poniedziałek, stycznia 06, 2014

Od własności nie uciekniemy!

Od własności nie uciekniemy - zgoda - ale za to ona ucieknie od nas jak najbrdziej. Jeśli już nie uciekła. (Na czym w zasadzie moglibyśmy skończyć, ale co tam - jeszcze trochę powiemy, bo to zaiste fascynujący temat.)

Jeśli ktoś się ucieszył tytułem, a potem umarł na serce przeczytawszy powyższe zdania, to po pierwsze doceniam autorytet, którym mnie darzy, a po drugie składam rodzinie szczere kondolencje i mogę się ewentualnie dołożyć do kwiatów. (Najchętniej do białych lilii, jeśli można.)

Rozmawialiśmy sobie niedawno o własności. Dodajmy do tego jeszcze kilka myśli. Na przykład wyobraźmy sobie, że ktoś nas pyta: "Skoro własność to tylko jeden z aspektów siły, to czy walka o własność jest z założenia bez sensu? Taka, do jakiej na przykład Coryllus nawołuje?"

Na co ja odpowiem, że oczywiście bez sensu nie jest. Walka o własność to w końcu walka o jeden z aspektów siły - zgoda? Z czego wynika, że jest to w sumie walka o całą siłę, choć akurat na jednym z jej aspektów się specjalnie koncentrujemy. "Czy nie da się nigdy", drąży ten nasz wyimaginowany ktoś, "Zdobyć własności bez siły? Nigdy? Na pewno?"

Zaraz - ustalmy sobie, że siła może być różnego rodzaju. Jeśli na przykład polscy ziemianie w zaborze rosyjskim potrafili, w znacznej części, jednak zachować swoje spore majątki, to nie wynikało to raczej z faktu, że każdy z nich mógł, z pomocą ewentualnie rodziny i czeladzi, odeprzeć atak rosyjskiej armii.

Musiało to jednak wynikać z jakichś przyczyn, tak przynajmniej pojmuje to Tygrysizm Stosowany. Jakich przyczyn? A na przykład takich, że owo ziemiaństwo być może stanowiło w jakimś istotnym sensie część ziemiaństwa całego imperium, które miało swoje znaczenie, pełniło jakąś tam rolę w całości, i w które władza uderzać nie chciała.

Albo też mogło chodzić o stan samych tych polskich ziem pod rosyjskim zaborem. O ich gospodarkę, o stan umysłów, postępy legalizmu i ducha kolaboracji w zestawieniu z potencjalnymi niepokojami... Naprawdę nie wiem, nie jestem żadnym znawcą tych spraw, ani tej akurat części światowej historii. Przekonany jednak jestem, że jakieś powody być musiały.

Teoretycznie mogło to być jedynie gapiostwo carskich urzędników, ale wątpię. Zapewne jakiś rodzaj siły - własnej lub zapożyczonej, w sensie na przykład sojuszników - dałoby się tam zidentyfikować. "No dobra", powie nasz ktoś, "a czy psim swędem nigdy się nie da zdobyć własności? Mówię o takiej sporej, o majątku. O czymś, co by miało już społeczne znaczenie... I dało nam z kolei siłę. Tak to nie może przebiegać?"

Oczywiście - może. Możemy dostać spadek po ciotce, albo, lepiej, po zakochanej w nas kurtyzanie, jak w przypadku Sulli. Możemy wygrać w karty, możemy wygrać w Totolotka (jak niegdyś wielokrotnie jeden z mędrców Europy), możemy obrabować starowinkę i wyrwać jej złote zęby...

No nie, to ostatnie to jednak,  jak nieetyczne by to było, byłby skutek siły. W końcu starowinka starowinką, sztuczne biodra sztucznymi biodrami - ale sąsiedzi, konkurencja, policja w końcu (być może nawet, o ile akurat nie ma czegoś fajniejszego do robienia).

"Władza się może zagapić i pozwolić nam się (SŁUCHAJCIE SŁUCHAJCIE!) dorobić. Uczciwie." Niby może, choć jej się to raczej nie przydarzy. A zresztą taki majątek trzymany (choć uzyskanie go to ci innego) tylko z czyjejś łaski lub z powodu jego zaniedbania - po prostu nie jest tak naprawdę i do końca nasz. W tym rzecz. Nasze coś jest wtedy, kiedy zależy od naszej woli, a nie od woli kogoś innego. To chyba oczywiste, jeśli się już nad tym chwilę zastanowić?

"Czy siła zatem może wziąć się z własności, a nie odwrotnie, jak zdaje się głosić Pan Tygrys?" (Wciąż męczy nas ten gość.) Może zapewne, odpowiem, ale żeby tę własność potem utrzymać, musi ona albo być nieinteresująca dla ewentualnych konkurentów... Albo musimy mieć jakichś sojuszników, choćbyśmy o nich nawet nie mieli pojęcia... Albo też musimy być w stanie tej własności bronić, i to skutecznie.,,

Może niekoniecznie samemu, czy z paroma kolegami, ale stanowiąc na przykład "klasę średnią", którą władza uważa za potrzebną i której nie chce antagonizować... Część takiej klasy znaczy. Czyli poniekąd znowu sojusze. Można też, niczym jakiś Marcus Crassus... Ale milcz serce! Z tym, że to właśne stanowiłoby dobry przykład na takie odwrócenie kolejności. Z drugiej strony - czy ten Marcus Crassus majątek miał dlatego, że był bezsilny? Że jego przodkowie byli nikim? Otóż nie. To tak nie działa. Nigdy.

Trzeba raczej do tego Polaków - narodu szeroko, i słusznie, znanego ze swej niebywałej politycznej mądrości, żeby się najpierw rozbroić ("w pełni zawodowa armia", hłe hłe!), a potem płakać, że już niedługo ostatnie drzewa zostaną Niemcowi sprzedane. Oczywiście - j..bią nas ekonomicznie (i nie tylko) także z całej masy innych powodów, jednak kiedy coś od nas mogło zależeć, to się właśnie tak postępuje. I jeszcze ileż z tego radości było!

Na zakończenie rzucę kilka drobnych... Nawet nie wiem jak to nazwać... Haseł? Informacji? Faktów? Materiału do przemyśleń (wtedy nie "kilka")? Co by to nie było, rzucam! Otóż jeśli mamy jakąś "własność" na kedyt, to ona nie jest nasza. Jest tego, komu ten kredyt mamy oddać. Nie jest to całkiem oczywiste?

(Swoją drogą, jak widzę po zakończeniu, to nasze "zakończenie" pojawia się dziwnie daleko od końca. A te "drobne informacje" to dwie trzecie całości. Ech, nie masz to jak spontaniczność!)

Wydaje mi się, że dla wielu, na przykład przedsiębiorców, nie jest. Skutkiem czego swą, zaiste niewolniczą często, robotę uważają oni za jakieś niesamowite cudo, a swoją smętną egzystencję za najbardziej wolną z możliwych. Za egzystencję człowieka "posiadającego własność", of course. Że się zaśmieję.

Bzdura! Zastanówcie się chwilę, a przyznacie mi rację. Robol, jak go często pieszczotliwie nazywacie, miał kumpli, po fajrancie mógł mieć robotę w dupie, mógł zastrajkować... Wy nie możecie. Robol miał nad sobą szefa? Wy macie klientów - mnogich! Majster się swoich podwładnych nieco chociaż bał - wasi klienci się was boją? Czy może wprost przeciwnie? O kontrolach i innych Urzędach Skarbowych nie wspominam, bo wy to lepiej znacie ode mnie.

Tak samo, kochane ludzięta, jeśli z czegoś musisz płacić podatek - to o tyle ta rzecz nie jest twoja. (Nie wpadliście na to? Dobrze zatem, że mnie macie!) W związku z tym nawoływanie do wprowadzenia podatku pogłownego będzie czym? No właśnie! I za takie pomysły... Powinno się tych ludzi...? Cenić i kochać? Brawo! To właśnie chciałem rzec!

Szlachcic z założenia podatków nie płacił - był zatem posiadaczem. Na przykład po szwedzku "szlachta" nazywała się "frälse" - czyli coś jak "zwolnieni (od powinności)". Powinności płacenia podatków oczywiście. (No bo przecież nie od służby wojskowej!)

Ta nazwa fukcjonowała już w czasach, kiedy monarchia sobie tę szlachtę wedle woli tworzyła lub niszczyła, a ona czuła się militarno-urzędniczą elitą państwa - dlatego "zwolnieni", bo to łaska monarchy jednak była. Choć ten monarcha bardzo musiał uważać, żeby popularności wśród tej szlachty za bardzo nie stracić, więc mamy tu to, cośmy sobie wcześniej. (Teoria gier po prostu!)

Oczywiście w praktyce to tak ładnie zazwyczaj nie wyglądało i szlachta też się do utrzymania państwa dokładała. Jednak oficjalnie była z płacenia "zwolniona" i miała satysfakcję, to raz. A po drugie - kto twierdzi, że o tyle o ile płaciła, jej "własność" nie przestawała być naprawdę jej?

Powie nasz wyimaginowany człowiek: "A co ze służbą wojskową? Tej szwedzkiej szlachty, powiedzmy? W siedemnastym wieku, kiedy to Gustaw Adolf? I tak dalej. Ale w ogóle - na przykład rycerzy dużo wcześniej?" Sami kiedyś tu mówiliśmy, że to też w pewnym sensie był podatek. Chodziło nam wtedy o to, że wcale nie jest takie pewne, iż podatek progresywny jest wynalazkiem najnowszej doby "socjalistów i innych tego typu mętów".

Podatek z krwi i potu, o kosztach, ogromnych przecież często, nie wspominając, to też nie jest całkiem nic. No, ale jednak ta szlachta, ci rycerze, robiliby zapewne całkiem to samo, gdyby nie musieli. Oczywiście raczej na własny rachunek, a nie w interesie swego władcy, ale jednak. A poza tym, znowu - kto tu niby twierdzi, że ten podatek krwi, potu i realnych kosztów (koń, zbroja, szkolenia itd.) nie ujmuje ich majątkowi odpowiednio znacznej części jego wartości?

Jeśli ów rycerski obowiązek pojmujemy jako KOSZT - a nie na przykład jako możliwość robienia tego co się lubi, a przy okazji pokazania się na dworze i zadbania o karierę synów, oraz dobre małżeństwa córek - no to oczywiście majątek takiego rycerza, jego zamek, jego pola i lasy, wioski i ich mieszkańcy, wszystko to było jednak własnością monarchy. Przynajmniej częściowo.

No to tak żeśmy się zabawili z tą własnością - cieszmy się tym co się udało z nią zrobić, bo zapewne jest to dokładnie tyle, ile z własności kiedykolwiek w życiu spotkamy. My - a także nasze ewentualne wnuki i, jeszcze mniej prawdopodobne, prawnuki.

O cholera, zapomniałem... Oczywiście, jeśli nie możemy czymś w pełni wedle swojej woli dysponować - jeśli na przykład musimy zatrudnić lesbijkę, albo Papuasa (z całym szacunkiem, to tylko przykład), albo 50% kobiet, albo Józefa Bąka... Lub jeśli powiedzmy nie możemy odmówić obsłużenia kogoś, kto nam się nie podoba. To to oczywiście także nie jest już nasza własna własność. 

Jeśli na swojej posesji nie możecie bez pozwolenia wyciąć drzewa, wykopać studni do środka ziemi, albo powiedzmy postawić fontanny - to na ile, że spytam, jest to wasza posesja? Czy to znaczy, że wszelkie podatki są be? Nie, nie są i nawet możemy się, w optymalnych przypadkach, cieszyć, że to coś "może nie jest całkiem moje prywatne, ale jest na pewno nasze polskie". Jednak raz - nie widzę tu żadnego podobnego przypadku, a dwa - mówimy w tej chwili o prywatnej własności.

Choć tyle to chyba nawet najmniej bystry z moich P.T. Czytelników (nie wykluczając nawet tych służbowych - w końcu dlaczego nie prowadzą prywatnych firm, prawda?) potrafi zrozumieć. Z czego wynika... Co właściwie? No dobra - to już sobie potraktujemy jako zadanie domowe na jutro.

triarius

O tak zwanym równouprawnieniu

Oczywiście, że jestem wrogiem "równouprawnienia kobiet". Szok, nie? Czy uważam, że kobiety nie powinny mieć tych samych praw, co mężczyźni? Sorry, ale nijak nie mogę zrozumieć, jak "te same prawa" miałyby wyglądać. Nie rozumiem, całkiem na serio, jak kobiety w ogóle mogłyby mieć "te same" prawa co mężczyźni, ani jak mężczyźni mieliby mieć "te same prawa" co kobiety. Przecież to absurd! (O ile oczywiście nie mówimy o przypadkach, dzisiaj jeszcze, Deo gratias, dość rzadkich, choć niestety wrzaskliwych, jak to Grockie coś, albo Szczuka.)

Całkowicie odrzucam cały, ten obłędny w moich oczach, postulat. Tu nie chodzi tylko o górników, ewentualne traktorzystki i pilotów myśliwców. (Nawiasem mówiąc, Pakistan ma teraz kobietę pilota myśliwca. A potem niektórzy wątpią, że świat to dziś niemal wyłącznie amerykańskie imperium i Al Kaida!) Nie - ja w ogóle odrzucam ten sposób myślenia o tych sprawach, z którego tego typu hasła i postulaty się biorą! Chop coś może (czyli "ma jakieś prawo"), to i baba musi. Baba coś może (czyli "ma jakieś prawo"), to i chop przecież musi, bo jakby inaczej, jerum jerum!

Postulat "równości płci" uważam za intelektualny idiotyzm. Po prostu. Za lewiznę, liberalizm... Przez co rozumiem gnijące, od dwóch stuleci niemal, resztki Oświecenia. Które miało swoją wartość, nie przeczę, ale nieprzesadnie wielką, a poza tym powinno było się już dawno temu skończyć. Jasne - wiem że "równość kobiet i mężczyzn" postulowali i Pitagoras, i Platon... A potem sporo innych dętych mędrków.

Tylko co z tego? Pitagoras był przecież religijnym przywódcą, w typie, z tego co wiemy, nieco zbliżonym do Mahometa. Nawet Sybaris zrównał z ziemią, więc analogie nie są wcale bardzo odległe. A co do idealnego państwa Platona - to chyba nikt z autorytetów moralnych (Bratkowską z tego grona chwilowo wyłączam) nie chce nam rzec, że oni właśnie TO nam przygotowują? I że to była sympatyczna wizja, którą dałoby się zrealizować bez...? Wszystkiego czego nasze kochane moralne autorytety tak podobno nie lubią?

Darujcie, nie jestem liberałem (komuchy, socjaldemokraci i inne korwinięta wliczone), jakoś po mnie spłynęła, nie robiąc mi większych szkód, cała ta liberalna obróbka mentalna ("edukacja", media, "rozrywki", korporacje, granty, samorządy, co tam jeszcze) - więc dostrzeganie, przeważnie zresztą dziwnie szemranych, "praw" w jednych miejscach, przy załkowitej ślepocie na ich ewidentny brak w miejscach leżących tuż obok, jest mi obce.

