piątek, maja 30, 2014

Państwa i bantustany

Ostatnio był jakiś zamach wojskowy w Tajlandii, prawda? Nie śledzę, o Tajlandii wiem niewiele (więcej od przeciętnego inteligenta o tajskim boksie, znacznie mniej o przebranych za kobiety męskich kurwach), jednak coś mnie w tej sprawie uderzyło.

Otóż tego typu aktualne polityczne wieści dochodzą do mnie albo z rozimych "prawicowych" blogów, albo też z zachodnich telewizji, co je mam w pakiecie. (Lewackie one wszystkie i w większości wciąż dostają służbowego orgazmu na temat "Europy".)

No i w tych właśnie telewizjach - BBC, France Internationale (tutaj szczególnie owe ojro-orgazmy), CNN... (Mógłbym chyba włączyć też Fox News, niby o wiele bardziej od CNN "prawicowe", ale po co, skoro ich "prawicowość" to "wolny rynek", Izrael i reszta dzisiejszych "amerykańskich wartości"?) Więc na tych telewizjach sporo mówili o tym zamachu w Tajlandii i związanych z tym sprawach, ale...

Coś mnie tam uderzyło, choć niby, jak się zastanowić, to do bólu oczywiste, więc nie powinno. To mianowicie, że tam był ten zamach, a nikt nie tylko nie dokonał bratniej pomocy, ale nawet do jej dokonania nie nawoływał. Niesamowite! Potrafiłby ktoś sobie taką sytuację wyobrazić w Polsce?

Nie żebym nawoływał do zamachu, nie żebym chwalil zmachy... Albo ich brak zresztą... W ogóle, jak rzekłem, nie bardzo kojarzę kto tam w tej Tajlandii ma teraz rację i jest mi to dość obojętne. Ale jednak fakt, że tam nikt im bratniej pomocy nie udzialał - ba! Nawet nią nie groził, nawet do niej nie wzywał... Przecież nawet sankcjami im chyba nie zagrożono... Daje do myślenia!

Zastanawiałem się ostatnio faktycznie sporo nad kwestią bantustanów i poważnych państw (terminologia St. Michalkiewicza), no i tak mi jakoś wychodziło, że ta różnica ma wiele wspólnego z tym, czy dane państwo... żeby to państwem okreslić, dla uproszczenia... ma broń jądrową, czy też jej nie ma.

I niewątpliwie jest to kryterium bardzo istotne, z którego masa istotnych rzeczy wynika. Jednak, jak się okazuje, nie jedyne. Tajlandia, z tego co kojarzę, broni jądrowej wciąż nie ma. Nie jest to nawet kraj specjalnie ogromny, nie jest też aż tak specyficzny, jak wiadomo kto. A jednak! Daje do myślenia i zachęcam do się nad tym zastanowienia! Musi boks tajski też ma swoje znaczenie w takich sprawach - no bo chyba nie (straszna myśl!) te pedały w kiecach i inne mało smaczne tamtejsze zjawiska?

I niech mi tu nikt nie wyjeżdża z matrioszką Jaruzelskim i jego "stanem wojennym"! Polska wtedy z całą pewnością krajem suwerennym nie była, więc to w ogóle nijak się z poruszanym tu problemem nie wiąże. Wiąże się natomiast z szeroko od czasów niepamiętnych międloną kwestią tego, czy dzisiaj jeszcze może istnieć jakaś suwerenność, a już szczególnie suwereność nienajwiększych krajów.

No i okazuje się, że, choć nic tu oczywiście nie jest całkiem czarne ani całkiem białe, to jednak różnice w tej suwerenności - pomiędzy np. taką Tajlandią i taką Polską - wciąż są ogromne. Tak znaczne, że bez wielkiego uproszczenia dałoby się stwierdzić, iż Tajlandia (jakby tam w niej nie oceniać słodycz życia, rozkosze konsumpcji i stan "praw człowieka") JEST krajem suwerennym, Polska natomiast na jej tle...

Polska natomiast wymaga masy propagandzistów w stałym pogotowiu i ogromnych środków, by przekonać miejscowych (żeby na nich się tu skupić), iż bratnia pomoc, mniej czy bardziej perspektywiczna, to nic złego, a raczej wprost przeciwnie. I że cała ta "suwerenność" to jakiś wybryk chorego mózgu i w ogóle zło wcielone. No, z oczywistym wyjątkiem suwerenności paru, mniej lub bardziej sąsiednich, mniej lub bardziej tropikalnych, krajów, ale z całą pewnością to nic dla Polski.

I tak się to toczy...

triarius

środa, maja 28, 2014

O naturalnej selekcji wśród tubylców i paru innych sprawach

"Wśród tubylców naturalna selekcja wyeliminowała już dawno ludzi na tyle nierozsądnych, aby na ryk lwa uciekać na oślep w ciemność, porzucając swoje ogniska i broń."

Powyższe to cytat z bardzo interesującej, bardzo też "ardreyicznej" (jako uzupełnienie jednak, nie jako ekwiwalent), książki pani Elizabeth Marshall Thomas "Plemię tygrysa: koty i ich świat". Książka i Wiedza 1996 (amerykański oryginał wydany w 1993). Polecam!

* * *

Myśl mocno przewrotna, ale niepozbawiona. (Moja własna. Poza tym, że oczywiście prosta parafraza znanego stwierdzenia Piłsudskiego.) Przewrotne, zgoda, da się zinterpretować głupio i błędnie, ale to naprawdę nie jest niewarte przemyślenia...

Kto nie szanuje własnych urzędników, będzie szanował cudzych.

* * *

Ludziom się wydaje, że aby coś istotnie zmienić, podreperować kraj (choć w przypadku nieszczęsnej Polski podreperowanie nie wystarczy, tu chodziłoby o ratowanie) trzeba albo najpierw wybrać potrawy z gotowego menu, albo też coś nowego wymyślić. Moim zdaniem to jest błąd! Tak naprawdę, jeśli serio chce się coś w położeniu własnego ludu czy tego typu sprawach zmienić, to trzeba zacząć od ustalenia tego z czego jesteśmy gotowi ZREZYGNOWAĆ.

W sensie - te przykłady są absolutnie arbitralne, bo w tej chwili mówimy jedynie o NAJOGÓLNIEJSZEJ zasadzie - np. dostatku, bezpieczeństwa, bycia słodkim i powszechnie kochanym, dobrej o nas opinii tu czy tam... No i może najbardziej: z jakich jesteśmy gotowi zrezygnować ZŁUDZEŃ!

Naprawdę warto i nad tym chwilę pomyśleć.

* * *

A co z gwałceniem prostytutek? Nie będziemy kończyć? Cóż, naprawdę nie wiem. Z jednej strony ten temat wydaje mi się wciąż fascynujący i wart poważnego potraktowania - wraz ze wszystkimi pobocznymi temacikami, które nam tak zgrabnie przy tej okazji (prawda?) się pojawiły - z drugiej jednak (zżeranie własnego ogona, narzekanie na niewdzięczną publiczność i podłe czasy) temat nieco zbyt ambitny jak na to, że niemal już całkiem straciłem wiarę w sens pisania czegokolwiek, i, co za tym idzie, radość z tego pisania.

Może tam ona się od czasu do czasu nawet pojawia, ale tak mało, że jak się tu z ambitnym tematem wziąć za bary?

* * *

(Dopisane później. I dlatego niebieskie.)

Na temat aktualnych wydarzeń na Ukrainie, przypomniało mi się (a właściwie przypomniałem sobie czytając komęta pod moim dawnym tekstem) stwierdzenie twórcy Target Focus Training - Tima Larkina:

"Przemoc rzadko jest rozwiązaniem, ale kiedy jest - jest JEDYNYM rozwiązaniem."

Zarówno to "rzadko", jak i to "jedynym", jawi mi się trochę na wyrost, ale w sumie to b. sensowna (choć mało politycznie poprawna, of course) myśl. Ale już "konieczne" rozwiązanie, całkiem by mi, zamiast "jedynego", tu pasowało. Zgoda?

triarius

P.S. It's not about who's right but who's left. (Ed Parker) 

czwartek, maja 22, 2014

O gwałceniu prostytutek (albo i nie, zależy jak wyjdzie)

Oczywiście starzy ludzie lubią narzekać na czasy, w których ich starość upływa, a jeśli ktoś tak często jak ja nie miał nic sensownego do roboty i czytał książki, to nic dziwnego, że na starość będzie kiwał oszronioną głową wygłaszając drżącym głosem jeremiady na temat powszechnej dziś głupoty... Ale jednak coś w tym jest, że głupota czuje się obecnie o wiele pewniej, żadnych kompleksów, a jej przeciwieństwo, zakładając że w ogóle jeszcze gdzieś istnieje, kryje się płochliwie po kątach.

