czwartek, kwietnia 19, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 1


Robert Ardrey

Afrykański początek
osobiste studium zwierzęcego pochodzenia i natury człowieka



rysunki: Berdine Ardrey


rok pierwszego wydania oryginału: 1961

polski przekład: triarius

inicjator przekładu: piotr34






1. Nowe Oświecenie


Nie w niewinności i nie w Azji narodziła się ludzkość. Domem naszych przodków była ta afrykańska wyżyna, która rozciąga się od Przylądka na północ, aż do jezior Nilu. Tu się pojawiliśmy – wolno, bardzo, bardzo wolno – na bezkresnej i pełnej niebezpieczeństw sawannie.

Nie rozpoczęliśmy naszego długiego początku ani jako bankruci, ani jako bastardzi. Pochodzenie człowieka jest prawowite. Nasi przodkowie, których subtelne, odwieczne sposoby postępowania wciąż pozostają bliskie naszemu sercu, są mocno osadzeni w zwierzęcym świecie. Jako zwierzęce dzieci, odziedziczyliśmy wiele społecznych talentów, a także drapieżność. Najważniejszym jednak, jak się okazało, z naszych darów, było dziedzictwo przekazane nam przez małpy-zabójców, naszych bezpośrednich przodków. Już w pierwszych długich dniach naszych początków trzymaliśmy w dłoni broń, instrument starszy nieco od nas samych.

Człowiek jest częścią zwierzęcego świata. Nasza historia to spóźniona myśl, nic więcej, doczepiona do nieskończonego kalendarza. Nie jesteśmy tak unikalni, jak chcemy wierzyć. A jeśli człowiek w trudnych chwilach poszukuje głębszej wiedzy o samym sobie, musi zbadać owe zwierzęce horyzonty, od których szybkim krokiem kawałek odeszliśmy.


2

W ciągu ostatnich trzydziestu lat w naukach przyrodniczych nastąpiła rewolucja. Jest to rewolucja w naszym rozumieniu zachowania zwierząt, oraz w naszych związkach ze zwierzęcym światem. W sumie zatem ta rewolucja dotyczy najbardziej fascynującej ludzkiej rozrywki – dążenia do z rozumienia człowieka przez człowieka. Jednak nawet nauka, jako całość, nie jest świadoma filozoficznych przewartościowań, które muszą wyniknąć z osiągnięć specjalistów.

Założenia dotyczące ludzkiej natury, dzisiaj niekwestionowane przez edukację, przez psychiatrię, przez politykę, przez sztukę, a nawet przez samą naukę, ulegają erozji pod działaniem niewielkich strumyczków wypływających z mało znanych zdrojów nauki. A jednak niewielu z nas, naukowców czy laików, o tym wie.

To, że ta współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się dotychczas w niemal absolutnej ciszy, nie powinno być widziane jako coś nadmiernie dziwnego. Inne, głośniejsze rewolucje opanowały nasze niespokojne czasy. W porównaniu z losami totalitarnego państwa, z fizyką nuklearną, z antybiotykami czy płytami długogrającymi, przygody paleontologa mogą się wydawać odległe od naszego codziennego życia. Cała zaś owa rewolucyjna praca została wykonana przez ludzi tak ściśle wyspecjalizowanych, że zarejestrowano ją jedynie na tak niedostępnych stronach, jak te w American Journal of Anthropology albo Biological Symposia. Tacy heroldowie nie zdobywają wielu słuchaczy na dzisiejszych jarmarkach.

Jeszcze istotniejsza od niewiedzy publiczności czy specjalizacji tej rewolucji była jej nagłość. Kiedy w roku 1930 wyszedłem, jako przyzwoicie wykształcony młody człowiek, z szacownego amerykańskiego uniwersytetu, nie miałem najmniejszego nawet pojęcia, że prywatna własność może być czymkolwiek innym, niż ludzką instytucją, która wyewoluowała dzięki ludzkiemu umysłowi. Jeśli ja i moi młodzi współcześni, przez następne lata zmarnowaliśmy masę energii na społeczne projekty zawierające w sobie likwidację prywatnej własności, czyniliśmy to głęboko wierząc, że takie posunięcie ochroni ludzkość od wielu frustracji. Żadna część programu na naszych wydziałach psychologii, socjologii czy antropologii nie przedstawiła nam informacji, że terytorialność – popęd zdobywania, utrzymywania i obrony wyjątkowego prawa do konkretnej własności – jest zwierzęcym instynktem mniej więcej tak dawnym i tak silnym, jak seks.

Rola terytorium w ogólnym zwierzęcym zachowaniu znajduje się dzisiaj poza wszelką naukową kontrowersją – wtedy była nieznana. My, absolwenci z roku 1930, musieliśmy wkroczyć w świat burzliwych ocen bez dobrodziejstwa tej niezwykle istotnej obserwacji. Nie mogliśmy także wiedzieć, gdy tak zabawialiśmy się rozważaniem powabów bezklasowego społeczeństwa, że hierarchia jest instytucją u wszystkich zwierząt społecznych, i że popęd do dominacji nad współplemieńcami to instynkt mający za sobą trzy lub cztery miliony lat.

Istnieje klasyczny eksperyment, który można wykonać na mieczykach, tych szybko się poruszających czerwonych rybkach, które stanowią ozdobę wielu tropikalnych akwariów. Pół tuzina samczyków mieczyka, zebranych w jednym akwarium, szybko zorganizuje się w liniową hierarchię, a każdy z nich, dzięki swej sile, determinacji i bojowości, znajdzie tych współbraci, których może zdominować, i tych, którym musi ustąpić. Jego ranga decyduje o wielu przywilejach, czy to będzie dostęp do samic, czy do pożywienia, czy też do własnego kąta akwarium, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, obrona zaś własnej rangi pozostanie jego najżywotniejszym zmartwieniem. To, jak głęboko sięga ów instynkt dominacji u mieczyków, daje się łatwo sprawdzić. Ochładzajmy stopniowo wodę w akwarium. Nadejdzie chwila, kiedy samczyki mieczyka stracą zainteresowanie seksem, ale nadal będą walczyć o status.

My, absolwenci z roku 1930, nie mogliśmy wiedzieć o tym eksperymencie nad mieczykami, bo jeszcze go nie wykonano. I minie też prawie dziesięć lat, zanim kierownik mego własnego wydziału zoologii na uniwersytecie Chicagowskim, doktor W.C. Allee, opublikuje swą książkę Social Live of Animals i postawi tezę, dzisiaj już nie podlegającą wątpliwości, że dominacja jest u zwierząt społecznych powszechnym instynktem, niezależnym od seksu. Wtedy już jednak ja byłem aktywnym dramatopisarzem, całkiem nieświadomym tego, czym się zajmowali badacze w naukach przyrodniczych. Wszelkie przekonania, jakie mogłem mieć na temat takich ludzkich skłonności, jak tyrania, arystokracja, albo dotrzymywanie kroku sąsiadom, uformowane były bez wiedzy o zachowaniach naszych zwierzęcych przodków.

Wiele było owych czystej wody złudzeń, które dobrze wykształcony młody człowiek z mojego pokolenia zabierał ze sobą w pełen hałaśliwych sporów świat. Od czasów Darwina, na przykład, nauka przyjmowała, że człowiek wyewoluował z jakiejś wymarłej gałęzi szczęśliwego małpiego świata, nie bardzo różnego od obecnych gatunków. Żadne założenie nie nie mogłoby być rozsądniejsze, jako że każde z dzisiejszych naczelnych – czy to będzie goryl, czy makak, koczkodan, gibbon, czy też pawian – to stworzenie niegroźne, nieagresywne, które tylko na tyle zmienia czasem swe wegetariańskie upodobania, że okazjonalne przejawia apetyt na insekty. Tak zatem nasi profesorowie psychologii, socjologii i antropologii nie mieli powodu sądzić, że przodek człowieka prowadził życie mniej banalne. A jednak w przeciągu dziesięciolecia afrykańscy paleontolodzy wykażą ponad wszelką wątpliwość obecność na tym kontynencie rasy naziemnych, mięsożernych małp-zabójców, które wyginęły pół miliona lat temu. W ciągu następnego dziesięciolecia zostanie wykazane, że człowiek pojawił się na tym kontynencie mniej więcej w tym samym czasie. W ciągu zaś ostatniej dekady obecnej rewolucji ustalono, że mięsożerne, drapieżne Australopiteki to niepodważalni przodkowie ludzi, a także prawdopodobni twórcy stałego towarzysza człowieka – śmiercionośnej broni.

My, czyli w przybliżeniu absolwenci z roku 1930, zapewniamy dzisiaj, istotne i darzone zaufaniem, światowe przywództwo w dziedzinie myśli, globalnej polityki, życia społecznego, oraz wszelką możliwą nadzieję dla tego świata. Jednak nie wiemy, że ludzkie dążenie ku do zdobywania własności jest prostym przejawem zwierzęcego instynktu o wiele tysięcy lat starszego, niż sam ludzki rodzaj. Nie wiemy, że korzenie nacjonalizmu są głęboko wryte w społeczną terytorialność niemal każdego gatunku spokrewnionej z nami rodziny naczelnych. Nie wiemy, że ludzie dążący do podniesienia swego prestiżu, działają pod wpływem zwierzęcego instynktu, typowego dla pawianów, kawek, dorszy i ludzi. Jak byśmy nie czuli się odpowiedzialni za los konferencji na szczycie, umów rozbrojeniowych, młodocianych przestępców i nowopowstałych krajów afrykańskich – nie wiemy, że pierwszy człowiek był uzbrojonym zabójcą, ani że ewolucyjne przetrwanie od czasów pojawienia się tej mutacji, zależało od użycia, rozwijania i wyścigu zbrojeń.

Nie wiemy tych rzeczy, ponieważ są one wnioskami, które należy wyciągnąć ze współczesnej rewolucji w naukach przyrodniczych. Powinniśmy jednak wiedzieć, że nabytych właściwości nie można odziedziczyć, i że w każdy przedstawiciel każdego gatunku rodzi się zasadniczo podobny do pierwszego w swoim rodzaju. Żadne nasze dziecko, urodzone w połowie dwudziestego wieku, nie będzie się, w momencie swych urodzin, znacząco różnić od najwcześniejszego Homo sapiens. Żaden instynkt, nieważne fizjologiczny czy kulturowy, który stanowił część naszego początkowego ludzkiego pakietu, nie może kiedykolwiek w historii gatunku zostać trwale stłumiony lub odrzucony.

To, że kulturowych instynktów nie da się wymazać, ładnie pokazuje przykład historii bobrów z Rodanu. Kolonia bobrów buduje tamy, stawy i groble wspólnym wysiłkiem, a czyni tak tylko wtedy, kiedy ilość członków ich społeczności jest względnie pełna. Od niepamiętnych czasów na europejskiego bobra polowano dla jego futra, aż został niemal zupełnie wytępiony. Kilku maruderów żyje w paru niewielkich koloniach, ale niczego nie budują. Od stuleci bobrowe tamy były w zachodniej Europie rzeczą nieznaną. Potem rząd francuski objął ochroną niewielką populację bobrów żyjących w dolinie Rodanu. Powoli, przez kilka dziesięcioleci, ilość członków ich społeczności rosła. Na koniec zaś bobry wzięły się do roboty. Pierwszy raz od wielu setek lat tamy, stawy i groble pojawiły się na dopływach Rodanu. Nie różniły się absolutnie niczym od tam, stawów i grobli budowanych pięć tysięcy mil dalej, przez odległych bobrzych kuzynów z Kanady.

Problem początkowej natury człowieka jest nie do uniknięcia przy poszukiwaniu wszelkich ludzkich rozwiązań.

Tłumaczyłem ciszę, w jakiej toczy się ta współczesna rewolucja, nadmiarem wrażeń w naszych czasach. A jednak race owej rewolucji tak znakomicie oświetlają wszelkie aspekty współczesności, że to wyjaśnienie wydaje się niewystarczające. Tłumaczyłem tę ciszę niedostępnością tak wysoko wyspecjalizowanych naukowych odkryć, ale przecież jeszcze bardziej wyspecjalizowane osiągnięcia fizyki nuklearnej nie przeszły niezauważone. Tłumaczyłem tę ciszę nowością odkryć, płacząc nad zbyt wcześnie urodzoną generacją ludzi wykształconych. A jednak absolwenci z roku powiedzmy 1960, trzydzieści lat później, opuszczając szanowane uniwersytety równie przyzwoicie wykształceni, jak my byliśmy, nie zostali nauczeni ani o jotę więcej.

Współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się w czymś jeszcze bardziej szokującym, niż cisza. Toczyła się w tajemnicy. Jak nasi malutcy, włochaci, podobni do wiewiórki, najwcześniejsi naczelni przodkowie, siedemdziesiąt milionów lat temu, ta rewolucja w ukrywaniu się znalazła swą najlepszą obronę, a w skromności klucz do przetrwania. Sprowokowała bowiem większe ortodoksje, niż tylko te naukowe, a liczba jej wrogów jest niezmierzona. Z morskich brzegów i dżungli, z kopców mrówek i wapiennych jaskiń zebrane zostały łatwopalne materiały, które jakiegoś dnia muszą rozsadzić nasze najbardziej umiłowane mity. Walka o prawdę postępuje, ale jako podziemny ruch intelektualny, poszukujący jej pod najszczelniejszą zasłoną.

Czy człowiek jest niewinny? Czy naprawdę zostaliśmy stworzeni na Boże podobieństwo? Czy jesteśmy unikalnymi stworzeniami, różnymi i innymi od zwierząt? Czy nasze ciała wyewoluowały ze zwierzęcego świata, ale nasze dusze nie? Czy człowiek jest suwerenny? Czy niemowlęta rodzą się dobre? Czy ludzkie błędy dadzą się skutecznie wyjaśnić w kategoriach środowiska? Czy człowiek jest ze swej natury szlachetny?

Współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych, niezorganizowana, nie kierowana, w dużej mierze niezapisana, wiedziona silnym instynktem przetrwania, podważała owo romantyczne złudzenie głosem, który niemal nie miał szansy zostać dosłyszany. Kiedy zaś przenikliwy głos z południa Afryki rozległ się wielokrotnie, niosąc wyzwanie, sama nauka, jak zobaczymy, bezrozumnie zmówiła się, by ów głos wyciszyć, skierować w inną stronę, albo zdyskredytować.

Dało się dotąd, w mojej opinii, znaleźć pewne usprawiedliwienie dla poddawania niepokornych specjalistów cenzurze naukowej ortodoksji. Takich wyniosłych bastionów filozoficznej ortodoksji, jak Jefferson, Marks i Freud, po prostu nie można było szturmować niepełnymi siłami. Zanim antyromantyczna rewolucja mogła zmobilizować swe siły, czyli zgromadzić ogromną ilość dowodów nie do obalenia, jej działania musiały z konieczności ograniczać się do podziemnych labiryntów mało czytelnych periodyków, pokoi na muzealnych zapleczach, czy do wymieniających plotki grupek zebranych wokół afrykańskich ognisk.

Przez sześć lat żyłem w tym podziemiu. Dlaczego dramatopisarz miałby zostawać sprawozdawcą i tłumaczem naukowej rewolucji, to paradoks nad którym nie musimy się tutaj zatrzymywać. Nietypowy czytelnik, którego by ta kwestia dręczyła, może rzucić okiem na rozdział siódmy i zaspokoić swą ciekawość. Nam wystarczy tu stwierdzenie, iż dramatopisarz jest także w pewnym sensie specjalistą – od ludzkiej natury. W innym jednak sensie jest specjalistą od niczego, czyli wiedzącym coś o wszystkim dyletantem. I choć taki dyletant może być w oczach współczesnego, wyspecjalizowanego ludzkiego zwierzęcia najbardziej podejrzaną z istot, był on także tym, czego wymagała rewolucja specjalistów. Był też tym, co ta rewolucja uzyskała.

Jako przygotowanie do owego zadania wniosłem niemało życiowego doświadczenia, naiwną niewinność rocznika absolwentów z roku 1930, gotowość zamiany statusu dramaturga na status słuchacza, a także nieprzesadnie wielką niechęć do przeżycia przygody. Zrywając z teatralnymi obyczajami, stałem się jednoosobową, objazdową publicznością niezliczonej serii schodzących z afisza po jednym wieczorze przedstawień. Słuchałem geologów, ekologów i zoologów w Ameryce; antropologów, paleontologów i meteorologów w Londynie; archeologów, anatomów i biologów w Południowej Afryce; specjalistów od naczelnych w Środkowej Afryce, specjalistów od gadów w Kaliforni i Transvaalu, specjalistów od ssaków w Pretorii i Nairobi, strażników dzikiej zwierzyny w wielkich rezerwatach Ugandy, Kongo, Południowej Afryki i Kenii. Wszędzie, o dziwo, byłem mile widziany. Pokazywano mi dawne płody i jeszcze dawniejsze kości. Ciągano mnie po wapiennych grotach. Oglądałem dziwne zwierzęta. Wypiłem więcej herbaty, niż potrafię powiedzieć. Dlaczego szperacz tak podejrzliwy jak ja, miałby być podejmowany równie uprzejmie – nie wiem! Być może dyletant był tym, o czym owi specjaliści marzyli. Albo może byli po prostu samotni, a w pobliżu nie było nikogo poza mną.