Uważam zatem, że kobiety są gorsze? - spyta niewątpliwie prędzej czy później ktoś, po kim owa obróbka tak gładko jak po mnie nie spłynęła. Na co ja się ostro zaperzam. Niby dlaczego miałbym w ogóle ludzi w taki sposób, i na podstawie tak ogólnych cech jak płeć, wartościować?!

Do głowy mi to nawet nie przychodzi. Nie kreuję się na Boga, jestem takim samym człowiekiem jak każdy, więc niby dlaczego miałbym się stawiać w pozycji sędziego i ludzi hurtem oceniać? Pomysł, że połowa ludzkości miałaby być w jakiś sposób "gorsza"... Pewnie komuś  takie pomysły do głowy przychodzą, nawet, paradoksalnie, spotkałem się z nimi akurat najczęściej w kręgach głoszących wszech-tolerancję... O czym warto by było może kiedyś nawet napisać... Ale to jednak nie ja.

Czy zdaję sobie sprawę z tego, że jestem dzisiaj - nawet "na prawicy" i wśród "konserwatystów" - w ogromnej mniejszości? Zdaję sobie. To co Dávila mówi o dzisiejszej prawicy (że to tylko lewica pragnąca w spokoju trawić), bardzo do mnie trafia, w związku z tym niezbyt się tą swoją samotnością w tym przypadku przejmuję. Tym bardziej, że nie wygłaszam, jak Korwin, bezsensownych w sumie, kawałków o mniejszym mózgu kobiet, i że z tego miałoby aż tak wiele wynikać.

Mózgu to my, ludzie znaczy, mamy aż w nadmiarze, więc te parę gramów w tę lub w tamtą stronę naprawdę trudno na cokolwiek istotnego przekładać. Z tego co pamiętam, to Turgieniew miał dwa chyba razy większy mózg od Anatola France... Któren, zgoda, był komuch, ale inteligencji i zdolności pochłaniania wiedzy naprawdę trudno mu odmówić. (Wiem coś o tym, bo w młodości namiętnie gościa czytać lubiłem. I wcale się w dodatku tego nie wstydzę, ani nie uważam tego akurat czasu za stracony.)

Są bez porównania większe różnice pomiędzy płciami, niż wielkość mózgu, i te różnice determinują bez porównania więcej. O wiele większą, na przykład, wagę przywiązywałbym do ewidentnie większego konformizmu kobiet - który jest odwrotną stroną ich większej prospołeczności (żeby to tak sobie, brzydko ale krótko, nazwać) - co jest zresztą bez przerwy wykorzystywane przez lewiznę...

Jak jest wykorzystywane? A tak, że kobiety na przykład, z racji swej natury i swoich innych od męskich zainteresowań (generalnie i statystycznie, wiem że bywają różne wyjątki) nie zajmują się tak namiętnie polityką i ideologiami jak ta druga, aktywniejsza połowa ludzkiego gatunku. No i w wyniku tego zostawiają nasze drogie panie pole dla Szczuk, Śród, Bratkowskich. (O Górskich nawet nie wspominając.) I wszelkiej innej tego typu swołoczy. Która "w ich imieniu" wydaje z siebie te swoje smrodliwe wrzaski. I nie tylko, drogie ludzie, i nie tylko!

Ale cóż, skoro się akceptuje INTELEKTUALNIE OBŁĘDNĄ ideologię "równouprawnienia"... (To do "prawicy" i "konserwatystów". Tych dzisiejszych.) Skoro się przymyka oczy na ewidentny fakt, że kiedy oczywiste różnice przestają mieć znaczenie, a ludzie przestają się w praktyce w znaczącym stopniu różnić choćby czymś takim w oczy bijącym jak płeć... Płeć zdeterminowana - nie wyłącznie, zgoda, ale jednak w bez porównania najistotniejszej swej części biologicznie...

No to definiowanie różnic między ludźmi, w tym także, jeśli komuś to akurat będzie pasować, płci... I prawa różnym kategoriom ludzi przysługujące - z obowiązkami i przykrościami niejako w pakiecie... Będą określane całkiem arbitralnie... Przez kogoś... Kogo? Nie bardzo faktycznie wiadomo kto to jest, ale tyle się da powiedzieć, że to są bez wątpienia ci sami macherzy...

Ci sami, którzy już tyle nowych i wspaniałych "praw człowieka" dla nas wymyślili - praw człowieka, o których całkiem nie śniło się choćby naszym dziadkom... Którzy zatem, dziadkowie nasi znaczy (wliczając w to oczywiście babcie), walczyli i ginęli za coś całkiem z tymi prawami człowieka niezgodnego, niewykluczone że sprzecznego... Co za potworna myśl, prawda? (A w ogóle co za czarnosecinny koszmar, żem ja tu nie napisał "walczyli lub walczyły". Jerum, jerum!)

Albo tak właśnie jest, jak potworne by to nie było do zaakceptowania, albo też trzeba sobie uczciwie rzec, iż kiedy rzekomy konserwatysta łyka i akceptuje coś tak obłędnego, tak lewackiego i liberalnego, jak "równouprawnienie płci"... Kiedy tym następnie przesiąka i przyjmuje to za swoje...

To on nie może być specjalnie bystry, jeśli potem się dziwi, że częstują go sporą ilością całkiem nowych, i przez tych samych ukrytych dobroczyńców ludzkości arbitralnie sobie wymyślonych, płci. I całą masą rzeczy, które z tego wynikają. Prawda?

To całkiem tak, jak zaakceptować Sobór Watykański Drugi, a potem się dziwić... Sapienti sat.

triarius

sobota, stycznia 04, 2014

Jeszcze nieco o ekonomii, i o teoriach spiskowych też

Pod ostatnim moim "wpisem" (choć to słowo wydaje mi się nieco lekceważące dla tak poważnych blogasków jak mój) napisałem komęta, w którym wyraziłem interesującą myśl, której sobie przedtem nie zwerbalizowałem. Ponieważ "moralne starzenie się" (jak to się określa w technice) blogaskowych komętów jest błyskawiczne, a czas ich "moralnego życia", logicznie, bardzo krótki, więc może uwiecznię ową myśl we "wpisie".

Komęt ten traktowało ekonomii. Rzekłem w nim, że ekonomia jest oczywiście ogromnie ważna w naszym ziemskim życiu, ale... (Ważna jest, i ja wcale nic innego nie twierdzę. Moje spory z czcicielami "wolnego rynku" wynikają z całkiem innych względów.) No właśnie - ale! Jeśli bowiem zdefiniujemy "ekonomię" jako kwestię WSZELKICH zasobów i WSZELKIEGO dostępu do nich,  to naprawdę niewiele rzeczy z naszej ziemskiej egzystencji umknie spod tej definicji.

Wtedy można by, z pewną wprawdzie przesadą, rzec że "wszystko jest ekonomią". Tyle że, jeśli "wszystko" jest, no to całe to pojęcie przestaje być naprawdę istotne. Jeśli ktoś z przekonaniem będzie głosił, że "wszystko jest ekonomią", to oznaczać będzie jedynie, że chce życie sprowadzić do kwestii zasobów i dostępu do nich. Co oczywiście dałoby się zrobić, ale trochę jednak na zasadzie tych siedemnastu mopedów przykrytych płachtą, które udają słonia.

To taki mój, wymyślony niemal pół wieku temu, przykład na dziwne definicje, pod które potem podciąga się rzeczywistość. Co czasem może się nawet jakoś tam udawać, tyle że nie całkiem i ze sporymi kosztami. Religia, patriotyzm, instynkt macierzyński, ciekawość świata, duch przygody... Są to rzeczy, obiektywnie i realnie występujące w świecie i w ludzkim życiu, które jednak, jak mi się widzi, w kategoriach nawet tak szeroko pojętej "ekonomii" mieszczą się dość słabo.

To jednak nie jest jeszcze największy problem z definicjami i podejściami do ekonomii. Moją definicję sam sobie ad hoc sformułowałem, bez żadnego szukania w sieci czy książkach, ale sądzę, że nawet i zawodowi ekonomiści by się z nią, w sumie, zgodzili. Jakoż i wielbiciele, oraz natchnieni teoretycy, "wolnego rynku". By się zgodzili, no bo jak się można nie zgodzić - zasoby i ich podział...

Jeśli ekonomia ma być ważna i ceniona przez laików, to czym innym mogłaby się zajmować? To byłby koszmarny pijar, gdyby nagle ekonomiści zaczęli głosić, że ich dziedzina zajmuje się na przykład "robieniem wykresów pokazujących relację popytu, ceny i podaży w różnych sytuacjach".

A jednak... A jednak, kiedy się z takim ekonomistą czy czcicielem rozmawia - CAŁA ekonomia nagle zostaje sprowadzona do popytu, podaży i ceny. Do krzywych Laffera i paru inych tego typu genialnych odkryć. Jest oczywiście w tym także (a jakże!) praca i konsumpcja. W liberaliźmie, jaki by on nie był, trudno jest z kimś rozmawiać przez godzinę, choćby całkiem prywatnie, i żeby te słowa nie padły. Albo jakieś ich homologi. (Teraz wyszedłem na homofoba. A to przecież choroba... Chory jestem, ludzie!)

A jednak, jeśli mówimy o zasobach i dostępie do nich, to przecież najważniejszą i od razu wstępną kwestią jest KTO MA, CZYLI KTO MOŻE SOBIE DYSPONOWAĆ... Prawda? No i kwestia druga, zaraz automatycznie pojawiająca się po niej: dlaczego to coś ma ten akurat ktoś i nikt mu tego nie zabiera? Naprawdę śmieszne są rozmowy o zasobach i dostępie do nich, jeśli się na te kwestie oczy przymyka!

Kiedyś tak z pewnością nie było - ludzie stosowali się do różnych religijnych tabu i tak dalej, ale nie wygłupiajmy się - te czasy dawno minęły, a zresztą wtedy nie było nic takiego jak, rzekomo naukowa, ekonomia.

Więc albo mamy te tabu, a wtedy co jest złego w Świętej choćby Inkwizycji, albo nawet w starotestamentowym Jehowie, albo też mamy naukę, w której żadnych irracjonalnych tabu niet', więc chowanie głowy w piasek i udawanie, że "ludzkość wspólnie, ach, dąży do świetlanej przyszłości, więc kto ma jest bez znaczenia, a gdyby ktoś jednak o to pytał i miał wątpia, to bolszewik!", to nadużycie.

Nie - oczywiście że nie ma najmniejszego znaczenia, kto tym pociągiem do Ziemskiego Raju jedzie salonką, kto kieruje lokomotywą, kto przestawia zwrotnice, a kto czepia się rozpaczliwie bufora albo balansuje cały czas na dachu. Jeśli masz co do tego wątpliwości... Wiadomo - bolszewik!

Niektórzy próbują nam lansować tego typu "prawicowość", ale dla mnie to tylko lewacka ściema, zapewne wprost agenturalna. No i jeszcze w tym komęcie postawiłem tezę, że właśnie takie widzenie świata dałoby się zdefiniować jako LIBERALIZM. Definicji liberalizmu można by stworzyć sporo, a wiele z nich byłoby użytecznych i wartościowych, ale jedną z nich byłoby właśnie coś takiego, że (że nieco ten swój cytat z komętu rozwinę): 
Liberalizm dałoby się zdefiniować jako ideologię programowo ignorującą owe "tygrysiczne" kwestie w ekonomii - czyli kwestię kto ma, oraz kto, i w jaki sposób, pilnuje, żeby nie zmieniło właściciela. LIBERALIZM REALNY to by było takie coś, co takie właśnie widzenie świata ze wszelkich sił i programowo NARZUCA swym ofiarom.
 Wydaje mi się to całkiem sensowną, i dość nawet błyskotliwą, myślą.

* * *

Pisałem ostatnio o Coryllusie - Gabrielu Maciejewskim. Nawet sobie z niego nieco pożartowałem (bo i faktycznie z tym rapierami w bramach ostro pojechał), wiec może nie zostanę posądzony o jakiś nowy kult jednostki, jak bywało ze Spenglerem. Mogę więc, mam niepłonną, powiedzieć coś jeszcze.

Trochę w tym swoim tekście ("wpisie") pooceniałem te Coryllusa teorie na temat skrytobójstw. I mogło wyglądać, że mi się one nie podobają. Jednak wprost przeciwnie! Mimo tego, że na przykład akurat śmierć króla Francji Henryka II w wyniku rany odniesionej w turnieju wydaje się jednak nieszczęśliwym... (Tak się mówi. W istocie to dla jednych nieszczęśliwym - dla innych z pewnością wprost przeciwnie. I TEGO właśnie uczy nas Coryllus! Wcale nie żartuję!) No - wypadkiem...

Pisałem o jego (Coryllusa, nie św.p. Henryka) "programowej paranoi" i "programowym poszukiwaniu teorii spiskowych". Ale ja naprawdę sądzę, że to nie jest wcale zła metoda. Może gdyby się WSZYSCY nią zajmowali, to by nie było za dobrze. A nawet na pewno by nie było. Jednak w obecnej leberalnej atmosferze, gdzie lew z barankiem, powszechna miłość i pokój, z automatycznym zamykaniem oczu na drony i wybuchowe kamizelki, żeby tylko na tym poprzestać - takie podejście jak Coryllusa jest bezcenne.

U niego, można by zażartować, choć to by wcale nie było dalekie od prawdy - niemal nikt ważny nie umiera własną śmiercią. Na pewno w licznych przypadkach jednak własną śmiercią wielu z tych ludzi poumierało i Coryllus w tych konkretnych przypadkach nie ma racji, ale i tak - samo to poszukiwanie przyczyn dla których ktoś kogoś miał interes utrupić... Plus poszukiwanie sposobów, jakimi ewentualnie mógłby tego dokonać... Naprawdę uważam za bardzo cenne!

Szczególnie zaś, jak już wspomniałem, cenne jest to w tej zgniło-pedałkowato-eunuszej atmosferze, jaką nam stręczą i jaką nas otumaniają nasi kochani... Jakby ich nazwać... Liberalni i miłujący cały świat... Niech będzie "przywódcy". I autorytety moralne. Nie zapominając o tzw. "artystach". Chyba się rozumiemy.

Bardzo mi się podoba takie podejście, że jak ktoś ważny umiera, to OD RAZU zaczynamy się zastanawiać cui prodest i czy to by się JEDNAK, MIMO WSZYSTKO, nie dało zrobić. Utrupić znaczy. Denata. Wiele rzeczy w historii nigdy do końca nie zostanie zresztą wyjaśnionych, więc takie nastawienie - choć w niektórych konkretnych przypadkach może prowadzić na manowce, o czym zresztą i tak najczęściej nigdy się obiektywnie nie przekonamy - jest w mojej opinii płodne, zasadne i jak najbardziej sensowne. 