Lubię konkretne przykłady popierające różne moje, czasem dość złożone, tezy - więc proszę, oto takie coś... I jeśli to cię, P.T. Czytelniku, nie razi tak jak mnie, to potraktuj to łaskawie jako potwierdzenie właśnie mojego stwierdzenia. (OK?) Więc dowodem na powszechne dziś zgłupienie - niby dobnym, ale konkretnym i dla mnie znaczącym - jest choćby to, że dziś nikt już niemal nie mówi o "morderstwie", a tylko zawsze o "zabójstwie"...

Niechby ktoś dla pieniędzy, po wieloletnich przygotowaniach, zamordował stryjka tępym nożem - "zabójstwo"! Niechby jakiś Putin utrupił jakiegoś Litwinienkę polonem - "zabójstwo", a jakże! Podobnie z pokrewnymi sprawami. Dzisiaj nawet zamaskowany i uzbrojony rozbój na rozstajnych drogach to... No, zgadujemy! No...?

"Kradzież" oczywiście, cóż by innego? Nie ma "włamań", "rozbojów", "rabunków"... Masy innych tego typu określeń, które w mrocznych prlowskich czasach mojej młodości znał każdy półanalfabeta. I to wcale nie tylko dlatego, że wtedy było to powszechniejsze, jeśli naprawdę było, co nie jest aż tak pewne.

Przyczyny tego stanu? Niewątpliwie różne, przy czym całkiem celowe działanie nie jest najmniej istotną. "Czyje celowe działanie?", spyta ktoś... A tych wszystkich sił, i tych wszystkich ludzi (żeby już tego dumnego określenia nie skąpić), którzy nam miłościwie, i którzy tymi nieszczęsnymi lemingami bez przerwy, w sobie wiadomych celach, manipulują. Za pomocą mediów, "edukacji", "prawa"... I czego tam jeszcze.

A że to zgłupienie, które jest naszym tutaj zasadniczym tematem, rozszerza się na ludzi spoza ścisłego grona lemingów, widać choćby w tym, jak chętnie i bez oporów ludzie całkiem porządni i niby niegłupi używają określeń w rodzaju "koktail Mołotowa", o Unii mówią "Europa", o Jaruzelskim "Generał" ("kto nie szanuje własnych generałów, będzie szanował cudzych", że tak sparafrazuję Ziuka)...

Albo wymyślają tacy program nowej - patriotycznej oczywiście i prawicowej jak cholera - partii, a tam zawsze trzy głowne cele... Cośtam1, Cośtam2, Wolny Rynek... Gdzie Cośtam1 to na przykład Niepodległość albo Chrześcijaństwo, a Cośtam2 to może być powiedzmy Poszanowanie Tradycji albo Rodzina. Jakby ten (mityczny, jeśli nie po prostu ZAŁGANY od początku do końca) "wolny rynek" to nie było coś z całkowicie innego aksjologicznego, o politycznym już nie wspominając, porządku,

Z tym, że to, niestety, nie jest już do pojęcia dla ludzi, dla których zatarła się różnica pomiędzy "rabunkiem" czy "włamaniem", a "kradzieżą", oraz między "morderstwem" i "zabójstwem". Tak mi się czasem, nawiasem mówiąc, wydaje, że ta dziwna niechęć do nazywania kogoś "mordercą" może wynikać z przyczyn, że tak to nazwę, humanitarnych, albo nawet (nie bójmy się tego słowa!) z POLITPOPRAWNOŚCI.

Tylko że to by było jeszcze dziwniejsze w przypadku ludzi uważających się za prawicę! Prawda? (A jeśli prawda, to dlaczego nikt na to wcześniej nie wpadł? Co ładnie domyka moją główną tutaj tezę - eleganckim Q.E.D. Ot co!)

No i tutaj, w tym punkcie naszej analizy, mamy przed sobą cały wachlarz... W sensie dosłownym, lub niemal, bo inaczej to by był językowy potworek... "Szeroki wachlarz wąskich gardeł", żeby zacytować pradawną kpinę z prlowskiego języka... Mamy tu w każdym razie wiele różnych dróg do wyboru. Na przykład moglibyśmy sobie poszukać głębszych przyczyn tego celowego ogłupiania publiki przez...

Nie wiem jak to określić, ale chodzi o to, że są Prole, czyli my, i są ci proli Poganiacze... To znaczy są dosłownie Poganiacze - w mediach, "edukacji", sądownictwie, różne tam "autorytety"... O - "dziennikarze", "artyści"... (Niemal o nich zapomniałem, serio!) No i są ci, co za nimi, ponad nimi, i dla których cały ten... Całe to, wiadomo, się kręci... Czyli nie "poganiacze" w sensie ścisłym, tylko "Elita", czy jakoś tak... I my, Prole.

No więc ich siła, tych nie-proli, nie-nas, polega w dużym stopniu na mediach. W tych czasach... Czy ja to muszę mówić? Bez mediów mało co się da zrobić, a z nimi sporo. No i człek naprawdę sensowny, kiedy widzi coś ewidentnie wyprodukowanego przez istoty, jak to się mówi, rozumne... Ludzi lub ew. kosmitów, żeby już zostawić na boku delfiny i słonie... To on się zawsze w duszy pyta, ten człowiek znaczy: "po co oni mi to pokazują i co chcą przez to osiągnąć?"

Nie że jakaś wprost paranoja, ale serio... Widzisz obraz na którym goła baba wyleguje się w prowokacyjnej pozie na szezlongu... I co? I pytasz oczywiście sam siebie, CAŁKIEM AUTOMATYCZNIE: "co też ten malarz chciał przez to uzyskać?". A zaraz potem, albo i przedtem: "co też ten krytyk, który toto zachwalał, bo bez tego przecież nigdy bym tego nie zobaczył, chciał przez to uzyskać"? Itd., itd., nie zapominając o nikim z tego (często szemranego) grona.

Dosłownie KAŻDY, kto do tego obrazu przyłożył rękę, albo inną część ciała zresztą, w sensie, że się przyczynił do tego, iż on powstał, przetrwał, dotarł do widza... Powinien zostać prześwietlony. Łącznie z samą modelką, choć w jej przypadku to akurat może być najprostsze. W końcu prosta dziewczyna po przejściach. Tak więc - powtórzmy to, bo dzisiaj chyba raz nie wystarczy to rzec - iż człek na poziomie i prawicowy, zawsze AUTOMATYCZNIE I ODRUCHOWO, w każdym przypadku, gdy traktują go jakąś KOMUNIKACJĄ, zada sobie w duszy (po to ją ma!) pytanie: "komu to służy, kto za tym stoi?"

Wcale nie żartuję! I nie musi w tym być, powtarzam, żadnej paranoi. Wszystko może się okazać OK, może w tym nie być żadnych brzydkich ukrytych celów...Modelka dla pieniędzy, malarz dla seksu, marchand dla forsy (na słodycze i kinowe bilety)... Ale i w takim przypadku zapewne sprzedają nam to dzieło jako "wielkie, odkrywcze, przełomowe", "artystę" jako jakiegoś proroka, i być może modelkę jako ofiarę samczej dominacji od 10 tysięcy lat, nad którą należy się litować, kupując bilet na wystawę i głosując na "Europę".

Co nie musi koniecznie jednoznacznie wynikać z obiektywnych faktów. Prawda? A jednak, dziwnym jakimś trafem, niemal zawsze takie rzeczy, jak ta białogłowa w rozkroku na tym szezlongu, są nam (nie bójmy się tego słowa!) stręczone jako coś o wiele większego, o wiele głębszego. Co nas ma za zadanie WYZWOLIĆ... I jak cudownie to mu się udaje! (Ach!) Czyż nie?

Jednak człek, który pod wpływem, jakby nie było, durnych seriali i jeszcze durniejszych dzienników telewizyjnych przestał już rozróżniać "zabójstwo" od "morderstwa", a "rabunek" od "kradzieży", oczywiście takich subtelnych niuansów rozróżnić nijak nie zdoła.

A co z gwałceniem prostytutki, spyta ktoś? Na to, Deo volente, przyjdzie nam jeszcze nieco poczekać, choć ten temat też się z naszym głownym wątkiem jak najbardziej wiąże. Oraz z całą masą innych.

A zatem c.d.n. (albo i nie)

triarius

P.S. Liberalizm to lewactwo sklepikarzy. 

sobota, kwietnia 05, 2014

Gówna dla Polski (version lite)

Tytułem eksperymentu opublikujemy sobie teraz tutaj wersję light naszego poprzedniego tekstu. Czyli wersję pozbawioną większości co mniej istotnych wtrętów, obcych narzeczy i innego baroku. Mam nadzieję, że w tej wersji mój - genialny, nie oszukujmy się, a także potencjalnie ogromnie ważny dla przyszłości Polski i świata - tekst, zrobi karierę. (Do kogo te słowa są przede wszystkim skierowane, to on chyba sam wie i niech łaskawie wyciągnie wnioski! ;-)

* * *

Opowiadają, że kiedy Kostek Biernacki, jako młody legionista, miał wieszać jakichś dywersantów, wzbraniał się i mocno to przeżywał, na co mu Piłsudski rzekł, cytuję z pamięci: "A gówien to dla Polski wywozić nie łaska?"

