niedziela, sierpnia 19, 2012

Bonmot kacapski (albo może jednak raczej anty)

Dzisiaj coś z cyklu "Ulepszamy Ludowi Przysłowia (Które Ponoć Są Jego Mądrością, A Nawet Pono Narodu, Łał!), Bo Na Tych, Co Je Sam Wymyślił, Jakoś Za Dobrze Ani Lud, Ani Tym Bardziej Naród, Nie Wychodzi".

By Triarius the Tiger. Któren dedykuje to jednej swojej (mojej też) znajomej. (Ale do paru innych, mniej lub bardziej jego i moich znajomych, też by pasowało. Co za kraj! Co za czasy! Co za znajomi!)

Kto kacapa kocha i pragnie go czcić, ten zawsze goździk w celofanie, przewiązany różową wstążeczką, do wręczania łodygą do góry, zgodnie z tradycją, znajdzie. 

O czym by nie była rozmowa i jakiego skurwielstwa by się kacap akurat nie dopuścił.

piątek, lipca 20, 2012

Miś Rewelacja

Dzisiaj znowu polecanka. I znowu absolutnie bezinteresowna. (W istocie nawet bardziej niż bezinteresowna, bo polecany tu człowiek potrafi nieźle mnie wku... wnerwić znaczy. Cóż z tego jednak, skoro pisze arcydzieła? Enemicus Plato... Nie, to nie aż tak, że enemicus, ale to naprawdę jeśli z przyjaźni, to raczej do was, ludkowie moi rostomili.)

A więc niniejszym wszem i wobec ogłaszam, że książka Gabriela Maciejewskiego, szerzej znanego jako Coryllus, pod tytułem "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie" JEST ABSOLUTNIE REWELACYJNA!

W istocie to są dwie książki - oficjalnie dwa tomy, I i II, ale to nie są tomy, tylko całkiem osobne książki, choć pokrewne tematycznie... Tytuł też jest dość mylący (poza tym, że po prostu dziwny, jeśli ktoś akurat nie zna wiersza, z którego go wzięto), bo to nie są żadne baśnie, tylko w "tomie I" dość krótkie teksty o historii Polski, a "tom II" to coś w rodzaju długiego historycznego eseju. (Ale dla mnie pojęcie eseju jest dość pojemne, i taki np. Ardrey to też esej.) Więc może ten "tom II" to po prostu "historia" i tyle.

"Tom II" jest jeszcze chyba do dostania u samego Coryllusa - wrzućcie sobie np. "księgarnia Coryllusa" w google.pl i znajdziecie. "Tomu I" już tam od dawna nie ma, ale ja jakieś dwa tygodnie temu znalazłem go w takiej księgarence (katolickiej zresztą) online, co się nazywa "Książki przy herbacie". Wrzućcie sobie w google.pl.

Ten "tom II" przeczytałem już ze trzy tygodnie temu i się naprawdę zachwyciłem. To jest WSPANIAŁA książka i to absolutnie bez żadnej taryfy ulgowej, żadnych specjalnych bonusów, że "to nasze", "że to prawica", "że to wydane w podziemiu (albo prawie)". Serio!

Sam uważałbym niemal swoje życie za spełnione (nawet może bez haremu i czarnego pasa w BJJ, hłe hłe!), gdybym coś takiego napisał.

"Tom I" ja sobie kupiłem w tych "Książkach przy herbacie" pod wpływem zachwytu nad "Tomem II", który akurat kończyłem. (Dwa dni mi on zajął, a to nie jest b. cienka książka.) No i przyznam, że w pierwszej chwili, po przeczytaniu pierwszych  dwóch czy trzech tekstów, czyli kilkunastu może stron, odniosłem wrażenie, że jednak to całkiem nie to, co "tom II".

Ale dzisiaj (po ukończeniu, po raz drugi czy trzeci w życiu, zresztą, "Świata księcia promienistego", i czyniąc sobie przerwę w "Od białego do czerwonego caratu", "Myśli starożytnej", oraz paru innych książek, np. o biciu ludzi i biciu w bębny) sięgnąłem znowu do "Misia I" (jak pieszczotliwie te książki nazywam) i odkryłem, że to TAKŻE ABSOLUTNA REWELACJA!

Tekst o dwóch Miłoszach i "Polnische Wirtschaft", tekst o zagończyku Łupaszce, tekst o dwóch carskich oficerach uwięzionych na lata w lochach zbombardowanej twierdzy... RE - WE - LA - CJA! I cieszę się, że jeszcze mi sporo tej książki pozostało.

(A trochę mam też mieszane uczucia, bo skoro Coryllus pisze książki aż tak wspaniale, to trzeba by kupić te jego pozostałe. Tym bardziej, że jedna to pitaval, a ja pitavale pasjami lubię. A potem co? Może Toyah TEŻ książki pisze rewelacyjne? I trzeba będzie TEŻ na nie zarobić? Co za myśl! Apage Satanas!)

Tak że, kochane ludzie, kupcie sobie "Misia I i II" by Coryllus! A potem róbcie z niego użytek! A jeszcze potem zacznijcie się zastanawiać, czy, skoro Coryllus potrafi, to może i wy... Może i my - TEŻ BYŚMY POTRAFILI? Jaka wspaniała, przynajmniej intelektualnie, choć może i PROPAGANDOWO, byłaby wtedy ta nasza polska patriotyczna prawica! (Ach!)

Różnie z tym może być, ale co do wspaniałości obu Misiów to ja absolutnie na serio!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

środa, lipca 18, 2012

Przetrwaj Armageddon za 7 dolarów!

Zareklamował mi to dzisiaj, w swoim emailowym biuletynie, Tim Larkin - twórca metody bicia brzydkich ludzi o nazwie Target Focus Training (TFT), o której zdarzało mi się już tutaj wspominać (i nie bez powodu).

Oto linek do tej jego zajawki:

http://www.targetfocustraining.com/emails/ja-collsurv1.

(A przy okazji cały jego blog, gdzie jest sporo interesującego i potencjalnie użytecznego.)

Linek zaś do samej tej rzeczy, o której Wam teraz opowiadam, jest tutaj:

http://collapsesurvivalsecrets.com/?AFFID=77092

(To NIE jest mój linek partnerski i ja na tym nic nie zarabiam. Po prostu uważam, że warto to rozpropagować.)


Ja to kupiłem obie tak z pół godziny temu i oglądam. To znaczy oglądałem, alem przerwał, żeby Wam o tym opowiedzieć.

Są to dwa ebooki, dość spore i profesjonalnie zrobione, plus jeden plik audio. Oczywiście wszystko po angielsku. Obejrzeć zdążyłem dopiero trochę i nic jeszcze nie wysłuchałem, ale to naprawdę są całkiem sensowne informacje, rekomendacja Tima Larkina coś dla mnie znaczy, a czasy idą przecież ciekawe. Tak że zachęcam - jeśli oczywiście jeśli dla kogoś 7 dolarów to nie jest miesiąc życia całej rodziny i macie jakiś sposób na zrozumienie angielskiego. (Np. siostrzeniec prymusik albo wnuczek.)

Informacja tego typu zawsze jest cenna, widzę tu takie info, którego sobie nie przypominam żebym je gdzieś indziej już spotkał, no a poza tym sam AKT zrobienia czegoś w tę stronę wydaje mi się cenny. To w końcu tylko 7 (a jak się spóźnicie to 27, aż i tylko) dolarów - więcej potraficie przepić w dwie godziny, prawda?

A więc jeszcze raz linek:

http://collapsesurvivalsecrets.com/?AFFID=77092.

Armageddon czeka nas niechybnie, wcześniej czy później, więc raczej warto być do niego przygotowanym. Co najmniej, na razie, mentalnie i pod względem wiedzy. (Rodzinę i ew. kochanki też można zresztą przecież podszkolić. I też może być warto.) W ogóle może już czas, żeby nasza prawica zaczęła się poważnie interesować także i takimi sprawami.

triarius

piątek, lipca 06, 2012

Bezzębni starcy, papka z jabłek i troskliwy Australopitek

Rozejrzałem się parę dni temu po mieszkaniu i poraziła mnie konstatacja, że przecież jeszcze parę książek by się tu dało upchnąć. Poszedłem więc do takiego antykwariatu w Sopocie, gdzie wszystkie książki są po pięć zł, i sobie dokupiłem. Jedna z tych dokupionych nosi tytuł "Jak człowiek nauczył się pisać". Autor Jerzy Cepik. Nasza Księgarnia Warszawa 1987.

Otwieram ją, przeskakuję Przedmowę i zaczynam czytać Wstęp. A tam, już na samym początku...

Pewnego grudniowego dnia w roku 1958 profesor Raymond Dart z Uniwersytetu w Johannesburgu, w Południowej Afryce, urządził przyjęcie towarzyskie. Clou tego przyjęcia miał stanowić pokaz znalezionych przez profesora w Makapansgat dłut z kości antylop. Były to bardzo przemyślne dłuta, wykonane przez istoty, które Dart określił mianem Australopithecus i co do których miał niezbitą pewność, że stanowią one istotne, brakujące ogniwo ewolucyjne naszego gatunku. Pośród gości profesora Darta znajdował się wtedy niejaki mr Hampton, który przyjrzawszy się kościanym dłutom, wykrzyknął:

- Ależ to są narzędzia do drylowania jabłek, proszę państwa! Przypominają mi one narzędzia, które w Herefordshire wyrabiane są jeszcze z kości owiec i używane przez bezzębnych starców, przepadających za papką z jabłek. Jedno z takich narzędzi sporządził nawet mój dziadek.

Zaintrygowany Dart poprosił mr Hamptona o pokazanie mu takiego drylownika, pochodzącego podobno z roku 1890. Mr Hampton spełnił jego prośbę. Porównano oba drylowniki. Były identyczne. No, prawie identyczne. Innymi słowy, istota ludzka przez milion lat wyrabiała drylowniki do jabłek, a ich produkcję zakończyła dopiero w wieku XX, z chwilą pojawienia się sztucznych zębów. Po opublikowaniu tego odkrycia w "Nature" pewien reporter "New York Timesa" w marcu 1959 roku mógł przekazać swoim czytelnikom, że prehistoryczne małpoludy były bardzo dobre dla starców i że swoje niemowlęta karmiły łyżką. Proszę Cię teraz, Czytelniku, abyś wyobraził sobie na chwilę autralopiteka karmiącego swego bezzębnego dziadka łyżką i... natychmiast o tym zapomniał. Australopitek, "dziecko" profesora Darta, rzeczywiście produkował już łyżki z kości, lecz nie do karmienia dziadków ani niemowląt. Najprawdopodobniej, między innymi, do wydobywania bardzo smacznej substancji z mózgów pokonanych wrogów. Nie tylko zwierząt, jeśli dobrze rozumiesz to słowo, lecz także z mózgów istot sobie podobnych. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ będzie to w pewnym sensie nasza cezura czasowa. Milion lat.
Fajne? No to teraz powiem (po fakcie, ale nie chciałem psuć efektu), że nawet mottem tej książki - poświęconej przecież historii pisma, a nie np. ludożerstwu - figurującym zaraz po ISBN 83-10-07 482-4, jest całkiem długi cytat z książki Raymonda A. Darta i Dennisa Craiga "Adventures with the Missing Link" ("Przygody z brakującym ogniwem").

Tyle w tej książce ardreyizmu, aż dziw! Można by się sporo zastanawiać dlaczego - czy to jeszcze wtedy tyle wolności mieli autorowie takich książek, a Ardreye tego świata nie byli przez wszechpanującą lewiznę skazani na zapomnienie... I może pan Cepik przemycił w swej książce prawicową, ardreyistyczną treść? Czy też takie wtedy mieli komuchy metody walki z religią? A teraz jednak uznali, że Ardreye to nie jest dobra metoda, albo nawet całkiem odwrotnie to działa, i robią to co dzisiaj. Bez Ardreyów w każdym razie. Któż to może wiedzieć?

Jakby tam z tym nie było, to tego początkowego o różnych małpoludach, ich czaszkach, wielkości mózgu i różnych kontrowersyjnych zachowaniach są całe 24 strony. (Całość książki ma ok. 250 stron.) No to może jeszcze jakiś fragment w podobnym duchu na deser...
Że australopitek z przyjemnością posługiwał się prawą ręką, dowodzi... nie, nie prehistoria pisma, lecz "prehistoria mordu", jak profesor Dart ładnie określił tę raczej ponurą stronę działalności australopiteka. Był to bowiem osobnik niebezpieczny i gwałtowny, zabijający chyba nie tylko wtedy, gdy był głodny. Jego maczuga rozbijała czaszkę pawiana przeważnie z lewej strony i prawie zawsze z przodu. Pierwsze dowodzi, że posługiwał się sprawnie prawą ręką, drugie zaś - że rzadko atakował od tyłu, jakby skrytobójstwo nie odpowiadało temu nagiemu dżentelmenowi.

Trzeba jednak powiedzieć całą prawdę: że tą swoją cudownie już sprawną ręką prawą australopitek zabijał nie tylko zwierzęta, lecz również osobniki swojego gatunku. Był wojowniczy i ta cecha - jaka szkoda! - nie opuści jego mądrego potomstwa. Trzeba również powiedzieć, że z wielkim zapałem zajmował się studiami nad czaszkami zabitych wrogów, niestety, nie można powiedzieć, aby były to studia poznawcze. Australopitek po prostu przepadał za smaczną zawartością czaszki - mózgiem. W celu otwarcia czaszki osobnik ten wcale zręcznie posługiwał się zasadą prostej, ale bardzo skutecznej dźwigni.

Trudno. Udowodniono mu, że zanim zaczął zastanawiać się nad samym sobą i nauczył zapisywać swoje czyny, zachwycony własną działalnością - kucał nad rozbitą czaszką pobratymca i pałaszował jego mózg.