Zawsze od czegoś trzeba zacząć, więc ja proponuję - za Coryllusem - żeby zaczynać właśnie od takich rzeczy. Zresztą jak niby nawet najlepszy historyk powiedzmy wieku XVI mógłby obiektywnie i z dostateczną dokładnością ocenić, jaki procent ważnych ludzi umierało wtedy własną śmiercią, a ilu zostało zamordowanych? 

Nie ma takich możliwości i nigdy ich nie będzie. A więc sposób, w jaki widzi to Coryllus wydaje mi się równie dobry, jak optyka każdego innego, z zawodowcami włącznie. Nawet z tymi niegłupimi i naprawdę fachowymi. (Wiem co mówię, otarłem się o uniwersytecką historię, i nie tylko to.) To że tamci mają ewentualnie jakiś dyplom i jakiś "ściśle naukowy" dorobek też o niczym w tym przypadku nie przesądza. 

Oni mogą być znakomitymi fachowcami w swojej WĄSKIEJ z konieczności (życie jest krótkie itd., a poza tym są i inne ograniczenia, o których by długo) specjalności, ale ilości politycznych skrytobójstw w danej społeczności w określonej epoce nie mają po prostu jak ocenić. (Nie mówiąc  już o tym, że, z określonych przyczyn, o których by długo, spora część, o ile nie większość, dzisiejszych humanistów to durnie, i to sprzedajni.) 

Tak samo jak ze Spenglerem (toutes proportions gardées, bo nie uważam Coryllusa za równego Spenglerowi, siebie też zresztą nie) - nigdzie nie jest powiedziane, że wykształcony "laik", stosując inną, nową i rewolucyjną metodę, oraz inne, rewolucyjne, podejście, nie jest w stanie na wiele bardzo istotnych tematów powiedzieć więcej i mądrzej od zawodowców. Oczywiście - nie ma właściwie kryteriów, które by pozwoliły obiektywnie osądzić, jaką to ma wartość. 

To jednak dotyczy w sumie CAŁEJ humanistycznej wiedzy (o czym lemingi najczęściej nie mają pojęcia i na tym żerują moralne autorytety, by the way), więc tak czy tak musimy sobie radzić bez tego typu szczudeł. I to by było to co chciałem rzec. Dzięki za uwagę, uważajcie na siebie i na lewaki w bramie!

Zapomniałem wspomnieć o jednej z najważniejszych rzeczy, o których zamierzałem mówić. O tym mianowicie, że skoro prawdziwa i uczciwa ekonomia zawiera także, o ile nie przede wszystkim, kwestie posiadania i utrzymywania porządku, w którym to posiadanie się (kiedy się akurat nie zmienia) nie zmienia, to nie da się po prostu oddzielić ekonomii od reszty! Kwestie porządku i jego utrzymywania - a chodzi o porządek społeczny i polityczny przecież - to polityka. Z dodatkiem ewentualnie kwestii militarnych i tak dalej.

A więc - tak jak "wolny rynek" ma sens JEDYNIE jako pewien intelektualny model, ponieważ inaczej nie da się po prostu obiektywnie oddzielić "wolnego rynku" od całej reszty życia społecznego - tak samo "ekonomia" nie daje się w istocie obiektywnie od niej oddzielić. Dlatego też budowanie na niej wielkich konstrukcji, mających doprowadzić Ludzkość (ach!) do ziemskiego raju, jest bez sensu.

triarius

piątek, stycznia 03, 2014

O barszczu, własności i lewakach

Blogaskowym tekstem, który w minionym roku najlepiej zapamiętałem i który wydał mi się najbardziej istotny, ogłaszam niniejszym "Tani jak bard" Gabriela Coryllusa-Maciejewskiego. Jest to absolutnie prywatna i hiper-subiektywna klasyfikacja, nie roszcząca pretensji do żadnej ogólności czy ponadczasowości, ale tak to akurat widzę.

Oczywiście, gość który nie czyta gazet ani czasopism, "aktualne wydarzenia" ogląda ewentualnie, i to nie za pilnie, w zagranicznych telewizjach (w dodatku niekoniecznie w tych, w których by chciał), po prostu nie jest w takich, jak dzisiejsza krajowa publicystyka, sprawach wielkim autorytetem.

Teoretycznie możliwe, że np. Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (Panny Matrioszkówny), do niedawna znany jako Ziemkiewicz Rafał, mógł napisać coś o wiele ciekawszego i bardziej wiekopomnego od tego coryllusowego "Barda". Choć, po prawdzie, wątpię.

Kiedy już sobie to powiedzieliśmy, a do tego śmy dodali, że Coryllusa-Maciejewskiego uważamy za skarb narodowy i za gościa piszącego (pomijając już niewiarygodną pracowitość i energię, co jest bezcenne!) na tym poziomie, który można bez trudu zaakceptować, da się z tym już dyskutować, i w ogóle to jedna z tych rzeczy w dzisiejszym... Jak to nazwać... Która Polakom nie przynosi wstydu, a raczej przeciwnie.

Więc skorośmy to sobie już ustalili, możemy chyba cichutko dodać, że nie ma ludzi całkiem idealnych, doskonałość nie jest naszym ludzkim przywilejem, i wspomniany autor też czasem palnie coś, że nie wiadomo śmiać się czy płakać - jak na przykład ostatnio o tym, że Polacy powinni trenować walkę na rapiery z lewakiem (to taki sztylet specjalnie do tego) w drugiej ręce, bo wtedy (cytuję luźno z pamięci): "Niech do nas w bramie spróbują ze swoją Krav Magą, he he!"

Sorry, ale pomysł na łażenie po mieście z rapierem (i lewakiem na dodatek) to coś tak obłędnego, że naprawdę nie wiem dlaczego nie pójść o krok dalej, zwiększając przy okazji naszą skuteczność tysiąckrotnie, i nie zacząć po mieście jeździć czołgiem. A przynajmniej taką przedwojenną  tankietką z odzysku.

Rapier to oczywiście cudo, wsparty lewakiem, to po prostu klękajcie narody! Ale jednak karabin maszynowy i (cienki, ale mimo wszystko) pancerz, to w tej bramie jednak nieco więcej od białej broni. Mógłbym się tu powymądrzać, może nawet poznęcać, choć to było powiedziane nieco na boku i w komentarzu, więc pewnie nie wypada. Choć gdyby ktoś chciał, mimo wszystko, przedyskutować te rapiery, lewaki, Krav Magi i tankietki, to się to ewentualnie zrobi.

Tego typu bredni (choć, podkreślam, nie stanowiących sedna jego publicystyki!) wiele bym nie naliczył - nie mówię o stosunkowo drobnych błędach merytorycznych dotyczących historii. A jeszcze mniej o jego programowej historycznej paranoi - czyli niesamowitej skłonności do snucia spiskowych teorii.

Niektóre z tych teorii wydają mi się co najmniej bardzo interesujące i na tyle prawdopodobne, że ich "wartość oczekiwana" (w sensie matematycznym) jest - mimo nie-aż-tak-ogromnego-prawdopodobieństwa, że tak to naprawde się odbyło - spora. Chodzi mi o tę na przykład teorię, że Anglicy z Kompanii Moskiewskiej podmienili cara Iwaniuszkę, znanego w historii jako "Groźny".

Zamordowanie Batorego przez angielskich agentów pozujących na czarowników wydaje mi się za to (choć po prawdzie co ja tam wiem o rodzimej historii) całkiem prawdopodobne. O wiele bardziej, niż, dobrze przecież udokumentowana, śmierć króla Francji Henryka II, ugodzonego kopią podczas turnieju. (Skutkiem tego wydarzenia turnieje błyskawicznie zanikły, zastąpione przez różne tam "karuzele". Zresztą bitew i pojedynków nie brakowało, więc niby po co?)

No i dobra, dochodzimy do tego, co uważam w moim dzisiejszym wpisie za najważniejsze i w sumie najbardziej wiekopomne. Zwązane jest to również, pośrednio, z Coryllusem-Maciejewskim i jego publicystyką. Otóż publicysta ten przywiązuje ogromną wagę do własności i tego typu spraw. Spraw które można by nazwać "endeckimi", choć można je nazwać i na liczne inne sposoby. Co też będzie słusznie.

Z tą własnością i całą ekonomią poniekąd zgoda, tylko że mnie się wydaje, iż ludzie którzy o tym mówią z takim zapałem, z Coryllusem poniekąd "na czele" (no bo przecież chyba nie Korwin?), nie do końca widzą tę naszą (?) smętną rzeczywistość jaką ona jest, i nie do końca właściwie, co najmnej, rozkładają akcenty. Przypomnijmy sobie - przytoczę je z pamięci, choć jest to w moim wlasnym przekładzie na tym blogu - coś, co mówi Dávila...

Mianowicie, że "burżuj najpierw odda władzę, żeby uratować majątek, potem odda majątek, żeby uratować życie, a na koniec go wieszają". Wydaje mi się, że Dávila wie co mówi, i że to jest bardzo głębokie. No a jeśli tak, to wszelkie te pienia na temat "własności" i jaka to ona ważna, i jaką to ona stanowi podstawę, i że bez niej nic nie osiągniemy, a z nią osiągniemy tyle, że aż...

Że to wszystko to trochę takie coś, jak znane nam dobrze radosne pokwikiwanie lemignów idących do rzeźni z "Odą do Radości" na ustach. Tylko w wersji "prawicowej". NIE MA bowiem WŁASNOŚCI BEZ SIŁY. W istocie własność to tylko jeden z aspektów siły. WŁASNOŚĆ WYNIKA Z SIŁY - NIE SIŁA Z WŁASNOŚCI, jak się wydaje ludziom zarażonym liberalizmem.

Z czego można wywnioskować - i będzie to wniosek słuszny - że siła jest o wiele od własności ważniejsza. Jeśli ktoś powie, że siła jest wartością sama w sobie, to się całkowicie zgodzę. Jeśli powie, że własność to NIE jest samoistna wartość, tylko coś, co ewentualnie może umożliwiać realne, samoistne wartości - również będę się musiał zgodzić.

Gadanie o własności, raz po raz, z całkowitym pominięciem powyższego aspektu, to takie coś, jak... No nie wiem jaki dać przykład, ale to trochę nawet taki "żęder". Czyli dorabianie sobie mózgowych ideologii do rzeczy namacalnych i nawet dość oczywistych, tylko że one nam (?) z jakichś względów wydają się zbyt brutalne. (Jak na przykład to, że chop ma jaja, a kobita wręcz przeciwnie. Choć coś tam przecie też w zamian ma, jeśli ktoś lubi. Że się zaśmieję.)

Można zrozumieć niepokój przed powiedzeniem całej prawdy (Mossad, Gestapo, KGB, WSI, CIA etc. etc.), ale jednak jeśli się gada, a przemilcza się najważniejsze, to coś w tym jest nie tak. No, chyba że się puszcza oko do czytelników, którzy są dość inteligentni, żeby sobie dośpiewać. Wtedy zgoda!

Inaczej, powtórzę w nieco innej formie, to będzie takie coś, jak "Oda do Radości" w wykonaniu tego burżuja (z) Dávili, który właśnie oddał władzę, żeby zachować życie. Kiedy bank ma go już w saku. Tak skutecznie ma go w tym saku, że właściwie jest on, burżuj, już tego banku po wieczne czasy, z całym swym ewentualnym potomstwem do siódmego pokolenia (mściwy Jehowa się kłania), niewolnikiem. A nieopodal budują już szubienicę.

Burżuazyjna "Oda do Radości", radosne pokwikiwanie leminga... Dwie strony tej samej w sumie monety. A jej imię WSPÓŁCZESNOŚĆ. No dobra, powie jakiś czujny P.T. Czytelnik - było o lewakach, było o własności, gdzie jednak ten barszcz? Na co ja odpowiem, zgodnie z prawdą, że barszcz przecież jak najbardziej jest tu z nami - DOMYŚLNIE. (Tak samo zresztą jak Adaś.) I tym optymistycznym, na odmianę, akcentem, zakończę.

Jedźcie ostrożnie, uważajcie na... Na wszystko. I nie zapominajcie o lewakach! Szczególnie w bramie.

triarius

środa, stycznia 01, 2014

Nasza od teraz odpowiedź na... ten cały syf, co wiecie

Wiecie już teraz, kochane ludzięta, co robić z tym całym "dżenderem"? Jeśli przylezą do jakiegoś przedszkola, do jakichś dzieci... No więc kiedy tylko dowiadujecie się, że przyleźli, albo wybierają się do jakichkolwiek dzieci - wtedy wy ŁAPIECIE ZA TELEFON I DZWONICIE NA POLICJĘ.

Tak? I - słuchajcie, bo to cholernie ważne! - ABSOLUTNIE NIC NIE WSPOMINACIE O ŻADNYCH "DŻENDERACH", czy innych ideologicznych pierdołach (choćby pozowały na naukowe), bo wtedy policjant, wnuczek ubeka i synek esbeka, od razu wciągnie was w przemądre dyskusje o racjach każdej ze stron... I wiecie chyba jak to się wtedy skończy.

Dzwonicie i meldujecie, że GRUPA jakichś PEDOFILÓW naszła takie a takie przedszkole i molestuje seksualnie dzieci. Urządza tam po prostu orgię. Co w takim przypadku jest oczywiście absolutną prawdą. Żądacie natychmiastowej akcji, zapobieżenia i ukarania winnych. Jeśli będą dostawać za każdym razem co najmniej kilka tego typu zgłoszeń, to naprawdę policji nie będzie łatwo to zignorować.

Władza może się w końcu zmienić - nie mówię na prawicę, patriotów czy PiS, ale choćby na mniejszych od obecnej przyjaciół pedofilii - a wtedy taki pan władza, który tego typu zgłoszenie zignorował lub ukręcił sprawie łeb, może mieć spore kłopoty. To samo oczywiście będzie dotyczyło przedszkolanek nauczycieli, prokuratorów, sędziów i kogo tam jeszcze.

Waadzy też nie będzie łatwo przymykać na tego typu obrzydliwości oczek, a tym mniej popierać tego typu skurwielstwa. Tylko, cholera, pamiętajcie ludzie: w takich wypadkach ŻADNYCH DYSKUSJI O "DŻENDER", żadnych w ogóle ideologicznych dywagacji, żadnych także niepotrzebnych gadek o Dekalogu i łacińskiej cywilizacji... JP2 też sobie zostawcie na inną okazję. Nawet gadki o "lewiźnie", "hunwejbinach" i "rozkładaniu rodziny" nie są w tym akurat przypadku potrzebne! Walimy ich tam, gdzie najbardziej poskutkuje i tyle.

Chodzi nam o dzieci z jednej i pedofilów z drugiej. Że ci drudzy są zorganizowani i mają liczne propagandowe tuby, nie czyni ich ani trochę mniej obrzydliwymi, ani krzywdy tych dzieci nie czyni mniejszą.

