaje się to trudne, ale w sumie nie jest i b. ładnie wychodzi po paru próbach.

Teraz taka rzecz, że, skoro rękawiczka pomaga i coś ściskane w dłoni też pomaga, to oba z pewnością pomagają jeszcze lepiej. No i to jest oczywiście prawda. Tylko trza się zastanowić, czy to jeszcze ma jakiś większy sens. W końcu, aby aż tak się koncentrować na ciosach pięścią, w stylu bokserskim, choćby i brudnym, to trza naprawdę wierzyć w swoje pięści, a więc mieć o tym pojęcie, potężny cios itd. A to z pewnością dotyczy tylko mniejszości. Po drugie to i tak nie będzie żadna tam bazooka, ani nawet porządny kastet. Istnieje tutaj niejako pewna linia, wyznaczająca skuteczność, oraz druga, wyznaczająca te dodatkowe aspekty, jak łatwość przenoszenia, nierzucanie się w oczy, odporność na rozgrzane sędziny III RP itd.

No i wiadomo, że np. porządny lotniskowiec, albo bomba wodorowa, byłyby skuteczniejsze od większości rzeczy, ale jednak nam problemu nie rozwiązują. Tak? Nas cieszy coś, co można z sobą spokojnie nosić, a najlepiej żeby to było coś, co się daje w każdej niemal chwili znaleźć i zastosować. Nawet z kordelasem czy nabijaną krzemieniami buławą raczej nie będziemy po ulicy chodzić, a w każdym razie to nie jest to, czym my się tu w tej chwili zajmujemy.

Więc, o ile rękawiczka może być miłym dodatkowym usprawnieniem dla naszego ambitnego zamiaru, i tak samo złapanie czegoś w dłoń, to nad jednym i drugim na raz można by się już zastanawiać. Może być OK, a może być zbyt wiele, jak na to, że efekt i tak nie będzie aż tak wielki. Dla wielu ludzi możliwość otwarcia dłoni i np. chwycenia czegoś będzie cenna, a ich bokserskie umiejętności nieprzesadnie wielkie. Więc tyle o tej kombinacji. I tak cholernie wiele, jak na wagę tego konkretnego tematu, choć jako przykład ogólniejszego zjawiska, to może jest i warte omówienia.)

Swoją drogą, skoro już mówiliśmy o pechowych uderzeniach nadgarstkiem, zastanawiam się często, dlaczego tak mało popularne jest opancerzenie sobie zewnętrznej strony przedramienia - tej od strony małego palca. Tak od kości nadgarstka, gdzieś do połowy przedramienia, albo i dalej, ale nie sięgając łokcia. Miałoby to masę zalet: niewidoczne pod ubraniem, nieprzeszkadzające dosłownie w niczym, dałoby się zrobić tanio i prosto, byłoby cholernie skuteczne przy blokach... Akurat na tej dolnej powierzchni przedramienia nie ma żadnych wrażliwych punktów, o ile sobie nie uszkodzimy kości nadgarstka, a na innych są, więc jest to idealna powierzchnia do uderzania i blokowania!

Psy by tego tak łatwo nie wykryły, a jeśli nawet, to niezawisłemu sądowi wstawiło by się gadkę w stylu: "Wysoki sądzie, przecież to tylko do obrony! Do blokowania uderzeń i kopnięć tych niemieckich neohitlerowców, co ich tutaj nasprowadzali na nasze polskie święto odzyskania... Przepraszam, to byli antyfaszyści? Trudno było rozpoznać, daruje wysoki sąd."

Takie coś na przedramię powinno być z jakiejś grubej blachy, albo sztywnego tworzywa - samo nasze przedramię daje sztywność i chodzi głównie o to, żeby się siła rozkładała na całej powierzchni. W środku mogłoby być jakieś miękkie wyłożenie, ale w sumie rzecz cienka, lekka, tania w produkcji. Zapewne trzymana na miejscu jakimiś dwoma czy trzema paskami na rzepy, ale musiałaby być na tyle wyprofilowana, żeby się na przedramieniu nie przekręcać. Oczywiście mogły by być dwa takie, na obu przedramionach.

Jeśli ktoś nie kojarzy radości, jaką by to mogło dać, poza blokowaniem uderzeń i kopnięć w taki sposób, że atakujący na tym cierpi, to niech sobie taki człek wyobrazi mocne uderzenie tak uzbrojonym przedramieniem w szyję (z dowolnej zresztą strony), w mięsień trapezoidalny (między barkiem a szyją, tam są cudne sploty nerwowe!), w obojczyk (nie trzeba nawet specjalnie celować, bo gdzie by się nie trafiło, skutek potężny), w dolne żebra, przez pysk... Itd. itd. Do tego ustawienie tego przedramienia poziomo przed sobą, wsparcie go drugą ręką, i wejście lewakowi w mordę lub szyję, całym szwungiem, całą masą ciała i z fajną kontynuacją. O uderzeniach w jaja i tym podobnież nawet nie wspominam, bo to nawet bez naszego chitynowego pancerzyka nieźle wychodzi, ale tak jest jeszcze fajniej.

Swoją drogą, tonfa, taka jakiej ostatnio używają różne obywatelskie policje, też ma tego typu zastosowanie, że trzyma się ją za tę rączkę i leży wzdłuż przedramienia. Tyle, że jestem niemal pewien, iż tego rodzaju wyrafinowanie nie dociera do tych przemiłych chłopców, którzy w związku z tym mieliby o wiele więcej radości i pożytku ze zwykłej pałki, albo nogi od stołka, niż z tonfy. No, ale na dostarczaniu tonf można oczywiście zrobić większe przekręty!

I tak to spędziliśmy cały odcinek na pobocznych drobiazgach, remanentach, genialnych pomysłach i dygresjach. Sprawy naprawdę najistotniejsze - te które ja uważam za naprawdę dobre rozwiązanie problemu agresywnej lewizny, szkopskich neohitlerowców spod znaku rebe Blumsztajna itp., wciąż jeszcze przed nami. O ile, oczywiście, już nie straciliście cierpliwości. Albo też nie znaleźliście już w tym co było super rozwiązania dla siebie.

triarius

wtorek, października 25, 2011

O dłoniach i uczłowieczaniu małpy (część 2)

Rękawiczki mające zwiększyć trwałość naszych dłoni w przypadku stosowania ich do dawania odporu lewiźnie powinny być obcisłe. W końcu chodzi o to, żeby się te drobne kości dłoni nie mogły przemieszczać. Za to mogą nie mieć palców i mogą być całkiem cienkie, byle się nie rozciągały. Rękawiczka (bo może być tylko jedna, jeśli ktoś woli, albo nie zdąży obu naciągnąć) w tym kontekście ma zarówno spore zalety, jak i swoje ograniczenia.

Nawet najwścieklejszy pies nie może się "legalnie" przyczepić do tego, że chodzimy sobie w rękawiczkach, zgoda? Ani najbardziej rozgrzana niezawisła sędzina. Rękawiczki, jako się rzekło, mogą być bez palców, czyli, czemu nie, samochodowe. No i (że trochę puszczę wodzę fantazji) albo mamy samochód - a wtedy bez samochodowych rękawiczek nijak. (Jakoż i bez gogli, czapki pilotki i szala pięciometrowej długości. Żartuję!)

Albo też nie mamy samochodu, a wtedy w razie czego: "Wysoki sądzie, marzę o samochodzie, ale mnie nie stać, więc sobie lubię wyobrażać, że mam Ferrari 400 SuperAmerica. Niebieski metallic. (Tutaj wzdychamy i podnosimy oczy ku niebu.) I już sobie do niego kupiłem rękawiczki, które stale noszę, a teraz oszczędzam na lusterko wsteczne."