Jednakże, zadając swoją maczugą niezwykle precyzyjne ciosy, udowodnił, że jest istotą ludzką, gdyż żadna małpa nie potrafi walczyć za pomocą pałki. Jemu znowu udowodniono w Taungs, Sterkfontein, Makapansgat, że swe straszne maczugi "wyrabiał" przede wszystkim z kości ramieniowej antylop, nie gardząc również kośćmi udowymi dla uzupełnienia swego uzbrojenia. Ostrych rogów antylopy używał jak sztyletu, jako narzędzi służących do kopania i dziurawienia.
I to by było na tyle.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

czwartek, czerwca 14, 2012

Jak rozpoznać spetznaza?

Jak rozpoznać spetznaza - wśród ruskich kibiców, albo gdzieś? Wot zagwozdka, prawda?

Ale spokojnie - "Szarżujący Bawół" przychodzi z pomocą. Jak zawsze.

O proszę - po tym można go rozpoznać, co tu pokazują:

http://slava.su/ChASY-SPECNAZ/View-all-products.html

Na wszelki wypadek, gdyby nasz spetznaz miał się okazać nonkonformistą, warto sobie jeszcze utrwalić w pamięci te tutaj:

http://slava.su/ChASY-AVIATOR/View-all-products.html

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

środa, czerwca 13, 2012

Na marginesie Ojro 2012 w piłce kopanej

UEFA musi być chyba o wiele silniejsza od wielu dzisiejszych "państw narodowych", a już z całą pewnością od takiego "państwa narodowego", jak III RP (zwana także, i słusznie, "PRL bis", a przez durniów i naiwniaków "Polską"). Sporo już się w ostatnich latach działo takich rzeczy, które by o tym świadczyły, ale fakt, że UEFA potrafi dać prztyczka nawet Putinowi - w sprawie tych tam stewardów pobitych przez ruskich kibiców - któremu wszyscy inni, z nadzorcami polskiej hołoty, potrafią tylko włazić w dupę - świadczy o tym całkiem już niedwuznacznie.

* * * * *

Zwrócił ktoś uwagę na stroje piłkarzy na Ojro 2012? Jak mało przypominają one to, co reprezentanci tych samych krajów nosili jeszcze kilka lat temu ("wstecz", jak mawiano za średniego Gierka)? Wczoraj (a właściwie to, pedantycznie do sprawy podchodząc, już przedwczoraj) grali sobie np. Szwedzi z Ukraińcami.

Ukraińcy jakoś tam jeszcze byli na żółto i niebiesko, ale Szwedzi mieli czarne, a przynajmniej tak to wyglądało w moim telewizorze, który kolory pokazuje całkiem wiernie, z żółtym pasem na ukos, niczym jakaś szarfa. To była już naprawdę awangardowa wariacja na temat barw narodowych Szwecji, nowe odczytanie i co tam kto chce, ale większość innych reprezentacji także nie sroce spod ogona. Czy raczej nie żeby z nich jakieś nacjonalizmy wychodziły.

Oczywiście reprezentacja III RP się w żaden sposób nie wyłamała. Ruscy nie byli na "narodowo", za to na czerwono, z malutką trójbarwną ruską flażką na cycku. Ta czerwień, w ich przypadku, nie wydaje się być wielkim ustępstwem na rzecz postępowych pragnień UEFA, czy nowej światłej rzeczywistości, w której państwa narodowe, jak wiemy, są przeżytkiem. No, ale to ruscy. U nich nawet demonstracje pedałów się bija i nikt wielkiej sprawy z tego w Obozie Postępu nie robi.

Holandia także była dość chyba pomarańczowa. No, ale za to szaliki kibiców III RP (dla naiwnych i agentury "Polski") mają na sobie CZERWONEGO orła na białym tle. Takiemu to nawet korona nie pomoże! Choć, z tego co pamiętam, i z tą koroną były spore problemy.

W każdym razie UEFA wyraźnie dąży do zatarcia związku reprezentacji "narodowych państw", skoro jeszcze istnieją i wywołują jakieś tam emocje, z ich narodami. Zatarcia, a z czasem z pewnością zerwania. I całkiem nieźle jej się to udaje. Sojuszników ma zresztą licznych i potężnych, a kto niby miałby się sprzeciwić?

* * * * *

Sporo się mówi - jak zawsze zresztą, od lat, ale w związku z Ojro 2012 jakby jeszcze więcej - o rasiźmie kibiców. Że wydają dźwięki i obrażają kolorowych graczy przeciwnika. Ja sobie czasem jednak, oderwawszy się od kąpa, chodzę po świecie, widzę nawet czasem jakichś kolorowych, albo nawet wprost czarnych... I co? I nic! Żaden z nich nie wydawał mi się zastraszony, zalękniony, zahukany...

Nigdy nie widziałem, żeby ktoś na takiego krzywo spojrzał, a co dopiero powiedział mu coś nieprzyjemnego, broń Boże potrącił, czy cokolwiek fizycznie. Choćby sobie szedł objęty z atrakcyjną miejscową babą. Choćby sobie przy tym głośno rozmawiał i się śmiał, a dookoła zabidzone, zatyrane, spsiałe, zmarnowane ofiary III RP i liberalizmu w ogólności.

Ale nic mu nikt nie powie, nikt na niego krzywo nie spojrzy! A piłkarzy kibice jednak tak. Z pewnością reżimowe media przesadzają, koloryzują, robią propagandę, ale jednak coś tam się dzieje. Dlaczego? Pisałem kiedyś o tym w tekście "Dlaczego buczą kibice".

Czy jakoś tak się to zwało. Było tam o ardreyiźmie, ewolucji grupowej, Maleszce (co u niego swoją drogą?), i dlaczego w ogóle przyzwoitość mogła przetrwać, skoro, jak to widzimy na każdym kroku, podłość i skurwielstwo popłaca. Ten mój tekścik można sobie odszukać.

Dodałbym do tego, com wtedy napisał, że tak mi się widzi, że to nie tyle chodzi o wrogość wobec kolorowych zawodników, co o wrogość do kolorowych zawodników grających w drużynach, gdzie ci kolorowi zawodnicy nie są "naturalni". Czyli, że gdyby miała być "prawdziwa" - w oczach tych kibiców - reprezentacja jakiejś tam Norwegii czy Czech, to by wszyscy, z konieczności, naturalnie, byli biali.

I ci kolorowi zawodnicy jakoś to, w oczach tych kibiców, choć przyznam, że do mnie to też trafia, bo bardziej mi się sport podobał, kiedy grali naprawdę "nasi chłopcy", a nie przepłacone, ściągnięte nie wiadomo skąd, przynęcone jedynie lubym groszem, gwiazdy. A że kolorowe gwiazdy się rzucają w oczy... A że to jest takie politycznie niepoprawne (stróże politycznej poprawności wiedzą zresztą co robią, kierując te zdrowe odruchy w takie właśnie, moralnie dwuznaczne, kanały!)...

A że jest to albo skutek imigracji, która obrodziła różnymi paskudnymi rzeczami, z "antyterrorystyczną" inwigilacją na każdym kroku włącznie... Albo jest to skutek kolonialnej przeszłości, co, teoretycznie, powinno być be, ale "wybierzmy przyszłość", więc ofiary Hitlera i Sowietów tak samo startują rzekomo od zera, jak resztki imperiów, wysysających przez stulecia kolonie (o Niemcach i Rosji oczywiście nie wspominając, bo nielzia, a Merkel taka przecież słodka!)...

Albo też są to wspomniane przepłacone gwiazdy, przynęcone jedynie przez umiłowanie forsy... I odbierające, nie da się ukryć, szansę młodym tubylcom... Którzy może by i gorzej grali, ale jednak byliby nasi. A któryś mógłby grać i lepiej, ale pewnie wybierze inny fach, skoro taniej jest nasprowadzać kolorowych graczy.

Podejrzewam, że kibicom nie podoba się wiele rzeczy, których w większości nawet pewnie by nie potrafili wyrazić, ale najbardziej nie podoba im się sport, w którym kibicowanie stało się dokładnie czymś takim, jak byśmy kibicowali firmom na giełdzie - niechby to był i NASDAQ, jako odpowiednik Primera División - nie posiadając w nich ani jednej akcji, ani nawet cienia szansy na jej nabycie.

W porównaniu z prawdziwą lokalną drużyną, gdzie grają lokalni chłopcy, czy lokalne gwiazdy, prawdziwą narodową reprezentacją, czy choćby z prawdziwym Realem Madryd lub Celtikiem Glasgow sprzed paru dziesięcioleci - to przecież paranoja!

Chętnie bym przeprowadził naukowy eksperyment. Taki mianowicie, że sprawdziłbym, jak się zmienia, jeśli w ogóle, zachowanie kibiców w stosunku do czarnych (nie bójmy się tego słowa!) piłkarzy jeśli grają oni w:

a. drużynie, która "zgodnie z logiką, geografią i historią powinna być wyłącznie biała";

b. drużynie, która  "zgodnie z logiką, geografią i historią może, albo i powinna, zawierać graczy kolorowych".

Coś mi się wydaje, że zaobserwowalibyśmy spore różnice, a to by świadczyło o tym, że tu nie chodzi wcale o zwykły ordynarny "rasizm", tylko że ci kibice dostrzegają ważne sprawy, których jakoś nie raczą czy nie potrafią dostrzec uczeni w piśmie i przeróżne mędrki.

* * * * *

Z blogów dowiedziałem się, że znany rusofil, nieprzejednany wróg ulicznych burd i wszystkiego, co na wiorstę nie śmierdzi Prawem-Przez-Duże-P, czyli Korwin, był obecny, wśród jakiejś setki ludzi, którzy obrzucali rosyjskich kibiców, w czasie ich przemarszu na stadion, wulgarnymi obelgami. A w każdym razie takimi, które, choć może nawet i słuszne, na pewno się tym ruskim nie mogły spodobać.

Czyżby już agentura skrobała łyżką samo dno miski, skoro tak do niedawna luksusowego agenta wpływu rzuca się na tak mało elegancki i prozaiczny odcinek, wraz z garstką zapewne po prostu nic nie rozumiejącej młodzieży? Naprawdę nie było już nikogo, kto by mógł swoim flecikiem te biedne szczurki tam zaprowadzić?

No, w każdym razie teraz - jeśli te wieści się potwierdzą oczywiście - już z pewnością powinny się otworzyć oczy każdemu, kto jeszcze miał wątpliwości co do agenturalności Korwina. Że świr, że psychopata z megalomianią jakiej świat nie widział - wszystko zgoda, ale wierzyć, że ruskie służby kogoś takiego nie wezmą pod swoje skrzydła, nie zużytkują, to naprawdę trzeba mieć coś nie tak z korą mózgową!

W każdym razie to, że go do takiego celu użyto, a jeszcze, jak się zdaje (da Bóg!) nie za wiele przez to osiągnięto, daje do myślenia i stanowi może nawet iskierkę nadziei. Agentura im się wyraźnie kończy, wszystkie śpiochy musi już wybudzili, a tu jeszcze wciąż rąk na pokładzie zbyt mało! Ale nie, nie przesadzajmy - zaczynam brzmieć niemal jak Nicek. (A jednak... Miska, łyżka, Korwin, dno. Co za żałosny upadek dla prowokatora z górnej, jakby nie było, półki!)

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

niedziela, czerwca 03, 2012

Metarozważania (część 1, niewykluczone że jedyna)

Miałem kiedyś znajomka (nie pytajcie co się z nim stało, to niezwykle smutna historia!), z którym, gdzie się tylko dało, doszukiwaliśmy się wszystkich możliwych pięter metapoziomów i na tych piętrach wszystko sobie analizowaliśmy. Co to jest "metapoziom" pytacie? No więc, moje słodkie niedouczki...

"Meta" to mniej więcej "ponad", z greki. Przykład? Więc powiedzmy, że mamy powiedzmy film, i tam się nagle nam pokazuje jak się ten właśnie film kręci(ło). Albo słynny starożytny "paradoks o kłamcy" (Kreteńczyku zresztą), który mówi, że kłamie. Kłamie zatem, czy nie? Nie da się tego rozstrzygnąć, ponieważ tutaj mamy niejako dwa poziomy logiki, z których ten wyższy - czyli informacja, że każdy Kreteńczyk zawsze kłamie - jest "ponad", tą kwestą, czy on akurat kłamie w chwili, kiedy mówi że kłamie. W dodatku każde rozstrzygnięcie natychmiast wpływa na ten drugi poziom, przez co neguje ten, na którym było to rozstrzygnięcie... Przerzutnik astabilny po prostu, mówiąc elektroniką cyfrową.

Czyli jest sobie to "meta" i coś z tym trzeba zrobić. Odwołanie się do metalogiki jest metodą zrobienia w tym jakiegoś tam porządku, na ile to w ogóle możliwe. (Nie wiem, czy jakoś inaczej też do tego dzisiaj się podchodzi, ale tutaj to "meta" jest dość oczywiste, w postaci akurat metalogiki.) Czyli "meta" to będzie na przykład "logika logiki" (metalogika), "taktyka taktyki" (o której sobie zresztą zaraz porozmawiamy), "opowieść o opowieści", "prawo prawa", "miłość miłości"...

I co tam jeszcze dałoby się na takiej zasadzie wymyślić. Rozumiecie? (Kto jeszcze nie rozumiał, bo przed resztą chylę czoła i stukam obcasami.) Jak pomyślicie, jak się rozejrzycie, to co bystrzejszy z was, jeśli nie żyje całkiem w jakiejś głuszy, znajdzie sobie jeszcze nieco takich przykładów. I z grubsza (a więcej nam nie potrzeba) zrozumie o co tutaj z tym "meta" chodzi.

To meta jest naprawdę ciekawą sprawą, która się wiążę z całą masą różnych rzeczy. Jedne pradawne, tajemnicze i owiane mgłą, jak powiedzmy Hegel z jego dialektyką... Że: "Teza plus antyteza równa się synteza". Co wcale nie jest takie głupie, sam Hegel zresztą też, choć trzeba mu przyznać, że jego historiozofia to już sprawa co najmniej na pograniczu jakiejś nowej religii.