Z jednej strony jest tu bowiem autentyczne gwałcenie dzieci -  psychiczne na pewno, ale w sumie to nie jest tylko psychiczne, a zresztą wystarczy, bo można podać masę przykładów czysto psychicznego molestowania, których kochana waadza za nic nie będzie tolerować - a z drugiej ideologiczny bełkot, który, pomijając już jego większą czy mniejszą głupawość i wredność, jest tylko gadaniem, tylko robieniem gębą wiatru albo zanieczyszczaniem papieru.

TYCH RZECZY NIE DA SIĘ PO PROSTU PORÓWNYWAĆ I WY TEGO NIE RÓBCIE! W ogóle za wiele tych przemądrych rozważań i "dyskusji" na temat całej tej ponurej sprawy. Nic z tego sensownego czy ładnego nie wynika i nie wyniknie. Raz na jakiś czas można powiedzieć o tym jakiś dowcip. ale też dobrych słyszałem dotychczas niezwykle mało.

Więc albo zajmujemy się ukracaniem ohydnego procederu molestowania i psychicznego gwałcenia dzieci, albo też... Już naprawdę nie wiem co w innym razie, w każdym jednak przypadku na pewno nie macie prawa wtedy nazywać się chrześcijanami, patriotami, dobrymi rodzicami, czy w ogóle porządnymi ludźmi.

Żadnych więc dyskusji - tępimy tych psychopatycznych zboczeńców, bo trudno o coś obrzydliwszego i bardziej szkodliwego, a z drugiej strony ONI SAMI SIĘ NA KOPA W DUPĘ PRZECIEŻ WYSTAWIAJĄ. Więc od teraz - skończyć z pedalskim skamleniem i ALBO ALBO. Albo pozwalacie na takie praktyki, albo bierzecie sprawę w swoje ręce ze sporą szansą na zdecydowany sukces.

triarius

wtorek, grudnia 31, 2013

Upiorna tajemnica dziadka Tuska

To jest bardzo stary tekst, kiedyś opublikowany tutaj i na szalomie. W odcinkach. Który na specjalną prośbę wielbicielki przywracam do życia. Może będę tego kiedyś gorzko żałował - np. wstydząc się ludziom na oczy pokazać - ale, jak mawiał Karol X Gustaf (ten od Potopu), "man må hasardera allt". (No i faktycznie maszerował na przykład z całą armią do Danii po lodzie, pod gęstym ogniem dział... Fajny był gość, mimo wszystko. A w każdym razie miał fantazję i wyraźnie określony dźender.) 

No to, w imię Boże, jedziemy.

* * * * *

III RP oczywiście kocham, ale ze wstydem przyznam, iż czegoś mi w niej wciąż brakuje... Czegoż może brakować w III RP, zapyta słusznie wzburzony i zniesmaczony Czytelnik. Biegnę uspokoić, że już niedługo, już za chwilę, III RP może już być całkiem idealną sprawą, w której niczego brakować nie będzie. Bo właśnie mam zamiar ten drobny, mikroskopijny, ale przez to tym bardziej niejako dysonans do harmonijnej całości wprowadzający, mankament zniwelować.

Krótko i węzłowato - w III RP brakuje mi jakiegoś bohatera, symbolu, kogoś, kto by całą tę wspaniałą i jakże skomplikowaną konstrukcję ucieleśnił, spersonalizował, pozwolił objąć jednym rzutem oka, jednym męskim uściskiem.

Wiem, jest Jacek Kuroń. I jest Adrzej Szczypiorski. I są inni. Ale kto zadał sobie dotychczas trud, by opisać ich codzienne, i to mniej codzienne, życie tak, by przeciętny obywatel III RP został przez te opisy chwycony za gardło, rzucony na ziemię, zdeptany, zdruzgotany, a potem znowu podniesiony, by w chórze milionów głosów śpiewać na chwałę III PR? Nikt, z tego co wiem.


III RP nie ma swego Colasa Bregnon, nie ma swego Gavroche'a, nie ma swego... Nie powiem Zagłoby, bo by to zapachniało Giertychem... Ale powiem za to Münchausena. Że też nie ma. Powiem... Panny z Mokrą Głową. Nie ma też własnego Harry Pottera. Nikodemów Dyzmów ma wprawdzie sporą ilość, ale tu także - czy ktoś kiedykolwiek opisał ich domorosłe filozofowanie? Ich pijackie wyczyny? Ich, zwykłe z pozoru, a przecież pełne głębokich treści, dialogi z sąsiadami?

Nie, nie i jeszcze raz nie. Stety. Postawnowiłem zatem stworzyć takiego syntetycznego bohatera, takie ucieleśnienie III RP, i opisać jego przygody. Będzie tu śmiech, będzie dreszczyk emocji, będzie... Wszystko, za co tak kochamy III RP! I będzie nasze w niej, w tej III RP, oby... (Nieważne!) Życie. Całe! Bez osłonek, ale z łezką wzruszenia. I nie tylko. Obiecuję wam! W zamierzeniu będzie to wielki cykl powieściowy. Tytuł całego cyklu "Upiorna tajemnica dziadka Tuska", tytuł pierwszego tomu "Nie ma nic za darmo". (Tytuł pierwszego rozdziału? "Ghochu, grhchu.")

A więc zaczynam...


Było dość ciepłe i przyjemne jesienne przedpołudnie. Dziadek Tusk szedł osiedlową alejką wesoło pogwizdująć "Keine Grenzen". Mijając stadko gołębi, uśmiechnął się filuternie i przemówił do nich w ich ojczystym narzeczu: "ghochu, ghochu". Wszystkie ptaki jak na komendę odwróciły głowy w bok, tak by swym lepszym okiem móc się dokładnie przyjrzeć temu zadziwiającemu człowiekowi, który gołębim językiem włada, jakby całe życie żadnym innym nie mówił. Potem zaś wzbiły się z łopotem w powietrze, krążąc jeszcze przez chwilę nad głową naszego bohatera.

Zza węgła wyłoniła się pucołowata twarzyczka Bolka, lokalnego urwisa. Bolek był nieco dziwnym dzieckiem, które po całych dniach wystawało pod latarnią, dłubiąc w nosie, zaczepiając przechodniów i coś samemu sobie stale opowiadając. Były to przeważnie jakieś niesamowite kombatanckie historie. Dziadek Tusk puścił do Bolka oko i obaj roześmiali się, bowiem od lat łączyło ich swego rodzaju sekretne porozumienie. Potem Bolek znowu oparł się o latarnię i zaczął dłubać w nosie.

Dziadek Tusk skręcił zaś i skierował się w szczelinę między śmietnikiem a niepokojąco jakoś gęstymi jak na tę szerokość geograficzną zaroślami. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, ale gdyby ktokolwiek mógł go teraz ujrzeć, stanąłby z pewnością jak wryty, a potem tygodniami dręczyłyby go koszmary. Dobroduszna bowiem zazwyczaj twarz naszego ulubieńca wyrażała teraz taką zaciętość, taką determinację, że nikt nie mógłby mieć wątpliwości, iż rozgrywają się w tej chwili sprawy życia i śmierci. I to zapewne nie pojedynczych ludzi, ale całych kontynentów, globów, może nawet galaktyk.

Wzrok dziadka Tuska prześlizgnął się uważnie po otoczeniu i nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, z jego czoła znikła pionowa bruzda, szczęki się rozluźniły, a twarz odzyskała niemal dobroduszny wygląd. Tak przynajmniej sądziłby ktoś, kto się nie bardzo znał na ludziach, a już na pewno nie znał się na dziadku Tusku. Bowiem w tej twarzy nadal była niezłomna determinacja. I było w niej coś jeszcze...

To na razie wszystko, com stworzył w tym podejściu. Co było w twarzy dziadka Tuska? Czego tak szukały jego bystre, choć ciepłe zazwyczaj oczy? Na czym polegało to tajemnicze porozumienie między dziadkiem Tuskiem, a podwórkowym łobuziakiem Bolkiem? O co tu w ogóle, do jasnej i niespodziewanej, chodzi??!

Rzecz w tym, że sam nie mam najmniejszego pojęcia. Mam natomiast tupet, i wiarę w ludzi, więc proszę wszystkich ew. czytelników powyższego (i poniższego też) o pomoc! Proszę zgłaszać sugestie, propozycje, pomysły na rozwiązanie poszczególnych zaplątanych wątków, oraz na zaplątanie tych, które jeszcze dałoby się dodatkowo zaplątać. Tudzież całkiem nowych wątków.

Proszę też o celne zwroty, sformułowania, kalambury, całe zdania, całe akapity, albo tylko kawałki zdań albo ich równoważniki. Mówię całkowicie poważnie - razem możemy zbudować nie tylko Drugą Irlandię (tak jak kiedyś już przecież zbudowaliśmy Drugą Japonię), ale także stworzyć jej Epopeję! No a bez was sobie nie poradzę.

Co zostanie wykorzystane zależy wyłącznie od mojej arbitralnej decyzji - nigdy nie twierdziłem, iż idea demokracji wzbudza we mnie jakiś szczególny entuzjazm - ale postaram się być sprawiedliwym Despotą i na pewno rozumiem, że najlepsze pomysły i sugestie najbardziej zasługują na realizację. (Na tym się w końcu opiera sama idea III RP, czyż nie?)

A więc, błagam - skopiujcie sobie link do tego wątku, bo inaczej za dwa dni najdalej zapomnicie gdzie to jest i nie znajdziecie, i bierzmy się DO ROBOTY! Dalsze losy dziadka Tuska zależą wyłącznie od was!

* * *

odcinek 2

Rozejrzał się nasz bohater, potem zaś poślinił wskazujący palec prawej ręki i podniósł go, by sprawdzić skąd wieje wiatr. Ten kierunek nie był wcale najgorszym z możliwych. "Dobra nasza!", pomyślał dziadek Tusk, "co by tu jeszcze sprawdzić? Można by cenę warzyw na rynku, ale to potem, bo na razie nie do końca podobają mi się te krzaki."

Potem nasunęła mu się jednak przelotna myśl, że w mniej skanalizowanych czasach, takie gęste krzaki w środku osiedla mogłyby pełnić pewne istotne funkcje społeczne. Które zresztą z pewnością pełnią w ograniczonym zakresie i teraz. Tyle, że są one niestety zbyt gęste, by nie groziło to poszarpaniem ubrania, względnie - gdyby delikwent był nagi, choćby częściowo - zadrapaniami.

"A w ogóle to dawno nie miałem kobiety", ta myśl przeleciała mu przez głowę, ale zaraz wróciła, by zagnieździć się w niej na dobre kilka minut. I nie musiał dziadek Tusk sięgać do kalendarza, by wiedzieć, że dawno kobiety nie miał - prostata grała mu bowiem niczym janczarska orkiestra, i to z minuty na minutę coraz głośniej. Choć w istocie przypominało to bardziej rzężenie w płucach konia półkrwi angielskiej, z obu stron po zwycięzcach Derby, ale z astmą, zaraz po wygranym biegu handicapowym w dobrej stawce. Znał swoją prostatę, jak niemal nikt na świecie. Znał ją jak własną dłoń. I dlatego wiedział, że musi się spieszyć.

(Dlaczego tu jest akurat ta prostata? Kazali mi o niej pisać na szalomie - serio! Zgodnie z obietnicą wpakowałem ją do naszej Historii. Naszej Epopei III RP.)

Kobieta, a najlepiej kilka kobiet, i to nie byle jakich kobiet, a koniecznie bab całą gębą (i nie tylko gębą) stawała się z minuty na minutę coraz bardziej naglącą, coraz bezwzględniejszą i bezlitośniejszą koniecznością. Jeśli miał żyć. Choć tu nie o życie jako takie chodziło, a o realizację pewnych celów, bez których realizacji po prostu się nie da. Na szczęście w domu miał na gazie imbryczek, w którym bulgotał wodny roztwór cukru, z rurki zaś kapał płyn o cudownych właściwościach.

Płyn, pod wpływem którego mężczyźni zaczynają recytować miłosne wiersze i płakać, że nie potrafią szydełkować, kobiety zaś zaczynają opowiadać niewypowiedzianie świńskie dowcipy i bić jedna drugą po pyskach. Te złociste krople będzie teraz można zabrać do słoiczka, słoiczek zaś zanieść do wdowy Paciorkowiec, gdzie na pewno uda się dojść do porozumienia w sprawie wymiany cudownego nektaru na pieszczoty. Tym bardziej, że wdowa Paciorkowiec miała bardzo liczną, jak na te czasy i to budownictwo mieszkaniowe, rodzinę, złożoną jednak wyłącznie z kobiet. Z których większość miała na czym siedzieć i czym oddychać, a zapach nektaru przyprawiał dosłownie każdą z nich o ekstazę.

Tak się oto rozmarzył nasz bohater i omal nie było to ostatnie się rozmarzenie w jego życiu. Coś mu bowiem śmignęło koło ucha, potem zaś...

Ale to już opowiemy w następnym podrozdziale.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 29, 2013

Jak to w końcu będzie z tą pedofilią? Jest cacy, czy jest be?

Kurak wczoraj napisał tekst, który, choć, jak to u niego zgrabny i w zasadzie słuszny, jakoś mnie do końca nie przekonał, Głosi w nim, że "należy stworzyć świecki grzech śmiertelny" i walić nim lewiznę po tych ich durnych łebkach. Podaje też parę przykładów o co mu chodzi, i to ma sens... Tylko że ja mam chyba lepszy pomysł!

Oto linek do tego tekstu Kuraka:

http://kontrowersje.net/bat_na_esbeck_moralno_trzeba_stworzy_laicki_grzech_miertelny

Jak się dzisiaj nad tymi kwestiami zacząłem zastanawiać, to do mnie doszło, że to co wymyślil sam Kurak - czyli np. oskarżenie tego czy innego komucha o pobicie kubańskiego towarzysza na tle "homofobii" czy "rasizmu", może nie być wykonalne - bo albo on tego w realu nigdy nie zrobił, albo też my się i tak nie będziemy mieli okazji o tym dowiedzieć, a co dopiero udowodnić.

Jednak mamy przecież coś o wiele lepszego, tylko trzeba się w to wczuć, a potem zebrać siły i z przekonaniem działać. W sumie na początek wystarczyłoby krzyczeć magna voce. Na razie, jak stado durnych ciapków, dajemy się wciągać w dyskurs najgorszej lewizny, i, jak oni, mówimy bez przerwy o "gejach", "równouprawnieniu", "tolancji"... Tylko tu i ówdzie odwracamy znaczki. Lubimy też ich oskarżać o "faszyzm". Paranoja - oskażanie o "faszyzm" komucha albo wściekłego lewackiego hunwejbina!