Z drugiej strony, rękawiczka zwiększająca trwałość dłoni to jednak nie kawał żelastwa, więc są tu pewne ograniczenia. Żelastwem można w sumie walić byle gdzie i byle jak - jeśli się trafi, gdziekolwiek, to raczej gość zauważy. Rękawiczka to genialne rozwiązanie na co dzień, na wsiakij słuczaj, ale raczej dla ludzi mających pojęcie o boksie (bo w sumie w praktyce to nawet i np. karaciści boksem się posługują, choć nie zawsze wysokiej klasy).

Bo to w sumie o boks chodzi, choć na gołe pięści (co jest sporym utrudnieniem) i do tego "brudny" (czyli z masą dodatkowych technik i bez nadziei,  że sędzia wroga zatrzyma, jeśli by np. faulował). Boks, choć to fascynujący temat, także ten uliczny, sobie w tej chwili zostawimy na boku. Mówiąc tylko, że na ulicy warto go uzupełnić m.in. uderzeniami "piętą dłoni", kciukiem w oczy,  "młotkiem" (tetsui) gdzie się da, łokciem, przedramieniem, w szyję (z dowolnej strony i w sumie czymkolwiek)...

Nawet jeśli nie próbujemy kopać (butem, kolanem), ani obalać czy zakładać chwytów. No i jednak musimy uważać, żeby nie walić w coś zbyt twardego, jak mózgoczacha czy łokcie, i żeby nasza pięść była silnie i prawidłowo zaciśnięta.

Z drugiej strony - i TO JEST TUTAJ NAJWAŻNIEJSZE - boks, choć słodki i skuteczny, nie jest jednak KOMPLETNĄ metodą walki wręcz, i szczególnie w tych czasach, kiedy MMA i tajski boks w telewizji, a także w osiedlowych klubach i gdzie to tylko możliwe, b. łatwo, kiedy człowiek próbuje boksować, dostać np. obezwładniającego kopa, albo gość nam np. wejdzie w nogi, obali i sprawa przenosi się do parteru, gdzie boks nie ma zastosowania.

Jeśli ktoś np. nigdy nie poczuł okrężnego kopnięcia golenią w udo z tajskiego boksu, to nie wie co traci! Takie coś, szczególnie jeśli niespodziewane, naprawdę może człeka wybić z rytmu. A kilka kolejnych może po prostu okulawić na dłuższy czas, niż będzie trwała ta walka. Z nieprzyjemnym skutkiem. A to w końcu nie są wszystkie tego typu możliwości i np. zdrowy kop (jeszcze z takim fajnym drapnięciem z góry na dół, całym ciężarem ciała) w goleń, ma jeszcze więcej czaru. Co ma swoje zalety i wady, oczywiście, zależnie od tego, czy to my kopiemy, czy nas kopią.

Skoro mówiliśmy o rękawiczkach, to wspomnijmy może o pewnym ciekawym ich wariancie, o którym swego czasu czytałem w jakimś chyba "Popular Mechanics", a nawet widziałem oferty jego sprzedaży. Nie mam żadnych bliższych informacji, jak to w praktyce działa, ale na chłopski rozum powinno być skuteczne, tak jak kastet, choć taki bez sadystycznych narośli. A z drugiej strony to nie jest, mimo wszystko "formalnie" kastet. O czym mówimy?

Mówimy o skórzanej rękawicy, tym razem jednak takiej solidnej, z grubej skóry (może być i "ekologiczna"), która ma w miejscu, które się styka z lewakiem, kiedy go walimy pięścią, wszytą taką torebkę, a w niej sproszkowany ołów. Z tego co pamiętam, chodziło o trzy uncje tego ołowiu, co by oznaczało 3 x 35,3 g, czyli 106 g. Dodatkowa masa, choć stosunkowo niewielka, dodaje uderzeniu autorytetu, naszą dłoń w miły sposób ta rękawiczka otula, a na lewaku jest to z pewnością twarde jak kamień. O co w końcu by chodziło.

Był też oferowany inny wariant takiej rękawicy, w którym ołowiany proszek był umieszczony na kancie dłoni (shuto). To znaczy na odcinku od przegubu do miejsca, gdzie nam się rozpoczyna mały palec. Jeśli ktoś woli walić kantem, zamiast z piąchy. Co w mojej opinii jest b. fajnym rozwiązaniem, bo i ew. bloki, i wprost agresywne uderzenia nabierają wymowy, tylko o tyle trzeba mieć o tych sprawach pojęcie, żeby nie przywalić w coś twardego samymi palcami, bo wtedy rączkę możemy sobie jednak uszkodzić.

W końcu to nie jest jakaś szabla nałożona na dłoń, tylko w miarę zwykła rękawica, i ta dłoń powinna się móc zginać, choć raczej naprawiać zegarków w tym się nie da. Oczywiście zastosowanie tego genialnego wynalazku wymagałoby sporych przygotowań, a taka rękawica to już nie całkiem to samo, co nasze zamszowe od Ferrari 400, więc nieco w razie czego bardzie trefne. Ale jak w sumie trefne? Trzeba by to oszacować i ew. zebrać przyszłe doświadczenia. Sporo także może tu zależeć od naszej elokwencji i niewinnego wyglądu.

Istnieje też drugi sposób wzmocnienia dłoni przy zadawaniu ciosów, tak, żeby nam się nie połamała, ani nawet żebyśmy sobie nie ponaciągali ścięgien przy pierwszym uderzeniu. Jest nim mianowicie ściskanie czegoś w dłoni.

Chodzi o dłoń zaciśniętą w pięść, podczas tej pięści, zgodnie z jej naturalnym przeznaczeniem, stosowania. Słyszałem o ludziach, którzy specjalnie na taką okoliczność noszą ze sobą rulonik ciasno zapakowanych monet. Ma to swój ciężar, co dodaje nieco wymowy naszej pięści, łatwo się z tego w razie czego wytłumaczyć...

Po prostu trza sobie przyszykować wersję, zgodną z nominałem owych monet, na co te monety są nam pilnie i stale potrzebne, że aż je ze sobą zawsze nosimy. To nie powinno być specjalnie trudne, skoro wszędzie pełno automatów... "Panie władzo, jestem uzależniony od Coca Coli Light i batoników Jakimtam!"

Jak się małą chwilę pomyśli, to widzi człek, że to jednak wcale nie muszą być monety, bo może to być także mocno zwinięty kawałek naszej ulubionej Szabesgoj Cajtung. Masy wprawdzie to nie ma, ale masa jest tu o wiele mniej ważna od tego, żeby nam się ta zaciśnięta w piąstkę dłoń nie uginała i kości nam się nie przemieszczały. (A poza tym nadrabiamy oczywiście poziomem dziennikarstwa i autorytetem moralnym, jakoś i przynależnością do Ludzi Inteligentnych.)

To oczywiście nie wszystko, co by się dało w taki sposób zastosować (bo także "Newsweek", "Polityka", "Wprost", w bardziej elitarnych przypadkach "Krytyka Polityczna", a do bicia nastojaszcziej elity to i "Komsomolskaja Prawda"). Istotne jest, żeby to było w miarę twarde, miało długość podobną do szerokości naszej dłoni, a grubość taką, żebyśmy mogli zacisnąć pięść w miarę normalnie, ale żeby ona nam się przy nacisku (czy zadaniu ciosu) nie "domykała". Czyli (oceniam to teraz całkiem na oko!) jakiś centymetr średnicy.