Ja, widzicie ludzie, akurat zmierzam do poruszenia kwestii ojrowyborów... No więc, zachowując wszelkie proporcje - dostrzegam pewne analogie pomiędzy tym wieszaniem owych dywersantów i uczestniczeniem w rzeczonych ojrowyborach. Żeby już o wywożeniu gówien nie wspominać, bo tutaj podobieństwo aż bije po oczach.

Głupie to, obiektywnie mało sensowne, no bo w końcu każdy nasz głos to tylko jedna iluśtammilionowa wyniku... A do tego przecie ruskie, i wszelkie inne, serwery... Ale jednak - nie da się namawiać innych, etycznie, samemu nie racząc! A przecie - choć jeden głos, nasz własny znaczy, nic właśnie takiego nie robi... Nie znaczy... To jednak parę tysięcy w jakiś tam sposób już coś takiego robi. Bo widzicie jak to działa...

Ja sam kiedyś, dawno temu, wpadłem na "pomysł", żeby ojrowybory ignorować. Mało oczywiście oryginalna myśl, wielu na to wpadło, i tak samo jak ja wtedy - popełnili błąd. Tylko że ja się z niego szybko, po paru dniach, wycofałem, a większość jednak nie. No bo ludzie sobie wmawiają, nie chcę już tu snuć przemądrych rozważań dlaczego konkretnie, że ci tam ojropejsi dostają orgazmu jak paru ludzi więcej w tych błazeńskich ojrowyborach zagłosuje, a jak będzie kilku mniej, to zaczną rozpaczać. Widzicie, to tak nie działa. Może oni się chwilę trochę ucieszą, alternatywnie chwilę zmartwią, ale to będzie chwila. No, parę dni powiedzmy.

A to, jak w tych wyborach wypadnie ta @#$% zgraja, która Polskę rabuje, sprzedaje i przy której targowica, ta pierwsza, wygląda na miłą gromadkę niegłupich i wyrobionych politycznie patriotów, to sprawa na o wiele dłuższą metę i o wiele ważniejsza. Mówię cholernie serio! Wiem, że niektórzy z mniejszymi oporami powiesiliby paru dywersantów - gdyby to, oczywiście, nie było źle widziane przez Unię i zakazane; inni łatwiej by się do takiego obowiązku przymusili... Albo do dosłownego gówien dla Polski wywożenia... Ale tu nie ma co sobie wmawiać, że "w razie czego ja te gówna gołą ręką i...!"

To zgrywa, to ściema, to oszustwo - a co gorsza, samooszukiwanie! Jeśli platfąsy dostaną w tych ojrowyborach w dupę, to zaczną może wreszcie się rozpadać. W końcu to nie jest partia ideowa, jaką w była choćby KPP, ich pramatka (pomijając, że także paskudna i agenturalna). A jeśli im się nieźle uda, to jedyna prawdziwa "legalna", parlamentarna opozycja dostanie kolejny raz w dupę.

I nic nie da tłumaczenie lemingom, że tu chodzi o Polskę, a nie o to, by się przypodobać tak obrzydliwej zgraji niedouczonych i parszywych na duszach wumli! Dla większości z nich to nie jest żaden - absolutnie żaden - argument! A problem jest przecież spory z wygraniem tego przez PiS... Bo on jest przecież tą jedyną realną "legalną", parlamentarną opozycją - przy wszystkich swoich wadach.

Bowiem, choć do doskonałości PiSowi daleko, to jednak - POZA AGENTURĄ - do PiS raczej z założenia ciągną ludzie, którym na Polsce zależy. Inaczej szliby... Gdzie? Chyba łatwo zgadnąć, prawda? Nie mamy lepszego roboczego kryterium i tego co je mamy musimy się trzymać, a ta "legalna" i parlamentarna opozycja jest, mimo wszystko WAŻNA, a nawet NIEZBĘDNA.

Więc jaki jest ten problem z wygraniem przez PiS i przegraniem przez tych tam... Co mi się już na nich epitety kończą, a wszystkie nieadekwatne i zbyt cienkie... No? Problem jest taki, że zwolennicy Platfąsów raczej Unię kochaj i ich uczestniczenie w tym cyrku nie mierzi, a nas, i ogólnie (mniej lub bardziej entuzjastycznych) zwolenników PiS (patriotów, "prawicę" itd.) raczej tak. Przynajmniej w o wiele większym procencie. Z czego wynika, że oni częściej i chętniej idą w tym cyrku brać udział, a skutek tego taki, że.... No, chyba tego nie muszę tu wyjaśniać, prawda?

Jasne - wszelkie wybory, a co dopiero takie, to ćwiczenie z absurdu, ale też na przykład taki Pascal, człek niegłupi, i nie tylko bardzo religijny, ale nawet poniekąd katolik, rzekł był w końcu "credo quia absurdum est"...  O wierze, która dla niego była naprawdę ważna, nie ma co do tego wątpliwości... Więc z tym absurdem i niechęcią do niego też nie należałoby przesadzać!

Zatem, drogie ludzięta - choć dzielę wasz ból, obrzydzenie, wstyd i wszystkie inne tego typu odczucia - weźcie tym razem... I w następnych, tam gdzie to będzie miało znaczenie, a w wielu będzie...Weźcie, mówię wam, dupy w troki, dywersantów na sznur, gówna na wózek, kartki wyborcze wsadźcie, mimo mdłości, do tych tam unijnych pudeł z dykty... I potem sobie pogratulujcie, mówiąc do siebie: "Zrobiłem to, quia ABSURDUM EST, jestem równy chłop co raczy dla Polski gówna i dywersantów..." Sami wiecie!

A na koniec powiem wam coś poniekąd optymistycznego. Może zresztą aż tak wiele realnego optymizmu z tego się nie da wycisnąć, ale będzie chociaż błyskotliwe. Otóż tak mi przyszło do głowy, że JK wcale nie musi robić głupio, czy "niepolityczne", nie unikając teraz, przed tymi "wyborami", tematu Smoleńska.

 Który tak wkurwia lemingi, a nawet poniekąd zniechęca tę pozostałą, też nie za fajną, ale może raczej po prostu zmęczoną, nieco ogłupiałą, niedożywioną i już także małowiela przestraszoną większość naszego ludu. Wszyscy mówią, że to PiSowi bardzo zaszkodzi, dotychczas faktycznie - mówimy o wyborach i takich innych trywialnych w istocie, ale jednak niepozbawionych, sprawach - szkodziło... Ale w tych ojrowyborach może tak nie musi być, ludkowie moi rostomili.

A nie musi dlatego, że, widzicie ludziątka kochane - leming, (post)komuch, platfąs, ubek, aferzysta, prowokator udający dzień tygodnia... Taki i tak pójdzie i zagłosuje, bo kocha Unię i kocha Tuski tego świata. To chyba oczywiste. A na kogo zagłosuje? Na Tuski tego świata, bo tych Unia kocha i ci ją kochają wzajem. Tak? No dobra... A co z wami? Wy, jak was znam, w ogromnym niestety procencie nie pójdziecie.

Bo się Unią brzydzicie, bo nie wierzycie w skutek, bo nie przepadacie może za demokracją, albo tego co teraz mamy za demokrację nie uważacie... I ja tu nie mogę mieć do was pretensji - mówię o pogladach i odczuciach - bo czuję podobnie. (Choć wstrętu do demokracji jako takiej nie mam, uważając ją tak czy tak za swego rodzaju płaszcz, a liczy się i tak bardziej podszewka... I gronostajowe podbicie. Te sprawy.)

Ale jak się tacy ludzie, co Tuska, co Unii, co ruskich, co tych po drugiej stronie naszych przyjaciół i sponsorów, itd. itp., nie lubią - wkurwią... Tak sobie może JK myśli... Tym Smoleńskiem się wkurwią, tym co te @#$% w tej sprawie wyprawiają... No to może większa ich część powie sobie: "A gówien dla Polski nie łaska?" I doda: "A kim ja, @#$%% w końcu jestem, żeby...?! Zagłosuję na PiS - quia absurdum całe to głosowanie na unijnych... synekurasów est! Niech mają, @#$%% jedne @^$$^!"

