poniedziałek, lipca 22, 2013

Maczugi, viagra i przyjacielski seks (część 1)

Opowiadałem wczoraj Adasiowi com kiedyś wyczytał u Frazera. O tych mianowicie dawnych cesarzach Kambodży, którym co rano dawano do skonsumowania (nie w sensie gastronomicznym, tylko wenerycznym) nową dziewicę, a kiedy taki owej panny któregoś dnia nie skonsumował, odwiedzali go zaraz dostojnicy i (z należnym szacunkiem, jak by się można domyślić) zatłukiwali na śmierć. Maczugami. (Tytułowymi, więc tę część tytułu mamy odhaczoną.)

Motywem zaś tego owych dostojników (czy tam kapłanów, nie pamiętam) działania nie była troska o honor wzgardzonej dziewicy, tylko kwestie religijne i państwowe. Król przecież to istota SAKRALNA i nie może być pierdołą, niezdolną do uszczęśliwienia, czy jak to tam nazwać, dorodnej i dojrzałej do zamęścia panny.

Każdy oczywiście sam to czytał i zna, tylko nie Adaś, który czyta wprawdzie naprawdę sporo, ale obraca się raczej w kręgu martyrologii - i nie jest to nigdy martyrologia kambodżańskich cesarzy czy wzgardzonych bez powodu dziewic, tylko martyrologia bardziej (choć nie jest to najlepsze słowo) swojska.

Adaś mi na tę historię, że "jak to, cesarz mógł wcale jeszcze nie być stary i spsiały, tylko po prostu kuśka go tego dnia zawiodła". Na co ja Adasiowi, że tamtym całkiem to nie robiło, bo oni nie byli liberalnymi legalistami, tylko naprawdę dbali o dobro im powierzonych ludzi i spraw, i tutaj trzeba było działać szybko - tak, żeby bogowie się nie zorientowali, że cesarz stary ramol, co nie może, tylko szybko zastąpić go nowym, zdrowym, jurnym i rumianym, który i bogom zaimponuje, i cesarstwu plony zapewni...

A całkiem przy okazji zapewni parę miłych chwili zaniedbanej przez Św. P. Poprzednika dziewoi. No, i ktoś to jeszcze musi monitorować - w trakcie, albo po, chyba nawet sam Frazer nie wiedział, jak to oni tam rozwiązali - więc śmiechu i radości było przy tym co niemiara! Choć oczywiście bez porównania najważniejsze było to, żeby cesarz zawsze był rześki i rumiany, no i żeby bogowie się nie połapali, że to formalnie rzecz biorąc, już nie całkiem ten sam cesarz.

I tak to się toczyło przez czas długi, a wszyscy byli zadowoleni. (I komu to przeszkadzało?) A morał z tego jaki? A wieloraki! Jest tu bowiem i coś dla naszych (?) poczciwych "monarchistów", tylko że by im to trzeba było palcem dokładnie pokazać i przystępnie, jak dziecku, wytłumaczyć. Bo jakby nie było trzeba, to by sami już doszli i pojęli, jak durna jest ta ich ideologia.

Jest tu coś dla erotomanów, ale oni sobie potrafią znaleźć to co lubią praktycznie wszędzie. (No, może poza Platformą i Krytyką Polityczną.) No i jest też dla nas - zdrowych i rumianych na umyśle ludzi, zainteresowanych subtelnościami ludzkiej natury i historiozofią. Nie mówiąc już o Elicie tego gatunku istot, czyli blogowych autorach, którzy od lat bezskutecznie zabierają się do wzięcia na warsztat kwestii związanych z Życiem Seksualnym (jeśli to tak można nazwać) Leminga, oraz szeroko pojętą rolą Seksu dla Historiozofii i rolą Historiozofii dla Seksu.

Poza tym zaś - i to może być dla naszego dalszego wywodu NAJWAŻNIESZE - z moich długoletnich (mówiąc podniośle) studiów nad dawną historią wynika, że takie przypadki, iż "kuśka akurat nie stanęła na wysokości zadania" w owych dawnych czasach po prostu były ogromną rzadkością. Ot co!

Śmy o tym już sporo razy zaczynali pisać, i, zanimśmy doszli do sedna, ogrom problematyki powalał nas, każąc - albo wprost porzucić tę cyklopową pracę i uciec gdzie przysłowiowy pieprz, albo też rozmienić tę Najistotniejszą Ze Wszystkich W Obecnej Epoce Problematykę na serię trywialnych dowcipasów i żałosnych do potęgi językowych eksperymentów.

Ale może tym razem? (Choć ta pierwsza część też dobrze nie zapowiada... Mówię jak to widzę.)

triarius

piątek, czerwca 21, 2013

Nie mówię że to...

... na pewno na zawsze, ale na razie tak. Nie jestem teraz w stanie pisać tego typu kawałków, jak te tutaj, bo nie mam do tego głowy. Zielona Wyspa, Szczaw, Mirabelki, Drugia Irlandia (nie zapominając o Japonii)... Zaczyna być znowu wesoło.

Ale interaktywnie wciąż jeszcze trudno mi się przed pisaniem oprzeć, i tu jest wasza, kochane ludzie, szansa. Powiecie, że Fejzbuk to dzieło panów Szatana, Belzebuba, Putina, Obamy i Mąki. Zgoda. Ale czyż tutaj ci panowie zostawiają nas w spokoju? Nie szpiclując? Nie analizując? Nie składujac każdego słowa, każdej litery, każdego pokrętnego językowego dowcipaska na wieki wieków?

Więc nie ma co udawać dziewicy, skoro się uszczęśliwiło kilka batalionów liniowych, nie wspominając o fizylierach i grenadierach! Ten tu blogasek pozostaje na zawsze Fundamentalnym Dziełem i Źródłem Mądrości. (Jak również czymś, co Obamy tego świata będą przeżuwać, aż połamią sobie zęby.)

Rozmowa jednak (Polak z Polakiem i te rzeczy), wymiana poglądów, debata, dziennikarstwo obywatelskie (ach!)... I takie tam... Przenosi się na razie na Fejzbuka. A konkretnie do Grupy o adresie https://www.facebook.com/groups/339843406144589/ i nazwie "WSTWiE Szarżujący Bawół".

Nikt wam przecież nie każe udzielać się na Fejzbuku w jakikolwiek inny sposób, prawda? A czy tutaj, czy tam, to dla Obamy i Putina całkiem to samo - nie oszukujmy się! Zresztą nie jest wcale wykluczone (choć nawet Szpęgler tego nie przewidział, fakt!), że za jakiś czas gość bez Fejzbuka i umiejętności się nim posługiwania będzie czymś takim, jak dziś facet bez konta email (też przecie je szpiclują!), a wczoraj gość, który nie umiał pociągać za łańcuszek lub wykręcić numeru tarczą. Czyli Totalny i Nie-Do-Odratowania PROL. (Doceńcie, że nic nie napisałem o angielskim!)

Tak więc, zapraszam do mojej nowej grupy i tam wspólnie POKAŻMY TYM PEDAŁOM! (Żeby zacytować dzisiejszego pupilka Platformy, ze wzajemnością, więc ten okrzyk niczym nam grozić nie może, choć brzmi miło i niedzisiejszo.)

Za dobre sprawowanie przewidywane są różne cenne nagrody, a z czasem możemy sobie zrobić bardziej wewnętrzne i bardziej tajne Kręgi Piekieł. Jeśli będzie warto. Tak więc, zapraszam tutaj:


albo po prostu (zapiszcie się, kto nie ma, i) zalogujcie się na FB i szukajcie Grupy "WSTWiE Szarżujący Bawół" (bez cudzysłowu). Albo mnie po nazwisku (niestety ksywę Triarius na FB straciłem głupio i już jej nie odzyskam).

triarius

sobota, marca 16, 2013

Habamus papus

Zacznę od tego, że jakoś tak mam od dłuższego czasu wrażenie, iż blogaskowanie - to "istotne" - bardziej już wpada w oczy, i serca, różnym tam ubecjom, tajnym, widnym, dwupłciowym, jakoż i różnym Mossadom, niż komuś, dla kogo warto by było pisać. Jest to jeden z zasadniczych powodów, dla których nie mam ostatnio zapału do blogaskowania. No, ale poblogaskujmyż jeszcze trochę, skoro paru ludzi (i Łubianka) wciąż nas z jakichś względów odwiedzają... Tak? Czy może jednak już nie?

* * *

Alleluja, dostaliśmy chyba całkiem idealnego papieża! O czym zdaje się także świadczyć ów dziki, nawet jak na tę trzodę, skowyt wszelkiej lewizny - od rozczulającego "to nie jest nasz papież" tego tam płciowo niedookreślonego stwora pt. "Środa", po konsekwentną już międzynarodową kampaniię oskarżania Ojca Świętego o różne brzydkie - w przekonaniu lewizny (zakładając, że lewizna ma tego typu przekonania, a nie tylko "mądrość etapu", co wydaje mi się bardziej jednak prawdopodobne) - uczynki.

Oskarżeniami lewizny oczywiście nie ma się co przejmować, z wielu zresztą powodów o różnej wadze i ogólności. Najogólniejszym i najbardziej "filozoficznym" jest ten, który wynika z pewnej b. mądrej sentencji de La Rochefoucauld. Sentencji, o której warto by było "naszej prawicy" bardziej pamiętać, a już szczególnie, gdy ma do czynienia z lewizną. (Włączając w to oczywiście także leberałów.)

Jaka to sentencja? Nie chce mi się szukać oryginału, by potem dosłownie tłumaczyć, ale sens jest dokładnie taki, że: "Kiedy ktoś ci coś mówi, zastanów się, jaki ma powód, by w ogóle do ciebie mówić, oraz jaki ma powód, by ci powiedzieć prawdę. Uwierz mu jedynie wtedy, kiedy ma dobry powód ci powiedzieć prawdę."

Powie ktoś, że przecież to samo mogłoby dotyczyć prawicy. Ale to nie całkiem tak: po pierwsze, prawica to przecież MY. I to (wbrew różnym mędrkom) przesądza. Po drugie zaś, dla prawicy prawda jest sama w sobie wartością, i to nie byle jaką. Dla lewizny (a mówimy o tej wściekłej lewiźnie, która np. tak fajnie zareagowała na nowego papieża, nie o porządnej lewicy, która od nas różni się w sumie jedynie nieco priorytetami) prawda nie jest żadną istotną wartością - a w każdym razie w porównaniu z "przyszłym szczęściem ludzkości", "nowym człowiekiem" (hodowlanym i mrówczo posłusznym światłemu przywództwu), itd., jest to wartość pomijalnie drobna.

Tak że, jeśli komuś jeszcze trzeba to tłumaczyć, od razu było wiadomo, że jeśli nowy papież nie będzie lewiźnie po myśli, zacznie się opluwanie, szczucie, haki i biały szum informacyjny. Przyznam, że papież Latynos był moim marzeniem (jak nie wiecie czemu, to pytajcie!), choć oczywiście w tym przypadku istniało spore ryzyko, że załapie się jakiś lewak - teologia wyzwolenia, czy inne tego typu sprawy. Tak się mi przynajmniej wtedy wydawało, kardynałowie jednak wykazali się szokującą dla mnie mądrością i troską o dobro Kościoła i wiernych.

Afryka jeszcze zbyt młoda, w sensie katolicyzmu, papież "kolorowy" po Obamie to już by i tak nie było wielkie coś. Trochę "odgrzewany kotlet", co swoją drogą nie brzmi przesadnie subtelnie. Przyjdzie i na to czas (Deo volente), ale nie ma co się na siłę spieszyć. Zresztą "ludy kolorowe" generalnie też trochę jeszcze jakby w tym kontekście "przymłode". Ew. jakiś Filipińczyk mógłby się nadać, jeśli nie Latynos. Ale zrobiono (o ile nas jeszcze coś b. nieprzyjemnego nie zaskoczy, ale wierzę, że nie) najlepiej jak się dało.

Gość nawet włoskojęzyczny z domu ("Od Apeninów do Andów" się przypomina, jedyna fajna książka ulubionego przez Brixena i znienawidzonego od przedszkolnych czasów przeze mnie Amicisa), co w sytuacji, gdy będzie teraz mówił głównie po włosku, daje mu dotatkowy atut elokwencji.

Nie wiem, na ile nowy papież będzie odkręcał Vaticanum Secundum, które usobiście uważam za koszmar i dzieło wyjątkowo pokracznego Belzebuba, ale wygląda na to, że na jakiś czas odsunęła się bezpośrednia groźba, iż KK stanie się jakąś mało istotną filantropijną doczepką do światowego establiszmętu, który nas tak pragnie uszczęśliwić, już nie mówiąc o uszczęśliwieniu naszych ew. wnuków, a na katolików będzie się bezkarnie polować z nagonką i eksponować z dumą ich skalpy.

Zresztą, o ile dobrze zrozumiałem sens jednej z pierwszych wypowiedzi papieża Franciszka... Mniejsza, że to były obce języki, bo na jakiejś obcej telewizji - jeden włoski oryginału, a na to nakładało się jakieś inne, nie pamiętam już jakie, tłumaczenie, no ale przede wszystkim wzruszenie... To rzekł on explicite coś takiego, że "Bez Chrystusa Kościół to byłaby tylko dość marna organizacja charytatywna". Czyli, o ile właściwie zrozumiałem istotę wypowiedzi, dokładnie to, o czym mówiłem.

Może obejdzie się bez "katolickich talibów", co by musieli z establiszmętem nieco konkretniej porozmawiać, może się nie obejdzie, ale jeszcze nie teraz, w każdym razie jest nadzieja, że Kościół przestanie się płaszczyć przed każdym, odnajdować "głęboką prawdę" w najbardziej sprzecznych z jego własną doktryną ideologiach i religiach. No i przede wszystkim - pozostawiać swoich wiernych na pastwę rozpasanych leberałów i ich psychopatycznych hunwejbinów, nadstawiając za każdym razem drugi policzek, tyle, że nie całkiem własny. (Oczywiście, ściśle rzecz biorąc, to nie "Kościół" tak postępował, tylko co najwyżej jego hierarchia. Ale też niespecjalnie mi się to podobało.)

Słowo daję - mógłbym jeszcze sporo na ten temat i co najmniej część z tego nie byłaby pozbawiona sensu i wartości, ale na tym na razie poprzestańmy. Jak coś, to sobie jeszcze kiedyś te kwestie obgadamy. Zresztą nie sądzę, by lewizna tak łatwo dała za wygraną. W końcu ONI NAPRAWDĘ BYLI PEWNI, ŻE, PRZYNAJMNIEJ NA TYM "RELIGIJNYM" ODCINKU FRONTU, BÓJ TO JEST ICH OSTATNI.