No dobra... A co będzie, jeśli to coś, co sobie trzymamy w dłoni, będzie nieco dłuższe i sobie z tej dłoni będzie wystawać? Niewiele, ale jednak. Z jednej strony, albo, lepiej, z dwóch? Co będzie? "To bardzo dobre pytanie!", żeby zacytować Klasyka.

A odpowiedź na nie jest jeszcze lepsza i w sumie rozwiązuje sporą część naszych problemów, którymi się w tym naszym cyklu zajmujemy. Tak więc koncentracja, bo teraz nadchodzą informacje naprawdę użyteczne, i to nie tylko dla bokserów, czy amatorów sztuki rękawiczniczej.

O tym jednak w następnych odcinkach. (I to Deo volente, bo jak nie, to nic z tego.)

triarius

poniedziałek, października 24, 2011

O dłoniach i uczłowieczaniu małpy (część 1)

Z tym, że dłoń odegrała ogromną rolę w uczłowieczeniu małpy, zgodziliby się wyjątkowo zarówno Marks, jak i Ardrey. Marks gada w tym kontekście coś o pracy - jak to leberalny komuch - podczas gdy Ardrey, znacznie sensowniej, mówi, że człek wziął się z "drapieżnej małpy, polującej zbiorowo i z bronią". Z czego sporo mu zresztą zostało do dziś, na dobre i złe. (Nie Ardreyowi, bo już niestety nie żyje, tylko człekowi.)

Jednak, co jest smutne, to lewizna wyciąga z tego faktu praktyczne wnioski i np. masakruje bezbronnych "faszystów" z pomocą śrubokrętów i młotków. (Swoją drogą, choć nie śledzę biężączki, to chyba by do mnie jakoś doszło, gdyby tamta napaść zakończyła się wysokimi wyrokami, czego by się człowiek spodziewał, gdyby oczywiście nie wiedział co to za kraj.)

Znowu zdaje się nadarzy im się wkrótce do tego fajna okazja, na co niektórzy nasi próbują znaleźć jakąś radę. U Nicka na przykład znalazłem dziś w komęcie radę, którą cytuję:
paź 24, 2011 / djans:
„Ja to się zastanawiam jaki sprzęt trzeba wziąć ze sobą na ten marsz.”
Karton tłustego mleka – dobrze zmywa składniki aktywne gazów drażniących-łzawiących; w zeszłym roku grupa antyfaszystowskich pacyfistów dokonała napadu i ciężkiego pobicia pasażerów pociągu przy użyciu lekkich, niedużych młotków stolarskich i ślusarskich; hydrowargotargacz, czyli pokrętło zaworu co prawda nie leży w dłoni tak dobrze, jak kastet, ale nosząc je w kieszeni nie łamie się zapisów ustawy o broni i amunicji…

Ale tak serio, to myślę, że zamiast różnych gadżetów każdy powinien zabrać swoją Kobietę i Dzieci, oraz aparat, czy kamerę. Dajmy III RP szansę na wykazanie się jak dobrze potrafi chronić swoich obywateli przed lewackimi terrorystami
 To o mleku b. mi się spodobało, choć nie sprawdzałem i nie mogę ręczyć, że to naprawdę działa. To o zaworach, choć idea słuszna i krok we właściwym kierunku, wzbudziło nieco moich wątpliwości, którymi się tu z wami podzielę.

O cóż nam chodzi w tego rodzaju "środkach przymusu bezpośredniego", jak ten wspomniany przez djansa domorosły kastet? Chodzi nam o:

1. skuteczność (choć raczej nie aż tego rodzaju, by było łatwo zabić, albo w makabryczny sposób smasakrować);

2. łatwość noszenia i szybkiego zastosowania;

3. względnie niewinny wygląd, żeby się było trudno przyczepić w razie np. rewizji (nie mówiąc już po daniu jakiemuś lewakowi za jego pomocą bolesnej nauczki);

Jak to kółko od zaworu spełnia owe warunki?

Ad 1. tak, jak niemal każdy kawałek żelastwa trzymany w dłoni, może minimalnie lepiej od byle jakiego żelastwa;

Ad 2. w sumie OK, daje się nosić w kieszeni i w miarę szybko wyjąć;

Ad. 3 marnie!

Na temat punktu 3 powiedzmy sobie jeszcze parę słów. Otóż nie sądzę, by, nawet w całkiem niewinnej sytuacji, wygrzebanie przez np. policję takiego kółka z czyjejś kieszeni, nastawiło ich do nas szczególnie przyjaźnie. Co dopiero w przypadku "faszystowskiej" demonstracji, połączonej z napaścią lewackich bojówek.

Przy czym jak zwykle obiektywna policja będzie wiadomo po czyjej stronie, więc nawet jeśli taki mędrzec nie dojdzie, do czego konkretnie to miało służyć, to i tak się nie zachwyci. Bo zapewne stwierdzi, że to do rzucania w policję. No a to go raczej nie rozczuli, szczególnie jeśli będzie zmęczony, głodny, wkurwiony, obrzucany wyzwiskami i zastrachany.

Kastetu raczej, takiego prawdziwego, dopracowanego, na tę okoliczność z sobą nie zabierzemy. To jeszcze nie te czasy, armageddon niewątpliwie przyjdzie, a wtedy nie takie środki, jak kastet będą na codzień potrzebne, ale to jeszcze chwilę potrwa.

Jakie więc mamy rozwiązanie? Moim zdaniem niezłych rozwiązań jest całkiem sporo i są naprawdę niezłe, po prostu trzeba je poznać, potem chwilę pomyśleć, no i stosownym przypadku zastosować. Na początek porozmawiajmy chwilę o legalnych alternatywach dla kastetu. Nie, żebym uważał, że to koniecznie najlepsze rozwiązanie, ale skoro zaczęliśmy od kastetów, no to niech o nich najpierw będzie.

Jedyną rzeczą, jaka mi tu przychodzi na myśl - a mówimy, przypominam, o "prawdziwym" kastecie, ale całkiem legalnym - to założenie sobie zegarka na dłoń, tak jak kastet. Występuje to ponoć nawet w jakiejś książce o Bondzie (co oczywiście nie stanowi gwarancji skuteczności). Że w przypadku Rolexa warto się chwilę zastanowić nad jego użyciem w tym charakterze, nie muszę chyba nikomu mówić.

Zresztą zastanowić się warto w każdym przypadku użycia kastetu, nawet prowizorycznego! (A posiadania Rolexa gratuluję, mnie to akurat nie kręci, ale rzecz jest kosztowna i ponoć niezła.) Skoro tylko to mi do głowy przychodzi, no to o czym my tu w ogóle gadamy? - powie ktoś.

Jednak to moje gadanie o kastetach ma chyba nieco sensu, jeśli uwzględnimy specyfikę tego narzędzia, a konkretnie to, jakie ono nam problemy rozwiązuje i jakie możliwości daje. Kastety są różne, a niektóre bardziej niż do łamania kości, służą do masakrowania twarzy poprzez jej cięcie... Sprawa dla alfonsów, i to takich mniej przyjemnych, która nas raczej nie interesuje.

Można wprawdzie pozbyć się lewaka i ew. przepłoszyć jego kumpli, jednym szybkim ruchem rozorując mu mordę (oczywiście kiedy sytuacja naprawdę tego wymaga), ale do tego wystarczy nam klucz do mieszkania, karta kredytowa, grzebień (dużo nie wytrzyma, ale jeden raz jak najbardziej)... W razie ewidentnej konieczności raczej do przejechania przez oczy.