Ciekawa rzecz, krótko mówiąc - i wcale nie tak durna, jak nam to wielu wmawia... Akurat najczęściej jakby liberałowie różnej maści nam to wmawiają, którzy - no patrz pani, pani Popiołkowa, co za paradoks! - sami raz po raz próbują tego Hegla z jego quasi-religijną historiozofią przejąć... No bo czymże w końcu jest ten słynny "koniec historii", który nam ów zamerykanizowany Japończyk wykrakał, jeśli nie chęcią przejęcia heglizmu i uwieńczenia go pokraczną wisienką na torcie?

Poziomy meta potrafią także mieć związek ze sprawami bardziej konkretnymi, czasem nawet całkiem bieżącymi. I zastosowanie w ich analizowaniu także potrafi to podejście "meta" mieć. Na przykład mnie od stuleci pasjonują takie sytuacje, kiedy jest walka, i jedna strona jakoś zdobywa taką specyficzną, i na tyle dużą, przewagę, że ta druga strona, co by nie zrobiła, albo jakby nic nie zrobiła, to i tak przegra.

Niestety, poza ew. sportem, gdzie to jest sprawa dość dla mnie neutralna (no, chyba że się akurat kulam z Danielem, mistrzem Polski, ale w końcu to tylko trening), gdzie nie spojrzę, w takiej polityce, a o nią przecież nam najbardziej niestety chodzi, owo fascynujące zjawisko gra przeciw nam, stawiając nas w naprawdę nieprzyjemnej i słabą rokującej nadzieję sytuacji.

Przykład? Proszę - pierwszy, który mi do głowy przychodzi. Mamy więc Unię Ojro, i mamy tzw. kryzys, tak? Tej Unii, ale przede wszystkim - w tym sensie, że jego lud zauważa, i że o nim trąbią media - ekonomiczny. No i jest ogromna szansa, że ten kryzys jednak o wiele bardziej osłabi europejski lud, mówiąc wprost proli, niż ojrobiurokrację i cały ten... Interes, że tak to eufemistycznie wyrażę (żeby np. nie obrażać pań kurw). Ten "europejski".

Tak więc jeśli kryzys się rozszaleje i potrwa długo, to Unia się wzmocni. Kosztem proli, czyli ludu, oczywiście. No a jeśli ekonomia by w Unii kwitła? Albo - żeby już całkiem nie fantazjować - jeśli się za parę lat TROCHĘ i NA JAKIŚ CZAS poprawi? To co wtedy? Wtedy oczywiście Unia też się wzmocni, a prole zostaną dodatkowo wzięte za ryje.

Aż do momentu, kiedy zostanie osiągnięta jakaś tam masa krytyczna i całkiem nie będzie już rytualnych "demokratycznych" tańców, zaklinana duchów na temat wolności takiej czy owakiej, a "prawa człowieka" będą oznaczały DOKŁADNIE to, co poprzedniego dnia ustali jakiś Naczelny Ubek (już są Komisarze, prawda?), czy jakieś zbiorowe gremium, zależnie jak się to tam im NA GÓRZE ułoży.

Jeśli mam w tym rację, to widać tu właśnie, iż chwyt jaki unijna biurokracja, i co tam jeszcze, ma taki fajny chwyt założony prolom, ludowi Europy, plemionom mniej wartościowym i bez ratunku skażonym zboczeniami, jak heteroseksualizm, czy jak to nazwiemy, że ci ani pisną, co by nie uczynili! Tak?

Oczywiście zawsze, mniej lub bardziej teoretycznie, istnieje szansa, że nagle coś się posypie i ten chwyt - a raczej ta sytuacja, w której jedna strona wygrywa na wszystkie strony, jakie by ("małosygnałowe") okoliczności nie były, i co by ofiara nie zrobiła - przestanie funkcjonować. To jest zagadnienie związane z MODELEM MAŁOSYGNAŁOWYM, o którym sobie już parę razy tutaj rozmawialiśmy.

I z "teorią katastrof " też zresztą, bo przecież przejście od modelu małosygnałowego, gdzie sobie możemy sprawę dość ściśle analizować, do wielkosygnałowego, gdzie już nic nie wiemy - poza tym, że na pewno nie będzie lekko ani słodko - to, w tym matematycznym sensie, właśnie "katastrofa".

Jest to coś z inżynierskiej teorii sygnałów, ale funkcjonuje w wielu różnych kontekstach, na przykład w tym. Albo kiedy mamy przez dwóch noblistów w ekonomii genialnie wyliczone wzory pozwalające na zarabianie bez przerwy na funduszu hedgingowym, a potem jednak okazuje się, że tak gwałtowne zmiany, jakich "w ogóle nie należało się, zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, spodziewać", jednak nastąpiły i wszystko się wali na mordę.

Tyle że, o ile można się cieszyć kiedy takim noblistom i jakimś hiper-bogatym macherom się zawali i stracą  forsę, to jednak z Unią nie jest tak słodko, bo biedne prole zapewne dostaną w pupę o wiele bardziej od "elit", i po paru dniach, góra, poproszą każdego dostępnego pociotka Barroso czy Cohn-Bendita, żeby nimi rządzili, "bo tak dalej już się nie da". (Na przykład w roli Udzielnych Monarchów z Bożej Łaski - czemu nie, skoro by to sprawiło masę radości Wielomskim i Korwinom tego świata?)

Cały ten powyższy wątek wynikł, pobocznie niejako, z tego, że nie chcę tutaj snuć przygnębiających opowieści, więc o ew., mniej lub bardziej teoretycznej, szansie na zawalenie się tego czegoś, chciałem wspomnieć, ale potem jednak poczułem się zmuszony to osłabić i uwarunkować. No bo, niestety, jak rzekł jeden mądry gość: "Optymizm jest tchórzostwem". I, niestety, wciąż pozostaje.

Dowcip z niniejszym tekstem polega na tym, że - taki ogólny i filozoficzny, jak on jest - zainspirowany został najczystszej wody BIĘŻĄCZKĄ, a mianowicie wizytą rosyjskich kibiców na na tym tam kopanym Ojro, i, niestety, automatycznie niejako, w naszym nieszczęsnym kraju, a raczej w tym, co nam jeszcze z niego zostało. A jeszcze konkretniej zainspirowany on został tekstem Coryllusa, który np. tutaj: http://nicek.info/2012/06/02/znieczulanie-kokieteria/.

Jest to dobry i sensowny tekst, stanowiący poza tym radykalną przeciwwagę, żeby to tak określić, dla tych wszystkich alarmów związanych ze wspomnianą przyjacielską wizytą, które się przez sieć przetoczyły. Nie żeby tamte ponure przepowiednie nie mogły się (niestety) sprawdzić, ale głos w przeciwną stronę jest cenny. A do tego głos sensowny.

Coryllus twierdzi, że nic strasznego - przynajmniej w tym sensie, którego się tylu spodziewa - się nie wydarzy, a "tylko" ów fakt, że ruscy, po których spodziewanmy się najgorszego, będą się zachowywać dziwnie przyzwoicie, zostanie skutecznie propagandowo wykorzystany przez obecnie nam miłościwie panującą ekipę... Sami wiecie. A to się przecież też da łatwo osiągnąć, skoro tych ruskich kibiców zachowanie zależy jedynie od rozkazu Putina.

A że ta ekipa, która nas miłościwie gnębi, rabuje i sprzedaje w niewolę obcych, to przecież także ruskie sługusy - może nie wyłącznie ruskie, ale coraz jakby bardziej - więc koło się elegancko zamyka... I tak czy tak jesteśmy w ryżej dupie. Tego akurat Coryllus tak wprost nie mówi, to mówię ja, ale chyba wniosek jest uprawniony.

Więc jest tak, że na obie strony, jeśli ja mam tu rację, znowu wygrywają ruscy. A z nimi Tuski i to wszystko co tak kochamy. A przegrywamy my, Polska i... Sami wiecie - to co zawsze jakoś przegrywa. Czyli co my tu mamy? Czyż nie taką właśnie "meta-sytuację", o jakiej sobie na początku, abstrakcyjnie i na wysokim stopniu ogólności, rozmawialiśmy? Mnie się wydaje, że to właśnie coś takiego tu mamy!

Z czego by z kolei wynikało, że przyszłe (da Bóg!) nasze elity powinny chyba się wysilić, żeby być w stanie aż tak filozoficznie na różne konkretne sytuacje spojrzeć, bo niestety, bez tego, w naszej niewesołej sytuacji, chyba się nie da. Nie mam żadnych konkretnych pomysłów na to, jak rozkołysać tym @#$% interesem, tak żeby z modelu MAŁOSYGNAŁOWEGO zrobił się WIELKOSYGNAŁOWY, a przy tym żebyśmy my sami od tego nie zdechli, jako pierwsi...

Żebyśmy nie ucierpieli bardziej od wroga, a przecież "zanim gruby schudnie, chudego diabli wezmą" (jak uczy chyba Fredro ustami Pana Jowialskiego). A my właśnie przecież ten chudy! No ale, choć konkretnych pomysłów nie mam, to i tak filozofowanie tego typu, jaki ja tu wam, ludzie (prole kochane, bracia i siostry!) serwuję, i tak wydaje mi się mieć stosunkowo spore, w porównaniu z innymi propozycjami innych ludzi, które ja znam, szanse. (Bo np. meta-poziomy i wielkosygnałowość to w niektórych kontekstach, dwie strony tej samej monety. A co najmniej sprawy pokrewne. I wytrenowany rozum przydaje się do obu.)

Tak więc, kochane współ-prole, zachęcam was do przemyślenia poruszonych tu kwestii, z meta-poziomami i meta-analizami włącznie, a może nawet i na czele!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

sobota, czerwca 02, 2012

O świeckiej świętości (i innych lewackich zboczeniach)

Zacznijmy od cytatu:
Spinoza urodził się 24 listopada 1632 roku w Amsterdamie, gdzie osiedliła się jego żydowska rodzina po ucieczce przed hiszpańską i portugalską inkwizycją. Uczęszczał do szkoły mieszczącej się w synagodze Hiszpanów i Portugalczyków, którzy uczyli zarówno religii żydowskiej, jak i wiedzy ogólnej, zdobytej w Hiszpanii. [_ _ _] W końcu przeciwstawił się religijnym naukom swojej gminy i został przez nią wyklęty w lecie 1656 roku.
To nam może wystarczy, choć zaraz potem jest tekst owej żydowskiej gminnej ekskomuniki, także dość interesujący. A w każdym razie jednoznaczny i nie owijający w bawełnę. Ale powiedzmy sobie jeszcze skąd ten cytat. No to mówię, że z książki Richarda H. Popkina i Avruma Strolla "Filozofia - najpopularniejszy na świecie podręcznik filozofii dla niefilozofów". Oryginał z 1986, polskie wydanie by Zysk i S-ka 1994.

Otwieramy ponownie na Spinozie, przeskakujemy kawałek dalej i czytamy to:
W życiu osobistym Spinoza bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do świętości; w dniu śmierci był radosny i nie obawiał się niczego; pomimo częstych zjadliwych ataków bardzo rzadko się złościł i rzadko tracił rozsądek.
Czy ktoś tu zauważył dziwnego? W powyższym cytacie znaczy? Coś co mu ("jej" też, a jakże!) nie pasuje? Zresztą dla co mniej bystrych P.T. Czytelników ten najistotniejszy fragment wytłuściłem. No więc? Zgoda - chodzi o tę "świętość". Ewidentnie świecką - jak u Jacka Kuronia.

No bo przecież jaką inną? Spinoza, jak wynika choćby z powyższych cytatów, religijnym żydem z pewnością nie był. Zresztą czy religijni żydzi mają świętych? Katolikiem też  ewidentnie nie był, bo ktoś by nam chyba o tym - niewykluczone że p.p. Popkin i Stroll - powiedział. W katolicyźmie święci jak najbardziej istnieją, ale to chyba nie ten przypadek.

Tym bardziej, że Amsterdam w XVII w. raczej z katolicyzmem miał niewiele wspólnego. Protestantem, jak otoczenie, też chyba trudno Spinozę nazwać, a w każdym razie znowu o tym nic nie słyszymy. Zresztą protestanci, z tego co wiem (a wśród przodków mam najwyższego duchownego szwedzkiego luterańskiego kościoła, hłe hłe!), świętych też nie uznają.

A więc czysty Jacek Kuroń i ktoś mógłby nawet zapytać, jakim to prawem panowie Popkin i Avrum szastają pojęciem świętości, do którego nie mają absolutnie żadnego prawa? Nie kłócę się, że Spinoza był złym czy niesympatycznym człowiekiem, chętnie wierzę, że był słodki i łagodny - tylko co to ma, do jasnej i niespodziewanej, wspólnego akurat ze "świętością"?!

"Bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do filozoficznego ideału" - tak mogłoby być. Nie wiem, czy to na pewno prawda, ale nie ma tu niczego, co by autorzy popularnego wprowadzenia do filozofii nie mieli prawa napisać. Wiele też innych rzeczy, o podobnej wymowie, mogliby napisać, ale "świętość"? To pojęcie należy do religii - i to bynajmniej nie do wszystkich - i to jest ewidentne zawłaszczanie (paskudne słowo skądinąd!) z ewidentnym pchaniem się na nieswój teren!

Można by tu jeszcze sporo się pooburzać, a także można by z tego różne ciekawe wnioski powysnuwać, na różne tematy. Jak to na przykład, że obecna lewizna, coraz bardziej totalitarna, coraz bardziej usadowiona w roli nowej klasy wyzyskiwaczy, na gwałt przejmuje dawne konserwatywne hasła, paradygmaty, rozwiązania...

Oczywiście pozostając nadal obrzydliwą totalitarną lewizną, tylko że już teraz do brudnej roboty używa harcowników, pali*tów i ofiary stworzonego przez siebie systemu edukacji, sama zaś coraz bardziej przybiera namaszczone miny w stylu... Jak się ten dęty "konserwatywny" platformiany pajac wabi? Chyba wiecie o kogo chodzi, nie? Plus świecka świętość różnych Jacków K. Plus "zgoda buduje". Plus "pacta sunt servanda". Ale my dzisiaj nie o tym.