I  OSTATNI BÓJ KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO, jeśli to, co się ostatnio działo, w ogóle można "bojem" nazwać. I pewni byli, że nie może być już cienia wątpliwości, kto zwycięzcą, kto zaś pokonanym. A tutaj... Patrz pan, taki okrutny psikus!

* * *

W komęcie pod niedawnym tekstem Sea*** (Seamana? Seawolfa? któregoś z nich) na szalomie, zresztą naprawdę fajnym, ktoś podał takie oto info na temat sprawozdania na żywo z wiadomych wydarzeń na TVN. Cytuję to, co ten ktoś zacytował:
Red. Oliwnik: Jest, jest, biały dym! A zatem habamus papus!
Prof. Szwarcman (nieśmiało): Habemos papes...
(Wytłuszczenia moje.) Przyznam, że  mnie szczególnie zachwyciło to drobne "nieśmiało", w subtelnym nawiasie, choć cała reszta też zwala z nóg. Znajomość łaciny ostatnio nie jest mocną stroną Polaków, bez czego dość chyba trudno w pełni ocenić śmieszność i głupotę powyższych "łacińskich" zwrotów, ale proszę mi uwierzyć na słowo - to jest po prostu obłęd! To coś jeszcze o wiele pięter poniżej wszelkiej "łaciny kuchennej" z dawniejszych czasów. No, ale też - co wtedy były za autorytety?

Jeśli jest w tym cokolwiek z prawdy, to ci ludzie powinni się do końca swego nędznego życia chować w mysiej dziurze i ze wstydu nikomu nie pokazywać. (Fakt, że wielu powinno, a zamiast tego mamy weekendowego samobójcę i radosne autorytety moralne.)

Ani jedno słowo nie jest tu tak, jak powinno, a w końcu to tylko dwa niezbyt trudne słowa, których można się było nauczyć na pamięć, tym bardziej, że miało się komentować wybór papieża. Nie wiem - może gość z tego komentarza przesadził, ale coś chyba musi być na rzeczy. Obłęd!

Cieszmy się (znowu ten mój historiozoficzny pesymizm!) tym, krótkim zapewne, okresem, kiedy oni jeszcze sobie nie zdają sprawy z tego, jakie mało imponujące w nas wzbudzają wrażenia, a już te wrażenia wzbudzają i możemy się, zamiast bać, pośmiać. Jak się w końcu zorientują, jakie z nich "autorytety", to zaczną wsadzać (łagry, psychuszki) i/lub strzelać. Nie będą po prostu mieli innego wyjścia.

No, chyba żeby się to skończyło tak jak w przypadku niezapomnianego Black Addera ("Czarna Żmija" on się chyba nazywał po polsku, co zresztą miało akurat sens), który zorganizował sobie ekipę najgorszych bandziorów, aby zniszczyć swego wroga - wyjątkowego skurwiela i zbrodniarza. Ci dzielni ludzie zadali sobie jednak szybko dość oczywiste pytanie: "A dlaczego mielibyśmy służyć tej łamadze, zamiast facetowi takiemu, jakim sam każdy z nas pragnąłby zostać?" I dali Black Adderowi popalić, nawet dość ostro i w naprawdę wyrafinowany sposób. Oby!

* * *

Byłem sobie na rynku i (oprócz paru pisemek komputerowych) kupiłem sobie dwa, całkiem niedawne, egzemplarze "Najwyższego Czasu!" Przyjemne zaskoczenie. Oczywiście nadal masa o "wolnym rynku", "liberatarianiźmie" i tego typu pierdołach, nadal jest tam (a mieli się pono kłócić, czy nie?) niezawodny Korwin, ale parę rzeczy całkiem interesujących.

Na przykład przegląd najnowszych osiągnięć światowej lewizny. Najbardziej mi się spodobało, jak to w Szwecji ostatnio choremu na raka dwudziestotrzylatkowi urzędasy kazali podać szacunkową datę jego śmierci, stawiając to jako warunek wypłacenia mu zasiłku. Cóż, uszczelniamy system! (Swoją drogą, czy to się liberałom rynkowym nie powinno przypadkiem właśnie podobać?!)

Drugą fajną rzeczą w "NCz!" - i w dodatku cykliczną, obecną chyba w każdym numerze - są korespondencje z Izraela gościa o imieniu (czy też ksywie, nie wiem) Kataw Zar. Są zabawne, przenikliwe, b. złośliwe wobec tego państwa... Po prostu, gdyby to nie był certyfikowany (z całą pewnością) Żyd, to by łowcy anysemitników, hasbary i reszta tej trzody, mieli używanie. A tak to nie mogą, biedaczyny.

Wrzucę tu drobny przykład tego, co ów korespondent "NCz!" z Izraela pisze. Strasznie mi się ten fragmencik spodobał - a ile w nim podtekstów i wieloznaczności!
Religijna prasa pisała po hebrajsku, ale myślała w yidisz, podając, że "premier to i owo obiecał, ale nie zobowiązał się dotrzymać słowa". Trudno tej definicji odmówić uroku, zalatującego atmosferą galutu (rozproszenia).
Owo "rozproszenie", to chyba musi być słynna "diaspora", tylko tym razem nie po grecku, a w jakimś bardziej tubylczym narzeczu. Premier zaś to wcale nie Tusk (choć nie żeby do niego też ładnie nie pasowało), tylko ten tam ich Neta... njahu? Czy jakoś. (Którego Kataw Zar nazywa zresztą Bibijahu, co pewnie ma jakiś powód i coś zabawnego oznacza, ale dla mnie jest niejasne, bo nie w każdym numerze niestety to autor objaśnia, a moja znajomość zarówno yidisz, jak i hebrajskiego, jest niemal zerowa.)

* * *

I to by było na tyle. (Żeby zacytować niezapomnianego Jana Tadeusza Stanisławskiego. Co zresztą każdy robi, ale ja przynajmniej podaję tym razem źródło. Warto czasem takich ludzi przypomnieć.)

triarius

czwartek, lutego 28, 2013

Przyszłość będzie w tygrysie pręgi...

... albo też wcale jej nie będzie. Przynajmniej dla nas.

* * * * *

Liczne i mądre rzeczy zawiera w sobie Tygrysizm, liczne i piękne rzeczy zostały wypowiedziane na tym blogasku. (Choć, po prawdzie, blogaskowa forma, która niedawno jeszcze zdawała się mi zostawiać tyle radosnej swobody, co obszerne i odpowiednie do oberka portki, dusi mnie od jakiegoś czasu i więzi, niczym fin-de-siècle'owy gorset z fiszbinami dorodną i lubiącą zjeść dziewczynę z ludu w jedenastym miesiącu ciąży, spowodowanej krótką acz intensywną znajomością z paniczem ze dworu.)

Nie najmniej ważną i nie najmniej mądrą z tych rzeczy jest to, com wam ludzie mówił o klasowym podejściu, prolach i, niezliczonych niestety, interpetujących nam bez proszenia "prawicowość" kacapskich prowokatorach. Kto wie, niech sobie przypomni, kto nie wie, niech się wreszcie dowie! Nie będziemy tego tu przypominać, bo dziś mamy, interesujący i być może brzemienny znaczeniami, drobiazg - jak na nas niemal biężączkę! (Fanfary, werble, chóry starców.)

Otóż oglądałem ja całkiem niedawno na francuskiej (i pro-"europejskiej" oczywiście jak cholera) telewizji debatę na temat "populizmu w Europie". Ewidentnie, i nawet dość explicite, spowodową sukcesem wyborczym tego tam Beppo we Włoszech.

Udział w tym brali: obiektywnie pro-"europejska", że już trudno bardziej, dziennikarka... Poseł do francuskiego parlamentu, z listy "prawicowej" partii, który się w tym parlamencie zajmuje ekonomią... Młody, z bródką, i ewidentnie wiedzący (do czasu przynajmniej, do czego dojdziemy) gdzie chleb posmarowany, politolog...

Plus były kandydat z tego tam pięciogwiazdkowego ruchu owego Beppo - intelektualny młodzieniec, wyglądający sensownie i nawet niebrzydko... Oraz działaczka francuskiego Frontu Lewicy - słuchajcie, słuchajcie! - młoda, całkiem atrakcyjna dziewoja, która przez cały czas trwania tej debaty nie rzekła absolutnie nic głupiego czy wrednego, natomiast całkiem sporo rzeczy wyraźnie dorzecznych, a nawet nieco jakby z letka pobrzmiewających Tygrysizmem.

Co konkretnie takiego mówiła - spytacie? No to najpierw bardzo krótko zarysuję wam tu nastrój, jaki tam na tej debacie panował. Strona oficjalna i nieoszołomska, kochająca oczywiście "Europę" jak siebie samego (i nie bez powodu), zdawała się być w lekkiej panice. Z powodu Beppa znaczy. I ta panika zdawała się w miarę upływu czasu narastać.

Do tego stopnia, że nawet jakieś drobne wątpliwości się zaczęły jakby pojawiać - przynajmniej u dziennikarki i politologa - pan poseł miał minę zbitego spaniela, ale płaczliwym głosem do końca mówił w sumie to, co na początku. (Co mówił? Korwinizm dla ubogich, podlany "europejską" gadką o potrzebie samoograniczania i świeckiej grzeszności życia nad stan. Na co tamtych dwoje wytknęło mu 10 tys. ojro miesięcznie i kumulację dwóch mandatów.)

Jednak najciekawsza była ta dziewczyna (no i jeszcze coś, albo może ktoś, ale o tym na razie sza!). Nie tylko dlatego, że Pan Tygrys ładne dziewczny pasjami lubi, ale głównie dlatego, ze wyraziła kilka, jak żeśmy sobie to już powiedzieli, ciekawych myśli. Ten Front Lewicy to oczywiście "partia skrajna i populistyczna", jak nam to prowadząca i jej pomagierzy bez przerwy przypominali. Nie tak okropna, oczywiście, jak Front Narodowy, ale też "populizm".

No i ta dziewczyna, reprezentantka tego Frontu, "populizmu" i "skrajności", tylko raz zdawkowo wspomniała, że "my oczywiście Frontu Narodowego nie popieramy". (A jaka to partia głośno i oficjalnie popiera w ogólności drugą partię?) Poza tym broniła go, i swojej partii też oczywiście, argumentując np., że "to granda, iż partie reprezentujące tak wielką część obywateli mają tak mało przedstawicieli w parlamencie". (Front Lewicy 10, jak pamiętam, Front Narodowy dwóch.)

Odrzucała też w całości określenie "partie skrajne", "partie populistyczne", a nawet "partia skrajnej prawicy" w odniesieniu do FN. I do samego końca się nie dała zakrzyczeć, a raczej przeciwnie - zmiękczyła dwoje z trojga swych oponentów, trzeciego zaś niemal doprowadziła do płaczu.

Nie obyło się też bez humorystycznej pointy na zakończenie. Otóż - zapewne jako miażdżący w zamiarze argument, kiedy już się nie dało owych dwojga młodych zakrzyczeć - pokazano nam krótki clip z Barroso. Barroso, który harcował na drewnianym koniku, wymachując plastikową szabelką i pokrzykując buńczucznie - że on się Beppem nie przejmuje i inni mają się nie przejmować, że: "Europa, Europa, Europa, i Europa będzie nadal robić to co robi, bo tak jest fajnie, a inaczej się nie da..." I takie tam.

(Uświadomiłem sobie, że powyższe daje się zrozumieć dosłownie. Otóż nie - to była metafora. W rzeczywistości facio jedynie ględził. To zresztą jedyne co on potrafi.)

To jest typ człowieka, i nie tylko on, bo takich jest przecież sporo, którego absolutnie nie mam ochoty porównywać do markizy de Lamballe (z powodów zresztą bardziej pochlebnych dla markizy, niż dla niego), ale nie ulega mojej wątpliwości, że tego typu ludzie nie przejrzą na oczy, nawet na ułamek sekudny zanim (Deo volente) zamachają nogami trzy metry powyżej wiwatującego z tej podniosłej okazji tłumu.

I to by było na tyle. W sumie całkiem tygrysicznie sie zaczyna dziać w tej naszej (?) Europie, n'est-ce pas?

triarius

sobota, lutego 16, 2013

Problem na resorach

(Na czerwono zaznaczyłem nico późniejsze dodatki. Żeby przyszli doktoranci mieli łatwo i naukowo. Didaskalia i te rzeczy. Albo z jakiegoś innego powodu, którego nie raczę wyjawić. Lub bez powodu zresztą.)

* * *

Pistorius - gość, co zamiast goleni ma wszczepione resory i (z tego co mówią w telewizjach) startował z tym zarówno na Paraolimpiadzie, jak i na zwykłej Olimpiadzie, zamordował był właśnie swoją ukochaną. "4 kule 9 mm", jak nas media informują. (Ale co to w ogóle za informacja - 9 mm?! Parabellum? Makarow? Coś jeszcze innego? Dla mnie to jest odwalanie roboty, a nie dziennikarstwo.)

Sama kwestia startowania takiego cyborga na "zwykłej" Olimpiadzie... Zaraz - to nie jest żaden brak szacunku, brak współczucia, a tym mniej (turpe dictu) Korwinizm! Ten facet jest cyborgiem w całkiem ścisłym technicznym sensie, choć zgoda, że mocno w stronę człowieka, bo to tylko golenie. Co nie znaczy oczywiście, bym gościowi odmawiał człowieczeństwa. (Ani z powodu tych resorów, ani jakiegokolwiek innego zresztą.) Jednak nie da się ukryć, że w kontekście biegów krótkich gość jest cyborg jak stąd do Warszawy i z powrotem. (Z Gdańska znaczy.)

No więc to naprawdę ciekawa kwestia - starty takiego kogoś na Olimpiadach tego świata. Czy jak komuś zamiast nóg wszczepią np. wrotki z napędem rakietowym, to też będzie OK? Albo czy OK będzie, jeśli takie resory, jak ma Pistorius, w następnej generacji sprowadzą czas na setkę do siedmiu sekund z kawałkiem, i to bez wielkiego treningu? Niemożliwe? Cóż, jako poniekąd (były) inżynier (hłe hłe!) widzę tu problem czysto techniczny, a problemy techniczne (w dodatku czysto) są od tego, by je rozwiązywać.