W każdym razie to dramatopisarz musi najpierw zanotować, dokonać syntezy, zinterpretować i ocenić naukową rewolucję, grzebiąc głęboko w ludzkim życiu. Człowiek zaś nauki, skonfrontowany po raz pierwszy z uporządkowanymi osiągnięciami różnych specjalistycznych nauk przyrodniczych, musi wykazać tolerancję w stosunku do dramaturga widocznego spoza tych kartek: w stosunku do jego upodobania do gry świateł i cieni, do rubasznego żartu, czy znakomitej historii. Podobnie zwykły wykształcony czytelnik, dla którego ta książka została napisana, musi znieść naukową dyscyplinę obowiązującą dramatopisarza. Musi pamiętać, że wiele z tego materiału, równie nieznanego naukowcom, jak i jemu, trzeba tu było zaprezentować autorytatywnie i szczegółowo. Musi pamiętać o tym, że na przykład psychiatra, stykając się z naukowymi faktami poddającymi w wątpliwość niektóre z głównych założeń jego profesji, będzie się domagał dowodów, o które zwykły czytelnik nie poprosi.

Wszyscy czytelnicy, zawodowcy czy nie, skonfrontowani z nowymi interpretacjami pochodzenia i natury człowieka, muszą stale czuć się w obowiązku zadawać pytanie: „A dlaczego miałbym w to wierzyć?” Aby pomóc czytelnikowi w owej ocenie, ułożyłem cały materiał zgodnie z jego kontrowersyjnością. W pozostałej części tego początkowego rozdziału zaprezentuję krótką historię współczesnej rewolucji. Potem, w następnych rozdziałach, będę prezentował te aspekty zachowania zwierząt, które, choć może nieprzyswojone przez współczesną myśl i nieprzetrawione przez ortodoksyjną naukę, mimo to leżą poza wszelką autorytatywną dyskusją. Przeanalizuję też romantyczne złudzenie w kategoriach tego jedynie, co niepodważalne.

Do tego miejsca, nic z zaprezentowanego materiału nie może być uznane za kontrowersyjne dla dzisiejszych wysokiej klasy specjalistów. Od tego punktu wkroczymy na burzliwe wody naszego afrykańskiego początku, i ostatecznych śladów zwierzęcia w człowieku. Tutaj brak zgody wśród specjalistów był w przeszłości regułą. Odkrycie, 17 lipca 1959 roku, na dnie suchego wąwozu na pokrytej pyłem równinie Serengeti w Tanganice, pojedynczej skamieniałej czaszki, prowadząc do nowych odkryć, nowych zagadek i nowych kontrowersji, powinno przynajmniej zakończyć większość starych. Ja traktuję w każdym razie wszelkie materiały odnoszące się do drapieżnej przeszłości człowieka jako zasadniczo kontrowersyjne, wymagające specjalnych badań i specjalnych dowodów. Dlatego też, zanim czytelnikowi zostanie zaprezentowana końcowa interpretacja obecnych ludzkich problemów, w kategoriach całego naszego zwierzęcego dziedzictwa, ów czytelnik będzie w stanie samodzielnie ocenić tę część naszego dziedzictwa, co do której nie wszyscy specjaliści są zgodni.


3

Przed rokiem 1930 jedynie dwa głosy obwieściły mającą nadejść naukową rewolucję. Jeden dobiegł z Południowej Afryki, z gardła hałaśliwego australijskiego anatoma. Ten głos został powszechnie zignorowany. Drugi, ten od którego rozpoczniemy naszą historię, był w istocie spokojną wypowiedzią angielskiego obserwatora ptaków, i został szeroko usłyszany, szeroko zaakceptowany, oraz szeroko fałszywie zrozumiany. Tym niemniej wyznacza on początek współczesnej rewolucji w naukach przyrodniczych.

Eliot Howard był angielskim obserwatorem ptaków. Do roku 1920 zdobył czysto środowiskową sławę, jako najwyższy autorytet od brytyjskiej gajówki. Wtedy jednak wydał książkę zatytułowaną Territory in Birdlife („Terytorium w życiu ptaków”) i niewielka istnieje nadzieja dla ONZ, jeśli nie weźmie jego pracy pod uwagę. Co bowiem Eliot Howard zaobserwował przez całe swe życie wypełnione obserwowaniem ptaków, to to, że ich samczyki rzadko kłócą się o samiczki – to, o co się kłócą, to nieruchomości.

Z tego co wiem, to właśnie Howard wprowadził do zoologii termin „terytorium”. W roku 1860 niemiecki uczony o nazwisku Altum odkrył, że przekonanie jakoby samce rywalizowały o samice – przynajmniej wśród ptaków – wynika z błędu obserwacji. Nasz angielski obserwator ptaków nie miał jednak pojęcia o pracy Altuma, ja zaś nie potrafię znaleźć żadnego dowodu, że przełomowe odkrycia tego Niemca miały jakikolwiek wpływ na naukową myśl. Głos Eliota Howarda w tej kwestii to była jednak całkiem inna rzecz. Nieskończenie szczegółowo i z niezmierzoną cierpliwością obserwował on wzorce ptasiej rywalizacji. Rzadko samczyki ptaków rywalizowały o samiczki. Zamiast tego, samczyk opanowuje jakiś teren. Określa jego granice na podstawie waleczności swej własnej natury, ostrzegając wszystkich innych swym śpiewem. Na tym terytorium będzie się nawiązywał związek z ptasią partnerką i się rozmnażał, ale walka ma miejsce zanim pojawi się samiczka i bez świadomości jej seksualnego znaczenia.

To, czego dokonał Eliot Howard stanowiło oczywiście gruntowne podważenie darwinowskiej „walki o byt” i wprowadzenie do naukowej myśli możliwości, iż w ewolucyjnym postępie romantyczne walki powodowane seksualną rywalizacją, mogą nie być początkiem i końcem wszystkiego. Wspaniały przyrodnik – a przy tym realista, nie ulegający żadnym pokusom, by rzutować przypuszczalną naturę człowieka na przypuszczalne zachowania zwierząt – ten brytyjski obserwator ptaków studiował gatunek po gatunku, ptaki wędrowne i ptaki osiadłe, ptaki lądowe i morskie. I zawsze wniosek był ten sam – że samczyk, który zdobył własne terytorium, nie będzie miał większego problemu ze zdobyciem i utrzymaniem samiczki.

W dalszej części tego sprawozdania z nowego oświecenia, rozważymy urocze szczegóły dzieła Howarda. W tej chwili musimy jedynie uwzględnić to, iż w latach 1920' teorie Howarda zostały przez większość autorytetów zaakceptowane, jako zadziwiające właściwości wyłącznie ptasiego życia. Ptaki zabawnie się zachowują. Kiedy jednak nadeszły lata trzydzieste, stawało się w wielu mało czytanych naukowych publikacjach oczywiste, że nie chodzi tu tylko o ptaki.

Rosnąca liczba przyrodników wyruszała w pole i w morze, do Syjamu, do Panamy, w niedostępne regiony Kongo, rozglądając się dookoła nowym, krytycznym okiem. Jaszczurki, ryby pielęgnice, foki i szczury piżmowe ujawniły tę samą pierwotną pasję posiadania własnego kąta. Nie można było twierdzić, że dążenie do zdobycia i utrzymania jakiegoś terytorium okazało się uniwersalnym prawem natury. Wiele gatunków wykazywało senną obojętność wobec kwestii lebensraumu. Czemu jednak nie dało się zaprzeczyć, to było to, iż w znacznej części zwierzęcego świata naturalny dobór najlepiej przystosowanych jednostek odbywał się nie poprzez rywalizację o samice, a poprzez rywalizację o przestrzeń.

Było to zadziwiające odkrycie, z pewnością warte prasowych nagłówków. Jednak żadnych nagłówków nie było. W późniejszych latach pomiędzy wojnami nasza uwaga była zwrócona na bardziej dramatyczne wydarzenia, jak ekonomiczna depresja i agresywny nacjonalizm. Naukowa praca, której wydźwięk stanowiłby wsparcie dla obrońców prywatnej własności, nie mogła, w takich czasach, stać się popularną lekturą. Podobnie, przez większą część tej epoki byliśmy przekonani, iż wojny są wywoływane przez handlarzy bronią, nie widząc powodu by głębiej wnikać w tę sprawę.

Praca jednak postępowała w ciszy. Amerykański zoolog dr. C. R. Carpenter przywiódł owe kwestie niebezpiecznie blisko domu. Jego cierpliwe badania nad społeczeństwami małp wąsko i szerokonosych w stanie naturalnym, stanowią klasykę współczesnej nauki. I ukazują one, że pomiędzy naszymi najbliższymi krewniakami terytorialność jest uniwersalnym prawem. Co jeszcze istotniejsze, ukazują one funkcjonowanie jeszcze bardziej złożonej instytucji, terytorium społecznego, czyli utrzymywanego i bronionego przez grupę. To właśnie praca dr. Carpentera zainspirowała nestora brytyjskiej antropologii, sir Arthura Keitha, do jednego z niewielu politycznych wniosków, jakie w ogóle opublikowano na ten temat. W swym ostatnim eseju Keith stwierdzał, że jeśli się szuka źródła nacjonalizmu, patriotyzmu, i wojny, wystarczy spojrzeć na terytorialność.

Odnoszę wrażenie, że sir Arthur, pisząc to wszystko w połowie lat 1940', odezwał się zbyt wcześnie. Niedawne odkrycia naszych afrykańskich początków wprowadziły do zwierzęcych instynktów kierujących naszym zachowaniem czynniki bez porównania bardziej przerażające, niż zwykła terytorialność. Przez kontrast, niegasnąca wrogość wobec sąsiadów u wielu gatunków musi, jak zobaczymy, być postrzegana jako konserwatywna siła.

Obserwacje ptaków dokonane przez Eliota Howarda obaliły uświęcone przez czas przekonanie, iż samiec niemal nie myśli o niczym innym, niż samice. Wielu zoologów, na podstawie trwających kilka pokoleń badań, stwierdza wprost, że popęd terytorialny jest bardziej wszechobecny i silniejszy niż seks. Ale obserwacje rewolucyjnego pokolenia pokazały także, że nie chodzi jedynie o terytorium. Zasadniczym obiektem badań dla takich zoologów, jak Carpenter i Allee, oraz dla takich przyrodników jak Konrad Lorenz i Eugène Marais, było zwierzęce społeczeństwo. Badacze ujawnili nieuniknioną zależność obrony terytorium od porządku społecznego, wyrafinowaną zależność społecznego porządku od akceptacji odpowiedzialności przez dominującą hierarchię, od akceptacji dominacji przez szeregowców, od zbiorowej obrony jednostki i młodych, od podziału obowiązków i komunikacji pomiędzy społecznymi partnerami, od minimalizowania seksualnych konfliktów, od rozwinięcia indywidualnego kodu postępowania – przyjaźń wobec społecznego partnera, wrogość wobec terytorialnego sąsiada – oraz od rozszerzenia roli samicy jako seksualnego specjalisty, tak aby przeciwdziałać tendencji uspołecznionych samców do zajmowania się czymś innym, niż reprodukcja.

Człowiek jest naczelnym. Wszystkie naczelne są zwierzętami społecznymi. Jako zwierzęta społeczne, wszystkie naczelne w mniejszym lub większym stopniu rozwinęły pewne kompleksy instynktów gwarantujących przetrwanie ich społeczeństw. Nie ma powodu przypuszczać, by człowiek w swych afrykańskich początkach odziedziczył mniej złożony zestaw tych instynktów. Warto, byś o pamiętał, kiedy następny raz przeniesiesz swe problemy na leżankę psychoanalityka, że nauka w czasach Freuda nie uznawała żadnych ludzkich instynktów poza seksem i indywidualnym przetrwaniem, ani żadnego ludzkiego dziedzictwa większego czy bardziej złożonego, niż grupa rodzinna. Jeśli zachęcany jesteś, byś wierzył, iż wszystkie twoje kłopoty dadzą się wywieść z wypartej seksualności i stosunków w rodzinie, to to jest właśnie powód.

Dwa podstawowe odkrycia napędzały rewolucję w naukach przyrodniczych. Jedno – którym się zaraz zajmiemy – to że sceną dramatycznego wynurzenia się człowieka ze świata zwierząt był kontynent afrykański. Drugie – zainspirowane przez brytyjskiego obserwatora ptaków – to że wszelkie wnioski dotyczące zachowania zwierząt są istotne jedynie, jeśli zostały potwierdzone obserwacjami w stanie dzikim. Pokolenie Freuda nic nie wiedziało o ogólniejszych schematach funkcjonowania zwierzęcych instynktów, ponieważ nauka owej epoki ograniczała się do obserwowania zwierząt w niewoli. Jednak ogrody zoologiczne nie oferują żadnych terytoriów. Tylko w naturalnym stanie możemy być pewni, że obserwujemy prawdziwe zwierzęce zachowanie. Jeśli dzisiaj stwierdzamy, że nie wiemy niemal nic o obserwowanych niezliczoną ilość razy szympansach, oznacza to, że niemal nic nie wiemy o ich zachowaniu w stanie naturalnym. Współczesna zoologia pełną parą rozwija nową wiedzę o zachowaniu zwierząt w oparciu o inspirację Eliota Howarda i techniki dr. Carpentera.

Jakkolwiek niezwiązane ze sobą oba te podstawowe odkrycia mogą się wydawać, obydwa doprowadziły przyrodników do możliwości i zagrożeń afrykańskiego kontynentu. Tutaj paleontolog prowadzi wyścig z czasem, by wydobyć z ziemi skamieniałą historię ludzkich początków. Zoolog zaś, przyciągnięty przez ostatnie wielkie pozostałości dzikiej przyrody istniejące jeszcze na tej planecie, także prowadzi wyścig z czasem, starając się dowiedzieć czego tylko zdoła o naszych zwierzęcych zachowaniach, dopóki jeszcze ma możliwość. Na tej wspaniałej, niesamowitej naturalnej scenie oba skrzydła współczesnej rewolucji się spotykają, napotykając także trzecią rewolucyjną siłę, skutki działania której, ironicznie, zazębiają się z ich własnymi. Ruchy wyzwolenia Afryki w szybkim tempie przekształcają ów kontynent w coś zbliżonego do politycznego stanu natury, gdzie pierwotne ludzkie zachowania dają się obserwować nie takie, jak byśmy pragnęli, ale takie, jakimi są naprawdę.




Miałem okazję, w roku 1960, wraz z oboma naukowymi skrzydłami, w tej samej części afrykańskiej sceny, doświadczyć działania tej nowej siły. Dwa najważniejsze naczelne, z punktu widzenia ludzkiego zachowania, to goryl i szympans. Jednak tak samo, jak niemal nic nie wiadomo o żyjących dziko szympansach, nic też nie wiadomo o gorylach. Tak więc, ponieważ nie udało mi się znaleźć wiele wiarygodnej naukowej literatury na temat zachowania goryli, pojechałem w początkach czerwca do wioski o nazwie Kisoro na granicy między Kongiem i Ugandą. Ponad wioską piętrzy się wulkan porośnięty bambusowym lasem, wciąż chroniącym kilka z ginących górskich goryli. We wiosce zaś znajduje się niewielki hotel o nazwie „Travellers Rest”, specjalnie dla szaleńców i naukowców. I choć na temat zachowania goryli nie istnieje żadna literatura, przy obiadowym stole tego hotelu można przysłuchać się plotkom o gorylach, których nie usłyszy się nigdzie indziej na świecie.

Obszar wokół Kisoro stanowi swego rodzaju oś afrykańskiego kontynentu. Mało zresztą znaną. Sto mil na południe leży błękitne jezioro Kivu, sto mil na północ wznosi się mglista, legendarna Księżycowa Góra. O sto mil na wschód rozciąga się rozległa, ogromna, cynicznie uśmiechnięta twarz jeziora Wiktoria, trującego chorobami, rojącego się od krokodyli – i najprawdopodobniej centrum najwcześniejszych ludzkich doświadczeń. W stronę Konga idą wulkany. Każdy trzy mile wysokości, jeden idealnie symetryczny szczyt za drugim. Przez kilka tygodni żyłem nie tylko na owej osi Afryki, ale także w centrum współczesnej rewolucji na tym kontynencie. Zaraz za jeziorem Wiktora, w wąwozie Olduvai w Tanganice, dr. L. S. B. Leakey i jego żona od wschodu do zachodu słońca wydobywali z ziemi szczątki wczesnej istoty, o nazwie Zinjanthropus, którą odkryli podczas poprzedniego sezonu. Na wysokiej przełęczy pomiędzy dwoma na zachód leżącymi wulkanami usadowił się zaś dr George B. Schaller z Nowojorskiego Towarzystwa Zoologicznego. Przez rok żył razem z górskimi gorylami, a jego raporty, kiedy je opublikowano, stanowiły nasze pierwsze, jedyne i na razie ostatnie autorytatywne opisy zachowania górskich goryli.

Trzynastego czerwca – w dzień Niepodległości Kongo – żona i ja opuściliśmy tę granicę. Dr. Schaller wciąż pozostawał na swojej przełęczy.