Człek się zastanawia, i słusznie, czy tego typu "najpopularniejsze podręczniki filozofii" nie służą w sumie właśnie temu, żeby co parę stron, niepostrzeżenie, przemycić podobny kawałek, jak żeśmy sobie zacytowali. No bo czemu innemu mogłyby służyć? Albo inaczej, ostrożniej - zostawiając chwilowo na boku kwestię tego, po co to w ogóle napisano - zastanówmy się po co to wydano w Polsce.

No bo nie z prawdziwego umiłowania nauki, filozofii, czy czego tam. Skąd to wiem? Mógłbym o min. Hall i innych takich sprawach, ale to faktycznie zbyt abstrakcyjne. A stąd wiem, że zaraz po cytowanym fragmencie mamy takie coś:
Kiedy Jan de Witt, przywódca Republiki Duńskiej został zamordowany, Spinoza, podobno po raz pierwszy, oburzył się na pospólstwo, które do tego doprowadziło.
Fajne? No, nie mówcie mi, że nic was tutaj nie razi! I nie chodzi mi akurat o brak przecinka po "Duńskiej". Ani nawet pokrętne określenie, że "doprowadziło", skoro (nie chce mi się tego sprawdzać) wygląda, że raczej utrupiło. Ani nawet o to niezrozumiałe "po raz pierwszy". To "po raz drugi" już nie? Zapewne chodzi o to, że się oburzył "jako pierwszy". (Kto to zresztą sprawdził, czy na pewno nie trzeci?) Czy może jednak "pierwszy raz w życiu"? Mało tu precyzji!

Komuś, co bystrzejszemu z moich P.T., może się jednak wydać dziwne to nazwisko w połączeniu z Danią. Tam się ludzie nazywają raczej w stylu Sandstrupp, Anderssen i temu podobnież. A jeśli ktoś w ogóle cokolwiek z historii kojarzy, to przede wszystkim powinien się zdziwić tą duńską republiką. Bo takiej nigdy nie było! Pan de Witt ewidentnie był Holendrem, co potwierdza zresztą (zgadłem!) Wikipedia. Oto proszę: http://pl.wikipedia.org/wiki/Johan_de_Witt

Tak więc cel naukowy nie przyświecał wydaniu tej książki - to możemy uznać za udowodnione. Bo by wzięto kompetentnego tłumacza, zrobiono by korektę i jakiś fachowiec by się temu przyjrzał. (Bo to chyba jednak nie w oryginale takie głupoty napisali. A zresztą i tak należało sprawdzić!) Jaki więc był ten powód? Ano taki jak mówiłem. Zawłaszczanie, babranie brudnymi paluchami w sprawach religii, i to akurat szczególnie katolickiej...

Poza oczywiście niepodważalną w tym naszym nieszczęsnym kraju Zasadą Szwagra, która kazała dać robotę jakiemuś pociotkowi, zamiast komuś kompetentnemu. Teraz zapewne ten kompetentny, korzystając ze swej znajomości angielskiego, ma łatwiej, kiedy pracuje sobie, wesoło pogwizdując, na zmywaku. Więc żadna krzywda mu się nie stała. A pociotek jest co najmniej wiceministrem, albo kimś w Brukseli.

Że tego typu brudne cele przyświecają tego typu popularnym naukowym - czy w wielu przypadkach raczej "naukawym" - przedsięwzięciom, że to nie był jeden drobny przypadek, akurat na tych paru stronach książki, com ją sobie za pięć złotych parę dni temu kupił, wnoszę choćby z tego, że parę dni wcześniej znajoma pożyczyła mi, na podróż, popularno-naukowe pisemko Focus. Z czerwca 2008, archiwalne.

Siadam ci ja w tej kolejce, otwieram Focusa, czytam sobie artykuł o sportowcach, których wykończył alkohol... Całkiem interesujące, dla mnie przynajmniej, choć z nauką wiele to związku chyba nie ma, raczej dość wulgarne plotki... Otwieram w innym miejscu, i widzę: dział "Zaułek Darwina", autor Magdalena Tilszer, Biolog, doktorantka w Instytucie Nauk i Środowiska UJ", tytuł "Bliźniak prawdę obnaży".

No i zajawka, cytuję w całości i z zachowaną wielkością liter: "CHOĆ TRUDNO W TO UWIERZYĆ, PATRZĄC NA NASZYCH POLITYKÓW, BLIŹNIĘTA SĄ BEZCENNE, PRZYNAJMNIEJ DLA NAUK BIOMEDYCZNYCH".

Ładne? Czysto naukowe, całkiem apolityczne, więc oczywiście na miejscu i prześliczne. Dalej mi się nie chciało Focusa studiować, ale pewien jestem, że jakbym tam pogrzebał, to jeszcze parę takich apolitycznych smakołyków bym znalazł. I mówię wam: ta doktorantka Tilszer Magdalena daleko zajdzie!

Tak więc powinniśmy chyba, co najmniej, skoro o smole i pierzu nie ma nawet co marzyć, zacząć rozróżniać i wyrażać różnicę pomiędzy uczciwą naukowością i załganą NAUKAWOŚCIĄ. Bo bez tego ten informacyjny szum, który, coraz gorzej wykształconym, i coraz gorzej ogłupionym przez media, serwuje totalitarna lewizna, całkiem nas zniszczy. Albo wypniemy się bez sensu na prawdziwą naukę, która się przydaje, albo też będziemy łykać te wszystkie kłamstwa i pierdoły, które nam dzisiaj naukawe autorytety, przy skutecznym wsparciu całej reszty tego syfa, wduszają.

A co do świętości, od której rozpoczęliśmy, i w ogóle religii, to, nie mnie się tutaj wymądrzać, ale chyba warto by było, kiedy już zaczniecie się nieco bronić, pobronić się także przed tym kurewskim lewiźnianym ZAWŁASZCZANIEM (co za ohydne słowo, swoją drogą!) i gmeraniem brudnymi paluchami w waszych, ludzie, religijnych sprawach! Przez takich, którzy nie mają do tego żadnego prawa, bo to po prostu nie są ich sprawy. Dixi!

* * * * *

Uzupełnienie po pół godzinie:

Przyznawanie Spinozie tytułu "świętego" przez panów Popkina i Strolla to dokładnie coś takiego, jakby ci panowie, nigdy nie mając żadne styczności z BJJ, napisali o Spinozie, który także nie miał, że "był jednym z najwspanialszych czarnych pasów w Brazylijskim Jiu-Jitsu wśród filozofów". Kiedy w końcu, warto o tym pamiętać, wśród wysokiej klasy filozofów było parę takich wysokiej klasy "czarnych pasów", czyli świętych.

Dokładnie tyle samo sensu, choć oczywiście sprawa o wiele poważniejsza. A z drugiej strony, w sprawie BJJ by się ktoś pewnie wkurzył i zareagował, ale katolicy się nie wkurzają, więc lewiźnie hulaj dusza... Itd. Każdy zainteresowany chyba widzi, w jakim stanie jest dziś Kościół.

Nie mówię od razu dżihad, choć co ja tam wiem, ale przynajmniej podkreślać między sobą w takich razach, że lewizna próbuje przechwycić i wykorzystać do własnych (brudnych oczywiście jak cholera, jak to u niej) celów CZYSTO CHRZEŚCIJAŃSKIE pojęcie! Co z jednej strony świadczy o sile tych pojęć, a z drugiej o obrzydliwości lewackich naukawców. Da się to zrozumieć? No to do boju!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

niedziela, maja 27, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 2

2. Jeden tygrys na jedno wzgórze


Spóźnione rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów. Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak, choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi, jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią. Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności znacznie lżej.

To, czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem „terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła, jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.

Sir Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie. Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach zoologicznych.

Istnieje prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The Sexual Life of the Primates („Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że „primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp. tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod tytułem The Social Life of Monkeys and Apes („Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).

Niezależnie od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli. Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych, wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.

Tamta książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie, iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe. Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła. Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w niewoli.

Zgubne dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie – przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna, przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład, można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy, stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury przyglądają się rozbawione.

Romantyczne złudzenie, które przeanalizujemy we właściwym temu miejscu, to coś równie dawnego jak Rousseau. Nie można go raczej przypisać garstce londyńskich pawianów. Jednak niechęć nauki do ponownego rozważenia ewolucyjnych podstaw ludzkiego społeczeństwa w świetle obserwacji późniejszych i bardziej realistycznych od obserwacji Zuckermana, uczyniło wiele, by doktryna o ludzkiej wyjątkowości pozostała żywym problemem aż do dzisiaj. Dla ciebie zaś i dla mnie to naprawdę wielka szkoda, jako że wnioski Zuckermana stały się nieaktualne dokładnie w dwa lata po ich zaprezentowaniu.

W roku 1934 Uniwersytet Johna Hopkinsa opublikował klasyczną monografię autorstwa amerykańskiego zoologa C. R. Carpentera The Behavior and Social Relations of Howling Monkeys („Zachowanie i stosunki społeczne małp wyjców”). W ciągu ośmiu miesięcy, na przestrzeni dwóch lat, dr. Carpenter systematycznie obserwował zachowania jakichś dwudziestu trzech stad wyjców na wyspie na jeziorze Gatun, w Panamie. W przeciągu swej pracy badawczej Carpenter stworzył i udoskonalił techniki obserwacji zachowania zwierząt w naturalnym stanie, które stały się standardem w nowoczesnej zoologii. Uczynił jednak znacznie więcej. Odkrył rolę terytorium w społeczeństwie naczelnych.

Każdy czytelnik monografii dr. Carpentera musi odnieść jedno przeważające nad wszystkim innym wrażenie: że już nigdy nauka nie będzie mogła zadowolić się wnioskami uformowanymi wyłącznie w ogrodach zoologicznych. Jednak nauka nadal była z siebie zadowolona. Jak bardzo zadowolona, i przez jak zadziwiająco długi okres, można osądzić na podstawie artykułu w Scientific American w sierpniu 1960. Artykuł napisany był przez amerykańskiego antropologa dr. Marshalla B. Sahlinsa, a dotyczył pochodzenia ludzkiego społeczeństwa. Pojawia się on jako jedna części ogólnego studium historii człowieka, prezentująca najbardziej autorytatywne poglądy i informacje, które mają być na ten temat publikowane przez wiele lat.

Porównania dokonane pomiędzy odkryciami socjologii naczelnych i badaniami antropologicznymi”, pisze dr. Sahlins, „sugerują uderzającą opozycję pomiędzy choćby najbardziej pierwotnym ludzkim społeczeństwem i najbardziej zaawansowanym społeczeństwem przedludzkich naczelnych. Ten brak ciągłości sugeruje, iż pojawienie się ludzkiego społeczeństwa wymagało pewnego stłumienia, raczej niż bezpośredniego wyrażania, istniejącej w człowieku natury naczelnych. Ludzkie życie społeczne jest kulturowo, nie zaś biologicznie zdeterminowane.

Decydująca bitwa pomiędzy wczesną kulturą i ludzką naturą”, ciągnie dr. Sahlins, „musiała toczyć się na terenie seksualności naczelnych. Potężny społeczny magnes, jakim jest seks, stanowił najistotniejszą siłę w pod-ludzkich społecznych skłonnościach naczelnych. To było wiadome od dawna. Ale to brytyjski anatom Sir Solly Zuckerman – którego zainteresowanie tą sprawą rozwinęło się z obserwowania niemal zdeprawowanego zachowania pawianów w ogrodach zoologicznych – uczynił seksualność kluczową kwestią w dążeniach społecznych naczelnych.”

Wniosek dr. Sahlinsa jest uderzający wyłącznie dla niego samego. Jest to powtórzenie w formie naukowej, i w stylu lat 1960' – filozoficznych konkluzji wyciągniętych przez osiemnastowiecznego neapolitańskiego zakonnika! Społeczeństwo to dzieło człowieka. To tylko kolejna podpórka, sporządzona w warsztacie naukowych ortodoksji z drewna dostarczonego przez Zuckermana mitu, w celu wsparcia złudzenia o ludzkiej wyjątkowości. I kiedy teraz przejdziemy do eksplorowania instynktu terytorialnego, mądrze będzie mieć na uwadze wybuchową naturę materii, którymi się zajmujemy. Będzie też mądrą rzeczą poszukać innego, niż zainspirowanego przez zoo, autorytetu dla tematów, które w zoo nie dają się obserwować.



W roku 1940 dr. Carpenter opublikował inną monografię, A Field Study in Siam of the Behavior and Social Relationships of the Gibbon („Badania w terenie dokonane w Syjamie, dotyczące zachowania i stosunków społecznych u gibbonów”), której żaden egzemplarz nie istnieje dzisiaj nawet w ogromnych bibliotekach British Museum. W tej rzadko czytanej pracy, we wczesnym okresie współczesnej rewolucji, ów amerykański zoolog był w stanie sformułować podstawy dla własnych badań i dla badań innych: „Wydaje się, że posiadanie i obrona terytorium, którą tak szeroko znajdujemy wśród kręgowców, łącznie z ludzkimi i pod-ludzkimi naczelnymi, może być fundamentalną biologiczną potrzebą. Pewne jest, że to posiadanie terytorium motywuje znaczną część zachowania naczelnych.

Było to czyste, dokonane przez naukowca, potwierdzenie błyskotliwej intuicji Waltera Heape, wyrażonej w roku 1931 w klasycznym dziele Emigration, Migration, and Nomadism („Emigracja, migracja i nomadyzm”). Konkretnych danych było w tamtych dniach niewiele, ale Heape miał odwagę stwierdzić: „Nie może być, jak sądzę, wątpliwości co do tego, że prawa do terytorium są uznanymi prawami wśród większości gatunków zwierząt. ... W istocie można twierdzić, że uznanie praw terytorialnych, jeden ze znaczących atrybutów cywilizacji, nie został wyewoluowany przez człowieka, a od zawsze stanowił odziedziczony czynnik w historii życia wszystkich zwierząt.”