Dotąd może nikt nie wpadł na pomysł, żeby zrobić takie wyścigowe resory dla ludzi bez nóg, a w każdym razie nie naprężył się, nie zmarszczył w tej sprawie czoła, nie nastroszył brwi, nie zacisnął na maksa pośladków, nie podrapał się po głowie z mądrą miną... Jednak niewykluczone, że w końcu kiedyś ktoś to wszystko zrobi, i mu się uda, a wtedy będzie naprawdę niezły cyrk. Przynajmniej dla tych "zwykłych" i poniekąd mniej szczęśliwych w tym przypadku uczestników Olimpiady. Oraz dla ludzi wciąż nieprzesadnie politycznie poprawnych. (Którzy jeszcze tu i ówdzie, marnie, ale egzystują.)

No i jest tu oczywiście wielkie zagadnienie, jak to różne instytucje - choćby zajmowały się tylko takimi pierdołami, jak sport - zagarniają pod siebie i uzurpują wszelakie prawa do decyzji, autorytetu, suwerenności i tak dalej. Bardzo ciekawe zagadnienie, bardzo na czasie, a do tego mocno (mnie przynajmniej) niepokojące. Jednak my nie o tym dzisiaj.

My dzisiaj o tym, dlaczego ów Pistorius - bożyszcze mas, z naciskiem na masy polityczno-poprawne; pieszczoszek mediów; radość humanistów wszelkiej maści (itd., itd., długo by można) - te cztery kule w tą swoją ukochaną (blondynę zresztą, piękność w takim amerykańskim stylu, czyli w sumie męską i wulgarną, całkiem nie dla mnie, gdyby ktoś pytał) wpakował. Otoż ja mam odpowiedź. Prostą, logiczną, nawet i politycznie poprawną, a w każdym razie tego nie gwałcącą... A przede wszystkim SŁUSZNĄ. Jedynie słuszną nawet.

Otóż ten Pistorius utrupił tę swoją ukochaną dlatego, że mu wcześniej nie dano Pokojowej Nagrody Nobla NA ZACHĘTĘ! Prawda? (Jasne, teraz to oczywiste, jak już się wie, ale samemu wpaść się bez Pana Tygrysa nie dało.) Jakby mu dano, to by się zachęcił i nie mordował. Do czego zachęcił? A do pokojowego współistnienia przecie! (Jak z dziećmi!) Tacy co lubią pokojowo współistnieć, ukochanych blondyn z reguły nie mordują. Proste! A żeby ktoś to lubił, należy mu dać na zachętę. Nobla. Pokojowego. Wyraźna niedoróbka tego tam komitetu. Żeby mi to było ostatni raz!

niedziela, stycznia 20, 2013

Tylko prawda was wyzwoli

"Tylko prawda was wyzwoli." Taa, zgoda. Dlatego jednak - jeśli nie przede wszystkim, jeśli nie jedynie nawet - że każda warta tego miana prawda zakłada CIĄG DALSZY. Z owej prawdy ("w wąskim sensie", żeby już tak precyzyjnie jak jakiś średniowieczny scholastyk), w sensie "świadomości tego, co naprawdę istnieje" (poniekąd tautologia, ale tak bywa z najistotniejszymi definicjami), w naturalny sposób wynika CIĄG DALSZY - wnioski i wynikające z tych wniosków DZIAŁANIA.

Choćby te działania były tak intymne i osobiste, jak powiedzmy jedzenie macy z szynką (kłania się Berman w wywiadzie z Torańską, niech jej ziemia), czy niejedzenie mięsa w piątek. ("Nie wnikam!", jak mawiał pan Łęcki, nauczyciel WF w szkole nr. 21 w Elblągu, który z łamagi zrobił ze mnie Supermena, a przynajmniej pchnął w tym kierunku.)

Że prawda - "sama w sobie" - leczy i czyni wolnym, wierzył, jak się zdaje, Sokrates, i wierzyli być może oświeceniowi mędrkowie. Dla szpęglerysty jest to w ogóle sprawa dość charakterystyczna i fascynująca, że na pewnym etapie (szpęglerycznie widzianego) rozwoju danej K/C pojawiają się mędrki, głoszące i nawet wierzące, że wiedza jest w istocie wszystkim co ważne - przynajmniej w etyce i tego typu, związanych z nią, sprawach.

Jednak, warto pamiętać, że oświeceniowe mędrki co najmniej przygotowały, jeśli nawet nie zawsze osobiście przeprowadziły, wielką francuską rewolucję. O której co by nie myśleć (a moje o niej myśli wcale nawet nie są całkiem jednoznacznie negatywne, choć od orgazmu dalekie), to jednak była skutkiem i spełnieniem tej ich PRAWDY.

Sokrates zaś wypił jednak tę cykutę, która mu wynikła z jego prawdy - z tego, co on za prawdziwe z przekonaniem uważał. A gdybyśmy bardzo chcieli sobie historiozoficznie pospekulować, to byśmy mogli na przykład stwierdzić, że Sokrates w pewnym sensie rzeczywiście zwalczył starożytną demokrację, której tak nie znosił, i przygotował nadejście Aleksadra, Hellenizmu (nie mylić z Aleksandrem Hallem!!!), a potem despotii rzymskich cezarów (a nierzadko ich bab, słodkich chłoptasiów i eunuchów).

Czy on tego pragnął? Cóż, nie wiadomo, w każdym razie gość się starał, a nie tylko sobie w tę swoją prawdę wierzył. Zresztą już samo łażenie po Agorze i zawracanie głowy każdemu, kto się nawinął, kosztem dobrobytu rodziny... To jego "położnictwo", jak on to sam nazywał... (Swoją drogą, chyba wolałby być kobietą i w naszych czasach pewnie by sobie to i owo kazał przerobić. Jeśli by go było stać, oczywiście.) Za co mu Ksantyppa (słusznie) nocnik kiedyś pono na głowę wylała... Czyż to nie był dowód, że jednak na samej świadomości się u niego nie kończyło?

No bo trzeba wam ludzie wiedzieć, że "prawda" w której się wszystko NIE kończy na samej świadomości, to prawda z ołowianą kulką na końcu ogona! Którą to kulką, napędzaną tym ogonem, kruszy wrogów prawdy i stojące na jej drodze przeszkody. A prawda (że tak dokonam szybkiego skoku na teren filozofii etycznej) to nic innego, niż intelektualny aspekt DOBRA. Które to dobro wcale niekoniecznie, jeśli w ogóle, oznacza takie smętne i bezpłciowe ecie pecie!

Prawda, z wynikającym z niej w naturalny sposób DALSZYM CIĄGIEM, to urodziwe i szlachetne źwierzę z ołowianą kulką na końcu ogona. Czymże zatem jest "prawda" (i tu cudzysłów jest niezbędny) z której nic w realnym świecie (choćby chodziło "tylko" o noszenie włosiennicy) nie wynika?

To jest źwierzę brzydkie jak cholera, brzydkie jak noc październikowa (listopadowa wedle ówcześnie obowiązującego kalendarza), brzydkie jak sam min. Boni - ba, brzydkie jak dusza min. Boniego i cała @#$% Platforma! Szpetne źwierzę bez kulki na końcu swego szpetnego ogona. Za to skutecznie zatruwające swego wyznawcę wyziewami z drugiego jego końca. A w ogóle PRAWDA Z KŁAMSTWEM NA KOŃCU OGONA TO PO PROSTU KŁAMSTWO i tyle!

(Wiedział o tym niegdysiejszy rzecznik Urban, i wiedzą o tym jego dzisiejsi naśladowcy. A wy, głupie ludki, wciąż ich oglądacie, wciąż ich czytacie - gratulując sobie w dodatku jacyście sprytni... NIE TEN KONIEC! Ogona znaczy.)

Naprawdę dno, uwierzcie mi! I wystrzegajcie się, ludkowie moi rostomili, tego drugiego końca każdego szpetnego ogona! I całego tego szpetnego stworzenia, do którego ten ogon jest przyczepiony. W każdym innym przypadku - zgoda! Tylko prawda was wyzwoli, bo bez uświadomienia sobie tego, co po prostu trzeba sobie uświadomić, się nie da

A najgorsza zguba dla duszy to wtedy, kiedy coś jest oczywiste jak cholera, wali po prostu swoją prawdziwością po oczach, a człek, czy inny leming (bo to przecież ich specjalność właśnie), boi się sam przed sobą do tego przyznać, sobie to zwerbalizować. I jeszcze sobie głupek gratuluje, że taki cwany i przystosowany do życia!

No to już wiecie, jak to jest z tą prawdą i wyzwoleniem, tak? Teraz żeby mi to już po wieczne czasy pamiętać! No i oczywiście SIĘ STOSOWAĆ! Sokratesa i rewolucję francuską możecie ew. zapomnieć. Min. Boniego? Dałby Bóg, żeby się kiedyś udało! Ale ogon, kulka i te sprawy - NIGDY!

triarius

P.S. A teraz odstaw wreszcie leminga od piersi i idź przytulić lewicowca! Może jest przygłupi, ale nie musi być całkiem zły, a samymi "prawicowymi" blogami to my wiele nie zrobimy. Miliony rąk, tysiące rąk, a serce bije JEEEEEDNO! (Swoją drogą, co za przecudny antyklimaks - najpierw miliony, a zaraz potem już tylko tysiące. Kontrrewolucja jakaś, czy co?)

poniedziałek, stycznia 07, 2013

Druga religijność ante portas... (i inne takie)

Mógłbym przecież... Cóż, mógłbym się nazywać na przykład... Teodor Artur Romuald Gerwazy Olgierd Wacław Ignacy Cyborg-Anapast... (Byłbym pewnie jakimś arystokratą i miałbym tyle imion, co hiszpański grand, plus dwa nazwiska połączone myślnikiem.)

Mógłbym, prawda? Długie to i ludzie by zastępowali skrótem. Skrót, cóż, niezbyt sympatyczny, fakt. Jednak okazuje się, że może być znacznie gorzej. Moje osobiste inicjały to, turpe dictu, PO.

Wyobrażacie sobie, jak się czuję za każdym razem, kiedy to widzę? Teraz już się nieco przyzwyczaiłem, ale jak wy byście się czuli, gdyby wasze osobiste inicjały oznaczały jedną z najobrzydliwszych rzeczy, jakie kiedykolwiek pełzały po ziemi, i gdybyście to raz po raz musieli oglądać?

* * *

Nie chcę was ludzie martwić, ale wkrótce czeka nas armageddon - albo coś jeszcze o wiele gorszego.

* * *

Jeśli się bardzo nie mylę, a nie sądzę, to wkrótce będziemy mieli świat PO CHRZEŚIJAŃSTWIE. I niezależnie od tego, czy to będzie armageddon, czy ta druga, dużo gorsza opcja, będzie to coś niewyobrażalnie upiornego.

Będzie to czas, gdy zwykłe, pozbawione bezinteresownego sadyzmu, walnięcie bliźniego ciężkim przedmiotem w czaszkę, ze skutkiem śmiertelnym, żeby mu np. zabrać coś, co on ma, a my chcemy, będzie można (z punktu widzenia filozofii etycznej, którą nikt się wtedy oczywiście nie będzie zajmował, może z wyjątkiem funkcjonariuszy o nazwiskach oznaczających dnie tygodnia) słusznie uznać za zachowanie w sumie przyzwoite.

Zaś przyozdobienie jakimś niskiej rangi aparatczykiem, czy szpiclem, drzewostanu czy jakiejś (zrujnowanej już zapewne) konstrukcji, będzie jedynym aktem autentycznie wzniosłym dostępnym komukolwiek. Dostępnym jednak oczywiście jedynie bardzo nielicznym. Bo to nie będą czasy wzniosłości, raczej przeciwnie.

Dzisiejsze, posoborowe chrześcijaństwo to, w moich oczach, dno, jednak to, co przyjdzie potem, będzie jeszcze o lata świetlne gorsze. W dodatku nie będzie to czyściec, który się kiedyś kończy i człowiek idzie do nieba, tylko piekło, bo z tego już ludzkość nigdy z pewnością nie wyjdzie.

I może nowe zlodowacenie, które w końcu musi przyjść, i wcale niekoniecznie jest aż tak odległe, okaże się w końcu wybawieniem dla niemal wszystkich, którzy tych upiornych czasów dożyją. Może poza najwęższą "elitą", która będzie się wtedy czuła szczęśliwa - tak, jak tego typu (z przeproszeniem bydląt) bydło szczęśliwe być potrafi. Albo też ludzkość wygubi się w jakiś inny sposób. Zapewne o wiele mniej przyjemny, ale i tak nie będzie to gorsze od tego życia, które czeka ówczesnych proli. (O ile nie po prostu wszystkich, łącznie z "elitą".)

* * *

Wyobrażacie sobie, jaki los gotują nam ci wszyscy, których nie ma nawet jak nazwać, bo nazwanie ich "psychopatami" obraża psychopatów, "zerami" obraża tę przyzwoitą w końcu liczbę... Bez żadnej złej woli - po prostu dlatego, żeby nas ściągnąć do własnego poziomu... Czy, raczej, w ich mniemaniu, jak należy przypuścić, "podciągnąć"...

Żeby zapewnić nam, a sobie przede wszystkim, bezpieczeństwo po wieczne czasy... Nieśmiertelność od skrobanki po eutanazję... Polityczną poprawność taką, byśmy sami na siebie składali donosy, kiedy nam się coś niepolitycznego przyśni, albo przyjdzie nam do głowy nietolerancyjna myśl... Żebyśmy się różnili baba od chłopa "tylko jedną malutką rzeczą" ("na którą przecież bóg", z małej litery, zdaniem różnych współczesnych chrześcijańskich duchownych, "uwagi nie zwraca"), a i to do czasu...

Ci ludzie - o twarzach złodziei kur, o twarzach jakby wprost ze słoja z formaliną w jakiejś upiornej klinice psychiatrycznej pod wezwaniem Pabla Picasso i dr. Mengele - kładą nas, już dzisiaj, na prokrustowe łoże, żeby nas tu naciągnąć, tu przykroić, i żebyśmy się do nich upodobnili. Z jedną różnicą - oni mają być panami, my niewolnikami.

* * *

Mówi się, że bogaci zachodni, a szczególnie amerykańscy, Żydzi bez wielkiego smutku oglądali zagładę swoich wchodnioeuropejskich pobratymców, widząc w tej zagładzie wiele korzyści, które potem faktycznie się zrealizowały. Albo przynajmniej, że nie przeszkadzały im wstępne do tego czynności, ponieważ widzieli w tym np. szansę na znaczne zwiększenie emigracji do Palestyny. (Kosztem, oczywiście, asymilacji i ewentualnego utraty żydowskiej tożsamości.)