I ruskie serwery się przegrzeją. I ruskie serwery się spalą. I zwyciężymy! I hurra! I Polska, Polska, Polska! I gówna będą... Ech! Od was... Chciałem powiedzieć - od nas - to zależy. Czy myślicie, że kiedy się taka królowa Jadwiga, później, jak kojarzę, błogosławiona, musiała obnażyć... Mało? Udostępnić swoje niewieście skarby staremu i mało czarującemu Jagielle... Sapiącemu capowi.

DLA POLSKI! To, myślicie, że jej nie było wstyd? Co najmniej tak samo, jak wam... Jak nam. Kiedy idziemy, w tłumie pokwikujących radośnie lemingów, na rzeź. To znaczy, tym razem akurat nie całkiem na rzeź, tylko na te ojrowybory... Fakt, zgroza, ale naprawdę myślicie, że dla Jadwigi to było jak bułka z masłem? Albo dla Kostka Biernackiego, zanim się wprawił i przyzwyczaił? Gówna dla Polski wywozić - nie łaska? A właśnie że łaska! I wy tego dowiedziecie, prawda? Dzięki i niech wam Bóg błogosławi!

triarius

piątek, kwietnia 04, 2014

Gówna dla Polski (versione barocca)

Opowiadają, że kiedy Kostek Biernacki, późniejszy pogromca opozycji w Berezie Kartuskiej (podejrzewany zresztą w tym kontekcie o niejaki sadyzm, choć oczywiście gdzież mu tam pod tym względem do różnych Berii i innej tego typu swołoczy), jako młody legionista miał wieszać jakichś dywersantów, wzbraniał się i mocno to przeżywał, na co mu Piłsudski rzekł, cytuję z pamięci: "A gówien to dla Polski wywozić nie łaska?" (I pomogło. Brawo Piłsudski! To się nazywa super kołczing motywacyjny!)

Toutes (jak to mawiali nasi co wytworniejsi, i ach - jakże wykształceni, przodkowie) proportions gardées... Bo ja, widzicie ludzie, akurat zmierzam do poruszenia kwestii ojrowyborów... No więc, zachowując wszelkie proporcje (cośmy już sobie przed chwilą powiedzieli, tyle że po francusku, ale też czy oni zasługują?) - dostrzegam pewne analogie pomiędzy tym wieszaniem owych dywersantów i uczestniczeniem w rzeczonych ojrowyborach. Żeby już o wożeniu gówien nie wspominać, bo tutaj podobieństwo aż bije po oczach. (A co dopiero zapach!).

Głupie to, obiektywnie mało sensowne, no bo w końcu każdy nasz głos to tylko jedna iluśtammilionowa wyniku... A do tego przecie ruskie, i wszelkie inne, serwery... Ale jednak - nie da się namawiać innych, etycznie, samemu nie racząc! A przecie - choć jeden głos, nasz własny znaczy, nic właśnie takiego nie robi... Nie znaczy... To jednak parę tysięcy w jakiś tam sposób już coś takiego robi. Bo widzicie jak to działa...

Ja sam kiedyś, dawno temu, wpadłem na "pomysł", żeby ojrowybory ignorować. Mało oczywiście oryginalna myśl, wielu na to wpadło, i tak samo jak ja wtedy - popełnili błąd. Tylko że ja się z z niego szybko, po paru dniach, wycofałem, a większość jednak nie. No bo ludzie sobie wmawiają, nie chcę już tu snuć przemądrych rozważań dlaczego konkretnie, że ci tam ojropejsi dostają orgazmu jak paru ludzi więcej w tych błazeńskich ojrowyborach zagłosuje, a jak będzie kilku mniej, to zaczną rozpaczać. Widzicie, to tak nie działa. Może oni się chwilę trochę ucieszą, alternatywnie chwilę zmartwią, ale to będzie chwila. No, parę dni powiedzmy.

A to, jak w tych wyborach wypadnie ta @#$% zgraja, która Polskę rabuje, sprzedaje i przy której targowica, ta pierwsza, wygląda na miłą gromadkę niegłupich i wyrobionych politycznie patriotów, to sprawa na o wiele dłuższą metę i o wiele ważniejsza. Mówię cholernie serio! Wiem, że niektorzy z mniejszymi oporami powiesiliby paru dywersantów - gdyby to, oczywiście, nie było źle widziane przez Unię i zakazane; inni łatwiej by się do takiego obowiązkzu przymusili... Albo do dosłownego gówien dla Polski wywożenia... Ale tu nie ma co sobie wmawiać, że "w razie czego ja te gówna gołą ręką i...!"

To zgrywa, to ściema, to oszustwo - a co gorsza, samooszukiwanie! (Ardrey, nawiasem, mówi, że "wiele zwierzat potrafi oszukiwać, ale człowiek jest jedynym, który potrafi oszukiwać samego siebie". I z tej specyficznej naszej zdolności wyciąga ogromnie pesymistyczne wnioski. Jakby ktoś nie wiedział.) Jeśli platfąsy dostaną w tych ojrowyborach w dupę, to zaczną może wreszcie się rozpadać. W końcu to nie jest partia ideowa, jaką w była choćby KPP, ich pramatka (pomijając, że także paskudna i agenturalna). A jeśli im się nieźle uda, to jedyna prawdziwa "legalna", parlamentarna opozycja dostanie kolejny raz w dupę.

I nic nie da tłumaczenie lemingom, że tu chodzi o Polskę, a nie o to, by się przypodobać tak obrzydliwej zgraji niedouszonych i parszywych na duszach wumli! Dla większości z nich to nie jest żaden - absolutnie żaden - argument! A problem jest przecież spory z wygraniem tego przez PiS... Bo on jest przecież tą jedyną realną "legalną", parlamentarną opozycją - przy wszystkich swoich wadach. (No dobra - nie aż tak "realną", bardzo łagodną, bardzo w sumie "proojro" i te rzeczy, żaden Tygrysizm... Ale tylko to mamy! W tej dziedzinie znaczy. Nie mówię o umysłach i MMA.)

Bowiem, choć do doskonałości PiSowi daleko, to jednak - POZA AGENTURĄ - do PiS raczej z założenia ciągną ludzie, którym na Polsce zależy. Inaczej szliby... Gdzie? Chyba łatwo zgadnąć, prawda? Nie mamy lepszego roboczego kryterium i tego co je mamy musimy się trzymać, a ta "legalna" i parlamentarna opozycja jest, mimo wszystko (i tu by można tomy pisać) WAŻNA, a nawet NIEZBĘDNA.

Więc jaki jest ten problem z wygraniem przez PiS i przegraniem przez tych tam... Co mi się już na nich epitety kończą, a wszystkie nieadekwatne i zbyt cienkie... No? Problem jest taki, że zwolennicy Platfąsów raczej Unię kochaj i ich uczestniczenie w tym cyrku nie mierzi, a nas, i ogólnie (mniej lub bardziej entuzjastycznych) zwolenników PiS (patriotów, "prawicę" itd.) raczej tak. Przynajmniej w o wiele większym procencie. Z czego wynika, że oni częściej i chętniej idą w tym cyrku brać udział, a skutek tego taki, że.... No, chyba tego nie muszę tu wyjaśniać, prawda?

Jasne - wszelkie wybory, a co dopiero takie, to ćwiczenie z absurdu, ale też na przykład taki Pascal, człek niegłupi, i nie tylko bardzo religijny, ale nawet poniekąd katolik (choć jansenista, widać chciał by od niego wymagano WIĘCEJ, a nie mniej - czytać Spenglera!), rzekł był w końcu "credo quia absurdum est"...  O wierze, która dla niego była naprawdę ważna, nie ma co do tego wątpliwości... Więc z tym absurdem i niechęcią do niego też nie należałoby przesadzać!

Zatem, drogie ludzięta - choć dzielę z wasz ból, obrzydzenie, wstyd i wszystkie inne tego typu odczucia - weźcie tym razem... I w następnych, tam gdzie to będzie miało znaczenie, a w wielu będzie...Weźcie, mówię wam, dupy w troki, dywersantów na sznur, gówna na wózek, kartki wyborcze wsadźcie, mimo mdłości, do tych tam unijnych pudeł z dykty... I potem sobie pogratulujcie, mówiąc do siebie (albo nawet lepiej drug drugu): "Zrobiłem to, quia ABSURDUM EST, jestem równy chłop co raczy dla Polski gówna i dywersantów..." Sami wiecie!

A na koniec powiem wam coś poniekąd optymistycznego. Może zresztą aż tak wiele realnego optymizmu z tego się nie da wycisnąć, ale będzie chociaż błyskotliwe. Otóż tak mi przyszło do głowy, że JK wcale nie musi robić głupio, czy "niepolityczne", nie unikając teraz, przed tymi "wyborami", tematu Smoleńska.