4

Kiedy byłem chłopakiem w Chicago, chodziłem do szkółki niedzielnej w pobliskim kościele prezbiteriańskim. Tego kościoła już nie ma, stał się ofiarą swej starości i zużycia. To była wspaniała szkółka niedzielna! Dzisiejszy krytyk mógłby mieć obiekcje z tego powodu, że nie czyniła w sprawie młodocianej przestępczości nic, poza sprowadzaniem jej pod dach. Ja jednak się z tym poglądem nie zgadzam. Moja klasa spotykała się nie tylko w niedzielne poranki, ale także na modlitewne spotkania wieczorami, i wspominam te nasze środowe wieczorne spotkania z najautentyczniejszą nostalgią. Podczas gdy w kościele powyżej co bardziej bogobojni dorośli z naszego zgromadzenia zbierali się by spokojnie pośpiewać i się pomodlić, my spotykaliśmy się w podziemiach. Spotkania te z reguły miały rzeczowy charakter i były poświęcone programom sportowym, sprawozdaniom, kwestom i tego typu sprawom. Dokonywało się inicjacji nowych członków kongregacji, którzy, jeśli stała im się poważniejsza krzywda, byli odprowadzani do domu, do matki. Potem spotkania się kończyły, zawsze jakimiś wyrazami pobożności. Była krótka modlitwa i jeszcze krótsze błogosławieństwo. Wyłączaliśmy wszystkie światła i w całkowitej ciemności waliliśmy się nawzajem krzesłami.

Sądzę, że to właśnie moja szkółka niedzielna w Chicago przygotowała mnie dla afrykańskiej antropologii. Na północ od równika współczesna rewolucja przypominała grzeczne spotkania modlitewne w kościele na górze. Była dyskretna, bezosobowa, bezbarwna, uprzejma we wszystkich różnicach zdań, przystojna w swej skromności. Ale poniżej równika prowadzona była przez trzech niezapomnianych dzikusów, każdy tak pełen życia, jak lampart, wytrzymały jak słoń, i tak nieprzewidywalny, jak ruchy ziemi w Kenii. Poniżej równika owa współczesna rewolucja była nieprzyzwoita, niedyskretna, naukowa naparzana w piwnicy, w której ktoś ukazała nam zarys genezy człowieka.

Raymond A. Dart, najsławniejszy z owej trójki, był, aż do swego przejścia na emeryturę w roku 1958, szefem wydziału anatomii na Uniwersytecie Witwatersrand w Johannesburgu. Urodzony w Australii, wykształcony w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, przybył do Południowej Afryki w roku 1922, aby zorganizować wydział anatomii w Szkole Medycznej. Dwa lata później odkrył Australopithecus africanus, mięsożerną małpę z danego wysokiego veldu, i znalazł się w środku naukowej kontrowersji, z której już nigdy się nie wydostał. To był ten drugie głos poza głosem Eliota Howarda, który zakłócił panującą przed rokiem 1930 ciszę. Tym razem był to przenikliwy, stanowiący wyzwanie głos dobiegający z Południowej Afryki, który ortodoksyjna nauka przez tak długi czas starała się wyciszyć albo zdyskredytować.

Dart jest drobnym, krępym mężczyzną o szerokich zainteresowaniach, ogromnym osobistym magnetyźmie i niewiarygodnej wytrzymałości. Do całkiem ostatnich lat dawał dla swej zdumionej klasy anatomii porównawczej wykłady, podciągając się wesoło na przebiegających ponad głową rurach. Przypominam sobie, jak pewnego razu, kilka lat temu, wdrapywaliśmy się obaj na stromą ścianę dzikiej doliny Makapan, w północnym Transvaalu, w pobliżu rzeki Limpopo, aby odwiedzić trudno dostępną grotę. W połowie drogi całkiem straciłem oddech i byłem niczym dziurawa dętka. „Tak”, rzekł ze współczuciem Dart, oddychając równie lekko, jak śpiące dziecko, „to jest trudna wspinaczka”. Bez przyjemności pomyślałem, iż Dart ma sześćdziesiąt pięć lat. On zaś uśmiechnął się się do swoich miłych wspomnień. „Wiesz”, powiedział, „to dokładnie to miejsce, gdzie stary Broom zawsze musiał przystanąć”. Pomyślałem, z jeszcze mniejsza przyjemnością, że Robert Broom, drugi z owych dzikusów, nawet nie wkroczył na scenę antropologii, zanim nie skończył siedemdziesiątki.

To właśnie wytrwałość Raymonda Darta, jego cierpliwość i niezachwiana wiara we własną słuszność, w mojej opinii umożliwiły nam obecne poznanie początków człowieka. Znaleziona w roku 1924 w Taungs czaszka, była czaszką dziecka, a jej opis przez Darta gwałcił każdą ustaloną w owym czasie naukową opinię. Jego znajomość anatomii porównawczej doprowadziła go do odtworzenia dorosłego osobnika jako stworzenia mającego cztery stopy wzrostu, o pozycji wyprostowanej, dwunożnego, z mózgiem wciąż o wielkości mózgu goryla – innymi słowy jako zwierzęcia znajdującego się w połowie drogi między małpą i człowiekiem. Dart wydedukował także ze swych badań nad zębami i habitatem owej istoty, że Australopithecus africanus był mięsożerny i prowadził życie myśliwego. Ten małpolud był fazą przejściową, która posiadała bardzo istotne ludzkie cechy, poza ludzkim dużym mózgiem. Odkrycie to, w opinii odkrywcy, wskazywało na Afrykę, jako na scenę pojawienia się człowieka.

Ale nauka w latach dwudziestych wciąż była przekonana, że ludzkość pojawiła się w Azji. Sławna ekspedycja z tego okresu gorliwie przesiewała piasek pustyni Gobi w poszukiwaniu brakującego ogniwa. Jako że nie znaleziono w całej Afryce skamieniałych szczątków opisanej przez Darta istoty, azjatycka hipoteza zwyciężała. Równie uzasadnione było odrzucenie przez naukę tezy, iż małpolud był mięsożercą. Jak już zauważyliśmy, mięsożerne naczelne nie były znane nauce, a więc nie mogły istnieć. Trzecie jednak przekonanie było jeszcze ważniejsze od tamtych dwóch logicznych. Antropologia, z jakichś niezwykle tajemniczych powodów, była przekonana, że wielki mózg był pierwszym, nie zaś ostatnim, spośród tego, w co ewolucja wyposażyła człowieka. Wszystkie ludzkie cechy, takie jak postawa, dieta i sposób życia, wynikać miały z tego początkowego daru, czyli z mózgu. Takie stworzenie jak to Darta, z ludzkim ciałem i małpim mózgiem, stawiało wszystko na głowie.



To zwierzę, niczym jakiś gryfon, było naukową niemożliwością. Inne czynniki także mogły w sensowny sposób wpłynąć na ten werdykt. Oto szerokich generalizacji na podstawie pojedynczej dziecinnej czaszki dokonywał młody anatom bez żadnego wcześniejszego doświadczenia w antropologii. Dart pogłębił jeszcze swój grzech, nadając temu stworzeniu nazwę, której, jestem pewien, nikt nie potrafił wymówić. No i, jak podejrzewam, osąd wydany przez północne spotkanie modlitewne nie był też całkowicie niezależny od faktu, że źródłem odkrycia były podziemia kościoła. Wszystko, co przychodziło spod równika, zawsze miało, dla północnego nosa, nieco podejrzany zapach kogoś mieszkającego po drugiej stronie torów. Jakiekolwiek były przesłanki tego werdyktu, jednomyślne gremium północnej nauki, łącznie z takimi znakomitościami, jak Keith, Hrdlicka, Woodward i Elliot Smith, odrzuciło południową małpę Darta, jako fantazję młodego anatoma. Młody zaś anatom, w swej cytadeli na Hospital Hill, na niewłaściwym końcu świata, dalej opisywał swoje odkrycie, jakby cały świat się z nim zgadzał.

Taka była sytuacja dwanaście lat później, kiedy drugi dzikus został zwabiony niezachwianym przekonaniem Darta. Był to Robert Broom, z którym lepiej się zapoznamy w dalszym ciągu tej narracji. Broom także pochodził z Południowej Afryki, miał siedemdziesiąt lat, a w przeciągu długiej i zadziwiającej kariery zdobył pozycję jednego z czołowych w świecie zoologów. Teraz, w roku 1936, przerwał swą emeryturę i pewnego niedzielnego poranka odwiedził grotę leżącą o niecałą godzinę jazdy od Johannesburga. Tak jak Dart, był niewielkim mężczyzną, ale inaczej niż u Darta, miał wygląd niezwykle formalny. W czarnym kapeluszu, z czarnym krawatem, w sztywnym białym kołnierzyku, dokładnie zbadał ową grotę. W tydzień od następnego poniedziałku, dokładnie po ośmiu dniach, znalazł czaszkę, zęby i mózgoczaszkę dorosłego australopiteka. Potwierdziły one w najdrobniejszych szczegółach przypuszczenia Darta, oparte na czaszce dziecka.

Następne znaleziska dostarczyły nam skamieniałych szczątków należących do ponad setki indywidualnych australopiteków, z pięciu różnych południowoafrykańskich stanowisk. Więcej dziś wiadomo o ostatnich zwierzętach, niż o pierwszych ludziach, jednak odkrycie Brooma z roku 1936 wystarczyło. Sprawa przeciwko Dartowi zaczęła powoli upadać.

Rzecz, którą wykazał Broom, to było to, iż dziecko z Tanungs nie było ani żadnym dziwolągiem, ani fantazją anatoma. W międzyczasie dwa tysiące mil dalej na północ, w okolicach jeziora Wiktoria, trzeci dziki człowiek afrykańskiej nauki pracowicie demolował azjatycką fiksację. L. S. B. Leakey urodził się w Kenii i jest dziś kuratorem Coryndon Museum w Nairobi. Do Leakeya powrócimy, tak jak i do Brooma, spory kawał dalej w naszej opowieści. Jednak w początkach roku 1930 nasz Kenijczyk wydobywał, jeden po drugim, z warstw skamieniałych szczątków na dnie jeziora Wiktoria, skamieniałe szczątki czworonogich naziemnych małp, z których jedna mogłaby być przodkiem chodzących w pozycji wyprostowanej małp z południa. Australopiteki żyły na wysokim veldzie Transvaalu trzy czwarte miliona lat temu. Naziemne małpy z rodziny Proconsul odwiedzały brzegi jeziora Kenia w epoce Miocenu – dwadzieścia milionów lat wcześniej.

Naukowa obiekcja, iż nie istnieje na afrykańskim kontynencie żadna skamielina mogąca stanowić tło dla odkrycia Darta, było trudne do odparcia. Teraz jednak Leakey badał właśnie owo tło. Sześćset egzemplarzy naziemnej małpy zostało znalezione. W okresie poprzedzającym wszelką znaną obecność małp na jakimkolwiek innym kontynencie, rodzina Proconsul była we wschodniej Afryce tak powszechna, jak dzisiaj antylopy. W ciągu lat 1930' i 40' obfite świadectwo afrykańskiego pochodzenia człowieka zaczęło się piętrzyć w muzeach i laboratoriach. Jednak nawet wtedy, wszelka interpretacja południowej małpy jako stworzenia leżącego w połowie drogi od małpy do człowieka, napotykała na mistyczne przekonanie antropologii, iż duży mózg stanowił pierwsze z ewolucyjnych osiągnięć człowieka. I to trudno uchwytne wstępne założenie pozostawało nienaruszone do roku 1953.

Kiedy naukowcy z British Museum wykazali, że „Człowiek z Piltdown” jest oszustwem, stworzyli jedną z najbardziej sensacyjnych naukowych historii stulecia, zaś test fluorowy doktora Kennetha P. Oakleya zdobył światową sławę. Jednak, podczas gdy odkrycie oszustwa odbiło się echem w światowej prasie, znaczenie tych testów nie.

Człowiek z Piltdown” w idealny sposób łączył różne elementy tak, jak wedle wyobrażenia antropologii – szczególnie zaś angielskiej antropologii – miałyby zasadniczo wyglądać u istoty stanowiącej bezpośredniego przodka człowieka. Była więc tam małpia szczęka, i była pojemna ludzka mózgoczaszka, źródło wszelkiej późniejszej ewolucyjnej chwały. Nieznany autor oszustwa dostarczył nauce dokładnie tego, co nauka chciała. Tak więc prawdziwe znaczenie dokonanego w Londynie ujawnienia prawdy o tej sprawie, nie polega na tym, że „Człowiek z Piltdown” spadł z naukowego piedestału, tylko na utracie filozoficznej szacowności przez tezę, że „najpierw był wielki mózg”. Żadne znalezisko wydobyte z afrykańskiej ziemi nie posunęło naszej wiedzy o pochodzeniu człowieka naprzód bardziej, niż testy Oakleya w Londyńskim laboratorium.

Dlaczego angielska antropologia była tak przywiązana do koncepcji, że to właśnie intelektualne możliwości stanowią ewolucyjny fundament dla ludzkiej istoty? Jest to pytanie z gatunku tych, jakie będą jeszcze wielokrotnie nas tu dręczyć w dalszym ciągu tej narracji. Było to też pytanie, które z całą pewnością dręczyło Oakleya. Nawet po tym, jak testy wykazały, że szczęka i mózgoczaszka „Człowieka z Piltdown” należą do różnych stworzeń, sławny brytyjski uczony zwierzył mu się ze swej nadziei, że pierwszy człowiek, kiedy w końcu zostanie znaleziony, mimo wszystko będzie przypominał „Człowieka z Piltdown”. Przez trzy kolejne lata dr. Oakley nie był w stanie znaleźć jakiegokolwiek rozwiązania owej zagadki. Potem jednak, w czasie wykładu, który prowadził w Stanach Zjednoczonych na całkiem inny temat, odpowiedź rozbłysła mu bez ostrzeżenia pod jego wysoko sklepioną czaszką: „To przecież oczywiste, dlaczego wierzyliśmy, że duży mózg był pierwszy! Zakładaliśmy, że pierwszy człowiek był Anglikiem!”

Dopiero kiedy osiągniemy drugą połowę niniejszego sprawozdania, przeanalizujemy w szczegółach jak połączone, choć wysoce indywidualistyczne wysiłki Darta, Brooma, Leakeya i Oakleya ustaliły zgrubny, ale nie podlegający dyskusji, zarys pojawienia się człowieka na afrykańskiej wyżynie. To jednak L. S. B. Leakey był tym, który dokonał odkryć mających w przyszłości naprawdę wzbudzić szok. Dr. Leakey i jego żona Mary byli nadzwyczajnymi poszukiwaczami, którzy odnaleźli we wschodniej Afryce dość ważnych szczątków świadczących o pochodzeniu człowieka, by dać robotę całemu pułkowi analityków na całe pokolenie.

Przez trzydzieści ostatnich lat Leakeyowie odnajdywali w rejonie wokół jeziora Wiktoria prymitywne narzędzia wykonane z otoczaków, najprymitywniejsze dowody ludzkiej kultury. Datowane są one na okres mniej więcej współczesny z australopitekami z południowej Afryki, i wyprzedzają o setki tysięcy lat najwcześniejsze kamienne artefakty znane z innych kontynentów. Tak jak szczątki naziemnych małp, liczące dwadzieścia milionów lat, wskazywały na wschodnią Afrykę, jako na scenę, na której pojawił się rodzaj ludzki, podobnie owe narzędzia z kamyków, liczące niemal milion lat, świadczyły o pojawieniu się samego człowieka na tym samym obszarze. Potem Leakeyowie rozpoczęli swe badania w Tanganice, w pobliżu wąwozu Olduvai.

Wąwóz Olduvai to dwudziestopięciomilowej długości suchy kanion, zamieszkały dzisiaj wyłącznie przez takich niemiłych brutali, jak kobra, nosorożec, czy czarnogrzywy lew. W odsłoniętych warstwach ścian wąwozu Leakeyowie znaleźli wiele kolejnych złóż, pochodzących z dawnych brzegów jeziora, zawierających dowody na obecność człowieka. W dolnych warstwach występowały pradawne, prymitywne narzędzia z otoczaków. W wyższych zaś i późniejszych warstwach można było prześledzić ciągłą ewolucję wykonanych z kamienia przedmiotów, aż do wyrafinowanych osiągnięć człowieka z późnej epoki kamiennej. Wąwóz Olduvai to Wielki Kanion Ludzkiej Ewolucji. Swym wstrząsającym odkryciem tam właśnie w roku 1959 dokonanym, odkryciem szczątków pierwszego twórcy kamiennych narzędzi, L. S. B. Leakey uczynił ze swego wspaniałego prywatnego rezerwatu najważniejsze dla antropologii miejsce na ziemi.

Wraz z odkryciem wąwozu Olduvai w Tanganice, oba skrzydła współczesnej rewolucji zderzyły się. Przez trzy dekady zoologia powiększała naszą wiedzę o zwierzęcym zachowaniu. Przez trzy dekady antropologia przesuwała wstecz, w sensie chronologii, naszą wiedzę o ludzkiej historii. I na dnie suchego wschodnioafrykańskiego kanionu spotkały się. Twórcą naszej ludzkiej kultury nie był człowiek, ale zwierzę.

Nowe zagadki, którymi my się też zajmiemy, pojawiły się wskutek odkrycia Leakeyów. Nowe kontrowersje muszą się narodzić, kiedy stare umarły, a my tu postaramy się je w miarę możliwości antycypować. Jednak ogniwo pomiędzy ludzkim światem i światem zwierzęcym zostało definitywnie znalezione. Afrykańska wyżyna była kolebką człowieka. Człowiek zaś zrodził się z południowej małpy.