Nie mogę powiedzieć, choć się tymi sprawami raczej nie zajmuję, by argumenty za tą tezą były całkiem nieprzekonywujące. A przecież są i jeszcze dalej idące hipotezy, wedle których ci zachodni, bogaci Żydzi, w mniejszym lub większym stopniu sami, świadomie przyczynili się do tej zagłady swoich pobratymców. Nie mnie to, powtarzam, osądzać, ale nie da się ukryć, że niektóre argumenty w tej kwestii dają do myślenia.

Niestety, zaczynam się obawiać, że trochę podobnie jest dzisiaj z chrześcijaństwem. W tym sensie, że hierarchia bardzo mało się tym martwi, iż chrześcijanie na całym niemal świecie są dziś prześladowani. I po prostu giną. Jak ostatnio gdzieś przeczytałem, nie wiem czy to dokładnie prawda, co trzy minuty jest mordowany jeden chrześcijan.

Ludzie sobie wmawiają, że to "męczeństwo" i że Kościół z tego wyjdzie zwycięski. Jakim durniem i jaką kurewską szują trzeba być, żeby takie pierdoły opowiadać? Nie chcę się tu wdawać w dyskutowanie starożytnej historii, o której akurat to i owo wiem, ale te sytuacje - czyli pierwsi chrześcijanie i lwy w cyrku Nerona z jednej, i to co się dzieje obecnie, od morderstw po "drobniejsze" prześladowania, których nie da się już po prostu zliczyć, w III RP, w "Europie", w "mniej cywilizowanych" krajach - są kompletnie różne i nieporównywalne!

Spengler przepowiedział - nam, czyli Zachodowi - nadejście "drugiej religijności", które miało jednak nie przypominać katolicyzmu, a raczej coś w rodzaju Zielonoświątkowców. W sensie, że miało być pokorne, ciche, masochistyczne, i pomagać ludziom, swoim wyznawcom, godzić się i jakoś żyć w koszmarnej rzeczywistości późnej Cywilizacji. Katolicyzm mu do tego nijak nie pasował, i wcale się nie dziwię. Jednak po latach katolicyzm przepoczwarzył się w coś, o czym kościół Zielonoświątkowców z czasów Spenglera zapewne nie mógłby nawet marzyć.

Czy Kościół i katolicyzm (inne wyznania i tak nie będą miały znaczenia) ma w ogóle szansę przeżyć? Mówię - na ziemi - bo o sprawach czysto religijnych nie chcę się wypowiadać. Pewnie i ma, ponieważ obecna "elita", waadza, establiszmęt... Ten światowy, ta światowa, to globalne od Nowego Porządku, Nowego Człowieka itd. - w sumie potrzebują jakiegoś źródła moralności (czyli "resztek po dawnym religijnym tabu", jak to genialnie określił Spengler, choć możliwe, że to wziął od Nietschego), a do tego lepiej się nadaje WYKASTROWANY I "ZNAJĄCY SWOJE MIEJSCE" KK.

Lepiej od jakiejś, wymyślonej przez któryś z dni tygodnia, świeckiej obrzędowości, czy kultu Istoty Najwyższej. Która w końcu nie pomogła nawet samemu Robespierre'owi. Prole mają mało kraść, a jeśli, to od siebie nawzajem, a nie od waadzy... Prole mają o waadzy co najwyżej opowiadać mało śmieszne dowcipy, jeśli już muszą, ale na pewno nie mordować nasłanych przez waadzę szpicli i czynowników po ciemnych kątach... Prole mają też nie popełniać nie w porę samobójstw, bo to by była samowolna fopa - waadza sama zadba o to, żeby żaden prol zbyt długo nie pożył.

A już całkiem nie ma prawa być samobójstw spektakularnych, które by odciągały uwagę innych proli od organizowanych dla proli przez waadzę budujących imprez... Nie mówiąc już o tym, żeby jakiś prol chciał ze sobą na drugi świat kogoś, albo i sporo innych, zabrać.

No i do tego przyda się waadzy Kościół, tylko musi znać, jak się rzekło, swoje miejsce. I hierarchowie to rozumieją, a także, mniej czy bardziej chętnie, z mniej czy bardziej autentycznie religijnych powodów, akceptują. Mi się to bardzo mało, przyznam, podoba, ale ja akurat stoję obok i tak mi się wydaje, że gdybym obok nie stał, to podobało by mi się jeszcze bez porównania mniej. (Choć co ja tam wiem.)

I to wszystko może się im udać - tym i tym - co by stanowiło istotną część tego, o czym pisałem na początku. Tej alternatywy gorszej. A w każdym razie o wiele radykalniejszej. Od armageddonu. (Który oczywiście sam w sobie też nie byłby żadną absolutnie rozkoszą.) Jednak może się to też nie udać, a to na przykład z tego powodu, że waadza w coraz większym stopniu pozwala hulać swoim hunwejbinom, czy może się nimi wprost posługuje. Ci hunwejbini to oczywiście lewactwo w typie, turpe dictu, P*kota. (Czy innego K*wina, choć ten na religię katolicką zamierza się w sposób o wiele bardziej wyrafinowany.)

Na razie działania tych hunwejbinów są waadzy na rękę, ponieważ kastrują Kościół i pokazują katolikom, do jakiego stopnia są niczym. Jeśli skończy się to na kastracji, totalnej podległości, odgórnie sterowanej drugiej religijności, masach pocieszających się cichutko nadzieją na wieczną szczęśliwość, podczas tyrania od urodzenia po grób na swoich panów... Wtedy wszystko będzie cacy - Kościół PRZEŻYJE, ALLELUJA!

Jednak jeśli hunwejbiny trochę przesadzą, albo wprost dojdą do władzy... Nie wiem zresztą, która perspektywa dla mnie gorsza. Świat całkiem po chrześcijaństwie z pewnością będzie koszmarem większym od wszystkiego, co potrafimy sobie wyobrazić - świat z wykastrowanym Kościołem i katolicyzmem w stylu globalnego kościoła "księży patriotów" podoba mi się jeszcze jakby mniej. (Aż trochę trudno uwierzyć, że to możliwe, a jednak!)

Choć na pewno z taką reglamentowaną drugą religijnością, którą oczywiście zachłysną się wszelkie sieroty i kulawe kaczki... I tylko one. Jednak łatwiej będzie wtedy poniekąd ludziom silnym i zdeterminowanym, bo i mniej będzie konkurencji, więc przeżyć powinno im być łatwiej. Tyle, że ta przyszła, obrzydliwa - sądząc po tym, co już mamy - waadza, okaże się jeszcze bardziej totalna i wszechmocna. Więc w sumie też nie bardzo jest się czym pocieszać.

Tak czy tak, wasza ew. wiara w ponowne "zwycięstwo Kościoła" wydaje mi się smętną brednią i już dziś formą drugiej religijności. W dodatku wyjątkowo mało religijną i przeraźliwie naiwną, żeby nie wyrazić tego brutalniej.

Zwycięstwo Kościoła, my foot! Faktycznie, nadejdzie - dzięki męczeństwu (nawet i bez cudzysłowu) ludzi żyjących (do czasu) daleko stąd, plus waszemu własnemu "męczeństwu" polegającemu na tym, że nie odważacie się już nawet wyrazić swojej wiary (tu chyba powinien być cudzysłów); stanąć w obronie świętości, które ponoć wyznajecie; walczyć o to zwycięstwo, w które rzekomo tak wierzycie, inaczej, niż...

Ew. tyrając na posadce i grzecznie płacąc podatki, bo taka jest, jak was nauczono, podstawa chrześcijańskiej moralności, a moralność to praktycznie wszystko, co się w chrześcijaństwie liczy. Jeszcze niedawno żaden niemal katolik na to by nie wpadł, ale oni wszyscy byli głupi, a do tego wredni, za to my dzisiaj już to wiemy. A jakby ktoś zapomniał, to go któryś z dni tygodnia oświeci, a P*kot ze swoją menażerią przypomni, skąd katolom nogi wyrastają i że mogą w ogóle przestać wyrastać.

Tak więc Alleluja - cieszmy się tą drugą religijnością, bo pierwsza, jak się okazało (co za szczęście żeśmy to na czas zauważyli!) była do dupy!

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w tej III RP, prawda?

środa, grudnia 12, 2012

(Poniekąd się wypinając na biężączkę) Ukryty wymiar Ardreyizmu

Wcale nie twierdzę, że się nic ważnego czy interesującego nie dzieje. No bo i: nowe weekendowe samobójstwa... Przedsiębiorcy, w ramach swoich kapitalistycznych narad, mordują się nożami, a mordujący, w ramach czynności wstępnych, obrywa sobie dłoń za pomocą przyniesionych w tym celu cząsteczek wysokoenergetycznych, skutkiem czego nie jest zdolny do złożenia zeznań, choć w zamordowaniu tego drugiego nic mu nie przeszkadzało...

A przed chwilą dowiedziałem się, że gościowi, o którym było swego czasu dość głośno, pono wcześniej autentycznemu więźniowi politycznemu III RP, niejakiemu Klaudiuszowi Wesołkowi (którego nazwisko obijało mi się o u uszy wielokrotnie, kompletnie nie kojarzę o co chodzi i nie wiem, za co go III RP nie lubi, ale przecież nie lubi wielu) spalono właśnie chałupę wraz z psami...

Nie mówię, że to nieistotne, ale ja po prostu nie o tym. A o czym? A o tym, że byłem jakiś czas temu w antykwarni, gdzie wszystko po 5 zł (dzięki Adasiu za inicjatywę i polecam się na przyszłość!), gdzie m.in. kupiłem sobie dwie książki Edwarda T. Halla: "Ukryty wymiar" i "Bezgłośny język". Pamiętam je jeszcze z PRL'u, kiedy to zostały wydane (ta pierwsza w '78, w dziesięć lat po oryginalnym wydaniu) i szczerze sobie cenię, choć dawno mi oczywiście (ach te polskie losy!) tamte dawne egzemplarze przepadły.

W jednej z nich, nie pamiętam której, ale to niezbyt tutaj ważne, jest na przykład sporo o fascynującym zjawisku "bagna behawioralnego" ("behavioral dump" - polskie tłumaczenie nie jest specjalnie dosłowne, choć ma wdzięk). O którym to zjawisku pisałem już tutaj parokrotnie, a można by napisać sporo więcej. Pierwszy raz zetknąłem się zresztą z tym zjawiskiem - wysoce ardreyicznym, żeby tak to określić - właśnie w książce Halla. W sensie intelektualnym pierwszy raz, bo w życiu to niestety człek się dzisiaj spotyka na każdym kroku, a już szczególnie taki (Młody Wykształcony) Z WIELKIEGO MIASTA, jak ja.

No  i zacząłem dzisiaj sobie luźno czytać "Ukryty wymiar". No i chciałem wam zacytować tutaj parę drobnych fragmentów. No i to właśnie teraz zrobię.

Już na drugiej stronie "Przedmowy autora" czytamy:
Jako antropolog nawykłem cofać się do początków i szukać takich struktur biologicznych, z których wyrasta dany aspekt ludzkiego zachowania. W podejściu tym szczególny nacisk kładzie się na fakt, iż człowiek - jak wszelkie zwierzę - przede wszystkim, zawsze i ostatecznie jest więźniem swego biologicznego organizmu. Przepaść oddzielająca nas od reszty świata zwierzęcego nie jest zresztą tak ogromna, jak mniema większość ludzi. Im więcej dowiadujemy się o zwierzętach i zawiłych mechanizmach adaptacyjnych wytworzonych przez ewolucję, tym istotniejsze stają się owe badania dla rozwiązania niektórych co bardziej kłopotliwych problemów ludzkich.
Sam Ardrey mógłby to napisać, zgoda? Nawiasem, w obszernej biografii tej książki nazwiska Ardreya nie znajdziemy, co mnie zresztą ani nie dziwi, ani nie oburza, bowiem Hall to "praktykujący" akademicki naukowiec, antropolog (jak zresztą z wykształcenia też Ardrey), więc powoływanie się na eseistyczną robotę nie pasowałoby mu do konwencji, nawet popularnonaukowej książki. Jest w tej biografii jednak, co mnie dość zaskoczyło i raczej ucieszyło - mianowicie Oswald Spengler ze swym Magnum Opus.

Zaledwie kilka stron dalej znajdujemy zaś te oto słowa:
Terytorialność nie tylko chroni gatunek i środowisko. Związane są z nią pewne funkcje społeczne i jednostkowe. C. R. Carpenter przeprowadzał w związku z terytorialnością testy względnego znaczenia seksualnej potencji i dominacji i stwierdził, że na swoim własnym terytorium nawet wykastrowane gołębie mogą wygrać testową utarczkę z normalnymi samcami, chociaż utrata płci pociąga za sobą utratę pozycji w społecznej hierarchii.
Cholernie ardreyiczne - znowu. zgoda? Można by to w dodatku zgrabnie odnieść do tego i owego, westchnąć nad losem emigrantów. I tym, którzy nie wiedzą, uświadomić (na ile może to uczynić blogasek), że los emigranta wcale nie jest aż tak jednoznacznie słodki, jak się wielu wydaje... Ale zaraz przychodzi otrzeźwienie i człek zdaje sobie sprawę, że my tu, w tej III RP, też wcale nie jesteśmy na żadnym "własnym terytorium". Co by można dowolnie długo i owocnie rozwijać, ale chyba każdy tutaj sam może sobie łatwo dośpiewać.

A na koniec, ponieważ dotąd tylko niewiele stron tej książki (after all these years) przeczytałem, jeszcze tylko jeden cytat. Który wydał mi się jakoś szczególnie soczysty i smakowity. (Choć niepozbawiony żądła, żeby tak to określić.) I nawet nie wiem dlaczego, bo owoce morza akurat nie są moją gastronomiczną miłością. (Może przyszli badacze znajdą jakieś zgrabne wytłumaczenie.)
W zimnych wodach Morza Północnego żyje pewien krab zwany Hyas araneus. Wyróżniającą cechą tego gatunku jest  fakt, że w pewnych okresach życia poszczególne osobniki stają się bezbronne wobec innych okazów tego samego gatunku i niektóre z nich są składane w ofierze dla utrzymania populacji na niskim poziomie. Gdy okresowo krab zrzuca z siebie skorupę, jego jedyną ochroną przed krabami będącymi w twardej skorupie jest dzieląca go od nich przestrzeń. Jeśli krab z twardą skorupą zbliży się na tyle, że może wyczuć swego kolegę w miękkiej skorupie - gdy tylko przekroczona zostanie granica zapachu - węch wiedzie drapieżnika w twardej skorupie do kolejnego posiłku.
Fajne, nie? Lewacko-lebaralni naukawcy szału dostają, żeby nas przekonać, że wewnątrzgatunkowa agresja istnieje tylko u ludzi - a i to tylko u paskudnych prawicowców - i żadne źwierzę swego pobratymca nie utrupi, choćby je kąpano w smole i tarzano w pierzu... A tu patrz pan! - nie tylko, o czym my wiedzieliśmy od zawsze, lwy żrą się między sobą i mordują drug druga aż miło, ale nawet i smakowite kraby, które by na oko muszki nie skrzywdziły.