Nie po to, żeby napastnika pozbawić na resztę życia wzroku, ale żeby na jakiś czas wyłączyć go z gry. O kartach kredytowych i podobnych doń środkach jeszcze sobie, Deo volente, porozmawiamy. (O grzebieniach już nie, bo one tylko do tego.)

Kastet służy także - a taki typowy, nie zaś taki dla alfonsa albo jakiego używają w amerykańskich pierdlach, przede wszystkim - do chronienia pięści zadającej cios, oraz do nadania tej pięści twardości metalu. Plus często, dzięki występom (o różnych szpikulach czy ostrzach już mówić nie będziemy), guzom itd., do zwiększenia skuteczności uderzenia poprzez zmniejszenie powierzchni, na którą działa siłą.

Z czego, jeżeli cokolwiek wiem o życiu - a wiem, bo w latach szkolnych musiałem się bić setki razy, potem zaś, choć już się raczej w realu nie biję, to i owo z pokrewnych dziedzin liznąłem - najważniejsza jest ochrona dłoni. Ktoś się może zdziwi, ale tak właśnie jest. Nie jest aż tak ważne, czy ktoś dostanie w nos, szczękę, czy gardło, metalem, czy też kością. Jeśli siła ciosu będzie ta sama, różnica okaże się niewielka.

Dla ofiary znaczy, bo dla zadającego ten cios może być ogromna (nie w przypadku uderzenia w gardło jednak - świetny cel, jeśli dostępny!). Będzie to często różnica między miłą satysfakcją z własnej skuteczności i załatwieniem sobie ręki na amen, nierzadko złamaniem. Dłoń składa się bowiem z niesamowitej ilości drobniutkich kosteczek, do tego drobniutkie ścięgna...

I naprawdę nie jest trudno sobie ją złamać, albo inaczej uczynić niezdolną do użytku. Bez rękawic i profesjonalnego bandażowania bokserzy mieliby dłonie połamane cały czas, wielu sobie je łamie i tak. Oczywiście byli tacy jak Jack Dempsey, którzy z dłońmi nigdy problemów nie mieli, ale też mało kto chciałby naśladować jego metody treningowe i pracowitą młodość. A poza tym nawet taki Tyson złamał sobie dłoń waląc kogoś przed jakimś klubem.

Wiemy więc, że nasze narzędzie (żeby nie powiedzieć nasza broń), aby nam skutecznie zastąpić kastet bez jego wad, powinna przede wszystkim skutecznie chronić naszą dłoń. Przed złamaniem czy zwichnięciem - nie przed oskrobaniem sobie ew. knykci o jakąś lewacką mordę! Kiedy sprawa będzie na tyle poważna, że w ruch pójdą kastety, śrubokręty czy młotki, na pewno zdarcie sobie naskórka z kostek na dłoni nie będzie żadnym problemem.

Nawet zapewne nikt tego nie zauważy. (Poważniejszą sprawą jest stłuczenie tych kostek, które np. było poważnym problemem przy walkach na gołe pięści, ale to raczej przy wielokrotnym uderzaniu w twarde powierzchnie, do czego raczej w realnej rozprawie z lewactwem nie będzie okazji. Dlaczego, jeśli lewaków może być wielu? A czy tylko piąstkami musimy ich walić? Tu reguły markiza Queensbury nie obowiązują!)

Z czego wynika, że nasz prowizoryczny kuzyn kastetu wcale nie musi kryć tych powierzchni naszych piąstek, którymi ew. chcielibyśmy potraktować niegrzecznego lewaka! Oczywiście, to chroni naszą dłoń jeszcze lepiej i byłoby fajne, ale skoro mamy mieć coś, do czego się nie przyczepi ukochana bezstronna władza i niezawisłe sądy, to jednak regularny kastet raczej odpada. Co do tego już chyba się umówiliśmy?

Jednak nawet zwykła rękawiczka - byle była ciasnawa! - znacznie wzmacnia odporność pięści przy uderzeniach! (Działając poniekąd jak bandaże w rękawicach bokserów czy facetów od MMA.) Nie aż tak tę odporność wzmacnia, jak prawidłowy sposób zadawania ciosów, nie aż tak, jak siła dłoni... Ale naprawdę pomaga.

A co do tamtych spraw, czyli prawidłowości zadawania ciosów i siły dłoni, to można, a nawet należy nad tym popracować. Bardzo szybko siły dłoni wprawdzie znacznie nie zwiększymy (ok. 1% na tydzień jest ponoć możliwe, choć trza umieć i jest to męczące, bo te mięśnie rozwijają się wyjątkowo wolno), ale prawidłowe trzymanie dłoni możemy.

Np. tutaj jeszcze na moim blogu powinien być kurs boksu wspomnianego przed chwilą Jacka Dempseya (po angielsku), gdzie niektóre zalecenia wprawdzie mogą nie każdemu pasować (bo nie każdy jest Manassa Mauler), ale to na początku o zaciskaniu pięści jest bezcenne.

(Ja tym tylko radził b. uważać, żeby nie walnąć kostką małego palca, bo to, jak wiem z doświadczenia, nie jest miłe i potem długo może boleć. Tutaj światła rada Dempseya, by walić nasadą palca serdecznego, a nie twoma pierwszymi kostkami, jak w karate, widzi mi się nieco ryzykowna.) A jeśli nie tutaj, to gdzieś indziej sobie to znaleźć. Zresztą nie tylko Dempsey dobrze tę sprawę wyjaśnia.

Śmy sobie popisali całkiem sporo, a widzę, że ogrom zamierzonej problematyki został zaledwie liźnięty i zostało nam jeszcze na parę (Deo volente) odcinków. Dopiszemy wiec do tytułu "(część 1)", a na razie ¡Hasta la vista amigos!

triarius

wtorek, października 18, 2011

Wszystko co chcieliście kiedykolwiek wiedzieć o Lewicy (i o Prawicy to czego nigdy byście nie chcieli)

Zostawmy sobie na chwilę na boku lewackich hunwejbinów; nienawidzących wszystkiego wokół i samych siebie nihilistycznych totalitarystów; nawiedzonych zbawiaczy świata; skurwione,  setki razy wte i wewte kupione i sprzedane moralne autorytety; takich, dla których wszystkie problemy ludzkości dadzą się łatwiutko rozwiązać jednym genialnym posunięciem, w rodzaju wprowadzenia "wolnego rynku"...

Czyli całą lewacką florę i faunę, która nam tak umila codzienne życie i tak świetlaną gwarantuje swym piskliwym jazgotem przyszłość.Odłóżmy całe to robactwo na bok i zajmijmy się ludźmi w sumie normalnymi, zdrowymi. Takimi którzy świat widzą z grubsza takim, jakim on jest (na tyle, na ile jest to możliwe dla ułomnej z natury istoty ludzkiej) - nie zaś, że jakieś kopnięte figmenty ich mózgowia przesłaniają takiemu absolutnie wszystko.

Którzy mają ambicje i pragnienia w sumie normalne i na ludzką miarę - nie zaś zostanie Demiurgiem, jako program absolutnego minimum, choćby miliony miały z tego powodu sczeznąć w bólu i upodleniu. (Wygląda, że nie mogę się nijak od tego kurestwa, z przeproszeniem kurw, uwolnić! Ale ja naprawdę dzisiaj nie o nich chciałem.)