5



W marcu 1955 pierwszy raz siedziałem w biurze Raymonda Darta na Hospital Hill w Johannesburgu. Nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że w ciągu kilku lat okaże się, iż południowa małpa była przodkiem człowieka. Nie mogliśmy wtedy, z jakąkolwiek naukową odpowiedzialnością, uważać tego związku za więcej, niż tylko prawdopodobny, ani określać owego stworzenia inaczej, niż jako ostatnie znane zwierzę przed człowiekiem. Jednak nawet przy tych ograniczeniach, teza Darta, której dowody właśnie zabierał się by przedstawić, wisiała nad naszą zwierzęcą przeszłością niczym burzowa chmura. By się temu przyjrzeć, musimy się cofnąć jeszcze o sześć lat.

W roku 1949 Dart posunął się jeszcze dalej. Opublikował w American Journal of Physical Anthropology artykuł, w którym twierdził, że Australopithecus africanus chodził uzbrojony. Zbadanie około pięćdziesięciu czaszek pawianów, znalezionych w różnych miejscach związanych z południową małpą, wykazało dziwne, charakterystyczne podwójne wgłębienia. Dart wyciągnął wniosek, że te pawiany zginęły gwałtowną śmiercią z ręki południowej małpy. Oraz że ten małpolud używał broni, a jego ulubioną bronią była kość udowa antylopy.

Używanie broni było wcześniejsze od człowieka.

Zawieruchy wywołanej tezą Darta w dostojnych korytarzach północnej nauki nie da się nawet nazwać kontrowersją, ponieważ po stronie Darta nie było dosłownie nikogo. Przyjęcie, z jakim spotkała się jego dawniejsza dziecinna czaszka, dokładnie ćwierć wieku wcześniej, wyglądało w zestawieniu jak hymn pochwalny. Dart jednak, jak zwykle, trwał przy swoim, jakby wszyscy się z nim zgadzali. W roku 1953 opublikował zaś tekst, który któregoś dnia może znaleźć się, obok Manifestu Komunistycznego, wśród tych dokumentów, które najmniej przyczyniły się do spokoju ludzkiego ducha.

The Predatory Transition from Ape to Man („Drapieżne przejście od małpy do człowieka”) było artykułem, którego żaden typowy naukowy biuletyn nie chciał nawet dotknąć, więc ukazał się on w The International Anthropological and Linguistic Review („Międzynarodowy przegląd antropologiczny i językowy”), wydawanym w Miami. Zszokowany edytor owego niezwykłego biuletynu poprzedził dzieło Darta wstępem, odrzekając się od wszelkiej odpowiedzialności za dedukcje autora, a nawet za same australopiteki. Wstęp kończył się żałosnym westchnieniem: „Oczywiście, one były tylko przodkami współczesnych Buszmenów oraz Murzynów, i nikogo innego”. (Italiki pochodzą od edytora [oryginału książki Ardreya].)

To, co Dart zawarł w owym tekście, była to prosta teza, iż Człowiek wyłonił się ze swej antropoidalnej przeszłości z jednego jednego powodu – ponieważ był zabójcą. Dawno temu, być może wiele milionów lat temu, linia małp-zabójców oddzieliła się od ogółu nieagresywnych naczelnych. Z powodu środowiskowej konieczności, linia ta zaczęła żyć na sposób drapieżców. Z powodu konieczności związanych z życiem drapieżcy, ta linia się rozwijała. Nauczyliśmy się stać w pozycji wyprostowanej przede wszystkim dlatego, że było to konieczne w życiu łowców. Nauczyliśmy się biegać, ścigając zwierzynę przez żółknącą afrykańską sawannę. Nasze ręce zostały uwolnione, by mogły masakrować i ciągnąć, nie potrzebowaliśmy już długiego pyska, więc się skrócił. Nie mając mogących służyć do walki zębów czy pazurów, z konieczności zaczęliśmy posługiwać się bronią.

Kamień, kij, ciężka kość – dla naszego przodka, małpy-zabójcy, oznaczały one margines przetrwania. Jednak używanie broni oznaczało też nowe i zwielokrotnione wyzwania dla naszego układu nerwowego, tak by mógł skoordynować nasze mięśnie, dotyk i wzrok. I tak, w końcu pojawił się powiększony mózg. I tak, w końcu pojawił się człowiek.

Dalekie od prawdy jest odwieczne przypuszczenie, iż człowiek stworzył broń. To raczej broń stworzyła człowieka. Najpotężniejszy z drapieżników pojawił się jako logiczna konkluzja ewolucyjnych zmian. Ze swym wielkim mózgiem i swymi kamiennymi ręcznymi toporkami, człowiek unicestwił swych poprzedników, walczących jedynie za pomocą kości. I jeśli od tego momentu cała ludzka historia zaczęła się kręcić wokół rozwijania coraz doskonalszych broni, ma to bardzo logiczną przyczynę. Jest to genetyczna konieczność. Konstruujemy naszą broń i walczymy nią, całkiem tak samo, jak ptaki budują typowe dla swojego gatunku gniazda.

Ani w gwiazdach, ani w naszych własnych sercach, nie spodziewaliśmy się znaleźć takiej możliwości. W ciągu stulecia, które minęło od czasów Darwina, wszystkie nasze najbardziej dociekliwe myśli na temat natury człowieka opierały się na założeniu, iż ludzki gatunek rozwinął się z neutralnej, nieagresywnej, wegetariańskiej leśnej małpy, albo może z jakiegoś dawnego wspólnego przodka, mniej lub bardziej do niej podobnego. Teraz jednak mieliśmy australopiteka, a on był mięsożercą i drapieżnikiem. I mieliśmy także to najnowsze twierdzenie, że był uzbrojony.

To, z czym spotkał się Raymond Dart, to było więcej, niż tylko śmiertelne wycia północnej nauki i uprzedzenia wobec spraw kojarzących się z nienajlepszym towarzystwem. To, co napotkał, to była solidna falanga współczesnej nauki. Jego teoria drapieżnego przejścia może dać się udowodnić, albo nie, i z pewnością inne czynniki zostaną odkryte jako wpływające na ludzka kondycję. Jednak świat oddany przemysłowej produkcji wybuchowych zabawek z pewnością nie mógł sobie pozwolić na luksus ignorowania jego teorii. Tak więc, w roku 1955 odwiedziłem go. Od sześciu lat Dart wraz ze swymi studentami cierpliwie gromadził dowody na to, że australopitek systematycznie i celowo użytkował broni. Przestudiowałem te dowody i dla mnie były przygniatające. Teraz zaś siedzieliśmy w jego biurze na niewłaściwym końcu świata, a Dart spoglądał przez okno na burze z piorunami, goniące jedna drugą poprzez afrykańskie niebo. Co pewien czas dało się słyszeć stukanie drzwi gabinetu, gdy jakieś drobne trzęsienie ziemi wstrząsało podziemną skałą, wskazując, że kolejny opuszczony chodnik zapadł się w kopalni milę pod nami. Na biurku leżały czaszki. W dłoni miałem szczękę dwunastoletniej południowej małpy znalezioną kilka lat wcześniej w Makapan. Szczęka ta była po obu stronach złamana. Brakowało przednich zębów. Na podbródku, tam gdzie wylądował cios, było widać ciemną, gładką rysę. I chłopak od tego zginął, bo ta kość nie miała czasu się zrosnąć.

Jaka broń tego dokonała? Czyżbym trzymał w dłoni dowód pradawnego morderstwa, popełnionego z pomocą śmiercionośnej broni ćwierć miliona lat przed pojawieniem się człowieka? Czyżby drapieżne przejście dało się udowodnić, i mogło być zaakceptowane, jako sposób, w jaki powstaliśmy? Czy możemy sobie pozwolić, w tak rozpaczliwych czasach, jak te, w którym żyjemy, na poświęcenie naszej wiary w szlachetność wewnętrznej natury człowieka?

Spytałem Darta, jak się czuje, z punktu widzenia odpowiedzialności, przedstawiając tego typu tezę w takim akurat czasie. Powiedziałem, że rozumem jego przekonanie o drapieżnym przejściu, i że fascynacja bronią tłumaczy krwawą ludzką historię, wieczną ludzką agresję, irracjonalne, samoniszczące, nieubłagane, poszukiwanie przez człowieka śmierci dla niej samej.

Dart odwrócił się od okna i usiadł przy biurku. Gdzieś zawalił się chodnik, o milę pod nami, i czaszki zadrżały. I powiedział mi, że, skoro próbowaliśmy już wszystkiego innego, możemy, jako ostatniego środka, spróbować prawdy.

Cztery miesiące później Dart przedstawił swoje dowody gremium północnej nauki. I gdyby wtedy werdykt setki autorytetów okazał się inny, wątpię, czy dramatopisarz czułby się teraz zmuszony składać sprawozdanie z odkryć naukowej rewolucji.



6

W początkach osiemnastego wieku włoski zakonnik o nazwisku Vico zanotował proste, ale radykalne, stwierdzenie: „Społeczeństwo jest dziełem człowieka”. Było to, w owym czasie, stwierdzenie o ogromnym rewolucyjnym znaczeniu, ponieważ negowało wszelkie średniowieczne dogmaty dotyczące boskiej ingerencji w ziemskie sprawy: boskie prawa królów i rządów; boskie zarządzenia w osobistych sprawach pojedynczego człowieka, jego narodzin, jego losu, jego codziennego życia, jego aspiracji i jego najniższych popędów. Oświecenie było niczym innym, jak tylko obszernym opracowaniem tego jednego zdania neapolitańczyka.

Społeczeństwo jest dziełem człowieka: człowiek, niezależny od bogów i diabłów, posiada całkowitą władzę nad charakterem swego społeczeństwa. Okazało się to całkiem pożywną strawą dla generacji osiemnastowiecznych myślicieli i politycznych rewolucjonistów. Trony i ołtarze zapadły się w racjonalny pył. Wichry Oświecenia powołały do życia nowe narody i usunęły w cień stare dogmaty.

Potem jednak, w następnym stuleciu, ludzka myśl rozmiłowała się w odwróceniu stwierdzenia Vico: Człowiek jest dziełem społeczeństwa. Do troski Rousseau o szlachetność dzikusa dodano różnorakie wytłumaczenia tego, czym człowiek jest: bieda rodzi zbrodnię; imperializm rodzi wojnę; walka klasowa rodzi polityczne instytucje; wczesne związki uczuciowe rodzą późniejsze nieprzyjazne skłonności.

Zasadnicza materia współczesnej myśli jest utkana z jednej, albo drugiej, owej tezy: że społeczeństwo jest dziełem człowieka, albo że człowiek jest dziełem społeczeństwa. Jednak, czy skłonimy głowę przed racjonalizmem Woltera, czy też romantyzmowi Marksa, pozwalamy się kierować przez myślicieli, którzy nic nie wiedzieli o zwierzęcej roli w ludzkich sprawach. Myśleli zbyt wcześnie. Ponieważ bogów, diabły i czarownice udało się wypędzić ze świątyń ludzkiej troski, przyjęli nieograniczoną suwerenność człowieka.

Długa jest historia naturalnego świata, a my jesteśmy kartą, która się odwraca. Chwała jest nam przypisana, ponieważ jesteśmy królami. Nasz królewski majestat niesie jednak ze sobą ograniczoną władzę – jesteśmy bowiem częścią wszystkiego. Stoimy na barkach stworzeń zagubionych w prekambryjskich szlamach. Nasze geny wciąż odzwierciedlają ich ambicje. Możemy antycypować nienarodzone jeszcze gatunki, niewyobrażalnie odległe przyszłe epoki, suwerenności poza zasięgiem Homo sapiens, oraz istoty, o których nigdy niczego nie zdołamy wiedzieć. Jednak będziemy ich częścią, wpływając na ich losy tak, jak inni wpłynęli na nasz.

Jesteśmy lśniącym ogniwem łańcucha, którego nie uda się nam w całości poznać, ponieważ ta część, której poznać nie możemy, jest jeszcze niewykuta. Jednak nasz wkład w ten łańcuch nigdy nie zostanie utracony, bo jesteśmy zwierzęciem zadającym pytania – pierwszym zwierzęciem świadomym samego siebie. Jeśli jutro opanuje nas oślepiająca wizja, albo zostaniemy unicestwieni w oślepiającym rozbłysku, ani jedno nie będzie odpowiedzią na wszystko, ani to drugie końcem wszystkiego. Będziemy mieli spadkobierców, którzy być może zrozumieją zwierzęce popędy we własnej naturze lepiej, niż myśmy je zrozumieli.

wtorek, kwietnia 17, 2012

African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - część 2 A

2. Jeden tygrys na jedno wzgórze

Spóźnione rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów. Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak, choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi, jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią. Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności znacznie lżej.

To, czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem „terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła, jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.

Sir Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie. Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach zoologicznych.

Istnieje prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The Sexual Life of the Primates („Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że „primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp. tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod tytułem The Social Life of Monkeys and Apes („Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).

Niezależnie od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli. Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych, wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.

Tamta książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie, iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe. Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła. Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w niewoli.

Zgubne dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie – przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna, przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład, można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy, stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury przyglądają się rozbawione.

* * * * *

triarius

sobota, kwietnia 14, 2012

Pupa

Motto: 

Najwyższy czas wyjść z katakumb! Niech żyje prawicowy libertynizm! (Wraz z ukochanymi przez Google tego świata pikantnymi tytułami.)

* * *

Zastanawialiście się kiedyś, co by miała na okładce panatygrysia książka, gdyby wam Pan Tygrys takową napisał? Jaka książka, spytacie? Książka o sprawach aktualnych, globalnych, ale z akcentem na nasze polskie, polityczna i w sumie na serio. Więc? Ponieważ nigdy tego i tak nie zgadniecie, więc wam powiem.

Na okładce byłaby ładnie oddana, ładnie podana, realistyczna i trójwymiarowa pupa. W jakiejś tam spódniczce, żeby nie było, że bez. Kusej jednak. Może moherowej, jeśli o sprawach polskich w tej książce byłoby sporo. Albo w jakiejś tuniczce, gdyby książka wyszła bardziej globalna i ponadczasowa. Tak czy tak byłby ten damski przyodziewek nieco podarty, ale nie mniej przez to pikantny i nabrzmiały podskórnym erotyzmem.

Choćby tylko z tego powodu pikantny byłby on i nabrzmiały, że wtedy to by się lepiej sprzedawało. (Że komuś jeszcze w tych czasach muszę to tłumaczyć!) Pupa byłaby albo mocno dojrzała, moherowa, gdyby książka skoncentrowana była na sprawach rodzimych... Tym niemniej jednak bardzo smakowita... Co by, przyznaję, było sporym ustępstwem na rzecz wolnego rynku... A jeśli byśmy poszli bardziej globalnie i ponadczasowo, to coś w stylu dojrzałej mamy z japońskiego filmu rodzinnego. Sami sobie ew. poszukajcie.

"I co z tą pupą?" - spytacie. Pupa faktycznie nie byłaby tam, na tej okładce, sama. Należałaby do nieszczęsnej branki, przerzuconej przez kark konia takiego jakiegoś kałmucko-huńskiego jeźdźca. Z tego jeźdźca (choć artysta mógłby mieć nieco inną koncepcję) widzielibyśmy tylko brzuch, lewą rękę trzymającą wodze, i prawą rękę z nahajką.

Nasza zaś kobietka leżałaby sobie nogami w naszą stronę i z, powabnym acz bezbronnym, kadłubem w górę. A także centralnie na naszym okładkowym obrazku. Jeśli ktoś z kontemplujących ów obrazek miałby jakieś niezdrowe w związku z tym skojarzenia - że np. ta nahajka co pewien czas, zamiast tego konia... Albo że za chwilę, na biwaku... To ja bym nie był w stanie tych jego niepokojów rozwiać, bowiem sam podejrzewam, że takie właśnie konotacje mnie też, konceptualnemu twórcy jakby nie było, owej okładki, się narzucają.

"I co by to wszystko miało znaczyć?" - pytacie. A ja wyczuwam w waszym tonie pewną zaczepność, brak zgody, młodzieńczy bunt. "Jeśli chodzi o stan naszego kraju, to równie adekwatnym, choć faktycznie nieco mniej nośnym marketingowo, obrazem jego stanu, byłby np. śnięty karp na drewnianej desce i leżący obok nóż. Czyż nie? Więc czy tu nie chodzi po prostu o marketing i, nie owijając w bawełnę, porno?!"

"Ależ tak!" - odpowiadam. "Śnięty karp, jak i sporo innych budzących żałość i poczucie beznadziei obrazów. Które tutaj możemy sobie na poczekaniu, jak z rękawa. Jednak nie tylko o takie skojarzenia nam chodzi. O takie też, ale nie tylko."

- A o jakie?

(Wszyscy rozmówcy, widać czegoś zniechęceni, sobie poszli, ten jeden pozostał. Ale akurat temu jednemu z oczu wyziera inteligencja i autentycznie prawicowy zapał.)

- A o takie, że, jeśli owa kobieta, owa nieszczęsna branka und niewolnica, ma symbolizować Polskę, prawicę, ludzi i siły (jakie znowu "siły"? słabości raczej!), które w tych kosmicznych zmaganiach, o których wam Pan Tygrys opowiada, a co do was ludzie tak marnie trafia, stoją po tej naszej stronie, to chodzi tu przede wszystkim o to, że tę kobietkę możemy sobie podzielić na trzy części...