 Który tak wkurwia lemingi, a nawet poniekąd zniechęca tę pozostałą, też nie za fajną, ale może raczej po prostu zmęczoną, nieco ogłupiałą, niedożywioną i już także małowiela przestraszoną większość naszego ludu. Wszyscy mówią, że to PiSowi bardzo zaszkodzi, dotychczas faktycznie - mówimy o wyborach i takich innych trywialnych w istocie, ale jednak niepozbawionych, sprawach - szkodziło... Ale w tych ojrowyborach może tak nie musi być, ludkowie moi rostomili.

A nie musi dlatego, że, widzicie ludziątka kochane - leming, (post)komuch, platfąs, ubek, aferzysta, prowokator udający dzień tygodnia... Taki i tak pójdzie i zagłosuje, bo kocha Unię i kocha Tuski tego świata. To chyba oczywiste. A na kogo zagłosuje? Na Tuski tego świata, bo tych Unia kocha i ci ją kochają wzajem. Tak? No dobra... A co z wami? Wy, jak was znam, w ogromnym niestety procencie nie pójdziecie.

Bo się Unią brzydzicie, bo nie wierzycie w skutek, bo nie przepadacie może za demokracją, albo tego co teraz mamy za demokrację nie uważacie... I ja tu nie mogę mieć do was pretensji - mówię o pogladach i odczuciach - bo czuję podobnie. (Choć wstrętu do demokracji jako takiej nie mam, uważając ją tak czy tak za swego rodzaju płaszcz, a liczy się i tak bardziej podszewka... I gronostajowe podbicie. Te sprawy.)

Ale jak się tacy ludzie, co Tuska, co Unii, co ruskich, co tych po drugiej stronie naszych przyjaciół i sponsorów, itd. itp., nie lubią - wkurwią... Tak sobie może JK myśli... Tym Smoleńskiem się wkurwią, tym co te @#$% w tej (i w innych też) sprawie wyprawiają... No to może większa ich część powie sobie: "A gówien dla Polski nie łaska?" I doda (szeptem): "A kim ja, @#$%% w końcu jestem, żeby...?! Zagłosuję na PiS - quia absurdum całe to głosowanie na unijnych... synekurasów est! Niech mają, @#$%% jedne @^$$^!"

I ruskie serwery się przegrzeją. I ruskie serwery się spalą. A co najmniej stos im się przepełni i padną. I zwyciężymy! I hurra! I Polska, Polska, Polska! I gówna będą... Ech! Od was... Chciałem powiedzieć - od nas - to zależy. Czy myślicie, że kiedy się taka królowa Jadwiga, później, jak kojarzę, błogosławiona, musiała obnażyć... Choć fakt, że oni to w koszulach robili, ale podkasać i tak, albo z dziurą strategicznie umieszczoną... Mało? I udostępnić swone niewieście skarby staremu i mało czarującemu Jagielle... Sapiącemu capowi.

DLA POLSKI! To, myślicie, że jej nie było wstyd? Co najmniej tak samo, jak wam... Jak nam... Kiedy idziemy, w tłumie pokwikujących radośnie lemingów, na rzeź... To znaczy, tym razem akurat nie całkiem na rzeź, tylko na te ojrowybory... Fakt, zgroza, ale naprawdę myślicie, że dla Jadwigi to było jak bułka z masłem? Albo dla Kostka Biernackiego, zanim się wprawił i przyzwyczaił? Gówna dla Polski wywozić - nie łaska? A właśnie że łaska! I wy tego dowiedziecie, prawda? Dzięki i niech wam Bóg błogosławi!

triarius

P.S. Liberalizm to lewactwo sklepikarzy. 

sobota, marca 29, 2014

Krótko i celnie o "równouprawnieniu"

Ktoś, kto popiera "równouprawnienie kobiet", a jednocześnie domaga się dla kobiet specjalnych względów - takich na przykad, jakie kiedyś, przed "równouprawnieniem", były oczywistością w nieco lepszym towarzystwie - w istocie ma prawo do specjalnych względów, ale najwyżej jako osoba nie w pełni sprawna umysłowo.

(Jeśli to oczywiście robi ze szczerego przekonania, ponieważ najczęściej, wynika to po prostu z ordynarnej bezczelności.)

triarius

P.S. To powyższe to jeden z drobiażdżków, które chodzą mi po głowie w związku z ambitnym tekstem o dzisiejszej kopniętej, post-chrześcijańskiej etyce. Którego przecież jednak nie napiszę, bo i po co, więc, dla nielicznych zainteresowanych, powyższa, dość prosta i oczywista, jak się chwilę zastanowić, myśl. 

sobota, marca 08, 2014

O umieraniu i innych sposobach rozstawania się z życiem

Jako to było w Iliadzie? Całym zdaniem? Tak Prymusiak, całym zdaniem! No to w Iliadzie, panie psorze, to było tak, że tam się młodzi... W sile wieku... Ale młodzi... Wojownicy zabijali w tych tam pojedynkach i autorowi, ksywa Homer, to wyraźnie bardzo pasowało. No dobrze, Prymusiak, o to mniej więcej chodziło. Czyli w sumie, powiedzialbyś, że tam oni żyli względnie krótko, kończyli w sposób gwałtowny, i tak właśnie, ich zdaniem, było w porządku?

Tak panie psorze! OK... A ty Tygrysiński, co tak siedzisz jak jakaś sowa? Raz jesteś aż nadmiernie elokwentny, a czasem... Uzupełnij Tygrysiński! No dobra, uzupełniam... Wiec tam był także ten Nestor, co dożył późnego wieku, miał chyba niezłą sklerozę i stanowił swego rodzaju chodzącą antyreklamę długiego życia i oczekiwania na naturalną śmierć. O to panu profesorowi chodziło? Tak, jak zwykle trafiłeś w samo sedno, Tygrysiński. O to właśnie chodziło.

Są tu pewne analogie do germańskiej Valhalii, choć tam było to w cyklu dobowym, więc bardziej poniekąd wyrafinowane... Dobrze Tygrysiński, Valhalla faktycznie ma z tym związek, ale odłożymy ją sobie na później. Na razie dzięki!

* * *

I mógłbym tak jeszcze długo snuć tę litaraturę, te natchnione dialogi w stylu "Wspomnień niebieskiego mundurka" (jednej, nawiasem, z ulubionych książek mojego dzieciństwa), ale jednak teraz przejdę na prozę - na zwykły suchy wykład. Bo taką mam fantazję. Albo też coś całkiem innego jest przyczyną i nic nikomu do tego.

Tytuł mamy naprawdę klasowy i w sumie wszystko na niebie i ziemi dałoby się pod niego zgrabnie podciągnąć. Czyż w końcu jest na tym świecie wiele innych istotnych tematów? Tematów w dodatku, które by się z tym naszym, wyrażonym w tytule, ściśle nie wiązały? Pytanie było oczywiście retoryczne, bo jasne jest, że takich tematów nie ma. A teraz będzie wtręt aktualny...

Wstyd się przyznać, a przynajmniej powinno mi być wstyd, ale nie udało mi się, w te parę minut, które byłem gotów na to poświęcić, znaleźć w sieci, ani nigdzie (choć tylko w sieci szukałem, bo gdzie miałbym?), jak dokładnie brzmiało to pytanie, na które 49% Polaków (niech będzie, że "Polaków", choć przydałaby się definicja) odpowiedziało, że nie zamierza, co ma nas, wedle oficjalnej "prawicowej" interpretacji niesamowicie martwić.

Otóż (naprawdę powinienem to był znaleźć, ale nie potrafiłem, żaden ze mnie bloger!) jeśli to pytanie naprawdę, tak jak mi się wydaje, brzmiało w stylu: "Czy byłbyś gotów zginąć za dzisiejszą Polskę", to ja niniejszym ogłaszam, że za DZISIEJSZĄ "Polskę", to ja też absolutnie ginąć nie mam najmniejszej ochoty. Za III RP znaczy. Jeśli miałbym ginąć, albo choćby narażać się na jakieś, nie daj Boże, otarcia czy odciski - to za POLSKĘ i z nadzieją, niepłonną, że ta przyszła, za którą narażałem, czy nawet, nie da Bóg, poświęciłem życie, będzie O NIEBO LEPSZA, naprawdę nasza, wolna...

I tak dalej. Skoro mam ginąć, to sorry, ale w dupie mam wszystkie te załgane politpoprawne pierdoly, że to niby Polska tak samo należy się potomstwu Jaruzelskiego, Urbanowi czy Michnikowi, jak mnie i różnym innym porządnym ludziom. Czyli prawdziwym Polakom, bez żadnych cudzysłowów, w odróżnieniu od tamtej komuszej swołoczy. Porządnym Polakom, którzy by tamtym nie tylko ręki nie podali, ale nawet, mam nadzieję, kropli wody na pustyni, gdyby była akurat po temu okazja.