Jeśli mówimy o porządnych, normalnych i w sumie zdrowych ludziach, to, pod względem politycznych przekonań, dzielą się oni na lewicę i prawicę. Chodzi mi tu o normalną, zdrową lewicę, nie zaś o wspomnianą wyżej lewiznę. Zdrową lewicę, która, co się może niektórym wydać nieprawdopodobne, istnieje. A w każdym razie może istnieć. Nie jest niemożliwa.

Różnica między prawicą i TAKĄ lewicą (czyli tą porządną, cały czas to podkreślam) polega w istocie na różnicy temperamentu (co najmniej temperamentu politycznego) i priorytetów. Lewica, jak ja to widzę, jest WSPÓŁCZUJĄCA i OPTYMISTYCZNA. Podczas gdy Prawica, nie to żeby z założenia nie mogła współczuć, ale wielką wagę przywiązuje do SIŁY i jest w sumie PESYMISTYCZNA. I to by, moim zdaniem, w zasadzie wystarczyło do ich rozróżnienia. (Jeśli się oczywiście zostawi za drzwiami to kurestwo, z przeproszeniem kurw, o którym śmy wcześniej mówili.)

Optymizm i Pesymizm, o których tu mówimy, dotyczy przyszłości ludzkich spraw, bo prywatnie i w jakichś tam drobniejszych konkretach może być oczywiście całkiem różnie. Siła, w której wagę tak wierzy Prawica, i którą w sumie tak ceni, to nie musi być koniecznie jakaś brutalna przemoc. Nie - chodzi o siłę, która daje szlachetność, która zapewnia możliwość wywalczenia sobie...

I SWOIM - to jest ogromnie ważne dla Prawicy, ale przecież dla Lewicy też, choć przeważnie inaczej tych Swoich ona widzi... Wywalczenia sobie i swoim, zatem, wolności. Dla szczerego prawicowca wolności bez siły po prostu nie ma, a gdyby jakimś cudem się pojawiła, to i tak będzie podejrzana i cholernie niepewna.

Wcale nie twierdzę - i co więcej, mam wielką nadzieję, że tak wcale nie jest - iż wszystkie wartości Lewicy i Prawicy są różne i ze sobą nie do pogodzenia. Nie, po prostu priorytety są inne! Znam ludzi, których skrycie uważam za szczerych lewicowców, w najlepszym i najbardziej chwalebnym sensie, i którzy zapewne zgodziliby się z moją tezą, iż "raczej dać w dupę, niż wziąć". Po prostu dla nich to nie byłaby polityczna zasada numero uno. A dla prawicowca byłaby, albo w każdym razie b. blisko głównego podium.

Lewica, jako się rzekło, jest w sumie optymistyczna i stale by chciała coś poprawić, marząc o jakiejś lepszej przyszłości dla wszystkich, a już na pewno dla biednych, wykorzystywanych, ciężko za grosze tyrających... ("Bo bogaci i tak mają niezłe życie, przynajmniej w porównaniu." Co może być i prawdą.) Lepszą, ale nie od razu Świetlaną (ach! fanfary, werble, chóry starców zawodzą!). Nie utożsamiajmy zdrowej lewicy z @#$% lewizną!

Prawicowy pesymizm polega zaś na tym, że prawicowiec raczej cały czas obawia się, iż może być (jeszcze) gorzej. Że gorsi ludzie zdobędą władzę. Że ci skurwiele, co ją w tej chwili mają, pozwolą sobie na jeszcze więcej skurwysyństw. Że stracimy suwerenność (co już oczywiście nie dotyczy nieszczęsnej Polski, bo to się dawno stało) i inni będą decydować o naszym losie - co jest zarówno przykre w całkiem konkretnym wymiarze, jak i paskudne z punktu widzenia etyki i różnych wzniosłych spraw.

Można by o tych różnicach jeszcze długo, ale załóżmy, żeśmy sobie to prowizorycznie wyjaśnili i na razie starczy. Mamy bowiem jeszcze parę innych spraw do wyjaśnienia. Jak na przykład taki drobiażdżek, iż Prawica, z samej swojej natury, fatalnie czuje się w roli klasy uciskanej... Czy jak to tam nazwać, bowiem klasowej terminologii w prawicowym języku niet', co wydaje mi się w dzisiejszych czasach zarówno smutne, jak i przezabawne, bo ona jest nam absolutnie i pilnie potrzebna.

I nie tylko terminologia oczywiście, ale także na tematy klasowe po prostu przemyślenia. Nie jakieś Marksy i Engelsy ma się rozumieć, a w każdym razie nie wprost, ale jednak. Jasne, że rasowy prawicowiec takich rzeczy bardzo nie lubi, bo jemu się wciąż wydaje, iż wczoraj stracił majątki, fabryki, tiary, mitry, generalskie szlify, szansonistki, prywatnych kapelanów, baletniczki, pałace, portrety przodków, srebrne zastawy zdobne hrabiowskimi koronami, haftowane w herby aksamitne obrusy, tabuny służby, stada pańszczyźnianych fornali, w sam raz ile trzeba cwanych żydowskich zarządców... (O Ius Primae Noctis oczywiście też nie zapominając.) I że jutro, najdalej pojutrze, te wszystkie piękne rzeczy do niego wrócą.

Wróci - to wszystko, no bo musi po prostu! Przecież TAK BYĆ NIE MOŻE, że taki autentyczny, przekonany prawicowiec jest jakimś zwykłym ludziem, w porywach nawet zwykłym podludziem, a ci co robią za overclass to (z czym się akurat zgadzam) hołota. Oraz że szansonistki, srebrne widelce i cała reszta należą w realu nie do tych, do których z Prawa przynależą. W sensie "powinny należeć".

Więc tak być nie może, żeby hołota zabrała Panom wszystkie te majątki, służebne dziewki, francuskich kucharzy, piersiste mamki dla licznego potomstwa, haremy, psiarnie, stajnie, gorzelnie... I żeby to samo z siebie do PRAWYCH WŁAŚCICIELI wkrótce nie wróciło.

Inna zaś znacząca część Prawicy wierzy w siłę codziennego paciorka i Dziesięciorga Przykazań. I to nie w kwestii zbawienia duszy, tylko w kwestiach czysto, jak by tego nie widzieć, politycznych. Czyli np. w kwestii wolności Polski. Nic to, że sam Kościół ich już dawno zdradził... A co najmniej spora część episkopatu, która sobie z ubecją grała, niczym Bolek, i z podobnym skutkiem. Nic to, że katolik to dzisiaj w Europie najczystszej wody parias, a jutro zapewne będzie się na niego polować z nagonką i za jego skalp będzie nagroda Po prostu trza się więcej modlić i tyle!

Lewica natomiast całkiem dobrze czuje się w roli klas uciskanych, za to marnie sprawdza się w roli klas wyższych i przywódców. Mamy tu więc fajną symetrię i widzimy, że Lewica powinna, jeśli sytuacja tego wymaga, dążyć do tej sytuacji odmiany, obalenia skurwielskich rządów, wyzwolenia zwykłych ludzi z niewoli (na ile to w ogóle możliwe, bo prawicowiec oczywiście wielkich oczekiwań tu mieć nie będzie, i słusznie)... Takie tam. W sumie najlepiej to wygląda jako hasło, oczywiście lewicowe, ale nie wszystko tutaj jest bez sensu, a CZASEM NAWET TO JEST PO PROSTU DO ZROBIENIA. Byle się dało, w tym problem.