Głupota naszej dzisiejszej "prawicy" jest rzeczywiście niezmierzona, ale my teraz nie o tym. Rzeczą, która nam od niedawna o wiele bardziej od wymienionych powyżej spraw zaczyna dawać w kość, jest oczywiście cała ta obłędna "ideologia gender". Pozująca w dodatku na "naukę" i wykładana na tych dzisiejszych tzw. uniwersytetach. (Duch Miczurina i Łysenki wiecznie żywy.)

Najgorsze co ci jego wyznawcy na razie robią, to oczywiście łażenie po przedszkolach i PSYCHICZNE GWAŁCENIE DZIECI. Tak? No to właśnie! I jeśli TO NIE JEST PEDOFILIA, to ja naprawde nie wiem co by nią miało być. Tak więc, przestańmy jak durnie pieprzyć o "gender" i zacznijmy mówić - a potem zaraz wołać WIELKIM GŁOSEM - że BANDA PEDOFILNYCH ZBOCZEŃCÓW GWAŁCI (na razie główie psychicznie, ale CO BĘDZIE DALEJ?) małe i bezbronne dzieci. No bo czy tak nie jest?

Jeśli akurat twoje dziecko nie zostało jeszcze temu procesowi poddane... Albo jeśli nie masz dziecka w tym wieku... To pomyśl - lewizna dopiero się rozkręca! To jest cały czas jeszcze NEP. Pomyśl jak to będzie wyglądało za lat dziesięć... Za lat dwadzieścia - skoro już dziś są oni aż tak bezczelni. I, niestety, z tak wątłym (oraz żałosnym po prostu i kompletnie nieskutecznym) spotykają się to odzewem. A tu chodzi przecież po prostu GWAŁT na psychice tych dzieci. Gwałt PEDOFILSKI! Mało wam ludzie?

Zacznijmy to mówić głośno, zacznijmy się domagać zastosowania wobec tego wszelkich przepisów dotyczących pedofilii... Które na razie służą, zdaje się, głównie do ułatwienia powszechnej inwigilacji, zbierania drug na druga haków i dintojry... Choć PIERWSZĄ I NAJWAŻNIEJSZĄ SPRAWĄ, za jakie się ci rzekomi łowcy pedofilów powinni zabrać, to właśnie ukrócenie tych obrzydliwych procederów którym zboczeńcy przymusowo poddają nasze dzieci. Zgoda?

(W dodatku zboczeńcy finansowani, w ostatecznej instancji, z NASZYCH pieniędzy, choć po prawdzie mówienie w tym miejscu o forsie zalatuje mi nieco korwinizmem i osłabia wymowę.)

Niech się @#@$ wszyscy ci stróże moralności, wszyscy ci co obiecywali kastrowanie itd., zabiorą za tych EWIDENTNYCH, a do tego ZORGANIZOWANYCH i POPODCZEPIANYCH POD RÓŻNE PAŃSTWOWE I PONADPAŃSTWOWE STRUKTURY PEDOFILÓW!

I TO byłoby wykorzystanie przeciw lewiźnie owego nowego pojęcia, nowego środka, owej broni - "świeckiego grzechu". Śmiertelnego jak najbardziej. To jest bowiem, każdy normalny człowiek łatwo się zgodzi, GWAŁT NA DZIECIACH - WCALE NIE MNIEJSZY, NIŻ GDYBY IM COŚ GDZIEŚ WSADZALI, albo gdyby je na golasa fotografowali!

Więc jak tam z tą pedofilią w końcu będzie - do was mowię: panie Tusk, panie Sienkiewicz, panie Cohn-Bendit...?

triarius

środa, grudnia 25, 2013

Dodatkowe linki do cywilizacji łacińskiej i Arminiusza...

Niby nic, a nawet na pewno prawie nic, ale gdyby ktoś chciał zobaczyć głosy czytelników tego mojego poprzedniego tekstu i/lub moje odpowiedzi, to ten tekst - o Arminiuszu i genezie koncepcji Konecznego, oraz, o jeszcze ważniejszej moim zdaniem kwestii NARODOWEJ IDEOLOGII - może znaleźć tutaj:

http://niepoprawni.pl/blog/18/z-czego-sie-wziela-cywilizacja-lacinska

http://blogmedia24.pl/node/65897

(Nie będę chyba normalnie wklejał tam moich kawałków - zbyt wiele potem roboty przy poprawkach, a zresztą niewielu taką problematykę i moje bawole podejście docenia - ale tym razem może było i warto.)

triarius

wtorek, grudnia 24, 2013

Z czego się wzięła cywilizacja łacińska?

Wielu potencjalnych czytelników z pewnością od razu zniechęcę, ale z wrodzonej szczerości na przywitanie mówię, że właściwie to w tym tytule "cywilizacja łacińska" powinna być w cudzysłowie. Nie chodzi mi tu bowiem o wyjaśnianie skąd się ona wzięła - z założeniem że ona rzeczywiście istnieje lub istniała... (U nas znaczy, bo tu o tę polską "cywilizację łacińską", odkrytą przez Konecznego, chodzi.) Tylko o to skąd w ogóle wzięła się taka dziwna koncepcja.

Dodatkowo muszę z góry powiedzieć, że poniższe wywody stanowią jedynie moją własną prywatną hipotezę, na którą formalnie nie ma żadnych hiper-naukowych dowodów. I w ogóle nie zamierzam tutaj jakiejś szczególnie "naukowej" formy udawać. (Do nauki mam zresztą stosunek w sumie pozytywny, ale nie fanatyczny. A historia idei to w ogóle nie całkiem nauka.) Co nie znaczy jednak, by ta hipoteza, moim zdaniem, nie była jak najbardziej słuszna i by tu się wszystko ładnie nie zazębiało. No i oczywiście wszystkie fakty i informacje staram się podać ściśle i bona fide.

A więc wyjaśnijmy sobie jak to z tą "cywilizacją łacińską" naprawdę zapewne było. Będziemy się w tym celu musieli cofnąć o dwa tysiąclecia. (Do czasów zatem, w których naprawdę jakaś "łacińska cywilizacja" bez cienia wątpliwości istniała.)

Mamy rok dziewiąty po narodzeniu Chrystusa. Trzy rzymskie legiony maszerują przez puszcze i bagna Germanii, wspierane przez dużą ilość pomocniczych germańskich oddziałów, dowodzonych przez mocno zromanizowanego Arminiusza. (W oryginale "Arminius" i ja, mimo ks. Wujka, o wiele taką oryginalną formę wolę. Ale cóż.) W sumie jakieś 30 tysięcy ludzi, z czego około 20 tysięcy Rzymian.

Arminiusz, niczym szczery Konrad Wallenrod, niby pomaga Rzymianom sforsować bardzo dla nich przecie trudny teren, ale naprawdę dąży do wciągnięcia ich w zasadzkę. Co mu się udaje. W pewnym momencie germańskie oddziały zwracają ostrza przeciw legionistom, z zarośli wyłaniają się dalsze watachy Germanów... Skutkiem jest rzeź, z której uratowało się kilku zaledwie Rzymian.

Bitwa ta (na ile bitwą tę rzeź można w ogóle nazwać, kwestia definicji) była z pewnością jedną z najważniejszych w historii. Cesarz August nigdy już się podobno z szoku wywołanego tą wiadomością nie podniósł. Miał po nocach chodzić i wołać "Warusie, oddaj mi moje legiony". (Warus, w oryginale Varus, to był ich dowódca.) Rzymianie zrozumieli, że ich siła zbrojna ma jednak poważne ograniczenia, a odludzia Germanii i ich bitni mieszkańcy, to nie to samo co zmęczone cywilizacją krainy Bliskiego Wschodu, czy wiecznie ze sobą skłócone plemiona Celtów.

Z czasem doprowadziło to - ta świadomość i te obiektywne ograniczenia - do próby otoczenia jądra imperium fortyfikacjami, a potem do stopniowego porzucania tych fortyfikacji, poczynając od tych najbardziej zewnętrznych. Sukces zaś - jeśli spojrzymy na to od tej przeciwnej strony - Germanów, dał im świadomość, że nie są wobec Rzymu bezbronni, ukazał im ich własną siłę i luki w gardzie przeciwnika. Co z czasem okazało się dwiema z tych rzeczy, które doprowadzily do upadku Imperium.

Po co cofnęliśmy się aż tak daleko? Po co ja o tym tutaj opowiadam? Ano dlatego, że w czasach, gdy, po Napoleonie (który tam wyczyniał różne rzeczy i sporo się przyczynił do tego, co się potem tam działo), rodziły się w Niemczech narodowe uczucia - wszystkie te "wędrowne ptaki", czyli młodzież wędrująca pieszo po kraju, zbierająca legendy i ludowe śpiewki...

Masa takich rzeczy była tam w wieku XIX, lewizna tego strasznie nie lubi i wciąż pisze książki o tym, jak to prostą drogą prowadziło do Hitlera... (Spengler też się tam oczywiście załapuje - jakżeby nie! Ale też właściwie nic poza Szkołą Frankfurcką z przyległościami nie ma szansy się tej brawurowej lewackiej burzy i naporowi oprzeć, więc czym tu się przejmować.)

No i w tym całym ruchu - narodowego odrodzenia, który stanowił zresztą część o wiele szerszego, ponadnarodowego historycznego trendu panującego w owym okresie - nie mogło przecież zabraknąć kultu Arminiusza! Prawda? My też byśmy go wykorzystywali, gdybyśmy go mieli. Zdrada, fakt, ale jakież to ma znaczenie wobec wolności i jej alternatywy - niewolnictwa?

No bo w końcu my możemy sobie tę, prawdziwą, pierwotną, łacińską kulturę chwalić i wyobrażać sobie na jej temat bógwico, ale dla wielu to była wtedy swego rodzaju Ojropejska Unia, i to taka, jaką ta "nasza" (?) będzie dopiero za lat parę, o ile dożyje, o ile jej się uda, kiedy zacznie tępić niepokornych "eurosceptyków" i udzielać bratniej pomocy krajom, którym się członkostwo nie dość podoba. (Że o powtarzaniu referendów aż do pożądanego przez ojrobiurokratów skutku nie wspomnę.)

No i faktycznie kult Arminiusza był ogromny, kult "miłujących wolność, męskich i w ogóle cudnych, Germanów" takoż. Trudno się dziwić. No a dość naturalną koleją rzeczy Imperium Romanum nie miało za to w tamtych kręgach dobrej prasy. Były to zaś kręgi naprawdę szerokie, elokwentne i wpływowe. Była w nich także młodzież, miało to zatem przyszłość... (Bo to nie była III RP, ani nawet Unia Ojro.)

Wybudowano na przykład Arminiuszowi niesamowicie wysoki pomnik, który w dodatku stał na jakiejś tam wysokiej górze, i było go widać z... Nie pamiętam ilu, ale paru dni drogi od tego punktu. Albo co najmniej z jednego dnia drogi, a i to nie jest byle czym. (Mam to opisane w jednej książce, ale chyba jej tak łatwo nie znajdę, więc mówię w przybliżeniu.) I tak dalej. A pism - mniej i bardziej uczonych, mniej lub bardziej duszeszczipatielnych - nie zliczysz!

Tak więc mieli Niemcy swoją narodową ideologię - "wolna Germania, skutecznie broniąca się przed łacińskim pedalstwem i niewolnictwem"... Te rzeczy. A ideologia narodowa, czy może ładniej "narodowa IDEA", to, jak celnie cały czas podkreśla choćby "Coryllus" Maciejewski, to PODSTAWA. Absolutna!

Bez tego obywatele... (Jacy obywatele? To będzie stado lemingów albo innych fellachów, jeśli bez narodowej idei!) Nie wiedzą, dlaczego by w ogóle się mieli dla tej "ojczyzny" poświęcać.... Obcy zaś nie widzą powodu, by jej przyznawać prawo do istnienia. Co czasem jednak ma swoje znaczenie - ludu III RP!

W najbardziej skrajnym przypadku taka narodowa idea potrafi być tak skuteczna, że po prostu paraliżuje całe otoczenie, które, wulgarny najczęściej i egoistyczny, interes danego państwa zaczyna z przekonaniem uważać za samą wcieloną PRAWDĘ. To jest dopiero osiągnięcie! Nie znacie takich przypadków?

No to spróbujcie spojrzeć, tak jak to robi Coryllus, na miłościwie nam panujący LIBERALIZM ("liberalną demokrację", jeśli ktoś woli, bo to o to tutaj chodzi), wraz z PRAWAMI CZŁOWIEKA, jako na angielską (czy może brytyjską) IDEĘ NARODOWĄ właśnie! Powtarzam: taka naprawdę super dopieszczona narodowa (i państwowa jednocześnie) ideologia po prostu PARALIŻUJE OFIARY! Zastanówcie się chwilę podczas oglądania najbliższego Dziennika TV, a może zrozumiecie o co mi chodzi.

Ta właśnie ideologia jest nam wpajana od niemal trzystu lat, z drobnymi przerwami. I jak najmiłościwiej nam przecież panującą - do tego stopnia, że mało kto odważa się ją widzieć jako coś innego niż PRAWDĘ, DOBRO LUDZKOŚCI i SPRAWIEDLIWOŚĆ. Możecie także dodać tu "wolny rynek", bo to jest w tym samym pakiecie, tylko nie chciałem na to tutaj kłaść akcentu.

Albo weźcie sobie na warsztacik kwestię taką, dlaczego najwiekszą zbrodnią jest dzisiaj "antysemityzm", choć po prawdzie nikt nie wie co to oznacza i nikomu zdaje się to nawet nie przeszkadzać. To także narodowa idea, choć może nie tylko to. (No i ten naród też byłby nieco innego typu. Spengler, Rtęciowcy, te rzeczy. Kto wie to wie, inni wiedzieć nie muszą, skoro nie chcą.)

Wróćmy jednak po tym długim marszu przez lasy i bagna do naszego Konecznego. Do naszego Konecznego i jego koncepcji. Koncepcji tej mianowicie, że Polska to "cywilizacja łacińska", a Niemcy (sorry, muszę zmienić pampersa, bo się posikałem ze śmiechu) to Bizancjum.

Czasy były wtedy takie, jakie były. (Teraz też są, choć w szczegółach nieco inne.) Każdy naród musiał mieć narodową ideologię. No i każdy szanujący się naród ją miał. Niemcy co mieli? No właśnie - śmy sobie o tym przed chwilą rozmawiali. Germanów, ach jakich męskich, bitnych, kochających wolność... Wrogich łacińskim miazmatom i całemu temu pedalstwu. (Rosja też oczywiście zawsze swoje ideologie miała. I to jakie!)

No to jak na to miała odpowiedzieć Polska? Wolni Słowianie, broniący się przed wolnymi Germanami? I nie lubiący jak cholera Rzymian? Czyli może tych z Watykanu? Niespecjalnie to mi się wydaje przydatne w przepychankach między państwami i narodami, a wam? Konecznemu też się nie wydawało, więc poszedł po rozum do głowy i rzekł: "Wy wolni Germanie? No to my Rzym! Kto w końcu obficiej figuruje w uczonych pismach? Kto ma więcej popiersi w muzeach? Kto zaliczył więcej sławnych zwycięstw i chwalebnych klęsk? Jasne że MY! Rzym znaczy."