Wszystkie nasze cytaty dotyczyły źwierząt, a nie ludzi, ale dalej, jak pamiętam, w tych książkach, obu, jest całkiem sporo i o ludziach. Choć, po prawdzie, nie wiem, czy to o ludziach jest równie odkrywcze i ardreyiczne. W każdym razie są to naprawdę ciekawe książki, dające sporo do myślenia i niejedno wyjaśniające. I które, w związku z tym, gorąco wszystkim polecam.

triarius

P.S. Własność bez siły to tylko kolejna leberalna ściema.

czwartek, listopada 29, 2012

Tygrysizm dla białych pasów

WSTĘP

Najbardziej nie lubię się kulać z osiłami, jeśli one coś tam już potrafią. Zepnie się taki, łapy jak pnie dębu napręży - i co mu zrobisz? On, o ile nie potrafi już dość sporo, też na ogół krzywdy mi nie uczyni, ale co to za walka? Sto razy wolę kulać się z kimś o niebo lepszym, choćby był o 30 kg lżejszy i miał mnie odklepywać (zmuszać do poddania) parę razy ciągu pięciominutowego sparringu.

Jak trener, gość z czarnym pasem (co w BJJ jest sporą rzeczą, a w Polsce do tego rzadką) i mistrz Polski, albo taki jeden mój imiennik, który ma już za sobą kilka zawodowych walk MMA. Obaj zresztą trenujący z pięć razy dłużej niż ja i o wiele więcej. Jeden dobrze ponad dwa razy młodszy ode mnie, a drugi dobrze ponad trzy (!).

Ci mnie leją, przynajmniej wtedy (w przypadku tego Piotra od MMA, bo z trenerem to jednak by niewiele pomogło) kiedy staram się toczyć otwartą walkę, bo gdybym chciał po prostu przetrwać i niewiele robić, to by mi się to nierzadko udawało... Za to ja mam masę radości, kiedy przyjdzie jakiś nowy i to najlepiej osił.

Jeśli nie osił, to trochę mi głupio się znęcać... (Spokojnie, nikt nikomu krzywdy nie stara się zrobić i na ogół nie robi, choć szorstkich pieszczot faktycznie nie brakuje. Ale też w każdej chwili można odklepać, więc w czym problem?) Ale jeśli osił i całkiem zielony, to radość jest niesamowita. Rzuca się taki na człowieka i zaraz ląduje w jakiejś niezbyt korzystnej sytuacji, czyli przeważnie pod spodem.

Potem, kiedy już człek mu zaczyna zakładać jakąś dźwignię, albo, rzadziej, duszenie, taki osił, zamiast trzymać łapki ciasno przy sobie, w razie potrzeby blisko szyi, powiewa zazwyczaj nimi na boki niczym albatros, czyniąc założenie balachy czy innej Kimury rzeczą lekką, łatwą i (oczywiście) przyjemną.

Jeśli nawet osił nie jest aż tak surowy technicznie i nie daje sobie nic skutecznie wykręcić, to i tak można sobie po nim poskakać (w sensie pozmieniać pozycje, kiedy on rzęzi pod spodem) za co w typowych zawodach BJJ czy grapplingu są punkty, i co stanowi jedną z tych rzeczy, które człowiek w takich sparringach robić powinien. Oczywiście kiedy osił ma spore pojęcie o tych sprawach, zaczynają się schody.

Po co ja wam to ludzie mówię? Żeby sobie pogadać. Na własny temat w dodatku, jak lubię. ("Taki pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tyle nie mówił o sobie", cytat z pamięci. Rzekł tak ktoś wiele lat temu, chyba na prawica-niet. Muszę to kiedyś znaleźć i zacytować dosłownie.) Nie, żartuję! To znaczy - to też, ale mam i inny  powód.

Sprawa, o której zamierzałem napisać od dawna, choć od paru dni stało się to jakby jeszcze aktualniejsze. A zresztą mam z tym napisaniem problem, bo wy ludzie nic nie wiecie o grapplingu, a ja właśnie na grapplingowych analogiach i doświadczeniach zamierzam skonstruować swój wywód. No cóż, będziecie musieli nadrobić wyobraźnią i inteligencją. Oby was one nie zawiodły!

 A zatem, w imię Boże, zaczynajmy. No więc, jak się pomyśli, to może człowiek dojść do wniosku (i nie będzie on bezzasadny), że tę sprawę z osiłami i grapplingiem można by uznać za swego rodzaju analogię czy metaforę, i odnieść do wielu innych dziedzin życia. (I śmierci. Żeby daleko nie szukać.)

A co dopiero, jeśli ja wam tu powiem, że jest taki gość, który się nazywa Saulo Ribeiro - sześciokrotny mistrz świata w BJJ, dwukrotny zwycięzca hiperprestiżowego turnieju w Abu Dhabi, założyciel znanej "akademii" itd. - który wypracował sobie oryginalną i ciekawą metodę nauczania jiu-jitsu. Polega ona na tym, że dla każdego koloru pasa...

Bo trzeba wam wiedzieć, że w BJJ (zazwyczaj) jest pięć kolorów pasów: biały (dla kompletnie początkujących), niebieski (niby niewiele, ale dostać to naprawdę nie jest łatwo), purpurowy (w sensie fioletowy), brązowy, i mistrzowski czarny...

(Ja sam nigdy powyżej białego w BJJ nie wyszedłem, bo i mało kto w ciągu roku wychodzi, a teraz żadnych pasów tam gdzie trenuję nie ma, bo to jest grappling bez piżam. Choć może kiedyś wrócę i do tamtego, kto wie?)

No i dla każdego koloru w akademii pana Riberio jest przewidziany specjalny aspekt BJJ, jako ten w tej chwili najważniejszy. Trenuje się różne rzeczy i masę aspektów - tym bardziej, że w grapplingu (jak BJJ) często trenują i sparują razem ludzie na całkiem różnych poziomach wyszkolenia, a często też o różnych gabarytach i wydolności fizycznej. To nie boks, gdzie trudno postawić naprzeciw siebie mistrza i początkującego.

* * *

WTRĘT

Choć kiedy ja kiedyś, jako dziarski dziewiętnastolatek, a więc wieki temu, przyszedłem pierwszy raz na trening do "Gedanii", to postawiono mnie naprzeciw wicemistrza Polski juniorów, z którym stoczyłem, bez żadnych ochraniaczy szczęki czy czegokolwiek, o owijaczach nie wspominając, pełne trzy rundy. (Kaski jednak chyba były, wbrew temu, co mi się długo wydawało. Ale tylko one.)

Po jakiejś minucie miałem rozwalony nos, dwa wybite kciuki (rękawice były takie przedpotopowe, w dodatku zużyte, pięści nie dawało się zamknąć), dwa ruszające się przednie zęby i rozkrwawioną wargę, a po paru następnych (jak się potem okazało) także ogromne pęcherze na podeszwach. Od żwawej pracy nóg i godnej Księżniczki na Grochu delikatnej skóry. Widać niewiele przed tym przez jakiś czas chodziłem, czasem tak miewam. Paliło w każdym razie jak cholera i potem z trudem doszedłem do kolejki.

Ale pełne trzy rundy przeboksowałem, jeśli to można nazwać boksowaniem. Co na pewno nieźle świadczy o mojej ówczesnej kondycji. Gorzej było z samym boksem. Zacząłem ostro, inspirowany filmem "Między linami ringu", gdzie Rocky Graziano i Tony Zale (czyli Antoni Florian Załęski, o którym niedawno Jarecki pisał)... Co się zaraz skończyło tymi wybitymi kciukami i rozwalonym nosem.

Tamten chłopak, mój przeciwnik znaczy w tej wiekopomnej walce, wyraźnie nie lubił długowłosych studentów, a ja wtedy naprawdę nie wyglądałem na dziecię gdańskiej Przeróbki, gdzie mieściła się hala klubu. Zresztą jego koledzy też nie lubili. co miało pewien wpływ na dalszą moją karierę. Precyzyjniej mówiąc, na jej brak. W owym klubie i w boksie w ogóle. Choć z taką skórą jak moja, to raczej Dempsey by ze mnie i tak nie był.

Ale to już inna historia. Swoją drogą, na następnym sparringu, w jakieś dwa tygodnie potem, i jeszcze potem nie raz, miałem zaszczyt boksować już nie z wice-, ale z mistrzem Polski juniorów. I to nie o wagę niżej niż ja, tylko w tej samej. Naprawdę niezły był. Coś tam jednak już podłapałem i po zakończeniu byłem w znacznie lepszym stanie, niż za pierwszym razem, choć do zwycięstwa sporo mi wciąż brakowało. Tak samo z seniorami drugoligowej wtedy "Gedanii".

(A druga liga to był boks - pierwsza to było "damskie przedszkole", jak stwierdził Marian Glinka w serialu "Daleko od noszy". Coś w tym pewnie było z prawdy.) W każdym razie dzisiaj, z tego co wiem, już się tak narybku na samo przywitanie nie traktuje - dzisiaj to w porównaniu z tamtym sama słodycz i to humanitarna. Choć, po prawdzie, jakichś faulów to ja z tych sparringów nie pamiętam.

Ci co mnie lali, radzili sobie widać bez nich, a ja radziłem sobie bez nich z tymi, z którymi sobie radziłem. A było ich nie tak mało. W ogóle ponoć przejawiałem pewne zdolności, choć niewiele z tego wyszło i ja się w sumie niezbyt nawet teraz dziwię.

* * *

OK, więc może teraz ktoś chce wiedzieć jakie to są te priorytety dla poszczególnych pasów? Wedle Saulo Ribeiro znaczy. No i tu się zaczyna naprawdę ciekawe (choć moje starcze opowieści też chyba dały się czytać?) i to, o czym pisać zamierzałem. Zatem informuję:

* biały          - przetrwanie (w niekorzystnych sytuacjach)

* niebieski    - wychodzenie z niekorzystnych sytuacji

* purpurowy - garda

* brązowy    - przechodzenie gardy

* czarny       - chwyty kończące (czyli co zrobić żeby facet miał dość)

Dwa pierwsze punkty i ostatni powinny chyba być w miarę zrozumiałe nawet dla grapplingowych laików. Dwoma środkowymi, które zapewne nie będą, nie musimy się zajmować akurat w tej chwili. W końcu to jest  "Tygrysizm dla białych pasów", a nie np. brązowych.

Nas w tej chwili najbardziej interesuje KONTRAST pomiędzy tym, co jest głównym tematem i motywem dla pasów białych, czyli (samym gołym) PRZETRWANIEM z jednej, i tym czym się głównie mają interesować pasy czarne, ludzie hiper-zaawansowani, czyli KOŃCZENIEM Z PRZECIWNIKIEM BEZ NIEDOMÓWIEŃ, WĄTPLIWOŚCI CZY ŁASKI SĘDZIEGO, i to PRZED CZASEM (bo do tego służą chwyty kończące, gdyby ktoś nie wiedział). Oczywiście nie mówimy o żadnym tam mordowaniu kogokolwiek, tylko o sportowych zawodach i sparringach, w sumie przyjacielskich.

(Serio! Rzadko spotyka się tyle słodyczy ze strony facetów, jak na grapplingu. Lewizna może o tym różne rzeczy pewnie mówić, jak to oni, ale to jest całkiem po prostu naturalna słodycz silnych ludzi, którzy wiedzą, ile drug drugowi zawdzięczają i jak bardzo kumpel, czasem przeciwnik, zasługuje na szacunek. Tak samo, jak oni sami zresztą.)

Jak już co inteligentniejszy czytelnik (tu pozdrowienia dla zawodowych czytelników mojego bloga!) zdołał pewnie się domyślić, ten "Tygrysizm dla białych pasów" to właśnie sprawa PRZETRWANIA. Przetrwania tygrysicznego. Przetrwania nie tylko na macie - nie tylko nawet na ulicy czy w knajpie, gdzie też czasem, mniej lub bardziej niestety, grappling znajduje zastosowanie. Bardziej ogólnie, jak to się mówi, "w życiu".

Chodzi o coś, co by się dało sformułować jako: "Jak zostać (i pozostać) Tygrysistą w otoczeniu lemingów i to w warunkach, które produkowaniu lemingów wyjątkowo wprost sprzyjają?"

To na razie tyle. Deo volente, i jeśli będzie jakieś widoczne gołym okiem (bo mikroskopu używać do tego nie zamierzam) zainteresowanie, to sobie ten temat dalej pociągniemy. Jeśli nie będzie zainteresowania i sobie nie pociągniemy, to macie w tym wpisie nieco wspomnień z zamierzchłych czasów i informacji do jakiegoś Trivial Pursuit. (W końcu ile więcej byście chcieli - za darmo?) Ale jak to kogoś interesuje o tych pasach i PRZETRWANIU, jeśli komuś to się z czymś kojarzy i uważa, że może się przydać, w życiu, to ja to mogę pociągnąć, bo mam sporo ciekawych rzeczy na ten temat do powiedzenia.

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w trzeciej III RP, prawda?

środa, listopada 28, 2012

Coś naprawdę soczystego dla łówców Breivików (o Bin Ladenach nie zapominając)

Przygotować notesiki. Uwaga, zaczynam! Oto...

Lepiej z Monteverdim zgubić, niż z Eurowizją znaleźć - bo pamiętajcie, że Tygrysizm to Koronacja Poppei + Grappling!

No i to było tyle. Ale z pewnością wystarczy, bowiem, jak rzecze przysłowie, dobra psu i mucha, a donosicielowi to i nawet mniej wystarczy. Sami se to musicie przypasować pod odpowiedni paragraf, sorry, ale ja nie będę za was całej roboty odwalał.


Tutaj jeszcze drobna ilustracja dźwiękowa. (Z obrazkami, co się niektóre ruszają, łał!)