- Jak i karpia leżącego na desce obok noża!

- Zgoda! Jak i karpia. Bardzo celna uwaga! Tylko, że my tu, nie będąc Hunem ani Kałmukiem, jej nie zamierzamy w sensie dosłownym krajać. My ją sobie podzieliliśmy na trzy części czysto KONCEPTUALNIE.

- Dużo jej to pomoże!

- Jej to faktycznie nic nie pomoże, ale my chociaż na jej smutnym przykładzie możemy sobie pewne istotne sprawy wyjaśnić. I, jeśli Bóg pozwoli, wyciągnąć wnioski, nauki. Dzięki czemu sami się w tak kontrowersyjnej i brzemiennej rozlicznymi rodzajami ryzyka sytuacji, da Bóg, nie znajdziemy.

- Jakoś marnie to widzę, ale w końcu kogo mam jeszcze słuchać, komu w tych koszmarnych czasach udzielić kredytu zaufania, jeśli nie tobie, Panie Tygrys? Mów więc pan, a ja wysłucham!

- Dzięki! Więc konceptualnie ową niewiastę dzielimy sobie na trzy części: dół, środek i góra. Dół to tak jakoś od kolan i niżej. Środek to nasz tytułowy kadłub, czyli (nie bójmy się tego słowa!) PUPA. A góra to jej głowa, popiersie i ręce.

- No i?

- No i, jak widzisz, mój wnikliwy i bezkompromisowy rozmówco, pupa jest w górze - czyli nasz środkowy odcinek... A raczej nie tyle "nasz", tylko tej pani... Zresztą zaraz pójdziemy dalej i okaże się, że w pewnym sensie on naprawdę jest "nasz". Po kolei jednak!

- Zaczyna brzmieć interesująco. Tylko nie widzę, jakby to miało...

- Nie, jasne. Na razie trudno z tego coś zrozumieć. Więc kontynuuję... Pupa, jak widać, jest w górze. Oba pozostałe segmenty są w dole. Pupa jest w pewnym sensie - i to nie tylko topograficznie - centralna. Jest najbardziej wystawiona na działania wroga... W końcu tego tam Huna czy Kałmuka trudno jest uznać za przyjaciela, prawda?

- Z tym zgoda.

- Więc i nahajka, i jakieś tam wulgarne pieszczoty... Mniej albo bardziej perwersyjne... A potem, na biwaku. Nie muszę chyba dokładnie opisywać, obaj jesteśmy ludźmi światowymi.

- Zgoda.

- Pupa ewidentnie musi być broniona i chroniona. Jeśli ma, w jakimkolwiek sensie, przetrwać. Tylko, że, niestety, ani ona, ta kobietka znaczy, ani my tutaj, nie mamy sposobu, by ją naprawdę bronić. Zgoda? Jakiegoś rodzaju straż tylna, osłanianie odwrotu spod Moskwy - zgoda, to jest konieczne. Jakieś PiS'y. Takie tam. Ale jeśli to nie ma być gra do jednej bramki, po wieczne czasy, to nam nie wystarczy. Tej pani też nie wystarczy samo zaciskanie pośladków.

- Więc?

- No to chodzi o to, że ręce zaś i stopy tej pani, coś by tam mogły zrobić, ofensywnie. Że tak to określę... Ale też z tym problem. Są związane, albo i nie - na naszej okładce tego nie widać. W każdym razie ona jest przerzucona przez koński grzbiet, a ten Kałmuk nad nią siedzi i pilnuje. Te huńskie koniki nie są specjalnie szybkie, ale skakanie na główkę w galopie jest ryzykowne. No i cała masa innych problemów.

- Na razie zgoda, ale co to ma wspólnego?

- Tak sobie ostatnio wykombinowałem, a może coś mnie z góry oświeciło, nie wiem... W każdym razie doszło do mnie, że tą panią, w jej poważnych kłopotach, można porównać z sytuacją naszej, najogólniej rzecz określając, prawicy... Czyli, na naszym rodzimym terenie, patriotów - ludzi którym wciąż, wbrew "europejskiej" propagandzie, wbrew słowiczym śpiewom i krokodylim łzom wszelkich piewców Jednej Wielkiej Ludzkości Bez Granic, Bez Narodów, Egoizmów - Wpatrzonej We Wspólną Świetlaną Przyszłość..."

- OK, z grubsza wiem o kogo może chodzić.

- Więc sytuacja tych ludzi, tych, choć to przezabawne określenie w tym kontekście... A z drugiej strony smutne... Tych "sił" - którym zależy na Polsce, którym zależy na tym, by człowiek był nadal, ze swymi zaletami i swymi wadami, człowiekiem, a nie jakąś pierdoloną totalitarną mrówką... Przypomina mi ona sytuację tej pani. I także można by "to" podzielić na trzy segmenty... Które - słuchaj, bo to jest to istotne! - dałyby się bardzo ładnie "mapować" (jak to się określa w środowisku nerdów i geeków) na segmenty tej pani.

- No, no...

- Więc ten środek, ta, nie przymierzając, pupa - tak piękna, tak kształtna, tak powabna i apetyczna... A jednocześnie tak bezbronna, bo czymże jest zaciskanie pośladków wobec huńskiej przemocy? To nasze państwo narodowe. Nasza Polska po prostu.

- ???

- Góra - w przypadku tej pani jej marmurowe popiersie, głowa, ale i ręce - to jest GLOBALNE I HISTORIOZOFICZNE widzenie tego, co się teraz na świecie dzieje. Czyli, jeśli przyjmiemy, że Pan Tygrys ma rację, będzie to owo unikalne KLASOWE, a jednocześnie całkiem przecie nie komusze i nie marksistowskie, ujęcie problemu...

- Coś do mnie, przyznam, trafia.

- Dzięki! Więc dalej... Plus ew. może kwestia walki z popłuczynami po Oświeceniu i "gadaniem Michnikiem", ale to już konkretne tego przejawy. Najważniejsze jest to klasowe - że obecnie toczy się walka, w której obrzydliwe, szemrane elity starają się wychować resztę ludzi, z nami niejako na czele, na zadowolonych ze swego losu niewolników, na ludzkie mrówki, jednym słowem - starają się przerobić człowieka ze zwierzęcia dzikiego, na udomowione.

- OK, no to mamy górę i pupę. Co z dołem? Czyli nogami tej pani?

- Jej nogi nam się mapują na niezwykle moim zdaniem ważną, i niezwykle zaniedbaną także, sprawę INDYWIDUALNEGO potencjału każdego z nas. Nas po tej stronie frontu. Sprawę przejrzenia na oczy w sprawie popłuczyn po Oświeceniu, gadania Michnikiem, łapania się na wszystkie te leberalne chciejstwa i kłamstwa...

- A do tego pewnie szeroko pojęty Monteverdi, fizkultura, stosowana psychologia? Plus bicie brzydkich ludzi?  Nie zapominając o ważnych i mądrych książkach, tak?

- Tak, właśnie! No i rzeczy z pogranicza tych spraw, czyli wszystkie te Ardreye, Spenglery... Po prostu to, że w końcu to W NAS toczy się ta kosmiczna, ostateczna walka. I my tylko, z drugiej strony, mamy możliwość coś w tej kwestii zrobienia. Jeśli oczywiście nie damy się zapędzić do rycia nosem w ziemi na kafelki, wakacje na Minorce, nową brykę... Choćby to się nawet nazywało "prywatna przedsiębiorczość - prawdziwe znamię prawdziwej męskości, ach!" Za którą oni nam będą bili brawo w tefałenach i gdzie tam jeszcze.

- Coś w tym jest.

- OK, dzięki! Ale nie chcę się tutaj rozgadywać na te tematy, bo nigdy nie skończę. Tego jest tak wiele i tak wiele ludziom trzeba by mówić. Chyba, że sami zaczną o tym myśleć i to praktykować. Jeśli to do nich jakoś trafi. Chodzi mi, w każdym razie o to, że my się tu - polska patriotyczna prawica i w ogóle autentyczni polscy patrioci, którzy dla mnie są w sumie niemal całkiem tym samym, co ja uważam za dzisiejszą prawicę (w Polsce) - koncentrujemy WYŁĄCZNIE NA PUPIE, która ma wiele wdzięku i wiele zalet, ale też jest akurat najbardziej bezsilna... To się da zrozumieć?

- Chyba rozumiem.

- I historyczne trendy akurat, żeby nie powiedzieć "wiatry", wieją PRZECIW niej. Pupy trzeba oczywiście bronić, na ile to tylko możliwe, ale wyobrażanie sobie, że da się w tej huńsko-kałmuckiej niewoli jakoś wydostać, że uda się nie stanowić na kolejnym biwaku obiektu erotycznego dla połowy plemnienia... A potem znowu i znowu, aż w końcu Kałmukom się znudzimy, a wtedy... Na pewno nic wesołego nas nie spotka... Że uda to się nam zrobić bez udziału rąk i nóg, wydaje mi się wysoce naiwne i po prostu zgubne!

- Musiałbym to przemyśleć, ale coś w tym chyba jest. I co dalej?

- To właśnie to. Można by o tym pisać książki, ale równie dobrze można chyba skończyć na przedstawieniu ludziom tej metafory (bo to w końcu była także i metafora). Jeśli coś im zaskoczy, jeśli ta nasza metafora zadziała, to coś z tego może dalej będzie. Przemyślenia. Dyskusja. Z czasem, da Bóg, prowadzące do konkretnych i realnych zmian w działaniu.

- Amen!

-  Może chociaż nasza prawica, nasi patrioci, dzięki temu - żadnej krzywdy Kościołowi przecież nie robiąc (na ile on tam jeszcze istnieje) - otworzą, z pomocą Googli tego świata, nowy front propagandy. Uzyskując szansę dotarcia do tych, którzy kastrowanymi ministrantami, monarchistami, czy czcicielami "wolnego rynku" i tak nigdy nie zostaną. A babciami może i tak, ale dopiero za jakiś czas, i sami jeszcze o tym nie wiedzą. No to może jeszcze, dla tych Googli i na ich cześć, powtórzmy nasze słowo kluczowe: "Pupa".

- No to ja też: "PUPA". I dzięki za rozmowę!

- Ja także, jakem Pan Tygrys, dziękuję! Za rozmowę i za ten okrzyk.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

czwartek, kwietnia 05, 2012

Spowiedź lewicowca który przejrzał na oczy (specjalnie dedykowane Arturowi M. Nicponiowi)

Ja się dość lubię wirtualnie i werbalnie naparzać, Artur M. Nicpoń, z tego co dotąd widziałem, też. No więc wychodzą z tego różne fajne słowne utarczki. Nic w tym w końcu złego. Utarczki o różne sprawy, ale całkiem sporo o Roberta Ardreya. Którego ja (jak kto mnie czyta, to chyba wie) widzę jako absolutną podstawę tego, co ja uważam za sensowną i niepozbawioną zębów prawicowość, Artur zaś się z tym poglądem nie zgadza. Z różnych tam powodów, z których jedne są w miarę sensowne, inne raczej idiosynkratyczne, jeszcze inne wynikają z niewiedzy, jeszcze inne z uprzedzeń... I tak dalej.

Żadna niby wielka tragedia i ja w zasadzie doceniam, a nawet odbieram jako swego rodzaju szorstki męski komplement, że Artur chce mnie wyprowadzić z moich sprośnych błędów - z zawracania sobie i innym głowy jakimiś Ardreyami, żebym użył swego talentu do propagowania rzeczy jego zdaniem ważniejszych i lepszych. Tak to odczytuję, i poważnie - dostrzegam w tym pewne uznanie. Nie wyłącznie uznanie, bo w końcu mój gust, czego Ardrey dowodem, pozostawia nieco do życzenia (Artura zdaniem, ma się rozumieć), ale jednak Artur mógłby sobie mną głowy po prostu nie zawracać, ale jakoś tam mu zależy.

Jednak ja naprawdę uważam, że Artur ważny i cenny dla "sprawy", ja, mam nadzieję, także, ale pozostaje i Ardrey... Który, moim niezmiennym zdaniem, jest dla "sprawy" równie cenny, jeśli nie cenniejszy. I szkoda go, żeby biedak przez te nasze utarczki - godne poniekąd samczyków rybek zwanych mieczykami (o czym za chwilę) - gość się zmarnował z całym swym, i tak przez establiszmęt przemilczanym, dorobkiem.

A że ktoś wreszcie - konkretnie piotr34 - poczuł się, i szarpnął, na ufundowanie przetłumaczenia fragmentu Ardreya, i ja to właśnie od wczoraj robię, i mam już kawałek zrobiony, to wkleję tu, tytułem zachęty dla potencjalnych czytelników (a także POTENCJALNYCH FUNDATORÓW) drobny fragment z tej mojej aktualnej roboty. Na odmianę nie będzie to coś po prostu o hormonach, nie o drapieżnikach z sawanny, tylko coś, co także i, tuszę, Arturowi powinno się spodobać. 

Bo to ni mniej, ni więcej, tylko spowiedź człowieka, który w młodości był przekonanym lewicowcem - w dodatku w tym przedwojennym zachodnim stylu, gdzie te wszystkie Deweye, von Misesy, Freudy, i inne takie sobie wesoło grasowały, łowiąc naiwnych - ale przejrzał na oczy, pod wpływem nie czego innego, niż właśnie ardreyicznych faktów... By stać się tym Ardreyem, którego znamy i kochamy. To znaczy Artur wciąż nie kocha, ale powinien, i mam cień nadziei, że ów drobny poniższy fragment (ufundowany, jako się rzekło, przez blogera piotr34) nieco go w stronę miłości do Ardreya popchnie.

Wytłuszczenia moje własne, bo to są właśnie najpikantniejsze fragmenciki tej "spowiedzi lewicowca, który przejrzał na oczy". Moim zdaniem rzecz zarówno smakowita, jak i po prostu ważna. Ważna "politycznie". Także dla tych nieco bystrzejszych (a są tacy?) liberałów z obsesją własności i przeważnie całkiem obłędnym brakiem pojęcia na temat jej istoty. 

A potem jednak dam następujący po tym fragmencik o rybkach, bo jest po prostu fajny. (Jak cały zresztą Ardrey.)

A teraz, niech już przemówi on sam. Ardrey znaczy.

* * * * *


To, że ta współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się dotychczas w niemal absolutnej ciszy, nie powinno być widziane jako coś nadmiernie dziwnego. Inne, głośniejsze rewolucje opanowały nasze niespokojne czasy. W porównaniu z losami totalitarnego państwa, z fizyką nuklearną, z antybiotykami czy płytami długogrającymi, przygody paleontologa mogą się wydawać odległe od naszego codziennego życia. Cała zaś owa rewolucyjna praca została wykonana przez ludzi tak ściśle wyspecjalizowanych, że zarejestrowano ją jedynie na tak niedostępnych stronach, jak te w American Journal of Anthropology albo Biological Symposia. Tacy heroldowie nie zdobywają wielu słuchaczy na dzisiejszych jarmarkach.

Jeszcze istotniejsza od niewiedzy publiczności czy specjalizacji tej rewolucji była jej nagłość. Kiedy w roku 1930 wyszedłem, jako przyzwoicie wykształcony młody człowiek, z szacownego amerykańskiego uniwersytetu, nie miałem najmniejszego nawet pojęcia, że prywatna własność może być czymkolwiek innym, niż ludzką instytucją, która wyewoluowała dzięki ludzkiemu umysłowi. Jeśli ja i moi młodzi współcześni, przez następne lata zmarnowaliśmy masę energii na społeczne projekty zawierające w sobie likwidację prywatnej własności, czyniliśmy to głęboko wierząc, że takie posunięcie ochroni ludzkość od wielu frustracji. Żadna część programu na naszych wydziałach psychologii, socjologii czy antropologii nie przedstawiła nam informacji, że terytorialność – popęd zdobywania, utrzymywania i obrony wyjątkowego prawa do konkretnej własności – jest zwierzęcym instynktem mniej więcej tak dawnym i tak silnym, jak seks.

Rola terytorium w ogólnym zwierzęcym zachowaniu znajduje się dzisiaj poza wszelką naukową kontrowersją – wtedy była nieznana. My, absolwenci z roku 1930, musieliśmy wkroczyć w świat burzliwych ocen bez dobrodziejstwa tej niezwykle istotnej obserwacji. Nie mogliśmy także wiedzieć, gdy tak zabawialiśmy się rozważaniem powabów bezklasowego społeczeństwa, że hierarchia jest instytucją u wszystkich zwierząt społecznych, i że popęd do dominacji nad współplemieńcami to instynkt mający za sobą trzy lub cztery miliony lat.