Nieźle im przygadał, ale to był człowiek bystry, miał twórczą inwencję, więc jeszcze poprawił i szkopom dodatkowo przywalił. Mówiąc im tak: "Zresztą jacy z was wolni Germanie? Bizantiany jesteście, a to znacznie gorsze od Rzymu Augusta i Werusa!" No i ci Niemcy faktycznie by się po tym nie podnieśli, gdyby nie takie drobiazgi, że np. oni o tym w ogóle nic nie wiedzieli. Ale i tak kompleksy doprowadziły ich do tego, że dali nam w kość w '39, potem wyprawiali u nas różne dość paskudne rzeczy, a na koniec stworzyli Unię.

Można to oceniać różnie, trzeba jednak oddać Konecznemu sprawiedliwość - gość postawił sobie zadanie, które było istotne i na czasie, rozwiązując je w sposób znakomity i błyskotliwy. Że jest to narodowa propaganda, a nie żadna tam "naukowa" czy "paranaukowa" historiozofia (jak np. ta Spenglera), to chyba powinno być już w tej chwili jasne. Czy to jest jakaś wada? Ja tego tak nie widzę.

Młotek służy do młotkowania, dłuto do dłutkowania, szydło do szydełkowania... Czy jakoś tak. Wiecie o co chodzi, nie? No a narodowa idea, czy, inaczej mówiąc, nacjonalistyczna propaganda, to całkiem co innego niż próba autentycznego odczytania historii na nowo. (Niezależnie od tego, czy z danym konkretnym odczytaniem na nowo historii ktoś się zgadza, czy też nie.) Bez narodowej idei, a nawet idei państwowej, się nie obejdziemy!

To co zrobił Koneczny było sensowne i zapewne jakoś skuteczne - tylko że to było wtedy, a to nie były nasze czasy. Teraz, obawiam się, lepiej by było zostawić Arminiusza, pseudo-Bizancja, podrabiane Rzymy swojemu losowi. I spróbować znaleźć coś aktualnie skutecznego. Nośnego - ach!

Dixi! (Bo tak się składa, że ja łacinę jednak liznąłem, a nawet mam z niej eksternistyczną maturę na maksymalną uppsalską ocenę. Mimo to, za "cywilizację łacińską" się nie uważam.)

triarius

P.S. O Adasiu nic nie było. No i dobrze, przeżyje! 

niedziela, grudnia 22, 2013

Wyskrobana Chanuka

Jakaś kopnięta (jak to one) feministka ogłosiła, że w Boże Narodzenie da sobie w prezencie skrobankę, i na naszej "prawicy" rozpętała się burza. Nie przesadzacie ludzie? Oczywiście - samo dziecko jest niewinne, ale czy to aż taka dla nas tragedia, że będzie nieco mniej dzieci z lewackimi genami (jeśli takie istnieją) i przez lewaków wychowanych? Sami sobie to w końcu robią. Naprawdę wolelibyście żeby ich było WIĘCEJ?

W dodatku, jak słyszę, owa lewaczka okazałą się być potomką rebe Bratkowskiego. No to już całkiem was ludzie nie rozumiem - przecież tu nie chodzi o żadne Boże Narodzenie, bo u nich to się jakoś inaczej nazywa, chyba Chanuka. Więc co to ma z nami wspólnego? W dodatku to musi być taka postępowa Chanuka, z Diedem Marozem i "Podmoskowskimi wieczierami". O - wiem jak oni to sobie umyślili: wyskrobie tę idiotkę gość przebrany za Dieda Maroza! Sierpem i młotem.

Naprawdę nie rozumiem. Jeśli aż tak łatwo będziecie się dawać podpuszczać byle jednoosobową prowokacją, to marnie naszą przyszłość widzę! Są już w milionach egzemplarzy lemingi - a teraz wy także do nich dołączycie? Jasne, lekko odwracając niektóre wektorki, ale w sumie to taka sama lemingoza, jak tamtych, a macherzy będą wami manipulować jeszcze łatwiej niż tamtymi. Czego owa chanukowa prowokacja dobitnie, moim zdaniem, dowodzi.

* * *

Na odmianę coś całkiem optymistycznego... Ale ich trzepła ta książka o "resortowych dzieciach"! Nigdy bym się nie domyślił, przyznaję. Dla mnie te sprawy były w sumie od zawsze oczywiste, a szczegóły nie są mi niczego potrzebne. Zresztą większości z tych ubeckich dzieci w telewizjach i tak po prostu nie znam, bo nie oglądam. Ta wiedza by się oczywiście przydała przy ew. sprzątaniu Polski, tylko kiedy to będzie?

Jednak skowyt tego stada dowodzi, że ich to całkiem nieźle ugodziło. Może się boją, że ten i ów leming przeczyta i otworzy ślepka? Nie byłbym AŻ TAKIM optymistą, ale w końcu może oni wiedzą lepiej?

* * *

Bonmot przewrotny, co mi przyszedł ostatnio do głowy. Do tego, jak wielu zauważy, podkradnięty poniekąd wielkiemu Polakowi, choć oczywiście zmieniony. Dla mnie prawdziwy tak na jakieś 70 procent, reszta to ponury żart, ale i tak 70 procent to sporo. (Widział ktoś taki długi wstęp do złożonego z paru słów bonmota?) Oto on...

Kto nie szanuje własnej biurokracji, będzie szanował cudzą.

(Oczywiście BIUROKRACJA III RP NIE JEST "WŁASNA"!)

* * *

Patrzę na zagraniczne telewizje, a tam niesamowite cyrki z tym Chodorkowskim, co go z mamra w Rosji wypuścili. Całkiem nie widzę, dlaczego ta sprawa miałaby aż tak interesować kogokolwiek poza bliską rodziną tego pana, a już szczególnie dlaczego by miała interesować zwykłego konsumenta telewizyjnych wiadomości. No i tak mi się jakoś wydaje, że gdyby ten Chodorkowski był zwykłym gojem, to by pies z kulawą nogą się jego wypuszczeniem z mamra nie podniecał.

A propósito, związany nieco z tym właśnie tematem jest najnowszy tekst Kuraka - ten dlaczego Bolek nie dostał Oscara. Kurak moim zdaniem jest jak najbardziej autentyczny (co mogę uzasadnić na żądanie), a w dodatku dowodzi, że socjologiczne wykształcenie nie zawsze musi być stratą czasu i ogłupianiem pacjenta.

* * *

Aha, uświadomiłem sobie nagle, że nic tu jeszcze nie było o Adasiu. Adaś się zawsze wścieka jak nic o nim nie ma - ostatnio sobie nim nawet nieco spaprałem całkiem poważny und kontrowersyjny tekst. No ale teraz już o nim jest, więc niech siedzi cicho!

* * *

No dobra, wiem że już nie możecie wytrzymać tego napięcia i macie różne dziwne podejrzenia... Adaś to jest baba. "Adasiem" został z powodu cudzego adresu email, którego używał.

Adaś to moja znajoma. Na odmianę także w realu - nie tak jak wy, ludkowie moi rostomili. Kiedyś się z nią założyłem, że będę o niej wspominał w każdym swoim poście i tak to się kręci. (Choć są luki. Cicho sza, żeby nie zauważył!)

triarius

sobota, grudnia 21, 2013

Clito, mały braciszek ubeka

Na Facebooku ostatnio ktoś związany z rodzimymi tzw. katolickimi mediami podniósł straszny krzyk, że "150 tysiącom kobiet w Afryce dzieje się krzywda, bo im różne tam rzeczy obcinają, czego one oczywiście okropnie nie lubią..." Nie dosłownie tymi słowami, oczywiście, bo słowa były odpowiednio namaszczone i tchnące humanizmem, ale treść była właśnie taka. Chodzi, jeśli ktoś z mojego ezopowego języka nie zrozumiał, o sprawę tzw. "kobiecego obrzezania".

No i ja z przekonaniem uważam podnoszenie takiego krzyku przez te tzw. katolickie media za coś skrajnie dennego. Cóż bowiem może być bardziej pokracznego od zachowań w zamiarze cwanych jak cholera, makiawelicznych po prostu, które jednak, o dziwo, szkodzą bardziej samemu cwaniakowi, niż reszcie świata? Historia zna wiele przypadków, kiedy ktoś był "zbyt cwany dla własnego dobra", czy "głupio mądry"... I to jest, moim zdaniem, kolejny na to przykład.

Zanim (Deo volente) zagłębimy się razem w subtelną analizę tej konkretnej sprawy i obszernej problematyki, którą ona jest wyrazem - coś na przystawkę. Dla co mniej filozoficznie nastawionych czytelników, szczególnie tych z dysleksją (jak choćby Adaś, o mnie samym uprzejmie zapominając), to powinno właściwie wystarczyć. Choć to wcale nie byłby mój główny argument przeciw tym, jak ja to widzę, szkodliwym bredniom wygłaszanym przez tzw. "katolickie" media. (Jakby dzisiaj coś mogło jeszcze być tak po prostu "katolickie". Po V2 i w atmosferze lewackiego totalitarnego terroru rosnącego z każdym dniem.)

Dwa pytania zatem:

1. Dlaczego ten czuły na kobiecą krzywdę mówi o Afryce, nie wspominając, że w wielu innych krajach w Afryce nie leżacych, robi się to samo, albo coś w sumie całkiem podobnego? Przeciw czemu, z jakichś dziwnych względów, nikt nie protestuje. O czym konkretnie mówię? A na przykład o Arabii Saudyjskiej. Gdzie wystarczy, że nieobrzezana kobieta znajdzie się w szpitalu, żeby jej (kulturalnie i pod znieczuleniem) przymusowo i znienacka różne te tam szczególiki poobcinali.

Bywały takie przypadki, nawet chyba dość mnogie. Oczywiście trudno mi zrozumieć te zachodnie kobiety, które wychodzą za ichnich obywateli, przechodzą na islam i tam się osiedlają... Ale my nie o tym. My o protestach i podnoszeniu dzikiego rabanu z powodu takich praktyk. Faktycznie dość odległych od praktyk w każdym sensie "katolickich", a także od praktyk które my tu, w zachodnim (w szerokim pojęciu) świecie uznalibyśmy za normalne.

Ale raban dotyczy Afryki, a nie wielu innych krajów, które się "oszczędza". Z tchórzostwa i/lub z cwanego "politycznego" powodu, że to niby "sojusznik w walce z laicyzacją". Nie twierdzę tu, że na pewno nie sojusznik w tej walce - po prostu zauważam pewien brak konsekwencji.

2. Kiedy sprawa dotyczy kobiet i dziewcząt, oraz czarnej Afryki, jest dla naszych humanizmem przepełnionych uszczęśliwiaczy ludzkości jasna i jednoznaczna. Co jednak mówią oni o obcinaniu różnych podobnego typu szczególików niemowlętom płci męskiej? Proszę teraz o zupełną ciszę, nadsłuchujemy... Słuchamy, słuchamy... I nic nie słyszymy, prawda? Trochę to dziwne.

Pomyśli ktoś, że ja jestem jakimś obrońcą tego typu praktyk i chciałbym, żeby Kościół Katolicki je zaakceptował. I może jeszcze przyjął je jako swoje. Co za bzdura! Kompletnie nie o to chodzi. Chodzi mi o obrzydliwą obłudę, która w dodatku wcale nie sprzyja interesom obłudnika, tylko wali go w tę cwaną mordę niczym nadepnięte odpowiednio grabie.

Zgodzę się, że w wielu przypadkach - szczególnie u ludzi do których te słowicze apele "katolickich" mediów i innych naprawiaczy świata dotarły i roznieciły im w sercach pożar świętego oburzenia i potop wspólczucia dla bliźniego swego - to nie jest głupie cwaniactwo, tylko szczere przekonanie, mające dobro brata... Siostry raczej w tym przypadku, na względzie.

Ale i tak opiera się to na umysłowej płyciźnie i musi wynikać w znacznej mierze z tego, co z ludzi umysłami robią współczesne tzw. edukacja. I oczywiście współczesne media. I w co Kościół, niestety, dość gładko się w tych czasach wpisuje.

Można protestować przeciw obrzezaniu kobiet? Można być gorąco i zdecydowanie przeciw takim obyczajom? Można. Oczywiście że można - chodzi jednak o to, z jakich pozycji. I o to, że jeśli się mówi A, to należy być także przygotowanym na powiedzenie B. Jeśli zaś ma się zamiar powiedzieć B, to raczej powiedzenia A się nie uniknie. W sensie oczywiście metaforycznym, ale każdy powinien chyba zrozumieć o co chodzi.

Jeśli uważamy, że mamy prawo zwalczać takie pradawne zwyczaje, jak obrzezanie kobiet w Afryce, to po pierwsze - powinniśmy je zwalczać także gdzie indziej. Po prostu wszędzie. Albo (zaiste program minimum!) przynajmniej o nich otwarcie mówić. Jeśli obrzezanie kobiet jest be, a obrzezanie męskich niemowląt jest cacy, no to chyba wypadałoby powiedzieć ludziom DLACZEGO? To może mieć jakieś fajne wyjaśnienie, ale ja np. go nie znam i chętnie bym je poznał.

Jeśli już spełnimy te wstępne warunki, to możemy, jak ja to widzę, zwalczać obrzezanie kobiet w takich oto przypadkach:

1. Jeśli uważamy, że wszyscy ludzie na świecie powinni być katolikami. W znacznie (ale to znacznie) skromniejszej wersji - wszyscy ludzie na świecie powinni się stosować do katolickich norm społecznych i katolickiej moralności. Uważano tak kiedyś i postępowano zgodnie z tym przekonaniem - krucjaty, konkwista... Językiem bardziej... well, marksistowskim, będzie to niewątpliwie "katolicki imperializm kulturowy". I albo nam on pasuje, albo nam on nie pasuje. Ze wszystkiego co widzę i słyszę, posoborowy Kościół jest od takiego  imperializmu jak najdalszy. Ja, przyznaję, nie rozumiem tego, ale tak właśnie chyba jest.

2. Jeśli uważamy, że wszyscy ludzie na świecie muszą sie stosować do tego, co obecnie głoszone jest jako "uniwersalna moralność" i (nie bójmy się tego słowa!) "PRAWA CZŁOWIEKA". To absolutnie nie jest to samo co w punkcie 1! "Prawa człowieka" nie dość, że z choćby z tym, co się określa jako "moralność dekalogu", związek mają taki sobie, to jeszcze wciąż "ewoluują" i wyraźnie są dyktowane przez, trudne wprawdzie do precyzyjnego umiejscowienia, ale jednak całkiem konkretne siły.