Najpiękniejsza moim skromnym, kołysanka w historii muzyki. (To konkretne wykonanie może się podobać bardziej lub mniej.) Zaręczam, że w tym jest co najmniej 100 Breivików i tak z 50 Megaton Bin Ladena. TYLKO TRZEBA COŚ KOJARZYĆ!




Do tego Ry Cooder z koncertu w '77 (Jezu, jak to dawno było!), w sławnym countrowym przeboju Jima Reevesa. (Oryginał był cholernie słodki, jak i cały Reeves, tutaj mamy Tex-Mex, więc czujnym łowcom Brunonów powinna się zapalić lampka.)




Dałbym jeszcze "Polonez Kościuszki", żeby już nawet najtępsze ABWehry miały w co wbić ząbki, a wszystkie skurwione Monety tego świata zaszlochać, ale niestety wszystkie jego wykonania na YT są tak piskliwe i eunusze, że po prostu nie mogę. Więc zamiast tego, zapewne nie po raz pierwszy - "Flower of Scotland". (Do którego, jako MacLeod w 1/32, mam pewne dodatkowe prawo.)

Wykonanie z meczu z Anglią, rok 1990, a w składzie wielki Gavin Hastings, więc to nie jest całkiem byle jakie wykonanie, choć zapewne dałoby się znaleźć lepsze dźwiękowo. Patriotyzm niby nie całkiem wprost polski, ale jednak patriotyzm... I tak to się powinno robić! Choć przydałyby się jeszcze dudy (tzw. "kobzy"), bo nic tak nie dodaje... Wiecie czego, prawda? I nie wlewa bojaźni w serca wrogów, jak właśnie one. (Pisane wieki później: Ale zaraz, przecież dudy są! Na samym początku, potem te 50 tys. gardeł je zagłusza.)

Co, ołóweczek się złamał? Za duży nacisk. Pisanie to, jak widać, trudna sztuka i nie wystarczą sowieckie geny i wrodzona parszywość. Chrakteru.




Jeśli tu nic nie znaleźliście - komuszki platformiane, kacapy wąsate i te drugie, niezrzeszeni donosiciele i służbowi szpicle - do wbicia ząbków, zawycia z oburzenia i złożenia donosu, to cóż... Do niedawna nie każdy musiał mieć "wyższe studia". (I komu to przeszkadzało?) I nawet dzisiaj, jak się okazuje, nie każdy się nadaje na poważnego donosiciela, czy na gwiazdę mediów. Nic w tym wstydliwego, jeśli ktoś pasuje raczej do łopaty. Ale przecież dacie radę, prawda?

No więc - zmarszczyć czółka, zacisnąć pośladki... Myślimy towarzysze! Czego uczył towarzysz Feliks z prokuratorem Wyszyńskim? Człowiek jest, videa są - paragraf MUSI SIĘ ZNALEŹĆ!

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel. OK, ale co z głupim wrogiem?

środa, listopada 21, 2012

Żadnych zamachów, żadnych samobójstw!

Mam nieco wątpliwości, czy w tych różnych ABW mają kogoś dość inteligentnego, by czytać tego bloga, ale na wszelki wypadek wyjaśnijmy sobie parę podstawowych rzeczy.

Nie planuję żadnego zamachu. Ani bombowego, ani żadną inną metodą. Mam swoje sceptyczne poglądy na temat całej tej sytuacji, tak krajowej, jak i bardziej globalnej. Fakt, moja sympatia i uznanie dla miłościwie nam panującej Władzy, dla Autorytetów, Mędrców, Artystów, Hillary Clinton, van Rumpuja, oraz świeckich relikwii Bronisława Geremka, są nikłe, w sumie niezauważalne. Ale żadnych zamachów nie planuję!

Faktycznie trudno nawet ustalić dlaczego, ale chyba nie jest tu moim obowiązkiem analizować tu przepastnych głębi mojej duszy. Czego by zresztą, sądząc po dotychczasowych sukcesach tego typu instytucji, i tak nikt by w żadnym ABW nie zdołał pojąć.

Ponad to oficjalnie zawiadamiam (skoro już przy tego typu sprawach jesteśmy, wcześniej było mi trochę głupio, że to trochę jak "żaba nadstawia łapę"), że absolutnie nie zamierzam popełniać samobójstwa. Ani w piątek, ani w sobotę, ani nawet w żaden inny dzień tygodnia (co by było poniekąd miłą odmianą na krajowym rynku, ale też nic to dla mnie).

Bez wdawania się w głębokie analizy powiem, że po prostu całkiem nie jestem typem samobójcy. Jakoś mi to nie leży. Jakoś to nie jest kompatybilne z moją naturą, a w końcu akurat te rzeczy są najtrudniejsze do zrobienia. Z ekonomią faktycznie mogłoby być lepiej. Ale cóż, wiadomo, Zielona Wyspa i Druga Irlandia - nie tylko mnie to dotknęło przecież. To jednak nie powód. Żadnych większych długów nie mam, potrzeby w sumie elastyczne i mogę się bez wielu wydatków obejść. I nie tylko to.

Lat mi niby faktycznie nie ubywa, ale zdrowy jestem jak przysłowiowa ryba... Nie - naprawdę o żadnym samobójstwie mowy być nawet nie może! Ani, przypominam, o zamachu. Może w tym jest jakaś pycha - że niby moje własne życie, tych parę lat, które mi pozostały (i KTÓRE MAM ZAMIAR WYKORZYSTAĆ DO SAMEGO KOŃCA!), w moich własnych oczach jest warte bez porównania więcej, niż ew. śmierć (o życiu nawet nie wspominając) tych, których by ew. należało. Napisałem "ew." - bo nikogo do niczego nie namawiam, a tylko sobie tak hipotetycznie. Marzę, czy jakoś tak.

Niechęć do wszystkiego co piękne, humanistyczne i postępowe? Zgoda, winny! Marzenie o przyszłej kontrrewolucji, a nawet poniekąd próby działania na jej rzecz? Zgoda, przed tym zarzutem nie mógłbym się uczciwie (i bez jakiegoś ketmana) obronić. Jednak - i to być może nawet co bystrzejszy pracownik ABW mógłby w porywach zrozumieć - od wyjaśniania ludziom Ardreya do organizowania bombowych zamachów jest bardzo daleka droga. Że o ew. samobójstwie (w piątek, sobotę, czy nawet w inny dzień) nie wspomnę.

Do tego Polonu 210 praktycznie nie ruszam, Pavulonu też. Alkohol to dla mnie niemal już abstrakcja. Na drogach jestem przedziwnie ostrożny, poruszając się po nich niemal wyłącznie na własnych zelówkach. Cholesterol? Dokładnie nie wiem, ale właśnie dlatego nie wiem, że mnie to kompletnie nie interesuje. Jestem po prostu zdrowy i dziarski młodzieniaszek, mimo chronologicznie starczego wieku.

Mimo to, mimo tego, żem taki w sumie młody - NAPRAWDĘ ŻADNYCH ZAMACHÓW TERRORYSTYCZNYCH NIE PLANUJĘ! Ani do nich nikogo nie namawiam. Nie z powodów moralnych zresztą, tylko z obiektywnych - to po prostu nic nam w obecnej sytuacji nie da. Ale w końcu nie o moralne motywy tutaj chodzi, tylko o fakty - planowanie, zamierzanie, namawiania. W końcu nie o (posoborowym) zbawieniu mojej duszy teraz rozmawiamy, tylko o innych sprawach. No to ja tego właśnie NIE robię. I wątpię, żeby się to w przewidywalnej przyszłości mogło zmienić.

Tak że proszę do mnie w tej sprawie nie przychodzić, nie przysyłać mailów, nie dzwonić... A Masowy Samobójca (nie żebym naprawdę sądził, że mógłby mnie spotkać ten  poniekąd zaszczyt, ale w tym nieszczęsnym kraju niczego człek nie może już być całkiem pewien) mógłby się ew. zająć paroma innymi osobami. Nie żebym wskazywał palcem, co mogłoby być zinterpretowane itd., ale płakał w razie czego nie będę. A jak MS nieco pomyśli, to sam bez większego trudu wpadnie, o kogo by mogło chodzić.

No i żeby to wszystko na koniec zrekapitulować (i nie przeciążać za bardzo niczyjej inteligencji) - rekapituluję: ANI TERRORYSTYCZNYCH ZAMACHÓW, ANI SAMOBÓJSTW NIE PLANUJĘ! Ani na siebie, ani na nikogo innego! Ani też nie namawiam. (Jeszcze tego nie mówiłem?)

Gdybym zaś kiedyś zaczął głosić coś innego, proszę to brać z dużą dozą sceptycyzmu! A teraz proszę mi życzyć jeszcze co najmniej stu lat życia W końcu jak ktoś żadnych zamachów, ani samobójstw, nie planuje, to dlaczego by nie miał długo żyć? W tym szczęśliwym punkcie globu, gdzie nas czule umieścił miłosierny Los? Nie ma żadnego powodu!

Ludzi służbowo monitorujących sieć (a więc, pochlebiam sobie, i tego mojego bloga, choć taki trudny) proszę, by ten mój wpis starannie sobie zarchiwizowali i przynajmniej postarali się zrozumieć to co tu napisano TŁUSTYM DRUKIEM. Na żółtym tle, żeby było łatwiej zauważyć. Oczywiście nie chodzi o zrozumienie w pojedynkę, tylko z pomocą baterii potężnych serwerów. Takie jak te od ostatnich wyborów mogą być. Może się to kiedyś przyda. (Oby nie!)


triarius

środa, listopada 14, 2012

Kaczyński skacze w Moskwie na bungy

Tak sobie myślę... Tu mógłbym się zacząć bawić w suspense, udawać że to, co tu opisuję, to prawda, może by się ktoś nabrał... Dopiero po chwili bym wyjaśnił, że to tylko takie spekulacje i takie budowanie napięcia... Ale nie - powiedzmy to po prostu, bez żadnych cwanych literackich sztuczek. I tak, jak sądzę, jest w tym żądło i drapieżny pazur.

Tak więc wyobraźmy sobie, że gdzieś na wiosnę... Powiedzmy w kwietniu, czemu nie w niedzielę dziesiątego, Władimir Putin wystosowuje oficjalne pismo do przywódcy największej partii opozycyjnej w Polsce, krótko mówiąc do Jarosława Kaczyńskiego, oraz do jego najbliższych współpracowników, wymienionych z imienia i nazwiska, zapraszające ich w bardzo grzecznych i dyplomatycznych słowach do Moskwy, w celu, przede wszystkim, zakończenia ciągnącej się już zbyt długo kwestii katastrofy Smoleńskiej, ale także osobistego się zapoznania, przezwyciężenia ewentualnych osobistych animozji, wyjaśnienia wszelkich ewentualnych spornych kwestii... I miłego spędzenia czasu w dobranym towarzystwie.

Spotkanie mogłoby trwać nawet i dwa miesiące, może być krócej, jeśli Szanowny Gość ma pilne zajęcia, ale raczej nie krócej, niż dwa tygodnie. Inicjator spotkania zapewnia, że z rosyjskiej strony w spotkaniu weźmie udział sama śmietanka FSB, GRU, prokuratorzy, emeryci NKWD, znany aktor grywający role Lenina, i autentyczny wnuk towarzysza Jeżowa. O bezpieczeństwo zadbają najlepsze siły Spetznazu.

W programie, poza rozmowami o wszystkim i o niczym (z przewagą jednak polityki, ale sama słodycz); wodka "Stolicznaja" skolko ugodno; skoki na bungy (szczególnie dobre na kaca!); polowanie na syberyjskie tygrysy za pomocą różnego typu białej broni; przyspieszony kurs bojowego Sambo metodą Total Immersion; krótki kurs walki na zatrute czeczeńskie kindżały; pokaz żonglerki Polonem 210 w wykonaniu Zasłużonego Artysty ZSRR; wspinaczka na Pik Lenina; nurkowanie głębinowe; zapasy z oswojonym niedźwiedziem (akurat niedawno złapanym, co za szczęśliwy traf!); i, jeśli czas pozwoli, krótkie odwiedziny na radzieckiej sondzie kosmicznej, gdzie odbędzie się suty bankiet połączony z tańcami.

Oczywiście czerwony dywan, kompania honorowa, chór Aleksandrowa, Ałła Pugaczowa, 21 salw z kremlowskich armat, pocałunki, wiwaty, korki od szampana strzelają, baletniczki w dowolnych ilościach, masaż, sauna (ale raczej jednak ruska bania, bo jest oczywiście lepsza), brzozowe witki i kąpiel w przerębli zaraz po obudzeniu. To się samo przez się przy takiej przyjacielskiej wizycie rozumie.

* * * * *

No i teraz... Co na takie coś powiedzą oficjalne media? Co powiedzą media "nieoficjalne", czyli "nasze"? Co powiedzą platformiane trolle na różnych szalomach? A co im odpowiedzą "nasi"? I w ogóle - jak by na takie coś zareagowała nasza "patriotyczna prawica", jako całość? No i najważniejsze przecież - JAK POSTĄPIĄ GŁÓWNI ZAINTRESOWANI?

Podyskutujemy sobie na ten temat? Prosiłbym o propozycje! Ja mam parę sugestii, nawet wprost co by rzekł ten czy ów z jak-najbardziej-naszych blogerów, ale nie chciałbym tak obcesowo i bez interaktywności rozpoczynać tego ironizowania.

A zresztą, jeśli ktoś nie zauważył, to poruszony tu problem jest, wbrew pozorom, całkiem poważny i ma sporo wspólnego z tematem, cośmy go tu sobie niedawno omawiali - mianowicie politycznym realizmem. Zgoda?

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

wtorek, listopada 13, 2012

Judeosceptycy

Będzie swego rodzaju biężączka, cieszcie się! Ale nietypowa, jak to u mnie.

Zafascynowała mnie niedawna wypowiedź Blumsztajna, że, cytuję z pamięci: "w Marszu Niepodleglości biorą udział judeosceptycy". Że idą tacy, którzy się Blumsztajnowi nie podobają, to oczywiste, ale zaskoczyło mnie, że nie wystarczył standardowy i odwieczny epitet... Jaki? Nie, no bez żartów! Oczywiście "antysemici".

Niby drobiazg, niby głupotka, ale mnie to dość fascynuje i się mocno zastawiam. Najprostsze, najoczywistsze i poniekąd najoptymistyczniejsze wytłumaczenie jest takie, że w tym Szabesgoj Cajtung przeważnie piszą ludzie, dla których polski nie był pierwszym językiem, którym się mówiło w domu. Takie wrażenie odnoszę niemal zawsze, kiedy przeczytam coś z tej szacownej gazety - w sieci, albo w jakimś (excusez le mot) kiblu na gwoździu.