Lewica więc, jako się rzekło, sprawdza się w chwilach rewolucyjnych, albo kiedy sytuacja zbliża się nieuchronnie do rewolucyjnej. Prawica zaś w takich okresach - przykro mi, sam bowiem jestem Prawica, ale to trza sobie wreszcie powiedzieć - gania w piętkę, najchętniej za własnym ogonem, powtarza stare i całkiem nieprzystające do rzeczywistości formułki, zamawia duchy, klepie różańce (nie żeby to było coś złego, ale to nie jest na takie sprawy lekarstwo, po prostu).

Gorzej - ona w ogóle sobie nie raczy uświadomić, że jest uciskanymi masami, że to się samo z siebie nie zmieni, więc coś by trzeba zmienić w całej koncepcji. Ślicznej, zgoda, ale nieprzystającej do rzeczywistości i w sumie całkiem do dupy.

Oczywiście nie mówimy tu o Wielkiej Trójcy, czyli o Spengleryźmie-Ardreyiźmie-Tygrysiźmie (a wszystko w dodatku Stosowane, łał!), ale to powolne wykuwanie autentycznej Elity - co z samego założenia jest prawicowe, jak i sama Elita - to robota na bardzo długi czas. Prawdziwy Długi Marsz. Tym bardziej, że trza to robić w sytuacji, kiedy naprawdę nie jest się żadną Elitą, w sensie faktycznej roli społecznej, tylko właśnie, i z każdym dniem coraz bardziej, klasą pracującą i/lub uciskaną.

A faktyczna, choć oczywiście nie do opisania marna, dzisiejsza Elita czuwa nad tym wszystkim jastrzębim wzrokiem swoich wiernych piesków (z przeproszeniem!), milionów kamer i czego tam jeszcze, więc trzeba zachować low profile... Przynajmniej, kiedy by się coś w końcu (da Bóg!) coś zaczęło udawać. Nam, Prawicy znaczy, w sensie tworzenia tej prawdziwej Elity, choć tylko na razie (i obawiam się, że na długo) czysto potencjalnej i wirtualnej.

Coś się w świecie zaczyna ruszać, co zresztą widzi mi się o tyle logicznym, że przecież dłużej się tego obskurnego REALNEGO LIBERALIZMU ciągnąć nie da. Tak to zresztą zawsze działa i śmieszą mnie ludzie wybrzydzający się np. na Francuską Rewolucję, jakby to było takie sobie coś, co można sobie zrobić, albo nie zrobić, wedle woli. Jasne - Marat był obrzydliwy, Saint-Just był fanatycznym świrem, a Robespierre to typ co najmniej kontrowersyjny - jak to drobny z natury urzędnik, który przypadkiem (no, co najmniej częściowo przypadkiem) znacznie przerósł swoje kompetencje. (Komęt po latach: Nie przesadziłem aby w tej ocenie? Mówię o tym ostatnim gościu.)

Choć faktycznie nie wszystkie swoje kompetencje on przerósł, bo pod niektórymi względami był ostry jak brzytwa. (No i o to mnie chodziło!)  No i przecież dzisiaj nam takich też nie brakuje, prawda? A poza tym to i tak miało swoją dynamikę i, jeśli np. Saint-Justa mogło nie być, a Marat mógł nieco mniej śmierdzieć Urbanem/Palikotem, to bez Robespierre'a by się po prostu nie dało. Zresztą, jak już sobie ustaliliśmy, Lewica u władzy to po prostu nie jest ładny widok, a tam u władzy przecież żadnej Prawicy nie było, tylko smętne leberały (Żyronda) i zajadła lewizna.

Coś się jednak teraz, dzisiaj, zaczyna dziać. Oczywiście już jest, a w przyszłości będzie jeszcze bardziej manipulowane, fastrygowane przez media, nasączane agenturą itd., itd. - ale to nie przesądza o całej sprawie. Niezadowolenie staje się coraz powszechniejsze (pomijając rodzime lemingi). Cały ten (z przeproszeniem kurw) REALNY LIBERALIZM tak czy tak się zawali. Problem tylko CO przyjdzie w jego miejsce, a na razie nie są to perspektywy wesołe. Leberalizm był denny, przynajmniej w swej końcowej fazie i w takich peryferyjnych krajach, jak Polska, ale jeszcze może być O WIELE gorzej.

No i jeśli ktoś w ogóle może się temu opierać, to ja tu jakoś roli dla Prawicy, w krótkiej perspektywie czasowej, nie widzę. Prawica do swych (kontr-)rewolucji potrzebuje jednak armii, plus czasem różnych innych instytucji, a tutaj nic takiego nie mamy, co i tak jest b. eufemistycznie powiedziane. Lewica zaś to z natury MASY, to zaś jest w tej chwili JEDYNA RZECZ, jaka jeszcze, choćby w teorii, pozostaje w jakimś tam sensie w rękach uciskanych (na ile uciskani należą do samych siebie, mimo mediów i wszelakiej obróbki), choćby potencjalnie.

W końcu to te masy, ci uciskani... (Wiem,  że to się musi przykro czyta prawicowcom, ale najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy, kochane Prawicowe Prole!) W końcu to oni się buntują, a nie żadne armie. Których już zresztą niemal nie ma, bo są jedynie hiper-rozbudowane i hiper-wyposażone policje tajne widne i dwupłciowe.

Plus dość nieliczne gromadki najemnych zbirów (sorry, sam jestem militarysta, sort of, ale amicus Plato), które na razie próbują podbijać obcych nam kulturowo wrogów przyszłego globalnego Raju, ale prędzej czy później zostaną użyte do tępienia lokalnych niepokornych, gdyby tacy jakoś zdołali przeżyć wstępną grę. Ci, zbiry znaczy, na pewno się IM nie zbuntują, a co dopiero mówić o tym, by mieli - w sensie musieli, z konieczności, żeby się udało - stanowić grot kontrrewolucji. Mżonki! Drony, które coraz częściej ostatnio owych zbirów zastępują (w końcu są kosztowni) też raczej nie.

A jakie z tego wszystkiego konkretne wnioski? Na razie się z konkretnymi wnioskami powstrzymam, pozostawiając dochodzenie do nich moim ew. P. T. Czytelnikom. Tutaj i tak jest sporo materiału do przemyśleń, a w dodatku rzeczy chyba dla wielu szokujące i trudne do strawienia. Tak że raczej w tej chwili trzeba by to przemyśliwać i dyskutować, a na konkretne wnioski czas, Deo volente, jeszcze przyjdzie.

Bo REWOLUCJA TAK CZY TAK NASTĄPI. Pytanie tylko o to - czyja i jak się skończy.

triarius

niedziela, października 16, 2011

Kobieta i Koń Który Mówi

Kobiety mają praktycznie taki sam mózg, jak faceci. W każdym razie pod względem samego "sprzętu". Dlaczego tak jest? Za odpowiedź powinna wystarczyć znana anegdotka o Napoleonie, burmistrzu i armatach. (Z drobnym komentarzem dla mniej domyślnych.)

Po prostu "nie było sensu" konstruować dwóch różnych mózgów dla tego samego w końcu gatunku - jako że kobiety i facety rozmnażają się (i ewoluują) jak najbardziej wspólnie, i  W TYM sensie to jest biologiczna jedność. "Zbyt wysokie koszty", w tym także koszty testowania i aktualizacji.

Dla kogo? A dla Mamy Natury oczywiście. Za którą, jeśli komuś zależy, może oczywiście stać Bóg. W końcu, jeśli nie jesteśmy jakimiś fundamentalistami z Pasa Biblijnego, to raczej wypada się zgodzić, że On tak właśnie to zwykł robić.