Siły nie będące bynajmniej Kościołem Katolickim, a nawet w istocie Kościołowi Katolickiemu zdecydowanie wrogie. Wpisywanie się w kampanie podboju świata przez te siły - a czymże innym jest ów przejmujący zew, o którym sobie tutaj rozmawiamy? - jest to coś takiego, jak swego czasu pewna ulubiona rozrywka dziatwy z ubeckich rodzin...

Czyli zaczepianie starszych chłopaków przez ubecką dziatwę, a potem bieganie z krzykiem do braciszka ubeka albo ubeka tatusia. (Dzisiaj robi się to w garniturach marki Armani, choć oczywiście takie obyczaje trwają przez stulecia i przeżyją nas ze szczętem. Jak i obrzezanie kobiet zresztą.) Dla ułatwienia, tego cwanego braciszka nazwiemy sobie... Niech będzie na przykład... "Clito". W końcu musi mieć jakieś imię, więc czemu nie to właśnie? Zostawmy jednak Clita i wróćmy do naszych mutonów.

Tak samo jak w przypadku hipotetycznego "imperializmu katolickiego" - będzie to ewidentny przykład imperializmu. Tym razem "zachodniego", W dodatku całkiem już nie hipotetyczny. Nie mówię, że ten imperializm jest koniecznie złą rzeczą, ale jednak słabo on przystaje do wielu innych haseł, którymi się nas bez przerwy częstuje. Nie mówiąc już o praktykach, stosowanych stale i których skutki my, zwykli normalni nielewaccy ludzie, musimy łykać na codzień.

3. Jeśli jesteśmy autentycznie częścią którejś z tamtych kultur, które te rzeczy praktykują. I nie chodzi tu o takie bycie częścią, jak np. częścią polskiego narodu jest Adam Michnik, tylko naprawdę. Czyli musi być tak, że my jesteśmy tym przesiąknięci, a oni nas jako swoich bez zastrzeżeń akceptują. (Czyli "może być Żyd, byle chodził w krakusce", jak to błyskotliwie wyraziła niedawno Krytyka Polityczna. Brawo!)

Ten ostatni przypadek jest oczywiście czysto abstrakcyjny i nie ma powodu nas dzisiaj zaprzątać. Przypadkiem pokrewnym jest korumpowanie i przewerbowywanie elit innych kultur i cywilizacji - np. afrykańskich (ale także przecież w nieszczęsnej Polsce, może nawet w większym stopniu). Nie ma tutaj, i nie będzie nigdy ścisłych, jednoznacznych kryteriów, które by pozwalały na algorytmiczną ocenę etyczności działań. Takie coś to jednynie odwieczne marzenie świrów i fanatyków.

W sumie to by było jądro mojego wywodu. Na zakończenie chciałbym rzucić jeszcze dwoma drobiazgami. (Drobiazgami? Zależy od optyki!) Otóż twierdzenia, że te tam kobiety i dziewczęta, w tej Afryce znaczy, tak potwornie się tego boją i tak tego nienawidzą, są, z tego co kojarzę, prostą naiwną i głupią projekcja ludzi, którzy nic o tym naprawdę nie wiedzą. "Tak przecież po prostu musi być!" myślą sobie. No i rzeczywiście - gdyby ich samych tak nagle złapali i chcieli im coś obciąć... Jerum, jerum!

Ale to nie tak działa. Ten lewak, który domaga się odszkodowania za ostatnie namaszczenie w szpitalu, nie da oczywiście naszym humanistycznie nastawionym katolikom do myślenia, ale powinien. Dla jednych pierwsza komunia to gwałt na ciele i duszy - dla innych przejście w dorosłość i stanie się kobietą to powód do dumy i sprawa radosna.

Dotyczy to nie tylko obrzezania i wąsko pojetego seksu - jest masa innych "pierwotnych" społeczności, gdzie wyczynia się z ciałem najdziwniejsze rzeczy. Przeważnie właśnie, albo przynajmnej często, oznaczające dojście do pełni dorosłości.

Można sobie tego poszukać: spiłowywanie zębów kamykiem (cholernie bolesne!), zniekształcanie głowy, wyciąganie szyi, rozcinanie penisa żeby się sikało w poprzek (Australia, to faktycznie seksualne, ale tak słodkie, że nie można pominąć), robienie blizn, tatuaży, praktyki opisywane choćby w książce Mały Bizon (wcale nie wyssane z palca jednak)...

Jest tego ogromna masa, a w zachodnim świecie też, jeśli spojrzeć na sprawę antropologicznie, dałoby się takie rzeczy do niedawna znaleźć. Może nawet i dziś by się dało, tylko że to już skrajna degeneracja zdrowej antropologii, i np. aby w składaniu CV dostrzec krewniaka spiłowywania zębów, trzeba nieco więcej intelektu, niż pozwolono zachować przeciętnemu człowiekowi.

Z tego co widziałem, to większość tych dziewczyn przed taką operacją, o jakich sobie tu luźno rozmawiamy, a także po niej, była szczęśliwa jak stado skowronków. Dałoby się to chyba porównać z radością i dumą z powodu pierwszej komunii. (Mam nadzieję, że to nikogo nie obrazi, bo nie to było moim zamiarem i nie widzę do obrazy powodu.) Co jest logiczne i sensowne.

Oczywiście - w samym trakcie mogły być mniej tym wszystkim zachwycone. No i mamy tu odwieczną sprawę narzucania przez Zachód swoich kryteriów i przewerbowywanie - zarówno elit, jak i młodzieży. Nie mówię teraz, że to jest koniecznie złe, ale trzeba się w końcu zdecydować jakie to jest. Bo na razie rządząca światem (zgoda że w sposób dość "fraktalny", ale jednak) klika, robi dokładnie to, co jej pasuje, o żadną konsekwencję, o moralności nawet nie wspominajmy, nie dbając.

Albo przyjmujemy, że zachodnie normy są jedyne i najlepsze, a potem narzucamy je światu, albo każda kultura jest fajna, każda religia też, ekumenizm itd., a wtedy nic nam do tego, jak ci Murzyni w Afryce się zabawiają! Oczywiście pozostanie jeszcze istotna jak cholera kwestia - CO to są te "zachodnie normy". Bo to co teraz się nam "z Zachodu" serwuje, ewoluuje i zdaje sie nie mieć nic wspólnego z tym, o co choćby walczyli nasi zachodni przodkowie przez stulecia. Choćby jeszcze 50 lat temu, a nawet, z rzadka, później.

No i jeszcze, skoro wspomnieliśmy iż świat jest obecnie ("fraktalnie" poniekąd) rządzony przez zgraję degeneratów, to przypomnijmy może od czego zaczął się ruch Mau Mau... Od którego z kolei rozpoczęło się wywalanie Zachodu z Afryki, ze wszystkimi tego skutkami, nierzadko, jakby na nie nie patrzyć, niezbyt budującymi. Otóż zaczęło się właśnie od tego, że Anglicy chcieli zabronić owych praktyk, o których my tu sobie luźno rozmawialiśmy. Tak one tam tego nienawidziły, że aż... Jest to drobne ostrzeżenie dla nas na przyszłość. Już parę takich szpasów nam te obecne szemrane "elity" wycięły.

Swoją drogą, czy w społeczeństwach nie mających telewizorów i nie czytających tygodników (a takie przecież były te afrykańskie w czasach przed Mau Mau), w ogóle możliwe jest, by jakieś praktyki dotyczące kobiet trwały przez długi czas, gdyby matki - zarówno dziewcząt, jak i chłopiąt przecie - były mu jednoznacznie przeciwne?

No bo przecież je to też spotkało, prawda? I to nie mężczyźni się tym zajmują, tylko właśnie te kobiety. Więc z tą ich nieszczęśliwością, nie jest raczej tak prosto, jak sie naszym posoborowym wrażliwym duszyczkom wydaje. Reszta zaś też tego całego rozumowania, jak mam nadzieję wykazałem, wali sie w pył.

Naprawdę nie chodzi mi o to, że te praktyki koniecznie są super i muszą być stosowane. No i na pewno nie chcę, żeby były stosowane u nas i na nas. (Chyba że ktoś akurat prywatnie lubi.) Mam nadzieję, że nikt tego tak nie odczytał. Naprawdę nie wiem nawet, czy Zachód powinien narzucać swoją moralność światu. Jednak nie będąc nawet małym braciszkiem ubeka dawać się wciągać w jego zabawy, to moim skromnym skrajna głupota, i wcale nie tak jednoznacznie moralna, jak się niektórym wydaje.

triarius

środa, grudnia 11, 2013

To ja też mogę trochę o zielonym jabłuszku?

Start nowej partii Gowina obśmiali już niemal wszyscy, a nawet i paru dodatkowych, jak np. Cezary Krysztopa, którego na szalomie explicite podejrzewano, iż mu się ta inicjatywa spodoba, bo to taki gość, a zaraz potem, kiedy rozmawiałem z nim (pierwszy raz w życiu zresztą) na Fejsbuku, okazało się, że jednak nie. Że Gowina nie znosi, choć jednak, by tradycji politycznego naiwniactwa stało się zadość, wciąż ceni Wiplera.

Ja tu będę więc mocno spóźniony i pewnie nie uda mi się rzec niczego przesadnie oryginalnego, o głębokim nie wspominając, ale jednak sobie napiszę. Traktując to nieco jak ćwiczenie, żebym całkiem już nie zapomniał tego, ojczystego jakby nie było, języka. W piśmie. Zresztą, znając mnie (jak przysłowiowy zły szeląg), tuszę, że jednak coś w miarę oryginalnego powiem, a na podsumowanie mam coś jednak - pewnie nie na miarę moich najlepszych kawałków z zamierzchłej przeszłości, ale jednak niepozbawionego.

No więc debiut partii Gowina... Jabłuszko faktycznie żałosne, choć moim zdaniem reszta jeszcze gorsza. Nie chcę powtarzać tych wszystkich, mniej lub bardziej zabawnych, konceptów, ale tak mi właśnie przed chwilą przyszło do głowy, że do tego jabłuszka pasowałaby dewiza w rodzaju: "Popić mlekiem!" W sensie, że po tym - niedojrzałych jabłkach, jak to Gowina, tak właśnie popitych - się pono umiera na skręt kiszek.

Co jest, jak opowiadają ci, którzy przeżyli, wyjątkowo przykrą śmiercią, a ja im wierzę - wystarczy sobie wyobrazić jedzenie takiego strasznie zielonego, kwaśnego jak cholera, niedojrzałego jabłka, i popijanie go sokiem z krowy. (Sorry, nie chciałem zaszkodzić! Wyobraźnia to jednak broń obosieczna.)

Nazwa partii jest jednak o wiele, moim skromnym, gorsza. Jakieś sugerowanie, że Polska jest, czy też ma być, pana G.? To miał być podkorowy przekaz? NLP? Coś jak owo słynne (gdzie słynne, tam słynne, ale w pewnych miejscach, bliżej Paryża czy Martyniki, tak) "moi Président de la République", które faktycznie mogło zwalić z nóg, a wedle niektórych dało zwycięstwo. (Choć, po prawdzie, to Sarcozego wszyscy tam już pono mieli dość, tylko teraz powoli zaczynają sobie pluć w brodę, bo ten o wiele jeszcze gorszy. Ale też nie ma tego złego...)

Nie wiecie o co chodzi z tym  "moi Président"? Hollande tak właśnie w prezydenckiej debacie rozpoczynał każdą kolejną obietnicę, jak to będzie cudnie pod jego prezydenturą. Sztuczka polega na tym, że to dosłownie znaczy "ja, Prezydent Republiki", choć daje się też zrozumieć jako: "kiedy ja Prezydentem Republiki". I uważa się, że w tym był przekaz podkorowy właśnie. Że był taki zamiar, to nie ulega wątpliwości, ale całkiem sporo ludzi sądzi też, że to zadziałało. Tylko że u Gowina ta "jego Polska" jest o wiele bardziej na chama, i raczej tylko żałosna. Jeśli nie po prostu chamska właśnie.

Jednak nie tylko te rzeczy były fatalne. Specjalnie kliknąłem na jakiś link, który mi ktoś gdzieś, żeby zobaczyć jak wyglądają te dwie córki Godsona, które miały być prześliczne. I cudnie śpiewać. Bóg mi świadkiem, że z natury podobają mi się mulatki, a do Murzynów mam nastawienie jakoś odruchowo pozytywne. Wszedłem ci ja zatem i zobaczyłem dwie dziewczyny - niezłe, ale też nic nadzwyczajnego... Nadzwyczajna, w sensie dziwaczna, była ewentualnie fryzura jednej z nich, ale też nie aż tak, żeby było o czym gadać. A tym mniej się oburzać.

Uderzyło mnie jednak w tym występie, przez kochającego, konserwatywnego, jak mówią, tatusia zapowiedzianym, parę innych rzeczy... Jak choćby to, że te dwie dziewczyny mają całkiem niepolskie imiona. Bez trudu mogę zrozumieć, że ktoś ma zagraniczne imię - nawet Donald to kiedyś było imię przyzwoite, a co więcej szkockie (i komu to k...wa przeszkadzało?)...

Tylko że jeśli ktoś przyjeżdża do jakiegoś kraju z daleka, po oczach bijąc inną etnią i inną kulturą, a potem zaraz zabiera się za politykierstwo - i to właśnie w czymś takim, jak Platforma... Już nawet nie o to chodzi, że to złodzieje, targowica i także po prostu durnie, bo na zauważenie tego pan Godson może być po prostu zbyt głupi...

Co oczywiście nie ma nic wspólnego z kolorem czy etnią, ale tacy są, którzy się po latach nagle budzą... "Głupi w końcu dojdzie do tego samego co mądry", rzekł kiedyś ktoś, "tylko zajmie mu to o wiele więcej czasu". Te sprawy. Zresztą co tu daleko szukać - przecież przykładem jest sam Gowin!

No i taki afro-Polak, czy jak go nazwać... Polak jednak chyba wciąż nie za bardzo... Wyprodukował te swoje córki już chyba tutaj, a potem nadaje im zagraniczne imiona? Po co? Żeby im utrudnić? Żeby im pomóc? Tymi imionami znaczy? Zagranicznymi? Jednocześnie próbując odstawiać polskiego patriotę w polskim, oficjalnie przynajmniej, parlamencie? Coś mi tu, powiem szczerze, nie pasuje!

Ale ja zapomniałem rzec, o jaką partię w której nie wypada, moim skromnym, występować od niedawna i tylko zgrzebnie naturalizowanym... Takim, których przodkowie wprawdzie w KPP czy innym PZPR nie byli, ale też nic dla Polski nie zrobili... I te rzeczy. Taki ktoś najpierw powinien mi udowodnić, że naprawdę jest, czuje się, Polakiem, a potem pchać się ewentualnie po sejmowe frukta.