To właśnie na zasadność takich stwierdzeń musimy zwrócić naszą uwagę.



2

Jak szeroko w życiu zwierząt występuje instynkt terytorialny? Jakim naturalnym celom służy? Jak terytorium zostaje zdobyte? Jak jest bronione? Przeciw komu? Co to w końcu jest to terytorium?

Pani Margaret Morse Nice, pisząc w roku 1941 w The Midland Naturalist, podała definicję terytorium, od której i dziś trudno znaleźć lepszą: „Teoria terytorialności w życiu ptaków to w skrócie coś takiego: że pary są rozmieszczone w pewnych od siebie odległościach w wyniku wojowniczości samców w stosunku do innych samców tego samego gatunku; że śpiew i prezentacja upierzenia stanowią ostrzeżenie dla innych samców, jak i zaproszenie dla samic; że samce walczą przede wszystkim o terytorium, nie zaś o samice; że posiadacz terytorium jest niemal niezwyciężony na swym własnym terenie; i, na koniec, że ptasi samce, którzy nie zdołali zdobyć dla siebie terytorium, tworzą rezerwę, z której pochodzą zastępstwa w przypadku śmierci posiadaczy terytoriów”.

To, co stosuje się do ptaków, w większości stosuje się także do wszelkich tych gatunków kręgowców, gdzie rywalizacja o terytorium jest indywidualna. U tych gatunków trudno jest czasem oddzielić rywalizację terytorialną od seksualnej. Kiedy jednak przechodzimy do gatunków społecznych, u których grupa broni terytorium przeciw innym grupom, seksualny cel nie może już tam pełnić żadnej roli. Wewnętrzny przymus związany z terytorium wyraźnie występuje tam samodzielnie. Czemu zatem istnieje?

Kiedy Eliot Howard publikował swoje obserwacje dotyczące związku życia ptaków z terytorium i wprowadził do nauk przyrodniczych nową koncepcję zachowania zwierząt, wierzył, iż jedynym motywem skłaniającym ptasiego samca do uchwycenia i bronienia jakiegoś terenu, jest ochrona dostępu do żywności potrzebna dla założenia rodziny. Pojawiały się jednak pytania: nieliczne gatunki, jak na przykład łozówki, korzystające z obfitych zasobów żywności przypadających na niewielkie populacje, walczą o wyłączność własnego terytorium równie zajadle. Albo możemy przyjrzeć się kukułce. Samice składają jajka w cudzych gniazdach. Dzięki temu jednemu udanemu posunięciu, troski związane z wychowaniem potomstwa stają się problemem kogoś innego, nie zaś samej kukułki. A jednak ta nieposiadająca gniazda kukułka ogłasza wszem i wobec swoje prawa do określonego terytorium.

Dlaczego więc zwierzęcy samiec jest tak wyjątkowo oddany sprawie własnego miejsca na ziemi?

Wysunięto sugestię, że instynkt zapewniający właściwe odległości pomiędzy jednostkami nie tylko zabezpiecza dostęp do żywności, ale także stanowi ochronę przed rozprzestrzenianiem się chorób. Jednak niektóre gatunki ryb bronią wodnych terytoriów w zazwyczaj zakażonych morzach. Kraby z rodziny Ocypodidae, karmione i zagrożone przez te same bezstronne przypływy i odpływy, ryją w piasku linie, których centrum w każdym przypadku jest niewielka, piaszczysta posiadłość, o szerokości w przybliżeniu dwóch jardów.

To, że popęd terytorialny daje korzyści dla rozmnażania i bezpieczeństwa młodych, jest całkiem oczywiste. Badania Paula Erringtona nad koloniami szczura piżmowego na amerykańskim środkowym zachodzie pokazują, że ilość zdolnych do rozmnażania par, jaką dany habitat toleruje, ma tendencję do pozostawania z roku na rok mniej więcej na tym samym poziomie. Susze, ciężkie zimy, zarazy, aktywność lisów, potrafią rzucić znaczny cień na uroki życia szczura piżmowego. Jednak wydaje się, że dla każdego konkretnego terytorium istnieje jakiś próg bezpieczeństwa, i powyżej tego progu życie zawsze będzie trwało. Prawa terytorialne gwarantują, że rodziny szczurów piżmowych podzielą ów teren na nie więcej części, niż taka, która zapewni wymagany poziom bezpieczeństwa.

Dobre czasy także mogą nadejść dla społeczności szczurów piżmowych, a wtedy przeludnienie zagraża przyszłości. Lisy mogą odpuścić, ale zapotrzebowanie na terytorium nigdy. Ponadliczbowe szczury piżmowe wypędzane są z domowych pieleszy i muszą sobie poszukać własnych w nieznanej sobie krainie. Niektórym się udaje. Jednak zmienna ich liczba kontynuuje swą ryzykowną wędrówkę bez wyraźnego celu, i to je właśnie Errington odmalowuje w takich oto niewesołych barwach: „Zmaltretowane i prześladowane, zbierają się na krańcach obszarów zdominowanych przez rezydujące już szczury piżmowe. Są czymś chwilowym – tworzą biologiczną nadwyżkę, w przeważającej części, w taki czy inny sposób, już skazaną.”

Natura, zaszczepiając jednostkom potrzebę wyłącznej przestrzeni życiowej, zapewnia dwie konsekwencje: Po pierwsze, że pewna minimalna ilość jednostek w każdej populacji będzie miała możność rozmnażania się we względnym bezpieczeństwie i z dużą pewnością przekazać dalej swoje cechy. I po drugie, że nadwyżka zostanie rzucona na pożarcie wilkom, sowom, lisom, zarazom, klęskom głodu i samotnym, nie znanym miejscom, gdzie trzeba sobie poradzić z najbardziej niebezpiecznymi warunkami, albo zginąć.

To, co można by nazwać ekonomicznymi korzyściami z terytorium jest oczywiste. Równie łatwo jest dostrzec korzyści z dobrze znanych rodzimych okolic dla apetycznej istoty, muszącej się stale troskać o ochronę przed głodnymi drapieżnikami. Stara prawda mówi, że im więcej kotów, tym mniej myszy. Jednak, jak wiele innych takich prawd, nie jest to do końca prawdą. Sowieccy ekolodzy dali nam statystyczne oszacowanie roli czynnika terytorialnego w stosunkach między drapieżcą i jego ofiarą.

Jedno rosyjskie badanie terenowe było dokonane na Syberii, drugie na Kaukazie. Pierwsze zajmowało się tempem, w jakim nowoprzybyłe drapieżne ptaki – jastrzębie i sowy – wybijały takie lokalne gryzonie, jak polne myszy i chomiki. Studium to ujawniło, że w przeciągu jednego miesiąca populacja gryzoni na jednym syberyjskim terenie została zredukowana z pięćdziesięciu ośmiu na akr, do dziewięciu. Ale wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Mimo wytężonych starań jastrzębi i sów, ilość polnych myszy i chomików nie została już znacząco dalej zmniejszona.

Drugie studium zajmowało się losem polnych myszy i doszło do porównywalnych konkluzji. Choć drapieżne ptaki zjadały myszy w zastraszającym tempie wynoszącym półtora procenta mysiej populacji dziennie, w końcu jednak nadszedł moment, gdy polowania przestały się udawać. Udawało się złapać coraz mniej ofiar, a pozostała populacja trwała na praktycznie niezmiennym poziomie. Naturalne osłony okazały się wystarczające do uchronienia tych, którzy przeżyli. Najlepsze norki i najbardziej sekretne kanały ewakuacyjne zapewniły sanktuarium najmądrzejszym, którzy najlepiej znali rodzimy teren. Terytorium ochroniło garstkę wybrańców, a jastrzębie pozostały głodne.

Zasady, którym podlega ci, na których się poluje, stosują się także do łowców. Drapieżnik posiadający własne łowieckie terytorium także powinien mieć największą szansę na obiad. Jednak brak autorytatywnej naukowej literatury na temat zachowania mięsożerców jest równie zaskakujący, co wyraźny. Życie lampartów, lwów i wilków fascynowało wyobraźnię zwykłego człowieka od czasów naszych najwcześniejszych przekazów – w dziwny sposób nie zdołało jednak zwrócić na siebie uwagi współczesnych uczonych. A zatem, skoro zachowanie drapieżników w niewoli ma niewielkie znaczenie, zaś obszerna anegdotyczna literatura na temat żyjących dziko niewielką wiarygodność, poczułem się zmuszony uzupełnić obserwacje nauki pewną liczbą moich własnych. Jednak, choć czytelnik powinien sobie zdawać sprawę, wobec naszego własnego od drapieżników pochodzenia, ze znaczenia ich zachowania, musi także zostać ostrzeżony, iż prezentowane tutaj informacje pochodzą z niezwykle wątpliwego źródła – od samego autora.

Sławny południowoafrykański rezerwat zwierząt, Kruger National Park, składa się z dziewięciu tysięcy mil kwadratowych subtropikalnego lasu i graniczy z portugalską Afryką Wschodnią. W południowej części rezerwatu, wokół dolnego biegu rzeki Sabie, zwierzyna została tak przyzwyczajona do obecności samochodów z turystami, że jej zachowania nie można już uznać za normalne. Na północ jednak od rzeki Olifants, na mniej odwiedzanym terenie od obozu Shingwidzi do rzeki Limpopo, warunki, tak samo, jak we wielkich środkowoafrykańskich rezerwatach, niewiele się różnią od tych w stanie nienaruszonej natury.

Strażnicy zwierzyny w rezerwacie Krugera oceniają, że dorosły lew musi konsumować przeciętnie jedną przyzwoitych rozmiarów antylopę na tydzień. Jednak populacja antylop w tym rezerwacie nie przekracza pół miliona, podczas gdy populacja lwów liczy ponad dwa tysiące. Rywalizacja, wynikająca z prostej arytmetyki, sprawia, że życie lwa nie jest tak łatwe, jak wygląda, i że rozległy, na wyłączność posiadany, teren łowiecki stanowi cenną własność. Każde stado lwów, normalnie pojedyncza rodzina, utrzymuje taką wyłączną domenę i jej broni. W północnej części rezerwatu Krugera ma ona przeciętnie promień sześciu mil, zmieniając się zależnie od wielkości stada. Terytorium to będzie bronione przed inwazją innego stada przez wszystkich dorosłych, niezależnie od płci. Śmierć w wyniku konfliktów terytorialnych trzeba umieścić na drugim miejscu wśród przyczyn lwiej śmiertelności. Jednak czy najbardziej szarpiący nerwy ze wszystkich dźwięków, nocny ryk afrykańskiego lwa, jest, tak samo jak śpiew ptaków, terytorialnym ostrzeżeniem – nie wiem. Może służyć temu przede wszystkim celowi, choć jego funkcja zdaje się bardziej wynikać z subtelnej taktyki polowań, czemu przyjrzymy się w innym kontekście.

Najbardziej abstrakcyjne ze wszystkich terytoriów, którymi się będziemy zajmować, właśnie to lwie, nie zajmuje żadnego stałego miejsca. W zachodniej Afryce springbok, a w Tanganice gnu, migrują wraz z deszczami i świeżą, zieloną trawą po ogromnych przestrzeniach. Każde stado antylop utrzymuje ruchome terytorium i go, zdeterminowane przez dostępną paszę i nacisk rywalizujących stad. Lwy idą za stadami antylop, utrzymując własne ruchoma terytoria i broniąc ich, zdeterminowanych przez dostępne lwie pożywienie i nacisk rywalizujących lwów. Ruchome terytorium może się wydawać skomplikowanym rodzajem nieruchomości biznesmenowi, ale z tego co wiem, lwy akceptują je jako względnie prostą sprawę.

Istnieje inny typ terytorium łowieckiego, kolisty i mniej skomplikowany, który może istnieć w zachodniej Ugandzie. Tam, poniżej Gór Księżycowych i na samym równiku, rozciąga się płaski, obszerny Queen Elizabeth Park, z masą trawy, krzewów i drzew euphorbia, wyglądający jak jakiś nadmiernie stylizowany krajobraz, mający ewokować wrażenie samotności. W takich równikowych warunkach lwia żywność pozostaje dość stacjonarną. I to właśnie w takiej scenerii strażnik zwierzyny w tym parku opowiedział mi bardzo dziwną historię. Kilka lat wcześniej, w ciągu dość długiego czasu, stado lwów pojawiało się regularnie co trzy tygodnie w sąsiedztwie stanowiska obserwacyjnego Mweya. W tajemniczy sposób pojawiało się, pozostawało przez kilka dni, potem w tajemniczy sposób znikało. Pojawiało się tak regularnie, że ludzie pragnący przyjrzeć się lwom mogli ustalić sobie termin wizyty przy tym stanowiska obserwacyjnego zawczasu, ze sporym prawdopodobieństwem, że lwy tam będą. Strażnik nie miał na to żadnego wytłumaczenia.

Ja pamiętałem jednak jedno z nielicznych studiów nad drapieżnikami, dokonane przez Franka Illingwortha. Wataha wilków porusza się po kolistym terytorium, o średnicy od dwudziestu do stu mil. Wataha przemieszcza się kilka mil dziennie, na noc chowając się w legowiskach i opuszczając ów okrąg jedynie w celu polowania. Te ruchy są tak regularne, że myśliwy znający obyczaje danej watahy, może przewidzieć jej przybycie do konkretnego punktu nieraz z dokładnością do pół godziny. Jeśli lwy z Queen Elizabeth Park patrolowały takie koliste terytorium, ich pojawianie się koło stanowiska obserwacyjnego byłoby wyjaśnione.