I nie ma w tym fakcie - że wrócimy do głównego wątku, czyli jednakowości męskich i żeńskich ludzkich mózgów - nic specjalnie smutnego, choćby dlatego, że one i tak mogą bardzo różnie funkcjonować, a to dzięki sprawom od mózgowego hardware'u subtelniejszym, jak np. hormony, nie mówiąc już o samym oprogramowaniu. (Oczywiście różnica średniej wielkości babskiego i męskiego mózgu to sprawa w praktyce bez znaczenia, poza tym, że kobietom jest go łatwiej chłodzić, dzięki czemu nawet te bystre nie muszą koniecznie w tym celu łysieć.)

Mózgi mogą być praktycznie takie same, a jednak ich działanie i, co najważniejsze, jego skutki, są znacząco inne. Poza oczywiście pewną istotną wspólną częścią, w rodzaju: "jak się pali, to uciekać... jak głodny/głodna, to jeść... gdzie by tu znaleźć kogoś, kto by mnie pokochał i w dodatku pomógł spłacać raty za brykę?"

Na poziomie przyczyn, tych bardziej namacalnych, jest to sprawa głównie wspomnianych już hormonów, zaś na poziomie bardziej ze sfery cybernetyki, sprawa priorytetów. Kobieta, ta inteligentna, z pewnością wymyśliłaby to samo, co inteligentny facet - gdyby tego naprawdę pragnęła. W sensie, że gdyby to stanowiło tak samo ważną dla niej, jak dla niego, sprawę, i gdyby... W sumie musiałaby żyć w całkiem tym samym mentalnym świecie, co on, to zaś w sumie wymagałoby, żeby po prostu żyła jak on. Czyli była nim!

Wtedy - zgoda! Nieco mniejszy mózg, przy proporcjonalnie mniejszym całym ciele, nie robiłby tu żadnej istotnej różnicy. Jednak wszystkie te macice, wertykalne uśmiechy, słodkie piersiątka... Te jędrne zadki, wyniosłe, schludne, wręcz stworzone na lubych harców przystań lubą... (Żem się tak rozmarzył Villonem, w przekładzie Boya, któren był świnią, ale przekład genialny.)

Wszystko to wpływa na życie swego nosiciela, w tym przypadku nosicielki. Taka macica na przykład b. radykalnie wpływa na środowisko hormonalne organizmu, o jajnikach (w przeciwieństwie do jajc, które oczywiście też) już nie wspominając.

Baba, kochane ludzie, to, na poziomie biologicznym, całkiem co innego niż facet! Także, jeśli się uzna, że "najważniejszy jest mózg". (Z czym akurat możemy się w tym naszym tu kontekście zgodzić, choć oczywiście nie da się obiektywnie stwierdzić, że np. kręgosłup albo... Co się będziemy! - vagina - są "mniej ważne". Swoją drogą piszę po łacinie, jak jakiś misjonarz wśród dzikich i rozpustnych plemion.)

Z różnic biologicznych wynikają oczywiście różnice społeczne - i odwrotnie, bo tu mamy, jak zresztą w wielu miejscach, piękny przykład sprzężenia zwrotnego. Oczywiście w tę drugą stronę to działa powolutku, ale Mama Natura (czy Ewolucja, choćby ta z Boskiego przyzwolenia, a raczej nakazu) ma czas.

Skoro sobie już (jak mam nadzieję) ustaliliśmy, że kobieta "by mogła" to samo wymyślić... Zresztą, czy przeciętny facet wymyśla jakieś genialne rzeczy, że spytam? Bez przesady! Daleki jestem od głoszenia, że każdy facio to z definicji gigant nawet w takich całkiem męskich sprawach, jak filozofia, rzucanie kamieniami, ciosy bokserskie... (Tych dwóch ostatnich rzeczy kobiety genetycznie nie potrafią, choć niektóre daje się tego nauczyć. Co zresztą akurat nam super pasuje do naszego wywodu.)

Mogłaby - wymyślić to samo znaczy - teoretycznie, ale normalna, zdrowa i niezmanipulowana kobieta po prostu nie chce. A gdyby w jakimś momencie zechciała, to i tak jej to raczej nie wyjdzie, bo ten moment trwa zbyt krótko, więc ona nie ma przygotowania... Itd.

Nic w tym takiego, co by kobietę, "jako taką", miało kompromitować, czynić gorszą. Czy nawet choćby głupszą! Kobiety SĄ przeważnie głupsze - ale w męskim świecie. Który ja akurat (inaczej niż wielki Robert Graves na przykład) uważam za normalny i właściwy. Jednak i w nim kobiety wcale nie muszą być głupie, ani nawet głupsze - po prostu nie musząc zajmować się sprawami nieswojej płci i nie próbując rywalizować z mężczyznami na ich poletkach.

To znaczy - istnieją oczywiście kobiety, które na nich rywalizują i całkiem dobrze im to w dodatku wychodzi. Moje Drogie Przyjaciółki naprawdę nie mają powodu czuć się przez ten mój tekst obrażane! Czy umniejszane. Niektóre kobiety potrafią, a część z nich czyni to nawet z kobiecym wdziękiem, potrafi wnieść w te sprawy kobiecą perspektywę, wyciągnąć wnioski z unikalnie kobiecych doświadczeń. I różne inne tego typu piękne sprawy.

I to jest cenne! Bez żadnych kpin czy przekąsów to stwierdzam. Co nie zmienia faktu (nawet patologicznych przypadków w rodzaju różnych Śród nie licząc), że spora część tego, co kobiety robią na męskich poletkach, mogłaby być albo wcale nie robiona, albo też robiona przez facetów - mniejszym wysiłkiem, naturalniej, z większą zapewne przyjemnością (chyba, że mówimy o przyjemnościach, jakie daje chwilowa ulga w dotkliwej zawiści o penis), a przeważnie i lepiej.

Co więcej, dziwna sprawa, te kobiety, które na tych, w sumie męskich, poletkach radzą sobie tak, że żaden znawca nie byłby skłonny ich stamtąd wyrzucać i zastępować facetami, jakoś często odległe są od feminizmu i owe różnice pomiędzy płciami właśnie podkreślają. Więcej powiem! Część z nich nawet głośno mówi o tym, że kobiety są "głupsze", "mniej twórcze" i tak dalej! W czym może nawet nieco przesadzają.

A w każdym razie nie zawsze wystarczająco wyraźnie szkicują kontekst i nie mówią, że np. istnieją kobiece domeny, gdzie żaden facet nie ma szansy, i to jest o wiele bardziej wyraźna sprawa, niż w przypadku kobiet na męskich poletkach. Zresztą sądzę, że one to przeważnie wszystko wiedzą, tylko te ich teksty są często prowokacyjne, a zresztą w sumie piszą o tych wszystkich cudach ginekologii i macierzyństwa, tylko to jakoś czytelnikom łatwo umyka. (Konkretnie myślę tutaj głównie o tym, co pisze niezrównana panna Magdalena Żuraw, ostatnio także na szalomie. Potem poszukam linka, na razie jestem w boskim szale i piszę.)

Dla mnie kobieta popisująca się (bez jakichś szczególnie negatywnych konotacji!) na typowo męskim poletku, a za takie uważam w sumie niemal wszelkie życie intelektualne czy polityczne (dlatego też np. obecne "prawa" o parytetach na listach widzę jako wyjątkowo obrzydliwe) jest niczym Koń Który Mówi. Jak się ma takiego konia, albo jak się go spotka, człek może się zachwycić - że paczpan koń, a poza tym potrafi jeszcze gadać!