Chodzi mi o to, że gdyby to była partia szczerze narodowa i walcząca o polski interes (choć to słowo zawsze mi nieprzyjemnie pobrzmiewa geszeftem, tak jakoś mam) - to OK. W ten sposób gość właśnie wyraża, udowadnia i realizuje ten swój nabyty polski patriotyzm. (O ile oczywiście to nie agentura, ale skąd ten biedak miałby to rozpoznać, skoro tylu odwiecznych Polaków nie dostrzega?)

Jednak partia, która - pomijając już jej cała aferalną, mafijną i "zwykłą ludzką" obrzydliwość - programowo dąży do roztopienia Polski w tym i owym... Która programowo stawia na globalizm, globalny "wolny rynek", miłość do wszystkich i brak narodowego egoizmu? Dla mnie oczywiście nawet potomek w prostej linii Piasta Kołodzieja byłby zdrajcą lub durniem (tertium non datur) zapisując się do czegoś takiego, ale co powiedzieć o przyb...

O gościu? (Żeby to wyrazić grzecznie i cywilizowanie.) Naprawdę tego nie rozumiem i pan Godson musi bardzo ciężko kapować, żeby takich ewidentnych spraw nie dostrzegać. Plus oczywiście jednak ta mafijność, agenturalność i cała śmierdząca pod niebiosa platformiana obrzydliwość. Jako bonus.

Wracając do córeczek... Samego śpiewu tych panien (do których osobiście naprawdę nic nie mam) już nie chciało mi się słuchać, ale tatuś zapowiedział, że to będzie po angielsku, i że to jednak z ulubionych ich tam w rodzinie piosenek. Niby że tak sobie chórem... Czy jakoś tak należało to chyba zrozumieć. Mnie jednak - a Bóg mi świadkiem, że z angielskim jestem za pan brat, uważam że każdy powinien, że to dziś, dobre to czy złe, ale jak niegdyś pociąganie za łańcuszek, a dziś naciskanie dźwigienki...

Choć fakt, że Coryllus znowu mi tych Anglików cholernie obrzydził, czego kiedyś nie udało się nawet Mackiewiczowi. Jednak angielski, sam w sobie, absolutnie mnie nie razi. Co innego jednak na inicjacji nowej partii, mającej (oczywiście!) Polskę w nazwie i obiecującej zrobić Polakom dobrze. Prawda? Te panny chyba po polsku mówić potrafią? Raczej, należałoby wnosić, że nawet bez tego (niewielkiego, przyznaję) obcego akcentu, który ma tatuś. Jeśli nie, to byłoby naprawdę bardzo dziwne, mówiąc skrajnie eufemistycznie.

No i te panienki, afro-polki, hłe hłe, zamiast "Duś duś gołąbeczki"... Zamiast "Pije Kuba do Jakuba"... Zamiast "Znamy się tylko z widzenia"... Zamiast "Życie w życie jest nowelą"... Czy czegoś tam w podobnym duchu...

Nie domagam się przecież od razu "Pierwszej Brygady", "O mój Rozmarynie", czy "Bogurodzicy". Jednak popisywanie się przy "takiej" - z założenia niby przecież nabrzmiałej patriotyczną treścią i na swojską nutę - okazji akurat angielskim? Żeby to był chociaż francuski, albo kreolski - ale akurat angielski? Który z założenia niby zna dzisiaj każdy uczeń gimnazjum, więc żadne bógwico, a z drugiej strony jednak...

Nie powiem "wiocha", ale tylko dlatego, że mi się wieś aż tak marnie nie kojarzy, i w ogóle to określenie widzi mi się również żałośnie snobistyczne i w sumie denne. Nie całkiem tak, jak "generał" o Jaruzelskim, nie całkiem tak, jak "żołnierz" o bandycie, oczywiście że nie tak, jak "koktail Mołotowa"... Oczywiście że nie aż tak, za to bym do pierdla nie zamykał. Ale jednak głupie i jakoś tak głupio wredne.

Jednak to jest dokładnie to słowo, które się - niestety - automatycznie człeku nasuwa. Konwencję Republikanów sobie Gowiny zrobiły! Zapominając jednak, że te konwencje odbywają się w kraju mówiącym, wciąż, po angielsku, tutaj zaś... Sami wiecie!

Można by pewnie jeszcze sporo skrytykować, zmiażdżyć i wyśmiać w tym debiucie partii o wdzięcznych inicjałach... Jak to będzie? PRJG? Coś niesamowitego! TO powinny wyśpiewać te młode (nie da się ukryć) Godsonówny! Teraz jednak będzie podsumowanie. Drobne podsumowanko tylko, ale niepozbawione.

Otóż nikt chyba nie ma wątpliwości czym jest ta nowa "inicjatywa", jaką ma pełnić rolę, i kto mniej więcej za tym stoi. Prawda? No i właśnie w związku z tym, wszystkie te niezliczone i poważne niedoróbki, zaskakują. Przecież tam dosłownie nic chyba, przynajmniej z tego com słyszał, nie było zrobione jak trzeba, czy choćby normalnie i przyzwoicie!

No więc co my tu mamy? Jak to zinterpretować? Czy tam działały jakieś piąte i setne kolumny, a to bractwo żre się już aż tak ostentacyjnie nad dywanem? Czy też oni naprawdę nie potrafili zrobić tego w miarę przyzwoicie - żeby się ten czy ów leming nabrał? (Nie mówię o Krysztopie - to już nie leming!) Czy też może nie przyszło im do głowy, że puszczone na żywioł, może się to okazać aż takim spiętrzeniem kiksów i upadków na mordę?

Naprawdę nie wiem co wybrać, ale... Choć mi to z natury, i z powodu lat doświadczeń, ciężko przychodzi, wypada stwierdzić, trzeba nawet, że powiało tu jakby lekkim optymizmem. Nie-sa-mo-wi-te, ale przecież TEGO się na ich korzyść zinterpretować po prostu nijak nie da. A więc... Alleluja!

triarius

czwartek, grudnia 05, 2013

Osiem walizek, gitara i saksofon - czyli pośrednio o paszporcie prof. Cieszewskiego

Całkowicie zgadzam się z poglądem wielu, m.in. MatkiKurki, że:

1. ew. podpisanie czegoś 40 lat temu przez prof. Cieszewskiego nie ma, w interesującej nas wszystkich sprawie, specjalnie wiele do rzeczy, oraz że

2. jeśli prof. Cieszewskiego te (medialno-ubeckie) siły tak niszczą, to raczej nie dlatego, że on im pomaga, tylko wprost przeciwnie.

Zgoda?

Dość żałosne mi się natomiast wydaje, że nikt nie potrafi sensownie wybrnąć z porównań z Baumanem. To nie to samo, drogie ludzie - nauki ścisłe i socjologia! (Zakładając nawet, że socjologia to w ogóle nauka, i że dzisiaj nie jest to raczej dość obrzydliwa rzecz. Choć Kurak też z wykształcenia socjolog, więc może od razu nie przekreśla.)

B. ładnie to Kurak dzisiaj napisał, więc nawet wkleję linka:

http://kontrowersje.net/chris_cieszewski_dupa_nie_tw_z_ama_e_nam_wi_t_brzoz_z_amiemy_ciebie_0

Gdyby Bauman zajmował się obliczaniem trajektorii, albo choćby datowaniem wykopalisk, jego przeszłość miałaby w oczywisty sposób o wiele mniej wspólnego z jego dzisiejszymi badaniami, niż w przypadku, gdy się zajmuje przerabianiem w taki czy inny sposób społeczeństwa. To chyba dla wszystkich tutaj, poza zbłąkanymi, jest oczywiste?

Oczywiście pojawia się wiele idiotycznego bełkotu najemnych trolli i działającej w necie agentury. I serwują naiwnym patriotom - nie mającym dość rozumu i dość jaj, żeby się tej swołoczy po prostu pozbyć - kawałki tego rodzaju:
@BEEM.DEEP
Ależ sprawa paszportu jest jak najbardziej i bezpośrednio związana z tematem obu audycji, Tej Sekielskiego i tej z Macierewiczem. Tego nie da się pominąć w całej sprawie. W 1983r. paszport był towarem bardzo deficytowym! I jeśli ktoś mówi, że uciekł od SB, po rozmowie z ludźmi z tej służby, to ja mu po prostu nie wierzę. Nie mam dwudziestu lat, aby dać się nabierać na takie plewy.
I możesz mnie zbanować:) Trafisz na moją listę banów, którymi się szczycę. Bo niektórzy tutaj uznają tylko poglądy zbieżne ze swoimi, resztę wykluczają:) Twój wybór:) Bye:)
RETALIACJA22:262195665
     

Linek tutaj:


Są to oczywiście ubeckie brednie godne III RP. Statystycznie to może być bez znaczenia, ale jednak, jeśli od razu w pierwszym miejscu gdzie się spojrzy, widzi się coś wręcz przeciwnego, to raczej cała "misterna" konstrukcja pada.

Ja wyjechałem latem '84 z żoną w dziewiątym miesiącu (córka urodziła się w pięć dni po dotarciu na miejsce) i pięcioletnią córeczką. (Najlepszą wtedy, wspominam to całkiem przy okazji, przyjaciółką również pięcioletniej Marty Kaczyńskiej.) Jechaliśmy do Szwecji. Na dwa tygodnie. Z wizytą do kuzyna żony, który był sporą szychą na królewskim dworze, a także wśród Polonii. (I który sporo lat wcześniej rodzinny kraj opuścił w sylwestrową noc pod węglem na szwedzkim statku.)

Przed wyjazdem upchnęliśmy gdzie się dało (niestety marnie, jak się potem okazało) dwa koty i pozałatwialiśmy sporo innych spraw. Wracać bowiem nie mieliśmy zamiaru. (Lech Kaczyński był wyraźnie zaskoczony, kiedy mu tuż przed wyjazdem powiedziałem, że to na zawsze. Na zawsze, jak się okazało, PRL'u nie opuściłem, ale na dość długo i wtedy miało być na zawsze. Uwierzyłem, płaski idiota, że to już wolna Polska i wróciłem.)

Co jest zabawne i śmieszy mnie do dziś, to to, iż na te dwa tygodnie wzięliśmy ze sobą osiem sporych i wypakowanych waliz, plus gitarę i saksofon altowy. (Wtedy chciałem być drugim Parkerem, ale najpierw sąsiedzi mi to obrzydzili, a potem jazz mi w sumie b. zbrzydł. Przerzuciłem się na Country, Monteverdiego i inne rancheras. Ale to już inna historia.)

Żaden ubek nie mógłby mieć cienia wątpliwości, że wracać nie zamierzamy. Wielkim działaczem nie byłem, jakąś szychą jeszcze o wiele mniej, bo z paru istotnych względów takich funkcji pilnie unikałem, ale paru ubeków na pewno wiedziało, że istnieję. Kiedy raz w życiu byłem zatrzymany i przesłuchiwany (przez "kolegę" z wydziału, dwa lata wyżej), ten rzekł mi dobrotliwie, że "w takim NRD ktoś taki jak pan zniknąłby bez śladu". Drobiazg, ale traktuję to jako komplement.

Fakt, że miałem, daleko wprawdzie od siebie, ojca oficerem na WAT. Rozwiedzionego we wczesnym dzieciństwie. Nie ze mną oczywiście, tylko z matką. Bezpartyjnym oficerem, z tego co wiem. Co było sprawą wyjątkową. Profesora fizyki. Co mogło mi nieco pomagać... Albo i sporo, ale wtedy nawet mi do głowy to nie przyszło. Zresztą z ojcem spotykałem się góra raz na rok, a politycznie bywało różnie.

Najpierw on zrobił ze mnie antykomunistę, a potem jakoś mu miłość do Zachodu nieco przeszła i się żarliśmy. Zresztą podejrzewam, że ten stary endek, w duszy, wyczuwał lewiznę tych wszystkich Michników i Kuroniów, bo to był b. bystry facet i sporo wiedział. Ale żarliśmy się o politykę w czasie tych rzadkich kontaktów strasznie.

W każdym razie wyjechaliśmy do tej Szwecji jak prawdziwi państwo, w "stanie wojennym", a żadnym TW nigdy nie byłem, ani niczego nie podpisałem. Zresztą nikt mnie o to nawet nie prosił. Wypuszczono mnie także zresztą po jakichś siedmiu godzinach na komendzie we Wrzeszczu, bo i w istocie moje przestępstwo było dość śmieszne - wybuchłem homeryckim, i dość ostentacyjnym, śmiechem na widok drepczącego Grunwaldzką patronu wojskowo-milicyjnego, złożonego z długiego chudego milicjaniera i gromadki idących w dwuszeregu malutkich żołnierzyków o b. niewyraźnych minach, za to w spadających im na nosy ogromnych hełmach.

Widok był nieprawdopodobny, a mnie Bóg pokarał poczuciem humoru. Na szczęście bez oporu dałem się zatrzymać, nie próbowałem uciekać. To był dobry odruch, bo mogło się skończyć znacznie gorzej. Śmieszna sprawa, że mimo iż choć przeciw Władzy Ludowej robiłem od co najmniej '70... Co tylko się dało - "wpadłem" za taką głupotkę.

Nie byłem też, jak z powyższego wynika, nigdy internowany. W odróżnieniu od takiego Bul-Komorowskiego i jemu podobnych. Nie wiem, faktycznie teraz, jak się zastanowię, to widzę, że koledzy jakoś mnie w ostatnim okresie omijali przy produkcji podziemnych solidarnościowych pisemek...

Wtedy mi się to z niczym nie kojarzyło, co najwyżej z tym, że jako gość wysoce spontaniczny, faktycznie nie jestem typem idealnego konspiratora. Jednak to mogło być właśnie to, co ubecja w takich przypadkach chce osiągnąć, czyli wzbudzenie nieufności. Nie z Bonim, nie z Komórą z ruskiej budy, tylko właśnie ze mną.

 A mnie przecież nawet nie trzeba lustrować, żeby wiedzieć, iż nigdy niczego dobrowolnie dla ubecji, dla Władzy Ludowej i Obozu Postępu nie uczyniłem! Wystarczy porównać - do czego doszedł w tym kraju Bul, Tusk, czy inny Boni, a do czego ja. Prawda? Taki wewnętrzny emigrant jak ja - nie tylko w prlu, bo także i dzisiaj, nawet na śpiocha się nie nadaje! Przecież z jakiegoś tam poziomu trzeba startować, żeby gdzieś zdążyć w tym krótkim ziemskim życiu dojść. Co najmniej tam, gdzie Boni. Inaczej to przecież nie ma cienia sensu i najgłupszy ubek to rozumie.

W sumie o sobie, ale czymże mają się w końcu zajmować starcy, a już szczególnie starcy pisujący na blogach? Z tym, że to o mnie jest tylko dodatkiem i z konieczności, moim zamiarem było wyjaśnienie (młodym, choć nie tylko), na moim własnym przykładzie, paru z owych prlowskich realiów i zawiłości działania prlowskich ubecji. Teraz i zawsze.

triarius