Istnieje klasyczny eksperyment, który można wykonać na mieczykach, tych szybko się poruszających czerwonych rybkach, stanowiących ozdobę wielu tropikalnych akwariów. Pół tuzina samczyków mieczyka, zebranych w jednym akwarium, szybko zorganizuje się w liniową hierarchię, a każdy z nich, dzięki swej sile, determinacji i bojowości, znajdzie tych współbraci, których może zdominować, i tych, którym musi ustąpić. Jego ranga decyduje o wielu przywilejach, czy to będzie dostęp do samic, czy do pożywienia, czy też do własnego kąta akwarium, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, obrona zaś własnej rangi pozostanie jego najżywotniejszym zmartwieniem. To, jak głęboko sięga ów instynkt dominacji u mieczyków, daje się łatwo sprawdzić. Ochładzajmy stopniowo wodę w akwarium. Nadejdzie chwila, kiedy samczyki mieczyka stracą zainteresowanie seksem, ale nadal będą walczyć o status.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

wtorek, kwietnia 03, 2012

Ardrey, Ardrey i... Ardrey

Na początek mały fragment z "African Genesis" Roberta Ardreya w moim tłumaczeniu. (I za darmo.) Oto i:

To bardzo prosta historia. Właściciel niewielkiego stada wodnych bawołów miał byka niezdolnego do obsłużenia wszystkich krów. Kupił dwa dodatkowe byki. Natychmiast te trzy byki rozpoczęły walkę o dominację. Ten początkowy byk, być może dzięki swemu starszeństwu, zdołał tak gruntownie zdominować nowe byki, że stały się impotentami. On sam, z drugiej strony, był teraz zdolny obsłużyć całe stado.

Czy psychologiczna kastracja może być losem zdominowanych? Nie możemy na to pytanie odpowiedzieć, brakuje nam danych. Czy zwiększona potencja może być nagrodą dla dominujących? Carpenter zaobserwował pewien biologiczny fenomen wśród rezusów. [Tutaj krótki fragment czysto ginekologiczny, a w dodatku nawet nie o naszych ludzkich kobietach, a o małpach: ruja, cykl menstruacyjny... Darujemy to sobie, przechodząc wprost do konkluzji.] Ale na wyspie Santiago towarzyszki dominujących samców wykazywały zdecydowanie przedłużone okresy rui*.

--------------

* Czego wszystkim naszym paniom życzy Pan Tygrys.

* * *

Jak choćby z powyższego fragmentu widać, przetłumaczenie i wydanie wszystkich czterech tomów czterotomowego Magnum Opus Ardreya zrobiłoby więcej dla naszej sprawy, niż większość z tego, co nasza prawica i patrioci potrafią robić. Jasne - miło się czyta Coryllusa, miło się czyta Nicka, ale poza miłym głaskaniem już dawno przekonanych po brzusiach, nie aż tak wiele da się z tej naprawdę fajnej publicystyki w realu wycisnąć.

A z Ardreya by się może dało. Ardreyem by się mogło przywalić co niektóremu lewakowi, z tych intelektualnych, w łepetynę - wiem, bo sam kiedyś jednego takiego zadziwiłem i nieco przekonałem na szalomie. Ardreyem dałoby się zapewne złowić niejednego młodego o zdrowym anarchistycznym nastawieniu, któren dzisiaj stanowi łatwy łup dla lewizny. Dzięki Ardreyowi my mielibyśmy wspólną pulę "memów", rozumiane przez wszystkich (wtajemniczonych) pojęcia, soczyste przykłady i ładnie ujednoliconą terminologię.

Dzięki Ardreyowi - to znaczy dzięki Ardreyowi w miarę powszechnie na prawicy czytanemu i dostępnemu - publicystyka taka jak Nicków i Tygrysów tego świata stanowiłaby w pewnym stopniu PRZEDSIONEK do spraw trudniejszych i głębiej sięgających - bo nie trzeba by w każdym blogowym tekściku wszystkiego łopatologicznie i ab ovo. I tak dalej.

Jeśli do kogoś ten mój pogląd trafia, to może się zastanowimy nad zrealizowaniem tego pomysłu. (Który mógł, a nawet poniekąd powinien, być zrealizowany lata temu. Ale w końcu życie to nie piękna bajka i tak bywa.) Ja posiadam wszystkie te książki (choć faktycznie dwie z nich nie wiem gdzie wsadziłem, pewnie tam gdzie drugi tom Spenglera) i mógłbym je przetłumaczyć. Oczywiście fachowo i z miłością.

Ale coraz mniej mnie w tych podłych czasach bawi robienie tego, co od lat już robię dla forsy, za darmo. Z pisaniem też tak jest, ale to jeszcze mogę znieść - znacznie gorzej z tłumaczeniem. Tego naprawdę w żadnych większych ilościach nie chcę już robić za darmo - zarówno z powodu drugiej Irlandii, jak i z powodu tego, że jak za darmo, to nikt nie ceni. (Ta liberalna prawda nie jest wcale taka głupia!)

Jeśli więc macie ochotę zrobić ściepę, albo indywidualnie sponsorować tłumaczenie kolejnych stron Ardreya, to się ozwijcie! Może być wstępnie tutaj w komętach, a może być od razu przez http://niepoprawni.pl lub http://blogmedia24.pl, gdzie (oczywiście) jestem jako triarius. (Czemu nie tutaj? Bo nie chciałbym tutaj bez wielkiego powodu podawać zbyt wiele namiarów - nie ze wzgl. na tow. M. i mu podobnych, bo to by wymagało więcej pracy, ale dzielnicowej lewiźnie i takim tam.)

[Po latach: Od czasu "pandemii" i wygłupów morawieckiego PiSu już na tych dwóch portalach nie jestem.]

Cena przystępna, ale jednak rynkowa. (A nawet "wolnorynkowa", łał!)

* * *

Na koniec - Ogłoszenia Drobne:

Mogę sprzedać autentyczne, dotykalne, papierowe wydania dwóch książek Ardreya: "African Genesis" (wydanie kieszonkowe, stan dobry), i/lub "The Social Contract" (twarda okładka, stan dobry, nawet z obwolutą).

Częściowo byłby to sposób na zdobycie grosza, częściowo dlatego, że mi się już te wszystkie książki w mieszkaniu nie mieszczą, ale jednak głownie byłoby to w ramach niesienia kaganka oświaty i pracy u podstaw. Cenę chciałbym uzyskać nieco, albo i więcej, wyższą, niż by się dało na jakimś allegro z jakimiś po prostu angielskojęzycznymi książkami.

To są dzisiaj rarytasy, to raz, a dwa - bardzo bym chciał, by one trafiły do kogoś, kto je naprawdę doceni i pozwoli im nadal robić krecią robotę. No a taki ktoś jak ma mi pokazać, że mu zależy, jeśli nie zaproponowaną (i zapłaconą) ceną? (No, chyba że ma jakieś inne ciekawe propozycję, albo ładną siostrę!)

Poza tym, nie zapominajcie, te książki pochodzą z samego jądra gęstwiny Spengleryzmu-Ardreyizmu-Tygrysizmu! Jeśli potencjalny nabywca chce, to mogę nawet napisać stosowne dedykacje. Choć raczej bym studził pragnienie uzyskania ich w samych książkach, bo moje pismo odręczne jest wyjątkowo paskudne (co zresztą przewidział Spengler). Ew. kartka czerpanego papieru zatem... Ach!

Powiem brutalnie: pewnie nikt się tu nie złaszczy, ale stówa za "Social" i pół stówy za "African". (Plus przesyłka jaką kto sobie życzy.) Te sumy jako dolny limit. Albo kto da więcej. I do tego jeśli ktoś zaserwuje nam tutaj przekonującą historyjkę o tym, czego spodziewa się tym Ardreyem dokonać, to będzie dodatkowy bonus. Który zresztą wszystkim się nam tu przyda. I ew. może wyrównać czyjąś paruzłotową przewagę.

Zastanówcie się! Na pewno większe sumy wydajecie co tydzień na (ursäkta mig!) pierdoły, a to naprawdę nie jest byle jaka oferta! Prawdziwe książki czyta się jednak bez porównania fajniej, niż ebooki, może się tym z czasem zainteresuje żona i dziatki... Dziadki i babcie... Nie mówiąc już o autografie Pana Tygrysa. ;-)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

niedziela, marca 25, 2012

Tygrysi sen Lwa Trockiego (i casting na Tygrysią Megagwiazdę!)

"Wkrótce ludzie będą wyżsi, piękniejsi, obdarzeni bardziej melodyjnym głosem..." Nie ulega dzisiaj wątpliwości, że kiedy Lew Trocki to prorokował, miał na myśli nie kogo innego, a tygrysistów właśnie. Prawdziwy tygrysista jest z definicji  wyższy, piękniejszy, bardziej melodyjnym głosem obdarzony... Jest także rączy jak jeleń, pływa jak ryba, fruwa jak ptak, pamięć ma jak słoń, ryczy jak lew, śmieje się jak hiena... Gdyby w ogóle potrafił płakać, płakałby jak najlepszy bóbr, tyle że krokodylimi łzami. I moglibyśmy tak bez końca, tyle że w końcu wyczerpałaby się nam fauna.

Dla tygrysisty niczym jest prężnymi stopy deptać chmury i palce ranić ostrzem Tatr, o szumie w uszach i chłonięciu młodą piersią wiatru nawet nie wspominając. A "na słowie tygrysisty", jak głosi popularne przysłowie (które właśnie wymyśliłem), "można polegać jak na cycatej blondynie". Każdy to chyba już zresztą wie, ale odejdźmy w końcu od teoretyzowania i zajmijmy się praxis. A konkretnie zajmijmy się dzisiaj drugim członem wielkiej diady "Czuj duch, pręż się!" Bo duchem to my się na tym blogu zajmujemy całkiem często, i duch nam całkiem fajnie czuje, z tym prężeniem jest jednak nieco mniej cudownie - żeby nie powiedzieć, że mamy je nieco, turpe dictu, zaniedbane.

Pulchne paluszki przebierające po klawiszach, krótkowzroczne załzawione oczki wbite w ekran, tłuste pośladki bezlitośnie, z pomocą grawitacji, ugniatające wątły komputerowy fotelik z Ikei... To nie jest całkiem to, moje kochane ludzie, o czym marzył towarzysz Lew! I nie jest to całkiem i do końca tygrysiczny ideał! Oczywiście - takt, wdzięk i elegancja szarżującego bawołu to nie w kij dmuchał, ale jednak owo niezaspokojone w niektórych przypadkach "pręż się!" wciąż tkwi w duszy jak cierń i nie daje spokoju...

Postawmy więc wreszcie bezlitosne i bezkompromisowe pytanie: a gdzie TY - P.T. Człeku, P.T. Czytelniku, P.T. Tygrysiczny Narybku, i co tam jeszcze - lokujesz się na skali TYGRYSICZNEJ DOSKONAŁOŚCI? I przypominam - dzisiaj mówimy w sumie tylko o aspekcie prężenia się. Ciesz się, bo dzisiaj daję Ci możliwość uzyskania jednoznacznej odpowiedzi na to ważne pytanie!

* * *

Jakiś czas temu kupiłem sobie na allegro książeczkę Józefa Kocjasza "Przewodnik ćwiczeń gimnastycznych od A do Z". Rok wydania to chyba była wojskowa tajemnica, bo nie sposób go odkryć, w każdym razie wydawnictwo to "Czasopisma Wojskowe". (To LWP to jednak chyba nie było aż takie dno, skoro ta książeczka jest naprawdę super!) Są tam ćwiczenia na wszystko: czujność, koordynacji przestrzennej, odwagi, izometryczne, równowagi, celności ciosu, akrobatyczne, gibkości... Pady, skoki, rzuty... I co tylko kto mógłby sobie zamarzyć.

No i jest tam też taki zestawik ćwiczeń, a raczej sprawdzianów, pod hasłem "Czy potrafisz?" Właśnie jego dla Was ludzie zeskanowałem, chciałby Was zachęcić, byście się z tym zmierzyli... A potem zapłakali jak bobry (przyda się jednak ta tygrysia umiejętność? no właśnie!) nad stanem swojej fizkultury, po czym byście podjęli zdecydowane postanowienie zrobienia z tym czegoś... Rok 2012 wciąż młody, podejmijcie postanowienie osiągnięcia tak ze dwóch nowych sukcesów w tym zestawie sprawdzianów, a będzie całkiem nieźle.

Ileż to ja bym dał, żeby w młodości wiedzieć, ile można przez dziesięciolecia osiągnąć, jeśli się człek stara i wciąż wykonuje malutkie kroczki we właściwym kierunku! Mógłbym Wam tu opowiedzieć przezabawne historie o tym, jak w pierwszej klasie podstawówki uznałem, że jestem już za stary, by się nauczyć jeździć na łyżwach, albo w jakiejś czwartej, że jestem za stary na dobrą grę w piłkę nożną.

Zapłakalibyście jak bobry, ale też pewnie zaśmialibyście się się jak hieny - i słusznie! I przy okazji jest w tym nauka. Jaka? No tyle, to już chyba każdy tygrysista, choćby in spe, powinien sam odkryć - w końcu ducha mamy czujnego.

Nie załamujcie się w każdym razie. Choćby z tego pierwszego tam ćwiczenia - czyli pompki na jednej ręce - widać, że to są naprawdę trudne sprawdziany. Porządna pompka na jednej ręce to nie byle co i w przeciętnej siłowni mało kto byłby to w stanie zrobić. Jeśli ktoś coś ktoś potrafi, to może się pochwalić w komęcie, ale na razie nie ma obowiązku swojej ewentualnej cielesnej nędzy wszem i wobec ujawniać. Poczekajmy z tym jakiś czas, aż się wszystko tam ładnie poprawi. W końcu nie chcemy, by się tow. Trocki z naszego poziomu w grobie przewracał, prawda?

Jeśli zaś ktoś (Deo gratias!) potrafi to wszystko przyzwoicie zrobić, a do tego duchem także spełnia tygrysiczne warunku, to niech się ujawni, a zrobię z niego MEGAGWIAZDĘ! A każdym razie dostanie uroczyście sprawność "Sprawnego Tygrysisty". Czy jakoś inaczej to nazwiemy, jeszcze fajniej. Albo może czarny pas. (Z kutasami jak kity? Byłoby narodowo.)

A teraz już niech przemówią same skany!




Uzupełnię, że RR to ramiona, (RL lewe, Pp prawe), NN to nogi (NL i Np odpowiednio), PW to pozycja wyjściowa. To chyba wszystkie skróty, które tu występują. Jeśli ktoś nadal czegoś w tych ćwiczeniach nie rozumie, to proszę pytać! Bo ja pewnie wiem o co tam chodzi, albo też do czegoś się wspólnie z pewnością dojdzie.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

piątek, marca 23, 2012

Dlaczego nie zostanę pisarzem katolickim

Dwa razy, z tego co pamiętam, odczułem autentyczne metafizyczne przerażenie. Raz, chyba niemal ze czterdzieści lat temu, kiedy czytałem powieść współczesnej (w każdym razie stosunkowo) brytyjskiej pisarki... Nazwisko pęta mi się po głowie, ale akurat z pamięci mi wyleciało. (Dzięki, doktorze Alzheimer!) W każdym razie było tam o takim zdemoralizowanym, rozpitym i rozpustnym pastorze, który wadził się z Bogiem... I jakoś bardzo sugestywnie autorka powieści, poprzez myśli i uczucia tego pastora, przedstawiła tego Boga obojętność na ludzkie sprawy. (Przypomniałem sobie - to była, niemal na pewno, Iris Murdoch.)

Mówię zupełnie poważnie - odczułem autentyczne przerażenie! I było ono z całą pewnością metafizyczne, ponieważ nie chodziło o nic ziemskiego, konkretnego, a tylko właśnie o tę Bożą obojętność. Nie trwało to specjalnie długo i nie doszukałem się u siebie jakichś trwałych zmian w wyniku tego przeżycia, ale to nie była ani halucynacja, ani żadna kpina.

Nie była to nawet byle ulotna łezka, taka, jaka potrafi mi się zakręcić w oku, kiedy czasem ujrzę na jakimś ekranie - co nie jest częste, bo na ekranach oglądam raczej inne rzeczy, niż wyciskacze łez jakiegokolwiek typu! - krzywdę jakiegoś źwierzątka, dziecka... (I nie wspomnę co jeszcze to potrafi, bo przecież np. w miłość właściwie nie wierzę.) A najciekawsze być może w tym wszystkim jest to, że przecież wtedy też, jak teraz, absolutnie nie byłem religijny. Cóż mi więc szkodziła ta Boża obojętność? A jednak jakoś mnie to ruszyło.

Drugi raz przeżyłem metafizyczne przerażenie przy lekturze mojego ulubionego (i świeckiego do szpiku kości) Roberta Ardreya. I też było to bardzo dawno, z pewnością dobrze ponad dwadzieścia lat temu. Ardrey porównuje gdzieś mianowicie czas do podnoszącego się powoli poziomu morza, które stopniowo zaciera absolutnie wszystko na brzegu - wyżej i wyżej, dalej i dalej... Zawsze o tym przecież wiedziałem, ale ten Ardreya opis, jak to ABSOLUTNIE WSZYSTKO prędzej czy później zniknie, nie pozostawiając najmniejszego śladu, najmniejszego wspomnienia... Bo przecież ci, którzy by mieli mieć te wspomnienia, tak samo w końcu bez śladu znikną... Ten opis naprawdę mną wstrząsnął.

(W końcu, dużo później, znalazłem gdzie to Ardrey pisał - to było w "African Genesis".)

No i tak się czasem zastanawiam, szczególnie kiedy rozmyślam nad tym, co się naprawdę dzieje w tej chwili w historii, i nad ewentualną w niej rolą Kościoła Katolickiego. Czy on jeszcze jakąś rolę w ogóle ma, czy może jego rola, przynajmniej ta czysto ziemska i historyczna, jest już skończona. A przyznam, że się zastanawiam dość często, także nad tą sprawą Kościoła, choć przecież katolik ze mnie co najmniej marny. Tu mógłbym sporo przykrych rzeczy dopisać, i to wcale nie na swój temat, tylko właśnie...