(Swoją drogą, takie kacapskie słowa jak "swołocz" są bezcenne, bo inaczej wciąż człek by obrażał jakieś biedne niewinne źwierzęta. A tak ma ruskie słówko. Dzięki!)

Jeśli zaś w tym pytaniu chodziło o "ginięcie za Polskę" - no to oczywiście, że to by trzeba zrobić i, teoretycznie w każdym razie, nie zgłaszam zastrzeżeń. I jeśli na to drugie hipotetyczne pytanie 49% odpowiedziało że nie, to jasne, że powodu do wielkiej radości nie ma, choć oczywiście o tego typu sondach moje zdanie jest marne. Natomiast powtarzam - jeśli chodziło o "dzisiejszą Polskę", no to dla mnie jest jasne, iż część ludzi zrozumiała "za Polskę", a reszta "za ten cały obecny syf", więc wynik musiał być niespecjalnie wysoki. (I niespecjalnie niski też.)

Swoją drogą za główną przyczynę ogromnych politycznych problemów Bizancjum uznaje się fakt, że tam istniały ogromne konflikty pomiędzy czcicielami obrazów i obrazoburcami, a władza raz należała do jednych i prześladowała tych drugich, a potem na odwrót. Skutkiem czego to społeczeństwo zaczęło traktować całe państwo tak, jak wkrótce ludność Europy (i w mniejszym nieco może stopniu całego Zachodu) będzie będzie traktować Europę (i Zachód).

No bo w końcu wszystkie te cyrki z "rodzicem 1 i rodzicem 2", cała ta propaganda pedalstwa, wszystkie te dżendery, całe to pedalskie "równouprawienie"... Do czego one prowadzą, jak nie do tego przede wszystkim, że zwykły człek zaczyna traktować władzę jako okupanta? I na szczęście dla tych ponadnarodowych sił, które tym kręcą, mają one, te siły, wciąż jeszcze także owe szczątkowe "państwa narodowe" jako bufory, dzięki czemu pięknie daje się rozgrywać hecę pod tytułem: "Car super, tylko bojarzy (albo czynownicy) bydlaki".

W tym przypadku rolę bydlaków, mniej lub bardziej gorliwie, odgrywają te własne państwa, a "super" jest to niby to coś, co w sumie nawet nie wiadomo czym jest, gdzie jest i co właściwie robi... Ale coś w końcu super być musi, więc leming wierzy, że to gdzieś tam, w kulisach Unii Europejskiej, w kuluarach ONZ... Itd., itd. istnieje.

Podobnie, jeśli nie nawet o wiele bardziej, było z podbojem rzymskiej Afryki przez Wandalów. Tam konflikty społeczne i religijne (a czymże jest "dżender", jeśli nie świecką, naprędce wysmażoną, religią?), wynikające przede wszystkim z tego, że ten czy ów dostojnik kościelny brzydko się zachował w czasie prześladowań chrześcijan - więc zdaniem jednych wiernych, stracił łaskę Ducha Św., podczas gdy zdaniem innych nie mógł jej stracić, bo to całkiem nie tak działa - doprowadziły do takiego stanu, że "obywatele" w nosie mieli w sumie kto dorwie się do władzy i do żłobu, bo się z tym "swoim" państwem całkiem już przestali utożsamiać.

* * *

Wracając do naszego zasadniczego wątku (nikt zresztą wciąż jeszcze nie wie, jaki on jest), bo to powyższe to była tylko - długa, fakt - dygresja. Otóż zastanawialem ci się ja długo, skąd się wzięło to specyficzne podejście starożytnych Greków, i w sumie, szpęglerycznie, Apollinów, w ich fazie Kulturowej, do świata. O którym tak przekonująco mówi Spengler.

Chodzi o to (choć idiotyczne wydaje mi się streszczanie tu dziewiećsetstronicowej książki), że dla nich świat, w sensie wszechświat, to był zbiór ciał fizycznych, próżnia nie istniała i nie miała sensu... Takoż liczby niewmierne, o urojonych nawet nie wspominając... A co dopiero całki i inne tam rozkłady Fouriera!

Ale do tego oni faktycznie nie mieli poczucia Historii - nawet i takiego Thukidydesa jest teraźniejszość plus jednolite tło, sięgające historycznie może dwóch pokoleń wstecz, a poza tym to już rzeczywistość czysto mityczna - nie mieli potrzeby trwania, nie mieli tego dążenia do nieskończoności, w każdym sensie, które dla nas, dla naszej K/C, jest czymś tak oczywistym, że przekonani jesteśmy, że to tak musi być zawsze, że każdy tak ma, i że inaczej być nie może. (K/C to "Kultura/Cywilizacja - dwie fazy w rozwoju/schyłku każdej "cywilizacji" wedle Spenglera.)

No i tak myślałem nad tym, myślałem, aż mi się skojarzyło z tą Iliadą, gdzie oni tak radośnie się zabijają i niemal równie radośnie giną... Bo i tak nie chcą dożywać starości. I te dwie sprawy mi się ślicznie zazębiły. Co się zazębiło, spyta jakiś co mniej wyspany P.T. Czytelnik? Ta niechęć do dożywania starości z Iliady z tą niechęcią wobec trwania, z tą miłością (żeby to tak kokieteryjnie nieco określić) do namacalnego i SKOŃCZONEGO konkretu. I niechęć połączona z ignorancją wobec wszystkiego, co choćby lekko zalatywało nieskończonością czy nienamacalnością.

(Swoją drogą do dziś mówi się o czymś doskonałym, że jest "skończoną doskonałością". To oczywiście bzdura, że ktokolwiek w dzisiejszej Europie miałby być "cywilizacją łacińską" - jeśli oczywiście ta "łacińskość" miałaby być czymś więcej, niż tylko pustym dźwiękiem - ale jednak zachodnie elity tą starożytnością i ichnią mitologią żyły prze tysiąc co najmniej lat, więc takie apollińskie relikty mogłyby się w intelektualnym języku uchować.)

No dobra, ale skąd wzięło się to pozytywne nastawienie do umierania młodo, w wyniku przebicia włócznią czy czegoś podobnego, we wspomnianej Iliadzie? Nie jest to oczywiście kwestia, którą by się dało łatwo i na pewno rozstrzygnąć, ale dla mnie to się znowu przecudnie (od drugiej strony) zazębia z tym, co Robert Graves pisze w swej "Białej Boginii", a jeszcze bardziej w PRZYPISACH do swych "Mitów Greckich".

"W przypisach", ponieważ tekst sam w sobie to w sumie niemal takie standardowe "mity greckie", jakie znamy z Parandowskiego czy prof. Zielińskiego. Tylko że Graves robi to o wiele bardziej naukowo, bo podaje różne wersje, nie zamazuje niekonsekwencji, niekompletności i absurdów, no i podaje źródła.

* * *

Co do Parandowskiego, to sam od tego zaczynałem, jednak mity greckie, choćby w tej "klasycznej" wersji, spisane przez ucznia klasy maturalnej, to trochę zbyt ad usum Delphini na mój gust. Choć z drugiej strony, jeśli chcemy delfinów właśnie w mitologii szkolić, to chyba właśnie to jest nam potrzebne, a nie dzikie orgie und zboczenia? Nagość tam przecież i tak jest, plus całkiem sporo innych pikantnych szczególików, bo inaczej by się nie dało. Profesora Zielińskiego cenię za to bardzo i wciąż poszukuję jednej jego książki, której mi brakuje, mianowicie "Po co Homer?"

Ta "klasyczna" mitologia, produkt późnych hellenistycznych mędrków, nie ma wiele wspólnego z tym, co naprawdę w starożytności miało znaczenie, ale to jest to, na czym chowały się i czym żyły zachodnie elity przez tysiąc lat, więc dla ętelektualnie rozbuchanego człeka Zachodu znaczenie to ma, i to spore. Taka jest moja na ten temat opinia

* * *

Same "mity" nawet w książce Gravesa można sobie darować, albo przeczytać je raz i tyle, natomiast te przypisy, obszerne zresztą, to jest, zaprawdę powiadam wam, lektura dziko fascynująca! O co tam chodzi? W nieprzyzwoicie ogromnym skrócie, chodzi tam o to, że przed Indoeuropejską inwazją były tam ludy matriarchalne, różni tacy np. Pelazgowie, i oni nie mieli małżeństw, nie mieli także męskich bóstw...