Nic oczywiście w tym złego, że dla kogoś polski nie jest językiem ojczystym - nie mam np. pretensji do ponad stu milionów Japończyków, że w większości w ogóle nie mówią po polsku, a jeśli nawet, to jest to język wyuczony w późniejszym wieku - ale kiedy się pisze w polskojęzycznej gazecie, to jednak stanowi drobną skazę na dziennikarskim profesjonaliźmie. Itd.

To jednak, jak rzekłem, jest interpretacja dość optymistyczna. Mogą być i inne. A już szczególnie wyczulony na nie będzie, taki jak ja, spenglerysta, który pamięta, że w roku chyba 81 przed Chrystusem... jakoś tak... Sulla wprowadził prawa o "obrazie majestatu władcy".

Które od tego czasu trwały i robiły swoje aż do końca rzymskiego państwa. Spengleryzm to nie jest oczywiście żadna numerologia (choć i takie stwierdzenie usłyszałem kiedyś, chyba na BBC, że jest właśnie, i zadziwiająco precyzyjna w dodatku) i tutaj nie ma nic super-dokładnie, ale jakoś właśnie teraz jesteśmy, w "świecie równoległym", że tak to kokieteryjnie określę (wiecie o co chodzi?), w tej samej epoce naszej Cywilizacji.

To zaś skłania do zastanawiania się nad naszym (?) obecnym odpowiednikiem tych praw. (Nie przez duże "P" bynajmniej, tylko spenglerycznie: "prawo to wola silnego narzucona słabym" i tyle!) No i dotąd miałem tutaj wzrost znaczenia przepisów o "naruszeniu dóbr osobistych" - które oczywiście w praktyce dotyczą tylko możnych tego świata i pupilów Władzy. Plus oczywiście różne sprawy związane z cenzurą. Plus te próby, które, jak słyszę, są robione, by ochronić unijnych "polityków" przed wszelką odpowiedzialnością za ich "polityczną" działalność.

Jednak tak mnie to blumsztajnowe określenie - przypominam: "JUDEOSCEPTYCYZM" - zafascynowało, że od razu wpisało mi się w te, związane z Sullą, spengleryczne intuicje. No bo przecież każdy chyba od razu skojarzył, że słowo (powtórzymy je sobie, niech gugle tego świata dostaną papu!) "judeosceptycyzm" jest utworzone na wzór słowa "eurosceptycyzm", wszystkie jego derywaty, z których "judeosceptyk" wydaje się najważniejszy, także są takie same... Zatem być może tutaj należy szukać odpowiedzi?

Słowo "eurosceptyk", tak samo jak i nowy (chyba że w jakichś tajnych gremiach to już funkcjonuje od dawna) "judeosceptyk", w zasadzie, dla kogoś kto językiem polskim, w odróżnieniu od typowego dziennikarza Szabesgoj Cajtung, włada, brzmi stosunkowo łagodnie. W końcu "sceptyk", to znacznie mniej złowieszcze stworzenie, niż powiedzmy "zapluty karzeł reakcji", "nienawistnik", "agent amerykańskiego imperializmu", czy "stonka ziemniaczana zrzucana z samolotów przez Trumana".

Niewątpliwie tak to było pomyślane, żeby tym epitetem można było objąć WSZYSTKICH, którzy nie dostają orgazmu na samą myśl o Unii. O żadnych "unionienawistnikach", czy jak ich tam by nazwali, dotąd chyba nie słyszeliśmy - wszystko załatwiali tym, z pozoru niewinnym, epitetem "eurosceptyka". Byli oni - mniejszość, ale jednak nie mniejszość, nie taka, jak np. "geje" czy transwestyci, nie żeby mieli jakieś prawa mniejszościom z definicji przysługujące, o nie! - no i była większość, posiadająca same zalety, która na sam dźwięk Ody do Radości stawała słupka, merdając ogonkiem.

Jednak takie rzeczy potrafią się zmienić. NEP ma do do siebie, że potrafi się skończyć, a nawet zdaniem niektórych (konkretnie Pana Tygrysa) taka właśnie jest jego natura, że on się skończyć po prostu MUSI. I zawsze tak naprawdę jest wprowadzany jako rzecz chwilowa i prowizoryczna. Tak że niewykluczone, iż w najbliższym czasie będziemy mieli "kto nie z nami, ten przeciw nam". Ze strony Unii znaczy, a raczej ze strony jej #$%^& przywództwa.

Wtedy jednak chyba nie będzie już czasu na wymyślanie, uzgadnianie (?) i lansowanie nowego przerażającego epitetu dla Wrogów... Więc posłużą się, jestem tego niemal pewien, dawnym, dobrym... Jakim? Nie uważacie! Oczywiście "eurosceptykami"!

I tak mi właśnie chodzi po głowie - dość karkołomna myśl, czysto intuicyjna, ale z intuicjami u mnie na ogół nienajgorzej i nieźle się (niestety) sprawdzają - że może Blumsztajn, nasz (?) Genialny Słowotwórca (żeby nie powiedzieć "Genialny Językoznawca")... Wyczuł coś w powietrzu... Albo też czegoś się tam pocztą pantoflową dowiedział...

I wie, że wkrótce "sceptyk" to będzie straszne słowo - coś takiego jak swego czasu "kułak"...  Więc, sprytnie jak cholera, tego mu nie odmówię (to na pewno zasługa łbów od śledzi), wymyślił PODWIĄZAĆ SIĘ ze swym dźwięcznym słowotworem (jakim? JUDEOSCEPTYCYZM, a jakim niby innym?) pod tę nadciągającą kampanię robienia porządku z wrogami. W końcu, jak uczy marketingowa wiedza, "lepiej być z czymś pierwszym, niż najlepszym". Drugim jednak też nie jest źle być, szczególnie, jeśli się w sumie płynie tym samym nurtem i występuje fajna synergia.

Nie czytam wielu gazet i mogę nie wiedzieć wszystkiego, ale nie znam innych słów skonstruowanych na doraźne polityczne (w takim sensie, jaki to słowo miało w Sowietach czy innej Kambodży Czerwonych Kmerów) potrzeby w ten właśnie sposób. Tylko "eurosceptycyzm" i - nowy, genialny, jakże nam potrzebny, skoro "antysemityzm" przestaje już kogokolwiek ruszać - "judeosceptycyzm".

Naprawdę nie mam pojęcia, ani żadnej najmniejszej intuicji, jakie będą dalsze losy "judeosceptycyzmu", jak i samych judeosceptyków... Ani nawet dalsze losy judeo... Jak to będzie? Chyba "fanatyków"? "Judeofanatyków" zatem - zaryzykujmy!

Ja tutaj jedynie tego Genialnego Słowotwórcę traktuję jako SYMPTOM. Jako coś, co być może sugeruje nam, może nam zasugerować, jeśliśmy dostatecznie subtelni, by takie przekazy zrozumieć, co może się wkrótce dziać... Czy może raczej: "jaki wkrótce może być stosunek" do "eurosceptycyzmu" i, zapewne, wszelkich innych form "sceptycyzmu", które zostaną uświęcone, czy raczej przeklęte, przez odpowiednio autorytatywne Gremia... Czy jak tam oni to robią.

To zresztą może działać i w odwrotną stronę - czyli że np. Blumsztajn łączy dotychczasowo niezawodny młot na czarownice, czyli określenie "antysemityzm" z dość dotychczas niewinnym (w sensie, że śmiercią to nie groziło, choć niedostaniem unijnego grantu jak najbardziej) określeniem "eurosceptycyzm", sugerując odpowiednim organom, że można by kurs wobec "eurosceptyków" zaostrzyć, bo skoro "judeosceptyk" równa się "antysemita", a cóż jest od "antysemity" gorszego, no to... Itd. Każdy z tych, dla których ja tu piszę, sam sobie resztę dośpiewa, jeśli chwilę pomyśli.

Unia bowiem straciła sporo ze swego czaru, co zresztą widać po zagubionych mordkach rodzimych lemingów. Ja bowiem raczej w tej utracie czaru przez Unię widzę przyczynę wahania się lemingów i ew. nadzieję na przejrzenia na oczy przez istotną część moich (formalnie rzecz biorąc) rodaków. Jak jest w Polsce, każdy chyba widzi. Nadzieje szeroko pojętego Tuska na rządzenie tutaj, "w powszechnej miłości", słodyczy,  przy poparciu wystarczającej ilości ogłupiałej "proeuropejskiej"... Jak by ich tam określić... (Nie mówiąc oczywiście o służbach, agenturach, mediach itd.)

Przez następnych sto lat - a na pewno dłużej, niż jakiekolwiek, formalnie choćby suwerenne, polskie państwo będzie istnieć - rozpłynęły się jak sen jakiś złoty. Dlatego też trudno się dziwić, że prą do konfrontacji frontalnej i tzw. "rozwiązań siłowych". W reszcie Unii też sprawy, z tego co oglądam np. na (chorobliwie prounijnych i postępowych oczywiście) francuskojęzycznych programach telewizyjnych co je mam w pakiecie, nie wyglądają wesoło.

W Hiszpanii na przykład banki wywalają za długi drobnych przedsiębiorców na ulice, a potem jeszcze żądają od nich spłaty całego długu. W ciągu dwóch tygodni mają tam z tego powodu drugie samobójstwo i zaczęło się na ten temat robić sporo hałasu. We Francji popularność prezydenta wciąż leci na łeb, jak ponoć nigdy dotychczas nie było. Choć jest lewicowy, więc z bankami za bardzo się nie kojarzy, a przed Unią, czyli personalnie Merkelą, korzy się wyraźnie mniej obrzydliwie, niż poprzednik.

Tak że Unia ma problem, Tusk ma problem, inne Tuski też mają problemy... My oczywiście też mamy problem, albo i tysiące problemów - jak zawsze. Drobnym wytchnieniem od takich rzeczy może być na przykład taka właśnie egzegeza jednego celnego (a jakże) wynalazku Genialnego Językoznawcy Blumsztajna. Cieszmy się tym co mamy, i takimi drobnymi przyjemnostkami, bo, niezależnie od tego czy któraś z moich interpretacji jest prawdziwa, i która konkretnie, miło raczej w dającej się przewidywać przyszłości nie będzie.

A więc - Niech Nam Żyje Genialny Słowotwórca Blumsztajn! Hip hip, hura! (A orkiestra rżnie od ucha: "Tra pa pa pa, tra pa pa pa, tra pa pa pa, pa pa pa! Hava, nagila hava..." Może być na raz, pasuje.)

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

czwartek, listopada 08, 2012

___Tłumaczmy więc ! ! !___

Ostatnia aktualizacja 05-11-2021




Powyżej guzik PayPal, na który można kliknąć i przekazać pieniądze na intencję przetłumaczenia określonej ilości stron. Strona jest przeliczeniowa, czyli 1800 znaków (ze spacjami). Cena za taką stronę to 25 zł. (To naprawdę b. niska cena! Jeśli zaś inflacja poczyni spore postępy to będę musiał ją kiedyś podnieść.) PayPal to naprawdę dobra marka i to jest całkiem bezpieczne.

* * *

Jeśli mi ktoś przyśle dychę, albo dwie, w kopercie, to też będzie OK. O ile oczywiście ta forsa dojdzie, ale z tego co wiem, zawsze jednak dochodziła, nawet w tamtym poprzednim PRL.

* * *

Gdyby ktoś potrzebował guzika PayPal na jakąś bardziej egzotyczną walutę, albo konta bankowego dla egzotycznej waluty - niech się ze mną na ten temat porozumie, OK?

* * *

UWAGA: Wszelkie wpłaty nie stanowiące wielokrotności 10 zł zaokrąglam w dół! Nie żebym chciał być wredny, ale jakoś to przecież muszę liczyć, a tak ma więcej sensu. Ew. nadwyżki tego typu uznam za jakiś napiwek czy wyraz czułej sympatii.

* * *

Jeśli Sponsor powie mi, że tego chce, to go wymienię jako Sponsora w jakimś publicznym miejscu i podziękuję. Chyba raczej tutaj to by było. Musi mi tylko rzec, jak chce być tam nazwany.

----------------------------------------------------------------------------------

Robotę będę się oczywiście starał robić tak szybko, jak to będzie możliwe. Co do rzetelności to chyba nie muszę nikogo tutaj przekonywać, zgoda?

To co zrobię, będę przerabiał na ebooki w formacie .pdf, do wrzucenia na jakiś serwer, skąd można sobie będzie ściągnąć, plus ew. będzie to na tym blogu. Nie mówię, że będę to wszystko publikował koniecznie od razu, ale raczej nie zamierzam pisać kilkudziesięciu stron "do szuflady". Adresy do tych miejsc, skąd sobie można ściągać, będę podawał np. tutaj.

Ten wpis dostanie swój stały linek na tym blogu, żeby można go było łatwo odszukać. (W końcu mnie też na tym, z wielu względów, zależy, prawda?)

----------------------------------------------------------------------------------

Co tłumaczymy? Wpłacający może zadecydować, na co wpłaca, albo też dać mi w tej kwestii wolność wyboru. (Oczywiście obiecuję nie nadużyć zaufania i wybrać coś naprawdę na poziomie.) Możemy też próbować się jakoś inaczej porozumieć, i np. można mi sugerować własne propozycje.

Pamiętajcie też, że mi to kompletnie nie przeszkadza, jeśli np. będzie do zrobienia 20 różnych rzeczy na raz! Mój umysł z takimi akurat sytuacjami sobie świetnie radzi i ja to po prostu lubię, bo się nie nudzę.

W tej chwili przychodzą mi do głowy takie oto rzeczy, co byśmy je mogli sobie tłumaczyć:

1. Robert Ardrey "African Genesis", czyli "Afrykański początek" (DALSZY CIĄG, bo już jest spory kawałek zrobiony i to ja bym sam wziął, jeśli będę decydował)

2. Robert Ardrey "Social Contract", czyli "Umowa społeczna" (od początku, albo też co smakowitsze fragmenty, z czym z czasem może dojdziemy i do całości)

3. Przedmowa do dzieła Spenglera napisana przez Ortegę y Gasseta.

4. Historia wzlotu i upadku Systemu Lawa na początku wieku XVIII we Francji. Czyli w sumie histora i ekonomia, z przyległościami. Bardzo fajnie się czyta i pouczające. (Autor francuski, ale musiałbym spojrzeć jak się nazywa. Ja to mam po szwedzku, nie że coś.)