Ale zmilczę, bo nie chodzi mi o obrażanie niczyich tzw. "uczuć religijnych" - choćby "uczuć religijnych" ministrantów, których jakoś przecież szanuję - po prostu nie chciałbym, by to akurat oni rządzili Polską i nadawali ton prawicy. Nie chodzi mi też o szukanie wrogów, czy bezinteresowne szokowanie.

Zamiast tego zadam - sobie samemu i ewentualnym czytelnikom - pytanie. Pytanie o to, ile to, i jakich konkretnie, metafizycznych przerażeń odczuł w swoim życiu normalny, zdrowy posoborowy polski katolik? Albo - co mi tam, nie będę se żałował! - normalny, zdrowy hierarcha Kościoła Katolickiego w Polsce? Setki? Św. Teresa de Ávila z pewnością przeżywała ich kilka w miesiącu. Mówię to z pewną znajomością faktów, bo nieco jej czytałem, nieco też o niej, a poza tym widziałem całkiem fajną hiszpańską jej biografię w postaci kilkuodcinkowego serialu.

Większość innych świętych - przynajmniej tych dawniejszych i tych, którzy dożyli dorosłości, nie będąc przy tym wiecznymi dziećmi, radującymi się na okrągło wizją zbawienia, czy czymś podobnym - też pewnie miała ich sporo. A zresztą nie muszą być metafizyczne przerażenia. Mogą być jakieś inne METAFIZYCZNE stany, mające związek z wyznawaną religią. Nie żebym kogoś śmiał osądzać, ale śmiem jednak podejrzewać, iż takich stanów na jednego polskiego katolika przypada jakaś pomijalna statystycznie ilość. I raczej na cały polski Kościół byłoby tego coś zbliżonego do moich dwóch na 40 lat dorosłego życia. Albo i nie to.

No dobra, może jest tego nieco więcej, ale tacy ludzie, którzy je przeżywają umierają i od razu zostają (słusznie!) beatyfikowani. Albo w każdym razie powinni. Odliczmy jednak tych religijnych championów od reszty trzódki, o co mamy? Mówię otwarcie - ja naprawdę nie wiem! Niby skąd mam wiedzieć? Ale gdybym był standardowym, normalnym polskim katolikiem, to bym się nad tym poważnie zastanowił!

Od jakiegoś czasu myślę o tym, że blog to nie jest dość poważne medium dla kogoś, kto się, w sensie intelektualnym, traktuje tak poważnie, jak ja. I forma, którą blog... Może nie "wymusza", ale na którą POZWALA, a ja skwapliwie z tego korzystam - też nie jest na miarę takiego gościa. Myślę więc sobie, że można by, albo i trzeba, napisać coś nadającego się na książkę. I to właśnie raczej, o dziwo, jakąś literaturę - w sensie fikcję. Bo inaczej będzie to samo, tylko nieco bardziej dopracowane, a za to O WIELE dla mnie trudniejsze do pisania i w ogóle tortura.

I dzisiaj przyszedł mi, wśród mnogich innych, które jednak wciąż nie spełniają wymaganego standardu - a bez tego przecież nawet się do pisania noweli czy powieści nie wezmę! - taki jeden. Pomysł na nowelę katolicką i jednocześnie metafizyczną. Próbującą w ewentualnym czytelniku wzbudzić metafizyczne stany. Czemu nie takie właśnie, z grubsza, metafizyczne przerażenie, jak te, o których wspomniałem na początku? Tyle że oczywiście katolicko ortodoksyjne - przynajmniej w swym zakończeniu, happy endzie. I w ogóle, oczywiście, służące ad maiorem Dei gloriam i ku wzmocnieniu katolickiej duszy.

Więc byłoby jakoś tak, że do spowiedzi przychodzi człowiek i wyznaje, że zabił. Żałuje, bo to grzech, ale nie słychać w jego głosie obrzydzenia dla swego czynu. "Jak to się stało, mój synu?!" (Mówią tak jeszcze w posoborowym Kościele? Może to był stary, jeszcze trochę przedsoborowy ksiądz. Albo się zmieni.) A człowiek na to, że w kilku, sami pobożni katolicy, zawiązali spisek w celu obrony religii i wartości, w sposób wreszcie skuteczny i dość, jak na te czasy, radykalny. No i istniała groźba, że sprawa się wyda, wszyscy wpadną, nie można było ryzykować. Więc zabił. Żałuje grzechu, ale liczy na rozgrzeszenie. Samego czynu nie żałuje, zrobiłby to ponownie.

Ksiądz zaniepokojony już na serio. "Mój synu, wyznaj mi wszystko! Otwórz swe serce Bogu, a On..." I te rzeczy. Na to ów człowiek, że mają coś wysadzić w powietrze. "A ofiary, mój synu, a ofiary!?" Na to pada odpowiedź, że "Tak, jak najbardziej, i to sporo. W końcu kiedyś oni też muszą zacząć płacić za swoje czyny. My też musimy zacząć realnie walczyć, inaczej Kościół zginie albo się do końca sprostytuuje. Skończy się Wiara, skończy się Polska, skończą się Wartości. Udowodnili, że to jedyny na nich sposób. Niestety!" (Tak odpowiada ten człowiek, to oczywiście nie ja tak mówię.)

No i tak sobie rozmawiają, dalszy ciąg samej spowiedzi nie jest już, dla naszej noweli znaczy, aż tak istotny. Możemy sobie go ewentualnie nawet darować. (A może zresztą dla noweli by i był istotny, ale dla naszego szkicu und streszczenia nie jest.)

Powiedzmy, że człowiek nie dostał rozgrzeszenia, bo nie dość żałował... W każdej innej sprawie, podejrzewam, to by dzisiaj nie stanowiło istotnej przeszkody. (Katolickie pogrzeby z udziałem arcybiskupów dla zamordowanych w burdelu gangsterów i komuszych wrogów Kościoła mi to co najmniej sugerują. Nawet przecież żadnego oburzenia przy tym nie było słychać.)

Ale mniejsza o tego gościa, jego dalsze losy i dalsze losy jego spisku. zostawmy sobie tego księdza... Sam na sam z tajemnicą spowiedzi... Sam na sam z wartościami - tymi powszechnie dziś głoszonymi przez media i tzw. autorytety, powszechnie, jak by się mogło zdawać, podzielanymi przez ogół, z katolikami jak najbardziej na czele. I z drugiej strony z liczącą dwa tysiące lat historią wiary katolickiej, Kościoła, z tej wiary wartościami...

Co zrobi ten ksiądz? I dlaczego? W sensie: co będzie nim powodowało? Czy będzie miał rację? Konkrety? Dobra, trochę konkretów! Na przykład - czy natychmiast zadzwoni na anonimowy telefon i zamelduje, że zamach jest planowany? I poda maksymalną ilość szczegółów, tak, by jacyś antyterroryści mogli się zaczaić, zapobiec i zlikwidować? Jak będzie się to miało, waszym zdaniem, do tajemnicy spowiedzi? Jak będzie się miało do katolickich wartości?

Nie, stanowczo, jeśli osadzimy ją w obecnych czasach, cała ta historia nie rokuje cienia nadziei - nie tylko na jakieś metafizyczne dreszcze, ale choćby tylko na interesującą moralną zagwozdkę. Nie w przypadku spowiednika w każdym razie, a o jego moralne zagwozdki i, lepiej jeszcze, metafizyczne przeżycia, nam w tej historii akurat chodziło. Nawet takie drugorzędne, z moralnego punktu widzenia, kwestie, jak ta dlaczego ów spowiednik sam zadzwonił, anonimowo, a nie zwalił odpowiedzialności (jaka znowu odpowiedzialność?!) na przełożonego, mają dziecinnie trywialną odpowiedź.

(Ktoś nie wie? OK - dlatego, że przełożony momentalnie zdegradowałby go do. góra, kościelnego, jednocześnie denuncjując do KG... ABW... ery...? Jakoś tak, to się zbyt często zmienia jak na moją sklerozę, sorry! Za co by go tak potraktował? - spyta ktoś. Nie, wy tak poważnie? Za to, że nie wyskoczył z konfesjonału, nie obezwładnił przestępcy, i nie odholował go na najbliższy posterunek. Domagając się oczywiście przy tym magna voce przywrócenia kary śmierci "w takich wyjątkowych przypadkach".)

Jeśli naprawdę uważacie (jak zdaje się dzisiaj sądzić przeważająca część hierarchii), że wartości są cacy, a Kościół ma zasługę, że je odkrył i wylansował, ale teraz już inne siły wprowadzają je w życie. Czasem coś, tu i ówdzie, zmieniwszy, ale cóż to w końcu wobec wieczności. Bo "królestwo moje nie jest z tego świata". A te siły i tak są cholernie silne i agresywne, więc po kiego grzyba bez sensu włazić im w drogę, kiedy przecież rola Kościoła jest całkiem inna. A jaka to KONKRETNIE rola, że spytam? No więc, jeśli naprawdę tak uważacie, to przyznajcie to otwarcie - przed sobą, a najlepiej nie tylko przed sobą. Bo na razie wygląda, że tego typu poglądy jak najbardziej działają, ale tylko wtedy, kiedy są "potrzebne" i wygodne.

Obawiam się jednak, że tego typu powiastki, jaką tutaj naszkicowałem, napisać się dziś nie da. Po prostu. A raczej że się oczywiście da, tylko że to nie ma sensu, bo o żadnym metafizycznym przerażeniu - ani o metafizycznym CZYMKOLWIEK zresztą - nie ma co tutaj nawet marzyć. Nie ten Kościół, nie ta metafizyka. Ale temacik do rozważań, jak sądzę, tutaj jest. Szczególnie interesująca wydaje mi się, bo w miarę konkretna, sprawa tej TAJEMNICY SPOWIEDZI.

Już fakt, że co któryś ksiądz to był TW, a w takim przypadku trudno naprawdę liczyć na zachowanie tej tajemnicy we WSZYSTKICH okolicznościach... Kościołowi to się zdaje nie przeszkadzać, ale to chyba jednak nadmiar optymizmu. To teraz, bo teraz, wraz z liberalizmem (realnym) mamy także różne inne czynniki, czyniące z tej - dawniej jednoznacznie CZARNO-BIAŁEJ sprawy - coś szaro-różowego. Jak wszystko już niemal dzisiaj, a jeśli coś jeszcze nie dzisiaj, to jutro już na pewno.

Tak więc tej nowelki nie napiszę i raczej nikomu tego tematu nie polecam - chyba że ktoś chce napisać sensacyjną historię o dzielnych antyterrorystach i współpracy ponad granicami - ale zastanowić się chyba warto. Szczególnie, jeśli ktoś się wciąż uważa za katolika i nie przyjmuje jako absolutnej (religijnej!) prawdy, tego, że wartości liberalne i "prawa człowieka" stoją wyżej od tego, co Kościół głosił przez jakieś z grubsza 1950 lat.

* * *

A na nieco inną nutę, może warto się też zastanowić, czy pisanie "poważnej" literatury, która na serio nawet nie stara się generować metafizycznego przerażenia, ani żadnego innego metafizycznego przeżycia, w ogóle ma sens. I czy w ogóle wypada takie coś robić. Plus problemik taki, jaka mianowicie część współczesnej literatury, i ogólnie "sztuki", dałaby się w ogóle w takich kategoriach rozważać. Nie mówiąc już o tym, że jeśli ta literatura czy sztuka głosi się "religijną", to jednak miałaby w tym względzie jeszcze nieco większe obowiązki. Chyba że, co nie jest całkiem wykluczone, ja po prostu z tego nic nie rozumiem.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

wtorek, marca 20, 2012

Polecanki (z trochą komentarza)

Moja mała, robaczywa szpęgleryczna duszyczka cieszy się tym oto tekstem: http://ubootenland.blogspot.com/2012/01/trzy-powszechne-prawa-spenglera.html. Ew. komentarze Naczelnego Spenglerysty RP w ew. komętach, ale tutaj, całkiem na marginesie, nie daruję sobie uwagi, że autor omawianej książki ma prawdziwie leberalne podejście do społeczeństw, i do tych cywilizacji, które, przeczuwając swą nieuchronną śmierć, popełniają rozszerzone samobójstwo i ostatkiem sił dają w kość swoim prześladowcom.

Taka jedna drobna, i  sumie subiektywna, rzecz w b. sensownie wyglądającej książce, ale mnie to jednak razi. W dodatku moja mała robaczywa duszyczka dziwuje się, że jednak niektórym wolno, bo kiedy kilkuset... Nie bójmy się tego słowa, tutaj chyba można... Żydów... nie pogodziło się z własną likwidacją i zrobiło tzw. Powstanie w Getcie, to wszyscy się zachwycają, a jeśli to jakaś (inna oczywiście od... wiadomo) grupa, to jest fuj, aj waj! I w ogóle się chórem słusznie oburzamy.

* * *

To było jedno, teraz jeszcze chciałbym polecić najnowszy (w tej chwili) tekst Coryllusa, któren oto: http://nicek.info/2012/03/20/czym-sufrazystka-rozni-sie-od-pisowca/. Po pierwsze, jest to dobry tekst, jak wiele tekstów tego autora, którego cenię i popieram (choć z jego kumplem Toyahem śmy się kiedyś poprztykali, tylko co to ma do rzeczy?), i np. także sądzę, że takie wysiłki, jak te jego, by stać się "prawdziwym", czyli sprzedawanym i czytanym, pisarzem są dokładnie tym, czego nam "na prawicy" potrzeba.

Jednak nie dlatego go tu polecam, że jest dobry, bo dobrych tekstów trochę jednak daje się znaleźć, tylko dlatego, że w cudowny sposób ukazuje on (jeśli oczywiście podane tam informacje są prawdziwe, w co przecież nie wątpię), jak paskudne rzeczy mogą wyniknąć z najszlachetniejszych zamiarów. Cóż bowiem, dla tygrysisty, może być paskudniejszego od ruchu SUFRAŻYSTEK? I cóż może być szlachetniejszego od chęci ratowania niewinnych i bezbronnych sierot - wykorzystywanych, a potem mordowanych, przez cynicznych, żądnych grosza cwaniaków?

A jednak... To pierwsze, jeśli wierzyć Coryllusowi, wzięło się bezpośrednio z tego drugiego! I w dodatku, wcale nie przez jakieś  (jak by się to dzisiaj z pewnością stało) ubeckie przejęcie całego ruchu na wczesnym etapie - tylko, jak by się należało chyba domyślić, bo Coryllus tego dokładnie nie wyjaśnia, w wyniku tego, że opór tych wszystkich żerujących na sierotach skurwieli, wspartych przez możnych protektorów, wpływowych pociotków i całą zgraję "konserwatystów", początkowo szlachetny i sensowny ruch zradykalizował i wprowadził w wiodące do obecnego koszmaru, do obecnych Śród i Szczuk (o Biedroniach, P*kotach i Sutowskich nie zapominając), koleiny.

Tak że to wcale nie to jest najbardziej przerażające - dla tygrysisty przynajmniej - iż "rewolucja pożera swoich ojców, matki..." Czy jak to tam było... Tylko że ze szlachetnych i, wydawałoby się sensownych, zamiarów mogą, jeśli się nie dość uważa, wyjść takie rzeczy, jak "równouprawnienie", feminizm, Środa, i to "Górskie" co się produkuje teraz w tym tam cyrku, zwanym Sejmem RP.

Tak że, ludkowie rostomili, trza uważać, bo z KONTRrewolucją może być podobnie! Nikt tego nie sprawdził, ale gdzie ktoś widział na tyle zaawansowaną kontrrewolucję, żeby tego typu zjawiska mogły się tam pojawić? Albo żeby się pojawić MUSIAŁY, gdyby się pojawić miały. Mam nadzieję, że się rozumiemy.

* * *

No to jeszcze to wam polecę: http://lowcawyksztalciuchow.blog.onet.pl/.

Facet tym się trudni, że śledzi wszystkie wypowiedzi Wielkiego Guru (tego Z Muszką - od Chłopiąt Spod Trzepaka i Bezmózgich a Zadufanych w Sobie "Biznesmenów"). I jego karierę toże. Wyłapując w nich brednie, sprzeczności, gwałty na logice i sprawy ewidentnie agenturalne. A jest tego, jak się okazuje, co niemiara. Cenna i potrzebna robota!

(Daruję mu nawet użycie słowa "wykształciuch" w samym tytule bloga. Skoro Nicek nadal żyje, choć użył w swoim ostatnim tekście określenia "koktail Mołotowa", to cóż... Wypada poczekać na młyny Boże, które, jak mówią, mielą wolno, ale gruntownie, i żaden grzesznik kary nie ujdzie. Tak mnie kiedyś uczono.)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

piątek, marca 09, 2012

To my! To my! To właśnie my!

Wpadła mi w rękę darmowa gazetka Metro. Przejrzałem sobie, żeby zobaczyć czym się żywią lemingi, no i widzę, że "Czesi wybierają komunizm". Tytuł taki, notki. Chodzi zaś w niej o to, że, cytuję w całości:
23 proc. Czechów ocenia jako dobry system polityczny w kraju przed upadkiem komunizmu, a tylko 15 proc. obecny - wynika z sondażu Centrum Badania Opinii Publicznej (CVVM) w Pradze.