Wśród egzotycznych rodzajów zwierzęcej własności jest podwójne terytorium hipopotama. Żadne zwierzęce społeczeństwo tak się nie kocha przytulać, i żadne nie ma tak na stałe umiejscowionego terytorium jak hipopotamy w dzień. Stado hipopotamów w afrykańskiej rzece składa się z ciasno sprasowanej masy sadła, o średnicy nie większej niż pięćdziesiąt stóp, a zawierającej od pięciu, do trzydziestu indywidualnych bestii. Nie mam pojęcia, dlaczego hipopotam tak uwielbia towarzystwo innych hipopotamów, ani dlaczego całe stado miałoby wykazywać aż takie przywiązanie do swych wodnych rodzinnych okolic. W rezerwatach zwierzyny w południowej Afryce, gdzie hipopotam jest rzadkim zwierzęciem, ich stado można spotkać na takich rzekach, jak Rzeka Krokodyla albo Luvuvhu. Zarządzający rezerwatami mogą spokojnie budować drogi długie na wiele mil do punktów obserwacyjnych ponad stadem hipopotamów. Hipcie pozostaną na miejscu, w tym roku, w przyszłym, i przez wiele, wiele następnych lat.
Hipopotam jest jednak zwierzęciem roślinożernym, które musi przetrawić wielkie ilości paszy, aby utrzymać swoją masę. Tak więc w nocy wychodzi z rzeki, by żerować. Na południu Afryki ma niewiele problemów z konkurencją. W Środkowej Afryce, jednak, dziesiątki tysięcy hipopotamów, wokół takich jezior Ugandy, jak Edwarda, Jerzego i łączący je kanał Kazinga, jak też wokół takich rzek Konga, jak Rutshuru i Ruindi, musi on każdej nocy wędrować kilka mil, aby móc konkurować o paszę. Na takich terenach hipopotam wyznaczy i będzie bronił drugiego swego terytorium, o ruchomym charakterze, jak w przypadku antylopy, którego lokalizacja będzie zdeterminowana dostępnością trawy i konkurencją ze strony innych hipopotamów.




Instynkt terytorialny może być zaspokojony na wiele sposobów, zależnie od natury danego gatunku. Terytorium posiadane indywidualnie może zapewnić swemu właścicielowi wiele korzyści: zapewnione zasoby żywności, czy to dla mięsożercy, czy dla roślinożercy; rozmieszczenie poszczególnych jednostek w określonych odległościach od siebie na przestrzeni habitatu; oddzielenie sprawnych od niesprawnych; przyciąganie seksualnych partnerów; bezpieczeństwo od drapieżników. Jednak, choć me możemy mówić o korzyściach i celach, zwierzę anonsujące se prawa bierze jakieś terytorium w posiadanie po prostu aby je wziąć w posiadanie. Jeśli człowiek jest tak rzadko świadom ostatecznych powodów własnych działań, wydaje się bardzo mało prawdopodobne, by zwierzę było lepiej poinformowane. Będzie zaspakajało swój terytorialny instynkt, jak to zostało w widowiskowy sposób wykazane, niezależnie od tego, czy uzyska z tego jakąś korzyść, czy też nie.

Podczas swych badań nad zachowaniem naczelnych dr. C. R. Carpenter osiedlił 350 rezusów z Indii na niewielkiej wyspie niedaleko Puerto Rico. Był to sławny eksperyment łączący zachowanie zwierząt w stanie dzikim z badaniem i kontrolą w laboratorium. Wiele wniosków wyciągnięto z tego badania i my odwołamy się do nich w dalszym toku niniejszej narracji. Jednak zadziwiającym wnioskiem dotyczącym terytorium zajmiemy się już teraz.

Małpy zostały zebrane z przypadkowych miejsc w Indiach. Przetrwały gwałtowną burzę morską, podczas której panowały warunki, które można opisać jedynie jako zwierzęcą anarchię. Kiedy jednak dotarły do wyspy Santiago, weszły w coś, co każdy naczelny musi uważać za małpią Utopię. Było tam sporo przestrzeni, trzydzieści sześć akrów na kilka setek rezusów. Żaden lampart nie zakłócał ich nocnych godzin, żaden pyton nie zakłócał ich dziennych wypraw. Żywność była obficie rozdzielana, codziennie i równo, przez opiekujących się wyspą. A jednak w ciągu jednego roku cała ta małpia społeczność podzieliła się na kilka grup, z których każda utrzymywała i broniła stałego terytorium, żyjąc w stałej wrogości wobec swych sąsiadów.


3

Kiedy Eliot Howard, we wczesnych latach dwudziestych dwudziestego wieku, stanął naprzeciw swych krytyków z radykalną obserwacją, że samce ptaków konkurują nie o atrakcyjne samiczki, tylko o atrakcyjne posesje, romantyzm umierał z trudem. Powoływał się na gatunki wędrowne. Wśród nich samiec przybywa na miejsce przed samicą. W ptasim świecie nieskażonym niewieścią obecnością, formułuje się roszczenia, walką rozstrzyga się spory, głośno ogłasza się zdobycze, a słaby zostaje wyrzucony poza nawias. Kiedy panie przybywają, wszystkie walki są już zakończone.

Padła odpowiedź: samiec rozgrywa swe terytorialne konflikty z obrazem samicy w umyśle.

Nie była to specjalnie dobra odpowiedź, ale trzeba pamiętać, jak ważna była zasada, o którą toczyła się walka. W każdym razie Howard zaripostował powołując się na przypadek ptaka osiadłego. Podczas zimy stada czajek zbierają się radośnie na neutralnych żerowiskach. Kiedy zbliża się czas lęgu, samce opuszczają stada, aby ustanowić terytoria na terenie lęgowym. Tam szybko się toczyć prawdziwa wojna. Do momentu, gdy każdy samiec czajki, który zdoła to zrobić, zdobędzie sobie własne terytorium, nie ma tam nic poza konfliktem. Jeśli jednak, w samym środku tych walki, kilka samców powróci do żerującego stada zawierającego samice, natychmiast powraca pokój. W obecności samic pomiędzy samcami czajki istnieje wyłącznie dobra wola. Pod nieobecność samic, na terytorialnym polu bitwy, istnieje wyłącznie konflikt.

Na to nie było żadnej odpowiedzi, nawet marnej.

Popęd do zapewnienia sobie wyłącznej własności jakiegoś terytorium, jak już powiedziałem, jest całkiem specjalną sprawą. Może, ale nie musi, być związany z sezonowym rozbudzeniem sił seksualnych. Może, ale nie musi, mieć bezpośredniego związku z zapewnieniem sobie dostępu do żywności, ani też z bezpieczeństwem znajdującego się w gnieździe potomstwa. Może, ale nie musi, odzwierciedlać instynktowną obronę przed tym wiecznie obecnym zwierzęcym koszmarem – drapieżcą. Potrzeba posiadania i ochrony tego, co własne, jest osobnym instynktem.

Potrzos, w ptasich kategoriach, wydaje się być całkiem rozsądnym ptakiem. Jednak Howard raz zaobserwował parę potrzosów w stanie skrajnego podniecenia. Miały one gniazdo i młode, a przyczyną ich podniecenia była łasica. Chórem wyrażały swą histeryczną dezaprobatę dla intruza, podfruwały w jego stronę, starały się odwrócić jego uwagę od gniazda. Łasica nie dawała się zniechęcić ani obelgami, ani powiewem skrzydeł. Wciąż pozostawała w pobliżu. Histeria rosła. Zarówno samczyk, jak i samiczka, uciekały się do wszelkich tych odwracających uwagę sztuczek, z których ptaki są znane. A jednak trzy razy podczas całego tego incydentu samczyk przekierowywał swój atak z łasicy na trzeciego potrzosa, próbującego dokonać inwazji na jego terytorium. Terytorialny nakaz działał w opozycji do nakazu obrony własnych młodych, i wziął nad nim pierwszeństwo.

Zanim rozważymy różne sposoby w jakie ptaki ustanawiają swoje terytoria, rzućmy okiem na fokę. Wędrowne byki, tak jak samce ptaków, przybywają pierwsze na miejsce zamierzonych godów. Jest sporo popychania, szarpania, ryczenia i gryzienia. Ustalają się terytoria. Dopiero wtedy przybywają samice. Dopiero wtedy przybywają samice. Teraz byki zdobywają haremy, których rozmiar zależy od rozległości ich posiadłości, która z kolei została zdeterminowana przez względną siłę i waleczność poszczególnych byków.

Poligamiczne skłonności samca foki dostarczają mu domowych kłopotów, nieznanych przez przyzwoicie monogamicznego ptaka. Natychmiast zostaje otoczony przez kłócące się samice. Nie uzyskuje też żadnej właściwej nagrody za swój podbój i swoją sławę. Samice niestety przybyły będąc już w ciąży. W czasie trwania ciąży, oraz potem, kiedy młode się rodzą i są wychowywane, samiec musi się zadowolić warczeniem na współplemieńców i odpędzaniem kawalerów, których inwazje na jego terytorium nie mogą raczej wynikać z chęci podzielenia się z nim rolą rodzica. Dopiero kiedy teren godowy przestaje być przedszkolem i młode okazują się zdolne do pływania w morzu, samica zaczyna seksualnie reagować. Teraz w końcu harem może przetestować rzetelność dumnych terytorialnych deklaracji.

Ptaki wędrowne ustalają swe terytoria w nieco inny od fok sposób. Samce mają z reguły dwa tygodnie czasu do przybycia samic, podczas którego to czasu rozwiązują swe konflikty i ustalają terytoria. Potem przybywają samice. Samiec bez terytorium jest ignorowany. Samiec posiadający terytorium anonsuje swe zalety i zapewnia sobie towarzyszkę godną owej posiadłości. Rodzinne życie się rozpoczyna.

Dla ptaków osiadłych jednak ten sam proces jest nieco powolniejszy, nieco bardziej złożony, i o wiele więcej nam ujawniający. Potrzosy, na przykład, zimują na nagich zaoranych polach, na polach zasianych, albo w pobliżu rzek. Stada są małe i w swym zachowaniu nie zwracają uwagi na indywidualne różnice płci. Jest to monotonne życie, polegające na poszukiwaniu pożywienia wśród zimowych polach uprawnych, a do tego ryzykowne, kiedy mróz przyciśnie. Drapieżniki stają się równie głodne, jak ich ofiary. Kwestia przetrwania, można by myśleć, do wiosny zdominuje wszelkie inne instynkty. A jednak, gdzieś tak do połowy lutego, samce opuszczają stado. Separują się na bagnistym terenie, nierzadko wciąż zamarzniętym. Tam każdy wybiera jakąś wierzbę czy olchę, śpiewa i stroszy piórka. Co pewien czas odwiedza żerowisko. Stopniowo jednak więcej i więcej czasu spędza na swym wybranym terenie, aż w końcu staje się on jego jedynym domem.

Żółty trznadel postępuje podobnie. Widuje się je dość często w czasie wczesnego zimowego zachodu słońca, kiedy całe ich stada siedzą, częściowo ukryte, w jakimś przydrożnym żywopłocie. Potem, w początkach lutego, nawet przed potrzosami, samiec oddala się od stada. Znajduje sobie posiadłość i jakieś specjalne miejsce, gdzie będzie przesiadywał – bramę, krzak, balustradę, słupek ogrodzenia – i ono stopniowo staje się centralnym punktem jego życia. Wytrwałym śpiewem anonsuje światu żółtych trznadli, że to miejsce jest jego. Wytrwałym gwałtownym podlatywaniem w ich kierunku odpędza wszelkich intruzów.

Zięba także, kiedy instynkt ją przymusi, musi opuścić swe stado, niezależnie jaka jest pogoda. Jego pora przychodzi później, gdzieś pod koniec lutego, ale rzadko nawet wtedy chłód całkiem już zelżeje. Zięba to przyjazne, towarzyskie stworzenie, przez całą zimę można je spotkać, gdy zapada wczesny zimowy zmrok, siedzące wesołymi stadkami na jakimś ostrokrzewie. Wraz z ostatnim tygodniem lutego ciemność nadchodzi niewiele później, lodowaty wiatr staje się niewiele mniej przenikliwy, pożywienie nie staje się obfitsze. Pora gniazdowania jest jeszcze odległa o wiele tygodni, ale bez wyraźnego powodu samiec porzuci teraz miły sercu ostrokrzew, aby „szukać własnego łanu i własnego dębu”. Mimo tylu jeszcze ciemnych dni przed sobą, mimo wciąż niedostatku pożywienia, całą energię zużyje teraz na zapewnienie sobie odrębności.



Jeszcze nawet w roku 1923 kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew to wyraz radości życia, a przedrzeźniacz jest ze wszystkich ptaków najbardziej radosny”. W jedynie czternaście lat później antyromantyczna rewolucja sprawiła, że inny kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew rzadko albo nigdy stanowi wyraz spokoju lub przyjemności, większość lub wszystkie mają praktyczny cel”.

Ptasi śpiew występuje kiedy i jeśli samiec zdobywa terytorium. Tak długo, jak trznadle są połączone w stada, na neutralnych żerowiskach, samce nigdy nie śpiewają. Tylko kiedy znajdzie sobie jakieś stanowisko, z którego będzie ogłaszał swe terytorialne istnienie – swoją olchę, swoją bramę, swoją gałązkę wierzby – opanowuje go wola śpiewania. Samcze czajki walczą i śpiewają, śpiewają i walczą, ustanawiając swe oddalone od stada terytoria. Jak widzieliśmy, w przypadkach, gdy samce powracają do neutralnego terenu żerowania, ich wzajemna wrogość ulega zawieszeniu, i tak samo ich śpiew. Eliot Howard śledził kiedyś stado turkawek liczące ponad sto sztuk. Żerowały na ośmioakrowym kawałku pola, gdzie było pełno ziaren, latając tam i z powrotem pomiędzy nim i nieużytkiem, na którym zdobywały sobie własne terytoria. Ani razu nie usłyszał Howard ich charakterystycznego gruchania gdzie indziej, niż na tym właśnie nieużytku z terytoriami.