Mieli za to na przykład liczne kolegia kapłanek, a główna kapłanka stanowiła wcielenie jakiejś tam bogini, wyłaniana zaś zostawała w jakichś zawodach - często w biegu - jakich w mitologii, tej "klasycznej", zdroworozumowej, dla ludzi kulturalnych, spotykamy całkiem przecież sporo. No i parzyła się ta kapłanka, a jej koleżanki też, z (przyszłym) Herosem (na razie zaś Królem), który także zostawał często wybrany w wyniku zawodów (których późnym potomkiem są na przykład dzisiejsze Paraolimpiady, a także dawniejsze nieco igrzyska gladiatorskie), czy jakiejś walki (o jakich sporo itd.)... Albo łapali sobie obcego przybysza... A po jakimś czasie bardzo fajnego und elitarnego życia zostawał taki Król (on to bowiem był, drodzy Monarchiści!) składany na ofiarę...

Przez co "uzyskiwał nieśmiertelność" i stawał się Herosem. Jego głowa, zakopana koło bramy, chroniła miasto, a do tego często miała dar prorokowania. Brzmi to niesamowicie? Zgoda, ale najbardziej fascynujące jest to, że jakoś tak właśnie było i Graves ma rację. Może nie w każdym szczególe, nawet na pewno nie, bo to by było już bardziej chyba nieludzkie od genialności Spenglera, ale jakoś tak to właśnie wyglądało - z tego wzięły się te konwencjonalne "mity greckie" dla kulturalnych ludzi... I sporo innych spraw, jak choćby Paraolimpiady.

Nie powiem, że ten temat od dawna chodzi mi po głowie, ale tylko dlatego nie chodził, że wydaje mi się on o wiele zbyt ambitny jak na moją nikłą blogaskową pracowitość i w ogóle to blogaskowe medium. Ale jest to faktycznie coś, co mnie od dawna dziko fascynuje. Dlaczego w ogóle zatem podjąłem trud napisania o czymś tak, jak na moje blogaskowe możliwości, trudnym, skoro wiem, że za darmo i na blogu to nie wyjdzie tak, jak powinno?

Otóż zapłodnił mnie pewien ebook o sztukach walki, który ostatnio zdobyłem, a rozpoczyna się od stwierdzenia, że w naturze wszystkie źwierzęta giną śmiercią gwałtowną, bo kiedy już nie są w stanie... Sami wiecie. Nawet jeszcze nie wiem co jest dalej, bo tylko tyle przeczytałem i zacząłem rozmyślać o apollińskiej K/C i matriarchacie Gravesa.

I tak się, między innymi, zacząłem zastanawiać, czy przypadkiem nie ma ogromnej jakościowej różnicy pomiędzy ludźmi, którzy chcą żyć nieskończenie długo - nawet za cenę kompletnego zidiocenia, kompletnej bezsilności, kompletnego poniżenia... Aż do samej eutanazji znaczy... I takimi, którzy godzą się, czy nawet radują się na myśl, że zginą młodo i w miarę szybko.

Ma to z pewnością znaczenie militarne i dałoby się na tej problematyce sporo zbudować w historii militarnej świata. Jednak oczywiście my tu nie mamy najmniejszych możliwości porządnego zbadania takich kwestii, natomiast to z tymi Grekami, Herosami i Apollinami mi się z tamtym bardzo wyraźnie wiąże, więc poczułem się zapłodniony i o całej tej fascynującej, dla mnie w każdym razie, sprawie napisałem. Niech mi to Bóg wybaczy!

triarius

wtorek, marca 04, 2014

Nie ma tego złego, czyli Ukraina

Jeśli się ktoś spodziewał niezwykle głębokich analiz na temat ostatnich wydarzeń, to się rozczaruje. Albo przynajmniej będzie musiał nieco przewinąć w dół. Zacznę bowiem od czegoś raczej figlarnego niż głębokiego: od wyrażenia (głosem nabrzmiałym niską satysfakcją) radości faktu, że w wyniku tych wydarzeń może przez jakiś czas mniej pismaków (także tych "prawicowych", bo w innym przypadku skąd bym wiedział?) będzie używało określenia "Żelazna Kanclerz" w odniesieniu do tej tam Merkeli. Szczerze mnie to określenie wkurwiało.

* * *

Tak mi przyszło do głowy, kiedym się, jak tak często niestety, wciąż, czuł zmuszony zastanowić nad Rosją. A konkretnie nad tym, co z nią jest nie tak. Immanentnie. No i przyszła mi do głowy taka szpęgleryczna myśl, że być może spora część tego, co z nią jest nie tak, wynika z faktu, że (szpęglerycznie, a kto nie rozumie, niech wyciągnie wnioski!)... Rosja to PSEUDOMORFOZA sama w sobie. W sensie, że ona ma tę pseudomorfozę wbudowaną w samą swoją naturę.

Poniekąd jest to cecha wszelkich, jak myśmy to sobie tutaj zdefiniowali, Barbarzyńców. Zarówno typu A, czyli NAiwnych, jak i typu B, czyli ZBlazowanych. Czyli by to także, w jakimś stopniu, mogło dotyczyć Chin czy Arabów. (O tych co wiadomo, ale nielzia wspominać, nawet nie wspominając. Of course.) Rosja jednak ma to jakoś inaczej (choć ci ostatni... nieważne!).

Może z tego, że się znajduje na innym etapie cywilizacyjnego rozwoju? Czyli w tej (szpęglerycznie) przedkulturowej fazie? W każdym razie bardzo niesympatycznie to u niej wygląda. Choć przecież... 1. u tych co wiadomo też za fajnie nie wygląda, n'est-ce pas? 2. poszczególni ruscy wcale nie muszą być źli, nawet twarze niektórzych tych tam nieoznakowanych spetnazowców wydają się być całkiem dorzeczne. A jednak, skutek w przypadku Rosji, jest zaiste obrzydliwy.

A może Coryllus ma rację - Iwana IV Anglicy naprawdę podmienili i to by była taka HIPER-PSEUDOMORFOZA...? Co by poniekąd tłumaczyło, dlaczego to jest aż tak... Sami wiecie.

* * *

Znowu wspomniałem Coryllusa. Paranoja - gość nawet mnie nie czyta (choć parę razy zaszczycił mnie rozmową), a ja bez przerwy o nim... Jeśli ktoś z tego wnioskuje, że ja się uważam za odeń gorszego czy mniej wybitnego, to niech lepiej pomyśli raz jeszcze! Albo, alternatywnie, daruje sobie myślenie całkowicie.

Nie da się jednak ukryć, że tutaj, na tym gruncie - publicystycznym niejako - on naprawdę walczy, i to nie byle jak, a ja sobie jednym palcem lewej dłoni manipuluję od niechcenia szpadką, drugą ręką wysyłając esemesy i oglądając gołe baby (poniekąd ulubiony temat także i Coryllusa, choć w inny sposób) w sieci. Trudno więc się porównywać, bo z jednej strony autentyczny (publicystyczno-pisarsko-sieciowy) WOJOWNIK... Czy może raczej ROBOTNIK...

Gość, w każdym razie, który działa jak... Nie wiem co, ale imponujące jak cholera. I z niebylejakim skutkiem. A z drugiej zblazowany (jak Barbarzyńca B) dyletant, który ma to co robi w przysłowiowej dupie. (Swoją drogą, kto tu jest "niepiśmiennym francuskim baronem"? Hłe hłe! Nie żeby to w tym kontekście była akurat wielka zaleta, of course. Albo żeby wielu rozumiało o co chodzi.)

Skoro jednak już żeśmy znowu o Coryllusie napisali, i to, nie oszukujmy się, sporo, to może jeszcze. W kontekście Ukrainy...

* * *

Co do Ukrainy, to moje wrażenie, iż Coryllus mówi rzeczy bardzo interesujące i potencjalnie naprawdę istotne, ale jednak nie domyśla się nawet sedna zagadnienia, czyli w sumie grubo chybia, jeszcze się w ostatnich dniach, i po dwóch następnych jego tekstach, pogłębiło. No bo genetycznie modyfikowana żywność i firma Monsanto (o której, nawiasem, istnieniu dowiedziałem się dopiero z niedawnego tekstu Coryllusa)... Zgoda! Żywność w ogóle, słynne ukraińskie łany zboża... Jasne!

Różne tam inne sprawy geopolityczne... Swoją drogą, wczoraj u Kuraka znalazłem b. ciekawy linek do b. ciekawej analizy geopolitcznej jednego gościa co chodzi w sieci jako Zezorro. Polecam! Chodzi o te wizje i plany Brzezińskiego, który jako "Polak" zapewne psu na buty by się nie zdał, ale jeśli to naprawdę on wymyślił (a kto mógłby inny?), to głupi on jednak nie jest. (Inna sprawa, że Kurak na ten linek od razu się wykrzywił, mówiąc coś o "stręczeniu teorii maskirowski", czy jakoś tak. Paranoja! No a ja całkiem bym się od "teorii maskirowki" nie odcinał. Mimo wsio.)