Ponad połowa ankietowanych wyraziła też niezadowolenie z funkcjonowania demokracji w Czechach i coraz mniej osób uznaje tę formę ustroju politycznego za najlepszą.

Badanie CVVM wykazało, że oceny funkcjonującego w Czechach systemu politycznego stopniowo się pogarszają. W 2009 roku jeszcze 22 proc. osób miało o nim dobrą opinię. Wzrósł równocześnie odsetek ocen negatywnych - do 60 proc. z 41 proc. Nadzieje na poprawę obecnego systemu politycznego w najbliższym 10-leciu wyraziło 18 proc. ankietowanych.

Spadł też odsetek osób, które uważają demokrację za najlepszą formę ustroju państwa, podczas gdy w ub. r. było ich 42 proc.

24 proc. osób - głównie zwolenników Komunistycznej Partii Czech i Moraw KSCzM - "w pewnych okolicznościach" zgodziłoby się na rządy autorytarna, natomiast 27 proc. było obojętne, w jakim ustroju żyją.

pap
No i co na takie coś rzekłby rasowy tygrysista? (Zakładając, że takie źwierzę w ogóle istnieje.) Oczywiście trywialne sprawy w rodzaju tej, że jak się ludowi ten obecny syf stręczy jako "demokrację", to trudno się dziwić, że lud "demokracji" coraz bardziej nienawidzi. Nieco bardziej wyrafinowaną byłaby uwaga, że im mniej Czech w Czechach - więcej zaś szemranej brukselsko-berlińskiej, lewacko-totalitarnej "Europy" - tym, logicznie, mniej się ten "czeski system polityczny" ludziom podoba.

Można by także wspomnieć o tym, że ludzie się jakoś tam z czasem dostosują do niemal każdego politycznego systemu, on zaś w jakimś stopniu dostosuje się do ludzi. Co dotyczy nawet realnego komunizmu, w jego późnej (nie uwzględniając obecnej postkomuny) czeskiej wersji. Jednak dręczy mnie uporczywa myśl, że być może najsłabiej ta zasada stosuje się właśnie do realnego liberalizmu! Ciekawy problem.

Przyczyn można by tu szukać w tym, że jednak atomizacja społeczna realnemu liberalizmowi wychodzi jak chyba żadnemu innemu systemowi dotąd. Także być może tego, że realny liberalizm działa w dużym stopniu poprzez środki ekonomiczne, zmieniając warunki gry czasem niemal z dnia na dzień, a na to ludzka psychika zdaje się wyjątkowo mało uodporniona.

Może zresztą chodzić przede wszystkim o to, że nawet w realnym komuniźmie aż tak pozbawieni przekonań, oślizgli i wulgarnie cyniczni ludzie, jak w realnym liberaliźmie, tak wysoko nie awansowali i tak wielkiego wpływu na los swych bliźnich nie mieli. (Pomijając oczywiście kwestię jakości tych komunistycznych przekonań - zarówno w ich wczesnej "rewolucyjnej" wersji, jak i w tej późnej, z czasów Breżniewa i następców.)

Może zaś największą rolę ma tu fakt, że to już w sumie praktycznie nie jest państwo narodowe - choć wciąż pod szyldem "Czechy" - a pokraczne "europejskie" imperium pod niemiecką władzą, w którym Czesi są przeznaczeni do roli tyrających i wykonujących polecenia proli, choć może nie aż takich, jak np. Polacy.

Wznosząc się na wyższy poziom tygrysizmu, możemy się, pod wpływem cytowanej tu notatki, zastanowić nad mediami i propagandą. Otóż ludzie sądzą, że dla trzymania proli w szachu i ogłupieniu, jakie mają dzisiaj miejsce i stale się zdają pogłębiać, potrzebny jest całkowity monopol mediów, fundujący prolom swego rodzaju "total immersion", i że jakakolwiek luka w tym monopolu zrobi ogromną różnicę.

Ja mam co do tego spore wątpliwości. Otóż wydaje mi się, że w sumie my i tak niemal wszyscy "gadamy Michnikiem", i bez jakiejś radykalnej "rewolucji kopernikańskiej" niewiele się istotnie w stanie naszej proleciej świadomości zmieni. Łagodniejsze określenie na "gadanie Michnikiem" to byłoby coś w rodzaju "życie całkowicie w oparach milion razy przeżutego i wyplutego, przeżutego i wyplutego, przeżutego i wyplutego Oświecenia".

Tak czy tak, co byśmy z tych mediów nie usłyszeli, czy tam nie zobaczyli, będziemy to, bez takiej czy innej (niekoniecznie spenglerowskiej, choćby w teorii!) "kopernikańskiej rewolucji", interpretować tak jak Michnik, czy inny wspierający cały ten syf "moralny autorytet". Co najwyżej tu i ówdzie odwrócimy sobie znaczki - to co tamci lubią, dla nas będzie be, i odwrotnie. Nie ma tu żadnej istotnej INTELEKTUALNEJ różnicy, są co najwyżej różnice czysto emocjonalne!

Oczywiście - emocje SĄ ważne! Być może nawet ważniejsze od czystego mózgowego intelektualizowania. Jednak emocje mają to do siebie, że trwają, jeśli pozostawione sobie samym, krótko, a do tego łatwo nimi manipulować. Emocje to silnik, ale intelekt - a konkretnie tzw. "światopogląd" - to konstrukcja naszego pojazdu. Jeśli przyczepimy wielki potężny silnik do galaretowatej ramy i karoserii, to byle Michnik będzie mógł nas pokierować w dowolną stronę - skutecznie, pewnie i całkiem niewielkim wysiłkiem!

No i ja tu chciałem, na koniec, rzucić taką przewrotną myśl w związku z powyższymi rozważaniami. (I oczywiście w związku z cytowaną na samym początku rewelacją o upodobaniach Czechów.) Taką myśl, że być może owo "total immersion" nie jest wcale aż tak decydujące

Bo tu może bardziej chodzić o to, że jak np. te 22 procent "obywateli" którzy kochają obecny system, to musi istnieć jakaś gałąź, jakiś avatar sytemu władzy, który im - poprzez media, tańce z gwiazdami, "informację", i co tam jeszcze - będzie wrzeszczeć do ucha: "To my! To my! To właśnie my! To my jesteśmy obrońcy tej cudowności, którą tak kochasz!"

Tym zaś 60 procentom, które tego systemu nie znoszą, jakiś inny odłam establiszmętu, za pomocą tych samych (albo i nie, w sumie to nie aż tak istotne, jak oni to rozpisują na głosy) mediów, tańców i całej reszty, do ucha będą wrzeszczeć... Co? No przecież, że: "To my! To my! To właśnie my! To właśnie my przecież, i nikt inny, staramy się rozwalić ten syf i prawie nam już się udało!" Tak samo z władzą autorytarną i nieautorytarną: "To my! To my! To właśnie my! To właśnie my-y-y-y!!!"

(Nawiasem mówiąc, fakt, że na ew. autorytarną władzę zgodziliby się w Czechach akurat "głównie zwolennicy Komunistycznej Partii Czech i Moraw KSCzM", mógłby mieć spory związek z faktem, że, w wyniku konsekwentnych działań obozu władzy, jest to zapewne jedyna licząca się w jakikolwiek sposób partia, która głosi akurat tego typu "nie-całkiem-demokratyczne" hasła. Co, z punktu widzenia obozu władzy jest niegłupie, jak zresztą widać choćby z tego powiązania nielubienia "demokracji" z komuchami w owej notce.)

No i tak to, wędrując sobie umysłem po tych właśnie ścieżkach, nietrudno będzie, jak sądzę, postawić całkiem sensowne hipotezy co do tego, jak będą się teraz przedstawiać działania establiszmętu w dziedzinie "informacji", propagandy i odświeżania politycznego języka przemowy do proli. Jak również rola różnych tam Krytyk Politycznych, kolejnych (i równoległych) partii Korwina, "lepszych wersji PiS", ruchów Oburzonych i czego tam jeszcze - na Tweeterze, na Facebooku, i gdziekolwiek - staje się jaśniejsza.

Oczywiście temu @#$% establiszmętowi TRZEBA robić wbrew i trzeba się, jakoś, organizować, może nie całkiem wszystko jest neo-ubecką prowokacją (choć oczywiście o Krytyce Politycznej czy Korwinie tutaj nie mówimy!), ale też naprawdę trzeba uważać, bo tutaj wszystko jest z góry rozpisane na głosy, i zawsze podstawią nam kogoś, kto będzie słowiczym głosem wrzeszczał nam w samo ucho: "To my! To my! To właśnie my!"

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

piątek, marca 02, 2012

Nie bać się aborcji postprenatalnej!

Dzisiaj dowiedziałem się, że w ciągu ostatnich 10 lat średnia oczekiwana długość życia w Niemczech zmniejszyła się o dwa lata. Pomyślcie! Po pierwsze - w Niemczech, jednym kraju, który korzysta jeszcze z tego całego unijnego syfu!

Po drugie ten "kryzys" - a raczej, jak ja to widzę, klęska i upadek realno-liberalnego modelu gospodarki (a innego liberalnego modelu nie było, nie ma i nie będzie!), który akurat świetnie współbrzmi z totalitarnym lewactwem, od Obamy po Merkelę, i od Tuska po Barroso (Kitajce i Putin to nieco inna kategoria, ale także raczej wspierają moją tezę, niż obalają) - trwa przecież formalnie DOPIERO OD roku 2008, czyli nawet nie cztery lata!

Jeśli zatem przez cztery kryzysu, niecałe, lata mamy dwa lata skrócenia życia w najbogatszym i niemal ponoć niedotkniętym kryzysem kraju Unii, no to przez ekstrapolację można sobie oszacować, że nawet bez postprenatalnej aborcji którą nam ostatnio moralne autorytety stręczą, najdalej za jakieś 140 lat, przy tym tempie, europejskie prole będą umierać zaraz po urodzeniu. Całkiem same z siebie. I nawet żadna aborcja nie będzie im potrzebna. Ani eutanazja. (Co za oszczędność!)

A przecież może to jeszcze przyspieszyć, skoro tak ładnie wystartowało, może ten "kryzys" dotknąć w końcu i Niemcy - no i przecież nie samymi Niemcami świat stoi! (A tak przy okazji, to tę aborcję postprenatalną, z tego co pamiętam, wymyślił parę miesięcy temu Nicek. Oczywiście jako zjadliwą ironię. Jednak z tym kurestwem, z przeproszeniem kurw, nie można w ten sposób, bo oni naprawdę to zrobią, jak im się coś takiego podsunie, nawet jeśli jakimś cudem sami na to wcześniej nie wpadli.)

Powie ktoś, że to niemożliwe, że bzdura z jakiegoś oszołomskiego portalu. Otóż nie, ludkowie rostomili! Ja to usłyszałem dzisiaj na państwowym francuskim kanale telewizyjnym - cholernie proojro i naprawdę proniemieckim! Konkretnie w dyskusji panelowej o tych tam zamiarach tego tam socjalisty Hollande, co on kandyduje na prezydenta u żabojadów, żeby zabierać bogatym i dawać biednym.

Co mnie osobiście nie wydaje się, w dzisiejszym świecie, specjalnie chore, uwzględniając kto dzisiaj jest bogaty i co to za skurwiele. (Swoją drogą madame Le Pen oni już KOMPLETNIE nie raczą na tych francuskich telewizjach pokazywać. Ciekawe jak na tę ewidentną manipulację zareaguje żabojadzki ludek.)

Dziwicie się z kolei, że taki kanał coś takiego powiedział. Że się skróciło znaczy. Recz w tym, że to powiedział akurat gość popierający tego Hollande, przy czym trzech pozostałych było zdecydowanie przeciw i nawoływali, żebyśmy... To znaczy nie tyle "my" akurat, tylko Francuzi... Żeby w każdym razie zakasali rękawy i wzięli się do roboty, kochali przywódców jeszcze mocniej niż dotąd i ociekali optymizmem.

To o długości życia u szkopa powiedział akurat ten jeden, co był za chłopca do bicia, ale nikt tych jego informacji negować nie próbował, więc to musi być prawda. (O ile, oczywiście, prawda nie wygląda jeszcze gorzej, jak to często bywa.)

Można by ten temat rozwijać jeszcze długo i fajnie sobie wokół niego filozofować, ale tym razem poprzestańmy na tym, bowiem sama ta informacja zasługuje na wyeksponowanie, a wnioski niech sobie każdy sam wyciągnie, przynajmniej na początek.

(A tak na marginesie, to ciekawe, jak zmienia się, i jak się w ogóle przedstawia, oczekiwana długość życia unijnych urzędników i wszystkich tych, z przeproszeniem kurw, obecnych elit. Oraz ich pociotków.)

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

czwartek, marca 01, 2012

Kontratak?

Zobaczcie ten cytacik:
Niszczcie korwinowców, gwałćcie ich żony i córki, polewajcie kwasem solnym ich kochanki, palcie ich domostwa i samochody, bo jeśli tego nie uczynicie, to samo oni jutro zrobią z wami. Wyślą wasze córki na ulice, aby zarabiały jako prostytutki. Wyślą całe wasze potomstwo na ulicę: nie tylko córki, ale i synów, nie darują także waszym wnukom obojga płci.
Więcej na ten temat, gdzie można znaleźć parę innych, niemal równie słodkich cytacików, tutaj:

http://moraine.salon24.pl/395709,doradca-ke-nawoluje-do-gwalcenia-i-oblewania-kobiet-kwasem.

A tu sam corpus delicti, całą już masą przepięknych cytatów na każdą okazję:

http://www.jacek.kardaszewski.pl/

http://www.facebook.com/people/Jacek-Kardaszewski/100002906045296

Nikt chyba tutaj nie wierzy, że to by mogło być całkiem spontaniczne i bez świadomości gwarantowanego parasola ochronnego? Nie mówiąc już o tym, że gość jest szacownym ojropolitykiem.

Jeśli to nie jest ubecko-wsiowa prowokacja, to ja jestem primabalerina teatru "Balszoj" (wsławiona swą interpretacją roli Umierającego Liebiedzia)! Nawet samo hasło polewania czyichś kobiet kwasem jest o parę numerów większe od tego, co lewizna zwykła głosić.

Weźmy chociaż samą metodę walki. Polewania kwasem zdarzały się, sporadycznie i raczej w zamierzchłych czasach, wśród prostytutek - w walce o serce ślicznego jak marzenie sutenera, czy o kieszeń bogatego klienta. W polityce się jednak raczej chyba dotąd nie zdarzało, a tym bardziej polewanie czyichś kobiet.

Nawet w Rosji, z tego co wiem - zapewne z prostego powodu, że tam i to było zbyt skomplikowane i właściwie po co, skoro są dobre standardowe środki? (A jak było potrzebne coś spektakularnego, to zawsze jest przecież Polon albo sfingowane katastrofy samolotów.)

Skąd więc w ogóle ten pomysł, skąd ta zadziwiająca inwencja? I skąd ta pewność, że nie zostanie to podciągnięte pod paragraf i nie spotka się z przykrą reakcją władzy? Nie, oczywiście gość ma ochronny parasol i wie co robi. Sam tego nie wymyślił.

A więc? Czyżby chodziło o obronę Korwina i korwinizmu? (Czy raczej już nawet kontratak, albo w każdym razie jego początek?) A o cóż innego mogłoby tu chodzić? Nie po to chłopcy włożyli w Korwina i jego dzieło tyle serca i innych dóbr, by teraz mogły im to dzieło zniszczyć i ośmieszyć - z jednej strony byle globalny ekonomiczny kryzys (czy raczej spektakularna klęska liberalnej gospodarki), z drugiej zaś byle paru internetowych prześmiewców!

Korwin publikuje na przykład na "Nowym Ekranie" i, z tego co widziałem w komentarzach, furory tam zdecydowanie nie robi - raczej przeciwnie. A w końcu ten "Nowy Ekran" dla niego, częściowo co najmniej, powstał.

Analizować by tę całą sprawę można długo i z niekłamaną przyjemnością, ale na razie wyrafinowane analizy sobie darujemy, bo każdy chyba sam sobie jakieś wnioski wyciągnie. W razie czego pogadamy pod tym wpisem.

Jednak pragnę zwrócić waszą uwagę, że korwinizm zwalcza nam tutaj nie kto inny, niż "lewica narodowa". To określenie zaś ma różne ciekawe konotacje, co stwarza, dla niektórych całkiem niezłe możliwości. No bo to, z jednej strony - dla każdego rasowego liberała, a już z pewnością kogoś zarażonego wirusem korwinizmu - Lewica Narodowa" to przecież nic innego niż PiS, z samej niejako definicji. Z drugiej zaś: Lewica Narodowa = Narodowy Socjalizm = NAZIZM!

Zgoda? Nazizm, który jest zakazany i ścigany. "Z mocy prawa" itd. Formalnie tak samo jest ścigany, jak i komunizm (trockizm, Che Guevara, dzieła wszystkie Lenina, brat Michnik, itd. itd.), ale tylko formalnie tak samo, bo o parę lat świetlnych bardziej. Tak więc możliwości są tutaj niezmierzone. W każdym razie miło, że chłopcy zauważyli, że ewangelia korwinizmu coś ostatnio słabo na ludzi działa.

No a czystym bonusem jest możliwość spojrzenia na mordę tego Kardaszewskiego - uczcie się ludzie rozpoznawać ubeckie mordy!

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?