Śpiew ptasiej samicy jest bez wątpienia oznajmieniem seksualnej gotowości. Ale występuje on w odpowiedzi na oznajmienie samca o jego terytorialnej gotowości. Co więcej, błędem obserwacji jest utożsamienie ptasiego śpiewu wyłącznie z porą godową, ponieważ rozpoczyna się kiedy samce opuszczają samice i idą szukać swego szczęścia. Wtedy, i jeszcze przez jakiś czas, będą śpiewać tak samo, jak pieje kogut – wyłącznie dla męskich uszu. Zazwyczaj – albo przed, albo po przybyciu samic – samiec śpiewa ze swego prywatnego stanowiska, które uczynił swym tronem, i z którego ogłasza swoją suwerenność. Kiedy samiec opuszcza swoje terytorium – przed albo po godach – rzadko śpiewa. W chwili jednak powrotu od razu kieruje się do swego tronu i ogłasza, że król znowu jest w swojej rezydencji.

Pani Nice dała nam dokładny opis terytorialnego konfliktu pomiędzy dwoma samcami śpiewającego wróbla, które obserwowała w Ohio. Jeden był właścicielem, drugi pretendentem. Pani Nice poprzedziła swe obserwacje zaobrączkowaniem 343 wróbli śpiewających na czterdziestu akrach zalewowego terenu w pobliżu miasta Columbus. Kiedy bój o przestrzeń życiową zakończył się, każdy samiec, któremu się udało, uzyskał domenę mającą mniej więcej trzy czwarte akra. To jednak pozostawiło znaczną nadwyżkę pozbawionych własności wyrzutków. I właśnie jeden z owych proletariuszy zdecydował się rzucić wyzwanie członkowi uprzywilejowanej klasy.

Pretendent zbliżał się do terytorium, o które toczył się spór, cicho i czujnie. Właściciel, stojąc czujnie na straży, śpiewał. Pretendent, dokonując skoków od krzaka do krzaka, badał drogi dostępu, podczas gdy champion, także skacząc to, tu to tam, blokował każde dojście. Co pewien czas pretendent dokonywał krótkiego wypadu na kontestowaną posiadłość i został odpierany. Raz po raz atakował, raz po raz zostawał pobity. W końcu pretendent zaakceptował swą porażkę i wycofał się, wracając do koszmarnego losu nadmiarowego, pozbawionego pary, pozbawionego własności samca, podczas gdy champion powrócił na swój, tyle korzyści dający, tron. W czasie całego starcia właściciel śpiewał osiem do dziesięciu razy na minutę, i ani razu tego nie zaniedbał. Pretendent ani razu nie przerwał swego milczenia.

Ptasi samiec śpiewa o swojej własności. Ten śpiew jest charakterystyczny dla całego gatunku, ponieważ skierowany jest jedynie do uszu przedstawicieli tego gatunku. Śpiewa wszystkim innym samcom, że jest ptakiem posiadającym własność i jest gotowy bronić tego, co doń należy. Kiedy śpiewa dla samicy, to nie po to, by jej oznajmić, że jest seksualnie gotowy – skoro jest samcem, jego gotowość można założyć z góry – ale że, jako ptak posiadający własność, wart jest jej uwagi. Jest to informacja istotna dla ucha samicy.

Eliot Howard, podczas całej swej długiej kariery, nigdy nie spotkał ptasiego samca mającego terytorium, który by stracił partnerkę. Ani też ptasiego samca bez terytorium, który by partnerkę zdobył.

4
Jakimi środkami bronione są granice terytoriów? I dlaczego właściciel miałby niemal zawsze zwyciężać?

Naturalna selekcja podczas całej swej długiej historii wykazała wielką otwartość umysłu w stosunku do wszelkich nowych idei, które się sprawdzają. Przypadkowe mutacje mogą podarować antylopie kudu rogi niczym wydłużone korkociągi, antylopie impala niczym wgnieciona w środku lira, antylopie kob niczym pełen wdzięku kamerton widełkowy, a oryksowi niczym lance. Żadne z nich nie zawodzą w swej podstawowej funkcji, więc wszystkie są tolerowane. Naturalna selekcja nie była bardziej dogmatyczna w kwestii ewolucji rodzaju terytorium, jego wielkości czy sposobów jego obrony.

Przyjrzeliśmy się ruchomemu terytorium lwa, okrężnemu terytorium wilka, oraz podwójnemu terytorium hipopotama. Silnie terytorialny domowy pies broni terytorium dokładnie odpowiadającego linii płotu jego pana. Sezonowe zmiany występują w przypadku łosia. W zimie ogranicza się on do niewielkiego „łosiego podwórka”. Latem rozszerza swe terytorium tak, że obejmuje ono trzy do dziesięciu mil kwadratowych. Nadrzewne stworzenia, takie jak ptaki czy naczelne, określają swe trójwymiarowe terytoria według objętości. Gibbon będzie bronił od trzydziestu, do stu akrów, zależnie od wysokości drzew. Wiewiórka będzie broniła trzech dużych drzew, albo pięciu małych. Wszelkie warianty dotyczące rozmiaru czy charakteru terytorium będą przez naturalną selekcję tolerowane tak długo, jak długo dany wariant służy przetrwaniu gatunku. Nawet neutralne terytorium, jeśli przedstawia wartość dla przetrwania, będzie dobrze widziane.

Antylopy zachowują neutralność wodopoju. Większość ptaków osiadłych ustanawia indywidualne terytoria jedynie na okres sezonu godowego, zachowując neutralność żerowiska przez całą zimę. W interesie psów jest udawanie, iż mają dwie osobowości: wrogą wojowniczość na terytorium swego pana, i przyjazne merdanie ogonem na neutralnej ulicy. Jednak zatłoczone środowisko foczych koloni stworzyło neutralne terytoria zadziwiającego rodzaju. Otóż wąskie korytarze dostępu wiodą od morza do posiadłości leżących w głębi lądu. W interesie gatunku jest istnienie takich korytarzy, i ich neutralność respektowana jest przez nawet najbardziej wojowniczego byka.

Tak jak wszystko co działa, może istnieć, kiedy mówimy o charakterze terytorium, podobnie może istnieć wszystko, co zapewnia środki obrony. To samiec, na przykład, niemal zawsze jest nosicielem terytorialnego instynktu, choć jego partnerka może wspomagać go w obronie terytorium. Jednak dobór naturalny toleruje wyjątki nawet od tej niemal powszechnej zasady.

Płatkonóg szydłodzioby to wodny ptak, daleki krewny bataliona, odwiedzający latem Arktykę. Jest dziwakiem. Jakaś przypadkowa mutacja wpłynęła na jego przodków, czego skutkiem jest pewne odwrócenie płciowych ról. Samiec jest bury, samica zaś jaskrawo upierzona. Samica przybywa pierwsza na teren godowy i zajmuje się terytorialnymi przepychankami. Samiec przybywa później i wysiaduje jajka, kiedy ona broni domowego ogniska. Ten system działa i ewolucja wzrusza tylko ramionami.

Innym wyjątkiem od uniwersalnej reguły, że to samiec zajmuje się obroną terytorium, jest kubańska jaszczurka. Inaczej jednak niż płatkonóg szydłodzioby, samiec ma wszystko zorganizowane tak, jak by sobie tylko mógł zamarzyć. Samiec kubańskiej jaszczurki jest panem terytorium nie większego niż dziesięć lub dwadzieścia jardów kwadratowych. Tak jak foka, jest poligamiczny i na swym terytorium panuje nad haremem złożonym z trzech lub czterech samic. Jednak drobny pan jaszczurka nie marnuje sił na zewnętrzne wymagania związane z wrogością do kogokolwiek. W najchytrzejszy znany w naturze sposób, przyznał on samicy rolę obrońcy terytorium, najprostszymi środkami zapewniając sobie jednocześnie jej kooperację. Przejawia bowiem ogromny apetyt na każdą przechodzącą samicę. Harem odpowiada na jego promiskuityczne fantazje strzegąc terytorium z czujnością o wiele przekraczającą wszystko, czego natura mogłaby normalnie wymagać.

Aby jednak przyjrzeć się zwyczajniejszym sposobom obrony terytorium, możemy skierować naszą uwagę na dorobek austriackiego przyrodnika Konrada Lorenza, którego badania stały się dla wielu czytelników znane dzięki jego cudownej książce „Pierścień króla Salomona”. Opisuje tam Lorenz ustanawianie i obronę terytorialnych granic przez wspaniałą rybę, jaką jest europejski ciernik zwyczajny. Jest to czarujący portret, który pasuje do wielu wojowniczych samców w zwierzęcym świecie.

Ciernik, tak jak syjamska ryba-wojownik, to gatunek, w którym to samiec, a nie samica, podejmuje trud budowy gniazda i troski o młode. Takie zachowanie w świecie ptaków wyróżnia dany gatunek jako dziwactwo, jednak nie w świecie ryb. Można się mimo to zastanawiać, czy europejski ciernik i syjamska ryba-wojownik nie zrobiłyby lepiej, pozostawiając tego typu obowiązki paniom, jako że samce obu tych gatunków, poza troskliwością o młode, przejawiają wyjątkowo wredne skłonności.

Ciernik to niebezpiecznie wyglądające stworzenie, skonstruowane bez cienia wątpliwości specjalnie do walki na śmierć i życie. Jego grzbiet jest ozdobiony śmiercionośnym kolcem. Jego agresywność wydaje się nieprzejednana. Jego podejście do odpowiedzialności za rodzinę jest z gatunku surowych i nie przejawia on romantycznych skłonności aż do czasu, kiedy wykopie dołek w piaszczystym dnie, zbuduje w nim gniazdo z roślinnych włókien zespojonych wydzieliną z nerek, i ustanowi w jego sąsiedztwie bezsporne terytorium. Istnieje jednak różnica pomiędzy walecznością europejskiego ciernika i tą, jaką przejawia jego wschodni odpowiednik. Samiec syjamskiej ryby-wojownika, po zakończeniu podwodnego pojedynku przeważnie, albo pozostawia swego przeciwnika w postaci zmasakrowanych zwłok, albo też sam się takimi staje. Ciernik natomiast jest zdolny do kompromisu. Pod tym względem jest raczej typowy dla agresywnej męskości w zwierzęcym świecie. Lorenz nigdy nie spotkał ciernika, który by zginął za swe przekonania.

Główną zasadą jego walki”, pisze Lorenz, „jest, że mój dom jest moim zamkiem”. Skłonność do podjęcia walki może być określona z matematyczną dokładnością: zmniejsza się w prostej proporcji z odległością od gniazda. Ciernik, po zbudowaniu gniazda, patroluje przyległy wodny obszar w poszukiwaniu należących do własnego gatunku intruzów. Spotyka takiego. Jest to samiec ciernika, który także ukończył budowę zamku na przyległym terytorium. Rozpoczyna się walka, ale nie na śmierć i życie.

Nieproszony gość oddalił się zbyt daleko od swego domu. Ucieka. Nasz ciernik ściga go, stwarzając nieodparte wrażenie, iż pragnie go nabić na swój straszny kolec i na wieczne czasy pozbyć się nieznośnego sąsiada. Jednak dzieje się coś tajemniczego. Kiedy przerażony sąsiad zbliża się do własnego zamku, jego odwaga powraca. Jednocześnie odwaga naszego ciernika zaczyna słabnąć. Dzieje się tak, jakby nagle zaczął się on zastanawiać jak też rzeczy się mają w domu. Aż nagle role się odwracają. Ścigany sąsiad staje się ścigającym. Nasz ciernik umyka. Powracają teraz w głąb terytorium naszego ciernika i znowu role się odwracają. Odwaga wzbiera w jednym, zamiera w drugim. Losy walki ponownie się odwracają.

Ten proces trwa niemal bez końca. Jednak, wraz z każdą śmiertelnie ryzykowną wyprawą na wrogie terytorium, odwaga gonionego ciernika powraca nieco wcześniej, tak samo jak wątpliwości goniącego. Odcinek, na którym się ta walka toczy, skraca się. Ryby zawracają szybciej. W końcu nie ma już ucieczki i pogoni. Cierniki, groźnie klucząc, spoglądają jeden na drugiego wilkiem przez niewidoczne ściany. Równowaga odwagi – albo może tchórzostwa – została osiągnięta.

Dr. Carpenter w roku 1934 opublikował podobne obserwacje w swej rewolucyjnej monografii na temat małpy wyjca. Przez osiem samotnych miesięcy, jak widzieliśmy, obserwował on około dwudziestu małpich społeczeństw na wyspie Barro Colorado w Panamie. Te miesiące jednak, choć samotne, wcale nie były nudne, ponieważ ów wybitny amerykański zoolog znalazł zwierzę godne swej cierpliwości.

Wyjec, niczym postać z dobrej farsy, uzyskuje największą wesołość kiedy jest najpoważniejszy, i sugeruje najbardziej uniwersalne wnioski, kiedy jest najzabawniejszy. Jest to stworzenie niemal czarne, z nagą twarzą aktora z dawnych czasów i bokobrodami łączącymi się z zarostem na podbródku. Choć jest niemal tak duży, jak pawian, prowadzi życie całkowicie nadrzewne. Jak większość małp z Nowego Świata, posiada chwytny ogon, którym posługuje się z równą łatwością do zakotwiczania się w nocy, kiedy śpi, do odpędzania owadów, i do manipulowania genitaliami – własnymi lub innej małpy. Pod względem bezwstydnego, obrzydliwego zachowania przy każdej możliwej okazji, wyjec nie ma sobie w zwierzęcym świecie równych.

Wyjec zawdzięcza swą nazwę najbardziej aspołecznemu z możliwych sposobowi witania dnia, każdego kolejnego świtu, krzykiem równie ponurym, co ogłuszającym. Hiszpańscy konkwistadorzy byli pierwszymi ludźmi, którzy skutkiem tego żyli w depresji. Już w siedemnastym wieku odnajdujemy kolonialnych administratorów żałujących, iż musieli opuścić Hiszpanię i notujących swe wątpliwości, czy kiedykolwiek będą w stanie utrupić ostatniego ze swych melancholijnych sąsiadów. Było to, ma się rozumieć, czasy, kiedy ptaki śpiewały z radości życia nie do opanowania, wyjce zaś rozpaczały z powodu swego smutku.