5. Całość, albo wybrane fragmenty, znanej książki Michaiła Woslenskiego pt. "Nomenklatura". Książka jest w sumie chyba trockistowska, ale tam jest naprawdę masa b. ciekawych rzeczy!

6. Wybrane fragmenty z książki biologa Darlingtona na temat "historii i ewolucji człowieka". (Tu jednak nie chodzi o ewolucję w sensie małpoludów i powstania gatunku, a o sprawy dziejące się już historycznie.) Ta książka miejscami wydaje mi się dość kontrowersyjna, ale też nierzadko b. interesująca i dająca do myślenia. Tutaj chodzi o genetykę w sensie raczej mendlowskim, bo to było jeszcze przed chromosomami.

7. Fragmenty, albo i całość, znakomitej książki Johna Keegana "The Face of Battle", czyli "Oblicze bitwy". W książce tej analizuje on rzeczywistość bitwy, z punktu widzenie jej uczestników. Psychologię, fizjologię (a nawet czasem skatologię). I to na przestrzeni wieków. (I, jak się okazuje, niektóre sprawy tam są stałe.) Przyznam, że inne książki Keegana mnie rozczarowały, ale ta jest znakomita i ważna.

8. Jakieś co pikantniejsze (raczej oczywiście politycznie niż erotycznie) fragmenty z różnych książek na temat dawniejszej historii. Dawniejszej czyli prędzej średniowiecze, niż wiek XIX. Albo wprost starożytność, gdzie spenglerysta ma oczywiście używanie jak pies w studni. Historia też raczej nie polska, skoro książki są w obcych językach i wymagają tłumaczenia. Tu raczej ja sam musiałbym mieć wolność wyboru co do konkretnych książek i konkretnych fragmentów, ale oczywiście bym się postarał.

9. Fragmenty, albo i całość, książki Anthony Jaya "Corporate Man", czyli "Człowiek korporacyjny".

10. Jak ktoś koniecznie chce, to coś z historii świata Toynbee'ego w jednotomowej wersji.

11. "The New Totalitarians" - książka opisująca Szwecję jako kraj (niemal) totalitarny. Sprzed jakichś trzydziestu lat, kiedy jeszcze coś w Europie wyglądało inaczej, ale w sumie jest to interesujące.

* * *

* Coś o historii myśli politycznej i ideologii. (Mam dwa b. dobre amerykańskie podręczniki na ten temat, i nawet już kiedyś z nich tu już korzystałem, pisząc o liberaliźmie.)

* Coś o staliniźmie od środka. Np. wyznania komuchów czy poputczików, którzy w końcu przejrzeli, czasem po bolesnych doświadczeniach.

* Coś z antropologicznego podejścia do naszej dzisiejszej rzeczywistości. (To nie jest to samo co socjologia! Mam b. ciekawą książkę udowadniającą, że współczesne zarządzanie, to co robią różni dyrektorzy firm i inni tacy, niezbyt się różni od tego, co robią prymitywne plemiona w ramach swoich rytuałów.)

* A może coś o biciu brzydkich ludzi? Jakieś naprawdę praktyczne rzeczy, nie wymagające ciągłych podróży do Rio i kilku godzin treningu dziennie? Zresztą są i inne interesujące pokrewne tematy, które mogą się wielu wydąć pilniejsze.

* * *

* Co tam jeszcze ktoś zaproponuje - o ile się oczywiście dogadamy. (Języki wchodzące w grę to ANGIELSKI,  FRANCUSKI, SZWEDZKI I HISZPAŃSKI.)

----------------------------------------------------------------------------------

To na razie tyle, z czasem, o ile będzie warto, będę ten wpis rozwijał i aktualizował. Np. myślę o podaniu różnych opcji dla wpłacającego, ew. nawet z jakimiś kodami, tak żebym mógł jak najlepiej zadowolić.

środa, listopada 07, 2012

Histeria wygrała z wolnym rynkiem? No i co z tego?

Ucieczka, nawet nie "do przodu", tylko raczej na oślep, "byle gdzie, byle gdzie indziej", wygrała właśnie z "wolnym rynkiem". O czym mówię? Oczywiście o wyborczym zwycięstwie i drugiej kadencji Obamy. Czy mnie to dziwi? Nie, w każdym razie nie bardzo. Zwycięstwo Romneya (bo tak mu chyba, zresztą jakie to ma teraz znaczenie?) oznaczałoby, że większość Amerykanów nadal wierzy w "wolny rynek" i to, iż wszystko dokoła nich "w sumie działa w miarę jak należy, tylko chwilowo coś zaszwankowało, ale niedlugo się naprawi i będzie znowu super".

Ja się im specjalnie nie dziwię, że tak nie uważają. Dla mnie to nie jest żaden po prostu "kryzys gospodarczy" - dla mnie to jest jeden z gwoździ do trumny "kapitalizmu" i "demokracji" jakie dotychczas znaliśmy. A nawet koniec Realnego Liberalizmu, ze wszystkimi jego paskudnymi cechami, zakłamaniem, ale jednak także i realnymi zaletami. Zaletami, za którymi niedługo będziemy zapewne płakać.

Oczywiście "koniec kapitalizmu" to, wedle oficjalnych przekazów, cholernie lewicowy pomysł, czysta brednia i w ogóle. Ja się jednak z tym nie zgadzam. "Kapitalizm" to albo bardzo teoretyczny model, więc o czym tutaj, poza ew. akademickimi katedrami, w ogóle rozmawiać? Albo też, jeśli realny, to całkiem nie to, co w tym modelu i nie to, co tak jego wyznawcy uwielbiają i wysławiają. Już w 1929 nie wiadomo, jak by się to z tym "kryzysem" i z "kapitalizmem" skończyło, ale przyszła wojna...

Po której zresztą, ani "kapitalizm", ani "demokracja", nie były już takie jak poprzednio. Nie każdy sobie to uświadamia, nie każdy się z tym poglądem zgodzi - a już na pewno nie standardowy czciciel "kapitalistycznego" bożka - ale, jeśli się np. uwzględni, że "kapitalizm" i "demokracja" bez mrugnięcia oka oddały miliony ludzi, całkiem nieraz takich samych jak ci, których tak namiętnie starały się uszczęśliwić, Sowietom - to raczej rozsądny człowiek musi się z tą moją opinią zgodzić.

(Fakt, że leberały i różne zideologizowane świry wynajdują setki dowodów, że ci oddani Sowietom ludzie wcale nigdy nie byli tacy sami, nie byli żadną autentyczną częścią "kapitalistycznego" i "demokratycznego" Zachodu, w sumie zasługiwali na swój los, a w ogóle to nie stała im się jakaś krzywda, niewiele tu oczywiście zmienia, bo to są mózgowe akrobacje wyjątkowo już marnej, nawet jak na liberałów, klasy, i po prostu kłamstwa.)

Tak że dla mnie mamy teraz, w związku z Obamą: HISTERIA - WOLNY RYNEK 2 : 0.

A co to jest ta histeria, spyta ktoś. W końcu sami się tu czepiamy nieprecyzyjnych definicji, więc to pytanie jest jak najbardziej OK. Odpowiadam zatem. Z głębi mojej domorosłej, ale, głęboko wierzę, nie byle jakiej psychologicznej intuicji i wiedzy. Histeria to jest dla mnie taki przez Mamę Naturę stworzony amalgamat ucieczki na oślep i wołania rodziców na pomoc. W sytuacjach kiedy, psychologicznie, nie ma już żadnych racjonalnych sposobów uratowania się przed zagrożeniem, albo kiedy sytuacja wydaje się tragiczna i bez wyjścia.

Często także, kiedy jakaś koszmarna sytuacja trwa długo, a końca nie widać. (Tutaj Urban Jerzy z jednej strony, a np. mesjanizm i niektóre nasze, polskich patriotów znaczy, obecne zachowania. Całkiem liczne, choć nie chciałbym tutaj akurat kogokolwiek urazić, więc na razie o tym nie mówimy.)

Wołanie rodziców na pomoc - w sposób dziki, niekontrolowany, "histeryczny" właśnie - jest w przypadku, kiedy dziecko zostaje nagle chwycone za nogę przez krokodyla, jak najbardziej zrozumiałe. Więcej - wydaje się to w sumie najlepszą z możliwych, w przeciętnej takiej niemiłej sytuacji, reakcją. Kiedy dorośli ludzie przejawiają tego typu zachowania, a szczególnie kiedy robią to zbiorowo, nawzajem się niejako nakręcając itd., sprawa staje się znacznie bardziej złożona i trudna do interpretacji.

Korzyść z takich zachowań też wydaje się być z reguły o wiele mniejsza, a do tego istnieje też możliwość, że, w odróżnieniu od dziecka złapanego za nogę przez krokodyla, taki dorosły ktoś, lub taka złożona z dorosłych zbiorowość, mogłyby, w teorii przynajmniej, znaleźć jakieś rozsądniejsze i skuteczniejsze rozwiązanie.

Skuteczniejsze od tego, co nazwaliśmy tu sobie "histerią", a co konkretnie w takich sytuacjach przejawia się w: 1. ucieczce na oślep, byle dalej; 2. (a) poszukiwaniu "mesjasza", (b) namiastki silnego i rzekomo wszechmocnego ojca, albo też namiastki mądrego, silnego, czasem także cwanego jak cholera, opiekuńczego starszego brata (jak w przypadku Obamy i wielu innych postpolitycznych polityków, z Tuskiem włącznie).

Czy Obama nic Amerykanom nie daje? Otóż daje, sądząc po tym, co mi mówili mieszkający w Ameryce znajomi i Amerykanie mieszkający w Polsce. Na przykład ta sprawa ze służbą zdrowia, na którą my się tak tutaj oburzamy, albo co najmniej, wedle niektórych, powinniśmy się oburzać - jako prawica - w praktyce jest dla tych ludzi błogosławieństwem.

Albo może ostrożniej to wyrażę - nie tyle JEST, co SIĘ WYDAJE. W każdym razie ta "wolnorynkowa" sytuacja w owej sferze, ta sprzed Obamy, jest dla nich, którzy z tym na co dzień żyją, koszmarem. No a kim ja jestem (Korwinem może?), żeby tym ludziom na siłę wduszać, co dla nich w sprawie chodzenia do lekarza i leżenia w szpitalu dobre?

Politykę zagraniczną, jak wiadomo nie od dziś, ogromna większość Amerykanów ma w nosie, a w każdym razie na tyle, że całkiem im wystarcza to, co im media i Hollywoody raczą w tej sprawie propagandowo zaserwować. Czym się zresztą niezbyt różnią od naszych tu rodaków, którzy, jako o wiele bardziej "przez historię" doświadczeni, wystawieni na o wiele większą ilość przykrości i zagrożeń, wydawałoby się, powinni mieć z tym łatwiej. I przejawiać nieco więcej rozumu. Ale nie przejawiają.

Czy ja się, żeby już zmierzać do zakończenia, bardzo tym zwycięstwem Obamy martwię? Trochę się martwię, ale nie aż tak. Romney (czy jak mu tam, zresztą jakie to ma teraz znaczenie?) niezbyt do mnie trafiał, a już szczególnie od kiedy zawalczył o poparcie Polonii wchodząc w tyłek Tuskowi (co niby można jeszcze zrozumieć, bo piastuje funkcję) i Bolkowi. Po tym było dla mnie jasne, że ten gość to polityczny idiota i żadna wielka nadzieja dla nieszczęsnej Polski.

Stosunki z Rosją? Być może. Trudno w tym kogoś gorszego od Obamy, fakt. Ale za to Obama dziwnie opieszale atakował Iran i akurat, być może, w sprawie służenia interesom Izraela on jest lepszy od większości realnie możliwych "prawicowych" konkurentów. Z tym zaś Izraelem, jego tam problemami, "potrzebami" i ambicjami wcale nie jest jakoś prosto i jednoznacznie.

Całkiem możliwe, że my bylibyśmy tym mięsem armatnim, do tego oskubywanym, opluwanym, a niewykluczone że i niedługo wprost okupowanym, i jeszcze byśmy na siebie ściągali ostrze nienawiści różnych nadaktywnych i nieprzebierających w środkach sił. Nie jest wprawdzie powiedziane, że bez Obamy z tym musiałoby być gorzej - teoretycznie w nagrodę za to, żeśmy mięsem armatnim, mogliby nam wreszcie odpuścić i się od nas łaskawie na wieki wieków odpier... Ale ja jakoś słabo w to wierzę.

Tak że, zamiast epoki po Obamie, mamy drugą kadencję tego laureata Nobla na zachętę... Cóż, trzeba z tym żyć. Jeśli tym, co miało go pokonać miał być "wolny rynek", to ja się jednak nie za bardzo dziwię, że Obama, mimo "kryzysu" znowu wygrał. I wystarczy mi sobie jedynie wyobrazić zmartwione buźki różnych rynkowych fanatyków - bardziej, mam nadzieję, zmartwione, niż buźki patriotów - z jednym takim panem na czele... Zapluwające się, śmieszniejsze niż nawet jego norma przewiduje, teksty tego właśnie pana... (A w ogóle to chyba się przemogę i pójdę czytać, co też ten gość ma w tej chwili do napisania.)

Tak więc, jeśli wam ludzie smutno z powodu Obamy, to mówcie sobie:  
HISTERIA - WOLNY RYNEK 2 : 0. Żadna z tych dwóch spraw nie jest w końcu ani naszym bratem, ani swatem. Tym bardziej, że histeria, na odmianę, co jest miłe, akurat nie nasza, tylko Amerykanów. I, w dodatku, jeśli oni tak wołają tych rodziców, jeśli oni tacy zagubieni, to rysuje tu się przecież jakaś szansa, żeby im to jakoś zapewnić... I tak dalej.

No bo przecież, nikt się chyba z nas tu nie oszukuje - Obama im tego wszystkiego nie zapewni. Obamą oni się, prędzej czy później rozczarują. Tak, jak się rozczarowali "kapitalizmem" z jego "wolnym rynkiem", i jak rozczarowani są niemal wszystkim, co ich otacza, choćby nawet mieli wciąż problemy z tego sformułowaniem. Tak że nie jest aż tak źle. Wielu możliwości wprawdzie tutaj nie było, bo tylko dwie, ale to nie od samego Obamy zależy przyszłość świata, Polski i nasza osobiście. Tamten drugi też pewnie nie dałby nam wcale aż tak wiele. W końcu czego rozsądny człowiek może dzisiaj oczekiwać od "liberalnej demokracji" i całego tego cyrku dla lemingów?

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.