Albo też może to traktować jako, zabawny poniekąd, ale jednak wybryk natury. W końcu od gadania to mamy masę innych istot, konkretnie ludzi, z których faktycznie część mogłaby mówienie zostawić koniom, ale jednak niektórzy mówią z sensem, o jakim koń zapewne nawet nie marzy.

Koń ma masę innych zalet. Koń to chodzenie na czubkach paluszków - bo czymże są jego pęciny i kopyta? Koń to nogi pompujące krew i wspomagające jego, stosunkowo niewielkie, serce. Koń to przepiękny, wspaniale umięśniony zad (w czym przypomina... mniejsza z tym). Koń to wrażliwe usteczka z przerwą między zębami dokładnie taką, jak nam potrzeba (w czym przypomina...). Koń to grzbiet jakby stworzony do siodła, a i na oklep się da, choć raczej nie kłusem (w czym...).

Czy więc gadanie tak wspaniałego stworzenia dodaje mu jakieś naprawdę cenne atrybuty? Nie mam tu pod ręką konia, niestety, ale czy moja obecna kotka, albo którykolwiek z moich, i znajomych, dawnych i nieobecnych kotów, byłby fajniejszy, bardziej godzien szacunku, gdyby gadała/gadał? (Nie da się jednak dziś całkiem uciec od tego urzędniczego żargonu. Smutne!) W każdym razie gdyby gadała/gadała poniżej poziomu kogoś, kogo warto słuchać, nawet jeśli nie jest kotem?

Chyba żeby potrafił ten kot (koniec już tych wygłupów z rodzajami!) nam pokazać świat ze swojej kociej perspektywy. Bez udawania człowieka, bez zgrywy, szczerze do bólu, ale z kocim wdziękiem. Wtedy tak - niech gada! (Ale też nie przez cały czas, bo ja chcę jednak prawdziwego kota, a takie nie gadają.)

Mam wątpliwości, choć to oczywiście nie da się "naukowo" rozstrzygnąć. Co mi zresztą nie przeszkadza, bo Dilthey ze Spenglerem sprawę "naukowości nieścisłej" definitywnie raz na zawsze wyjaśnili. (Tylko wy ludzie o tym wciąż jeszcze nie wiecie.)

Kobieta - ta normalna, zdrowa, nie ogłupiona przez lewiznę i nie przymuszona przez paskudne okoliczności do zostania traktaristką Frosią, czy inną leberalną "superwoman" - to nie facet! Facet - przynajmniej ten zdrowy - nie leming oglądający "Taniec z Gwiazdami" i depilujący sobie różne rzeczy - to nie kobieta! Czy jest w tym coś smutnego? Ja nie dostrzegam!

Arabowie podobno modlą się jakoś tak, że: "Dzieki Ci o Panie, że nie stworzyłeś mnie osłem, wielbłądem, ani kobietą". Mi się ta modlitwa, przyznam, okrutnie podoba. Sam bym się modlił podobnie, gdybym się oczywiście modlił. Z drugiej strony - i TU jest właśnie hund begraben! - zdrowa i prawdziwa kobieta nie tylko ma prawo, ale i poniekąd obowiązek, modlić się jakoś w stylu: "Dzięki Ci o Panie, że mnie stworzyłeś kobietą!"

Właśnie tak! Nie całkiem symetrycznie, bo pozytywnie, podczas gdy tam było negatywnie. Ale tak właśnie i w dodatku wydaje mi się to jeszcze o wiele ważniejsze. Nie chciałbym tutaj zbaczać się na śliski grunt amatorskiej ginekologii, czy "psychologii podlotka" (taką naukę stworzyłem sobie w początkach liceum, dawno temu)... Psychologii kobiet raczej - mniej dźwięczne, ale też mniej potencjalnie mylące...

Ale dla mnie prawdziwa kobieta - a tylko takie mnie naprawdę kręcą, gdyby to kogoś przypadkiem interesowało, bo wybredny jestem w tych sprawach nie do uwierzenia! - to taka, która co najmniej raz dziennie dziękuje Bozi (przez co możemy rozumieć Boga, albo Matkę Boską, albo nawet jakąś tam Wenus czy Izydę, bo nie chodzi nam tu w tej chwili o propagowanie jedynie słusznych religii) za to, że jest właśnie kobietą.

Ze wszystkim, co się z tym łączy. A więc drugorzędne i trzeciorzędne cechy płciowe - wszystkie te (ach!) rozkoszne okrągłości, fałdki, nie zapominając oczywiście o cycuszku (jędrnym, żeby znowu pojechać Villonem, albo i nie jędrnym, takie też są słodkie)...

I ta babska psychika, o której sobie rozmawialiśmy. Ale nie tylko to - także te unikalnie żeńskie sprawy, których żaden facet nie zrozumie, choćby pękł... Przed którymi każdy w miarę normalny facet, gdyby ich posmakował, uciekłby z płaczem i potem by się ze wstydu cały czas starał zapaść pod ziemię... A panie poddają się temu z wdziękiem. Oczki skromnie spuszczone, buzia w ciup, rączki w małdrzyk, nóżki... Bez stawiania kropek nad i mi tu proszę!

Wszystkie te menstruacje, defloracje, wizyty u ginekologa, wydawanie na świat (i nie mówię o pieniądzach), karmienie piersią... W sumie, jak być może najlepszym i najszybszym testem na lewactwo/prawicowość jest pytanie "czy zgadzasz się z tezą, że chłopa od baby różni tylko jedna, mała i mało ważna, rzecz?" - tak samo testem na prawdziwą kobiecość mogłoby być pytanie: "Czy jesteś dumna i w sumie szczęśliwa z powodu swoich menstruacji?" Sorry jeśli kogoś zaszokowałem, czy zszedłem, jego (jej) zdaniem z wyżyn, by nurzać się w... W czym tam się nurzam.

Freud się gorzej nurzał i go szanowali, choć trochę bez sensu. I to nawet naziści. (Nie żeby coś.) Ja tu sześć lat już piszę, więc może po tak długim czasie jeden tego typu tekst to nie jest zbyt wiele. W końcu kobietom - a właściwie KOBIECIE, bo ona jest tak naprawdę JEDNA, tylko w różnych wcieleniach! - też się chyba coś na tym blogu należy. I, nawet jak im się to nie podobało, to jednak ja to głównie dla nich napisałem i postaram się naprawdę lojalnie potraktować wszelką krytykę, tym bardziej jeśli ona będzie z ich strony.

Fajnie by było, gdyby tu się teraz zleciała cała lewizna, ale chyba nie ma na to nadziei. Fajnie by było, bo to chyba w sumie ostrzejsze od tekstów panny Żuraw, które lewiznę do szału doprowadzały, a ja w dodatku nie jestem nawet kobieta. Ale by mi się dostało, gdyby się dowiedzieli!

Co zaś do ludzi zdrowych i normalnych, to donoszę, że jeśli jakimś cudem udało mi się sprowokować dyskusję i będzie zainteresowanie, to mam jeszcze w głowie (i sercu, na tym poprzestając) dalszy ciąg tego tekstu, rozwijający ów temat. W dość, jak sądzę, interesujący sposób. Ale musi być zainteresowanie, bo inaczej czekajcie sobie następne sześć lat. Kiedy to i tak już nie będzie prawicowych blogów i innych tego typu niepoprawnych spraw, więc się nie doczekacie. A więc?

triarius