Wyjce, ze swych mieszkań na szczytach drzew, szerzyły także i gorsze od smutku rzeczy. Wcześni Hiszpanie, w swoim nieszczęściu, wszystko to szczerze zanotowali, więc inna jeszcze charakterystyczna cecha stała się częścią związanej z wyjcem tradycji. Jest to niemiły obyczaj oddawania moczu, albo nawet defekacji, na intruzów poniżej własnego drzewa. Carpenter stwierdził, że nie jest to tylko mit. Obiekt jego obserwacji faktycznie często traktował go jako cel. Obrońcy wyjca wyewoluowali hipotezę, iż to obecność człowieka wywołała strach zwierzęcia, a strach opróżnianie pęcherza. Carpenter się nie zgodził. Zbyt wiele razy dostrzegł był samca, który z kolei dostrzegł jego. Obserwował pozbawione skrupułów zwierzę przedzierające się przez gałęzie – raz po raz maskujące swe ruchy poprzez obrywanie liści i udawanie, że je – aż zoolog znalazł się w zasięgu. Carpenter zaświadcza, że manewry były celowe, potrzebny czas efektywnie wykorzystany, a celność także, niestety, niejednokrotnie bez zarzutu. Z godnym podziwu w tych okolicznościach obiektywizmem, Carpenter stwierdza, iż przeciętny czas, wynoszący sześćdziesiąt sekund pomiędzy dostrzeżeniem intruza i fizjologicznymi konsekwencjami, to jednak nieco zbyt wiele, by można to tłumaczyć strachem. Wyjec, odpierając potencjalnego wroga, po prostu stosuje się bez zahamowań do doktryny, iż każdy środek prowadzący do celu jest dobry, czyniąc użytek z najpodlejszej broni, w jaką go natura wyposażyła.

Nie wszystkie jednak zachowania wyjca mogą być uznane za obrzydliwe, niektóre z nich możemy nawet podziwiać. Stworzenie to żyje w społecznościach liczących dwadzieścia lub trzydzieści jednostek, a każda taka społeczność broni wspólnego terytorium liczącego w przybliżeniu trzysta akrów. Odbywające się o świcie i o zmroku popisy wokalne służą jako ostrzeżenie dla wszystkich sąsiednich społeczności, że oto tutaj właśnie nasza grupa ma swoje terytorium. Jeśli chór śpiewa głośno, to terytorium jest rozległe. Jeśli nastrój dla ludzkiego ucha wydaje się być nieznośnie melancholijny, musi to być złożone raczej na karb ludzkich skłonności, nie zaś skłonności wyjców. Wyjec jest w istocie sympatycznym gościem. Fizyczna przemoc rzadko zakłóca jego bytowanie. Rozwinął nawet, dzięki swym wokalnym zdolnościom, sposoby obrony swego terytorium bez konieczności uciekania się do wojny.

Inaczej niż stado pawianów, które rozprasza się na dużej przestrzeni w poszukiwaniu pożywienia, społeczność wyjców trzyma się za dnia blisko, żerując na dwóch czy trzech drzewach. W ciągu miesiąca grupa przemieszcza się z jednego nadrzewnego obozu na swoim terytorium do drugiego. Carpenter sporządził zapis tych ruchów i stwierdził, że im bliżej centrum owego terytorium dany klan się znajduje, z tym większą pewnością kieruje swe ruchy. Jednak gdy grupa zbliża się do skraju swego terytorium, na wykresie pojawiają się zygzaki. Znajome drogi przyciągają, nieznajome odpychają. W przeciągu godzinnego marszu klan coraz częściej wdaje się w wokalne kłótnie, przejawia wahania i wątpliwości co do przywództwa. Kiedy zaś dochodzi do faktycznej granicy przyległego terytorium, cała grupa niezmiennie gwałtownie zawraca. Tak jak cienik czerpie odwagę ze swego zamku, wyjec czerpie pewność siebie ze znajomości swej terytorialnej ojczyzny.

Na Barro Colordo były dwadzieścia trzy klany, kiedy Carpenter studiował całe to małpie społeczeństwo, i każdy z nich posiadał stałą posiadłość. Choć jednak granica mogła zostać rozpoznana w wyniku presji obcości, ustalana była poprzez kontakt z przyległymi klanami.

We wszystkich swych badaniach nad społeczeństwami naczelnych Carpenter nigdy nie zaobserwował dwóch sąsiadujących ze sobą grup żyjących ze sobą inaczej, niż w totalnej wrogości. Wyjec nie jest wyjątkiem. Jednak podczas gdy na przykład pawian musi wyrażać swą wrogość gwałtownym działaniem, wyjec, podobnie jak ciernik, znalazł pozbawiony przemocy kompromis, bez utraty wojennej satysfakcji. Wokalizuje.

Żadne wzloty ludzkiej wynalazczości, zapoczątkowane współczesną dyplomacją i w tak ujmujący sposób widoczne w Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie zaimponują wyjcowi z jego dawniejszymi i bardziej wyrafinowanymi substytutami wojny. Kiedy dwie grupy dostrzegają się wzajemnie, każda znajdując się na krawędzi własnego terytorium, rozpoczyna się prawdziwe piekło wściekłości. Samce, samice, młode i zupełne maleństwa zaczynają się zachowywać jak mrówki na gorącej blasze, skacząc pomiędzy gałęziami, przeskakując pomiędzy szczytami drzew, piszcząc, warcząc, zajadle między sobą jazgocząc. Leśna katedra staje się zielonym domem wariatów, a ewokujące melancholię wycie piskami istot naprawę oszalałych. Przez trzydzieści minut wściekłość rządzi niepodzielnie, potem obie strony wycofują się z pola chwały. Straty wynoszą zero, terytorium zostało zachowane w stanie nienaruszonym, gniew był wspaniały, a satysfakcja dla obu stron maksymalna. Carpenter zauważa, że jeśli rzeczywiście doszło do wdarcia się na cudze terytorium, to drużyna gospodarzy zawsze wygrywa.

Ciernik i wyjec w ciągu swej historii rozwinęły środki obrony terytorialnej, zapewniające największą dostępną rozkosz dla duszy, przy możliwie najmniejszej szkodzie dla ciała. Nie da się tego samego powiedzieć o wszystkich gatunkach. Tak czy tak, fizyczny konflikt między właścicielami sąsiednich terytorium z zasady będzie miał największe natężenie w okresie, kiedy te terytoria są dopiero ustalane. Raz już ustalone zaś, terytoria z reguły pozostają niezmienne, u wszystkich gatunków z wyjątkiem tych, które utrzymują terytorium wyłącznie w okresie godowym. Kiedy Carpenter wrócił na wyspę Barro Colorado w następnym roku, znalazł bardzo niewiele zmian w umiejscowieniu poszczególnych klanów wyjców. Istnieje też świadectwo pochodzące od pewnego południowoafrykańskiego farmera, który od trzydziestu pięciu lat ma do czynienia z tym samym stadem pawianów pustoszących jego sad.

Stałość terytorium działa jako czynnik redukujący konflikty. Jednak i w tym względzie wśród zwierząt terytorialnych występuje różny szacunek dla praw sąsiada. Ten szacunek istnieje, pomimo powszechnie obowiązującego faktu, że terytorialni sąsiedzi żyją we wiecznej i nieustającej wrogości. Ptak atakuje intruza nie z zamiarem zniszczenia go, albo przejęcia w rewanżu jego terytorium. Zwycięstwo zostaje osiągnięte przez odpędzenie go.

Czapla łowi ryby w określonym miejscu. Jego sąsiad łowi w innym miejscu. Ale pierwsza czapla nie wedrze się na teren łowiecki drugiej, nawet kiedy właściciel jest nieobecny. Pewne ptaki drapieżne posiadają terytoria łowieckie, między innymi orzeł złoty. Ów potężny myśliwy czasem godzi się dzielić swoje terytorium z krukiem. Kruk jednak respektuje suwerenność orła i nie będzie polował, kiedy orzeł poluje.



Użycie antropomorficznego określenia - „respektuje” - jest oczywiście nieprecyzyjne. Jeśli w Kenii stado bawolców pasie się do pewnej linii, ale nie dalej, wynika to z instynktownej pewności, że w każdym konflikcie na terytorium przeciwnika, drużyna grająca u siebie, jak to wykazał Carpenter, zawsze wygrywa. Południowoafrykański przyrodnik o nazwisku Fitzsimons opisał, w czasach gdy jeszcze termin „terytorium” nie był w użyciu, jak na terenie, gdzie pasą się dwa stada niebieskich bawolców, każde stado ma własny, ściśle odrębny, obszar; jak każdy intruz jest odpędzany; i jak szybkość, z jaką intruz się wycofuje zdaje się wskazywać pewien rodzaj świadomości, iż zostało się przyłapanym w niewłaściwej szatni. Tutaj także powtarza się historia ciernika: odwaga topnieje w obcych okolicach, wzmaga się w znajomych.

To, jak potężny i tajemniczy jest wpływ rodzimych okolic na zwierzęce zachowanie, stanowi od dawna przedmiot niejednej ludzkiej deliberacji. Niektórzy z nas mogą z dzieciństwa pamiętać przyspieszony krok konia naszego dziadka, kiedy pod koniec dnia wypełnionego zakupami w miasteczku, nagle, po minięciu któregoś zakrętu, rusza wprost do domu. Albo mogły do nas dojść historie o psie, wygnanym do nowego domu, odległego o tysiąc mil, który nagle, niespodziewanie, pojawia się, jakimś porankiem, na progu swego poprzedniego pana. Albo też zastanawialiśmy się nad niewytłumaczalną zdolnością łososia, który spędza lata w morzach, by potem bezbłędnie trafić do rodzinnego kawałka strumyka, gdzie złoży ikrę i umrze. Być może także rozmyślaliśmy kiedyś nad niesprecyzowanymi, przeważnie niedostrzegalnymi i nieoczekiwanymi przejawami siły zwanej nostalgią na ludzkie sprawy.

Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik-samouk, przeprowadził kiedyś prosty eksperyment, który, odpowiednio uzupełniony pracą w laboratorium, mógłby nam dostarczyć ilościowych pomiarów siły zwierzęcej nostalgii. Marais obserwował dwie kolumny czerwonych mrówek wędrujące poboczem afrykańskiej drogi. Podążały w przeciwnych kierunkach, jak mrówki mają w zwyczaju, jedna kolumna w kierunku mrowiska, druga oddalając się od niego. Kolumna opuszczająca mrowisko była nieobciążona. Każda mrówka w tej drugiej, powracającej, kolumnie, niosła z sąsiedniego pola ziarno niemal tak duże, jak ona sama.

Na początku eksperymentu Marais wyskrobał wąski rowek w poprzek trasy obu kolumn i wypełnił go wodą. Po obu stronach rowka natychmiast zaczęły się kłębić tysiące sfrustrowanych mrówek, skonfundowanych, jak tylko mrówki potrafią być skonfundowane, nieoczekiwaną przeszkodą. Potem Marais ofiarował im wyjście z sytuacji. Położył mianowicie słomkę w charakterze mostu ponad wykopem. Potem usiadł, by obserwować zaskakujący rezultat.

Nieobciążone mrówki, podążające w kierunku oddalającym je od domu, przetestowały most, zawahały się, jeszcze raz sprawdziły, stwierdzając, że nie jest zbyt pewny, cofnęły się, i na koniec odrzuciły ryzyko z mostem związane. Za to kolumna mrówek, z których każda objuczona była gigantycznym ziarnem, nie zawahała się wcale, zgrabnie i pewnie przekraczając kołyszącą się słomkę. Szły do domu.

Terytorialność to powszechny u kręgowców instynkt, determinujący zachowania ryb i płazów, gadów, ssaków i ptaków. Choć musi zatem liczyć sobie wiele setek milionów lat, pojawił się on jednak już po ewolucyjnym oddzieleniu się linii rozwojowej owadów od naszej własnej. Czerwona mrówka, tak jak i inne owady, nie ustanawia i nie broni żadnego terytorium. Jednak przyciąganie domu i rodzimych okolic jest siłą przenikającą nas wszystkich. Nie ulega też wątpliwości, że przeważająca moc terytorialnego właściciela, choć korzysta z lepszej znajomości znajomego terenu, odnajduje jednak swą najgłębszą pewność w odwiecznym, tajemniczym i być może niepoznawalnym źródle zwierzęcej nostalgii.

Świat zwierzęcia to świat pełen strachu. Istnieje stare powiedzenie, że w stanie natury celem egzystencji jest zdobycie obiadu bez dostarczenia obiadu komuś innemu. W takim świecie, stworzenie, które ustanowiło dla siebie godne zaufania terytorium, zdobyło sobie godnego zaufania sojusznika. Ten sojusz może mu dać różnorakie korzyści, zdeterminowane przez konkretne problemy, dotykające danego gatunku: może gwarantować dostęp do pożywienia, może dawać schronienie młodym, może zapewnić pewną przewagę nad stanowiącym postrach jego nocy lampartem. Albo też terytorium może mu dać status w oczach samicy – istoty z natury rzeczy przywiązującej wagę do długoterminowej perspektywy – co dać mu może z kolei lepszą partnerkę i wartościowsze potomstwo. Jakiekolwiek by nie były korzyści, które indywidualne zwierzę, albo konkretna zwierzęca społeczność, może uzyskać z silnego terytorialnego popędu, oczywiste jest, iż szanse na przetrwanie się poprawiają. Naturalna zaś selekcja, równie ślepa, jak mieszkająca w jaskini ryba, gdy chodzi o ostateczny cel, ale sprytna niczym kot, gdy chodzi o chwilową sytuację, dotyka długim palcem tych, u których ten popęd działa najsilniej – dając im największe szanse na przetrwanie; kciukiem zaś wszystkich pozostałych – skazując ich na śmierć. Dlatego ów instynkt kwitnie.