Wracając do głównego wątku... Zgoda, wszystkie te sprawy (Monsanto, żywność, zachodni geszefciarze itd. itd.) są istotne, a my nie powinniśmy znowu się głupio napalać, podniecać, grzyźć sercem... Do czego mamy taką dziwną skłonność nie od dziś. (Plus grupy rekonstrukcyjne i inna martyrologia.) Jednak to nie zmienia sprawy, że, w moim przynajmniej rozumieniu, bez uwzględnienia - i to raczej jako NAJWAŻNIEJSZEGO - aspektu "wojny cywilizacji" (bez żadnego konkretnie Huntingtona, którego nawet nie czytałem, bo i  po co) się nie da.

Czyli odwiecznej - od czasu co najmniej tego nieszczęsnego Iwana IV zwanego Groźnym... Podmienionego przez Anglików czy też nie - TOTALNEJ WOJNY (nie)wypowiedzianej Zachodowi i wszystkim praktycznie jego wartościom (nie mówię oczywiście o Merkeli, Barrosie i "prawach gejów"!). Przez Rosję.

Totalna wojna od stuleci, totalna nienawiść i, co może najistotniejsze, TOTALNA POGARDA. I założenie, iż "szlachetniość to będzie to, co sami o sobie będziemy opowiadać, kiedy już zdobędziemy świat i nikt nie odważy się pisnąć nic, co by nam nie pasowało". (Może ktoś by chciał ten wątek sobie luźno kiedyś przemyśleć? Zachęcam!)

Monsanto to zapewne wyjątkowe dno, moja młodzieńcza miłość do US of A całkiem już wychudła (co najmniej od czasu Wojny Rozporkowej Clintona), co do dzisiejszej "Europy" i jej (?) Unii to chyba każdy, kto coś tu czytał, wie jakie jest moje na ten temat zdanie...

Ale jednak, o ile bardzo się w tej sprawie nie mylę... (A nie zwykłem się mylić - może dlatego, że tak kategorycznych opinii jak często Coryllus z reguły nie wygłaszam... Co może zresztą mieć tę przyczynę, iż nie mam aż tylu ślepo we mnie wpatrzonych wielbicieli i wyznawców.)

Więc jeśli się nie mylę, to jednak aspekt ten, że oto Rosja (która, nawiasem, jest dokładnie tak samo "lewicowa" czy "prawicowa", jak CCCP od czasów Stalina, to tak dla naszych licznych teoretyków) wyciągnęła kilka sporych kamieni tuż przy samym fundamencie tej, zaiste niezbyt już pięknej, ŚWIECKIEJ KATEDRY, w której cieniu toczy się całe Zachodnie życie. (Choć ta katedra powinna być post-gotycka, a więc raczej z cegieł.)

I oczywiście wszystkie te teksty o tym, jaki to Putin idiota, jak oderwany od rzeczywistości, jak na naszych oczach przegrywa, to albo skrajny idiotyzm, albo też robota ewidentnie agenturalna. (I akurat nie mówimy o CIA, choć właściwie, kto to może wiedzieć? Ale nie głównie o nich tym razem.) Putin rozegrał tę zgraję degeneratów, zwaną "Zachodnimi Elitami" jak chciał. Nie powiem "jak mistrz", bo nawet trudno to ocenić, wobec klasy przeciwników. Ale ograł tych żałosnych pedałów dokumentnie i bez większego wysiłku. Jak szczery profesjonalista.

A że wojny, jak Coryllus głosi, nie będzie...? Zależy jak ktoś definiuje "wojnę". Może być coś wyraźnie od jakiejś tam sobie wojny gorszego, szczególnie tu w Polsce. Zresztą, niezależnie od definicji - pewnie wprost porządnej wojny, światowej i takiej, która by sobie akurat u nas najbardziej, jak to one lubią, pohulała, na razie nie będzie, ale też bym na to miliona juanow przeciw czapce śliwek nie postawił.

Może głupi jestem, pewnie czegoś nie zrozumiałem w tej sfabularyzowanej przez Llosę biografii Casamenta, homoseksualnego konsula, co go potem Anglicy powiesili, a którą nam Coryllus, bardzo zresztą zgrabnie i interesująco, streścił, ale zaprawdę nie rozumiem - SKĄD można mieć tego typu pewności, jak to na przykład, że tam na pewno nie chodzi o ruskich imperialne zapędy i pragnienie wolności Ukraińców (do których mam zresztą swoje rodzinno-prywatne pretensje, a ja łatwo nie zapominam).

I jeśli to naprawdę jednoznacznie wynika z przygód tego nieszczęsnego Casamenta, to, cholera, dlaczego nikt mi tego nie umiał, przez dobrze ponad pół wieku życia i niemal tyle samo lat edukacji, wyjaśnić? Jak to się robi, żeby jedno z drugiego wynikało, i to tak zgrabnie, i to z taką absolutną, stuprocentową pewnością?

* * *

Swoją drogą (choć tego tematu już tu nie będę rozwijał tak, jak on na to, moim skromnym, zasługuje) największym problemem z większością TEORII SPISKOWYCH... Nie żeby teorie spiskowe były złe same w sobie, tego chyba nikt tutaj dotąd nie wyczytał.... Więc największym ich problemem jest zazwyczaj to, że zakładają one o wiele większe UPORZĄDKOWANIE tego świata, niż to w istocie ma miejsce.

Ci spiskowcy w wielu przypadkach musieliby mieć, w trudnych przeważnie warunkach, o wiele większą skuteczność od tego, co się na tym ziemskim padole osiąga. I tak na przykład... (Nie uwolnię się już od Coryllusa!) Kiedy w coryllusowym Misiu czyta się o ogromnych zaiste środkach, jakich wymagał taki marsz dzielnych husytów - z tysiącami wozów, znakomicie wyposażonych itd. - to każdy się zgodzi, że to wymagało sporych inwestycji, które, jak to inwestycje, musiały się jakoś, także w czysto finansowych kategoriach, "próbować" zwrócić. C'est la vie!

Tutaj Coryllus mówi rzeczy OGROMNE i na pewno ma rację. Jednak założenie, że KAŻDA herezja, że każda ludowa rewolucja czy choćby bunt, ma swoje źródło w machinacjach mafijnych finansistów, czy finansowych mafii, to, jak mi się widzi, gruba przesada! Różnica optyki między mną i Coryllusem jest taka, że on widzi historię jako partię rozgrywaną przez nielicznych potężnych (a do tego brutalnych i cynicznych, z czym się bez trudu zgodzę) graczy - NA GŁADKIEJ SZACHOWNICY...

Ja natomiast (ach, jakie to konserwatywne!) widzę raczej kotłującą się lawę, stałe zagrożenie, iż dany porządek szybko stoczy się do poziomu poniżej poziomu zdegenerowanego plemienia ludożerców, a wszelkie bunty, powstania, wojny i rewolucje nawet - mnie wydają się przedziwnie naturalne i oczywiste, i jeśli potrzebują jakichś przyczyn, to raczej nieco nieuwagi policji (tajnych, widnych i dwupłciowych), odrobinę sklerozy władzy (o którą, sklerozę, choć o władzę też zresztą, nie jest aż tak trudno)... I takie sprawy.

W związku z tym, choć szukanie finansowych przyczyn i wielkich, ukrytych za kulisami, graczy, uważam za bardzo celowe, użyteczne i sensowne, to jednak nie ograniczałbym się do tych jedynie przyczyn buntów, wojen czy rewolucji, a często właśnie koncentrowałbym się na tych o wiele "oczywistszych" - choćby nawet akurat były one oczywiste także i dla najnaiwniejszego "prawicowego" leminga.

Ale oczywiście mogę się mylić - co najmniej w rozłożeniu akcentów. Może rzeczywiście nawet i ja jestem bardziej naiwnym "prawicowym" lemingiem, niż mi się wydaje? (Nie spytam "jak sądzicie?", bo i tak żadnej prawie interaktywności tu już nie ma. Ale fakt - chętnie bym się dowiedział.)

triarius

niedziela, marca 02, 2014

Tekst bez tytułu (na blogu bez komętów - jak Kuba Bogu...)

Znajomy mi parę dni temu w mailach napisał co następuje:
A ja sie powoli Coryllusem rozczarowuje.Jednak stwierdzenia ze nie ma zadnych roznych cywilizacji a za wszystkim zawsze stoja roznorakie (najczesciej zreszta angielskie) kompanie handlowe to straszne uproszczenie.Czyzby Zyd,Chinczyk,muslim i krzyzowiec reprezentowali ten sam typ osobowosci?To sa jednak zbyt daleko idace stwierdzenia ktore wypaczaaj obraz rzeczywistosci.
Ja mu nawet nie odmowie ze to jego doszukiwanie sie budzetow za kazdym wydarzeniem historycznym jest interesujace i wielokrotnie prowadzi do ciekawych wnioskow ale chyba jednak wyznawca "coryllizmu" nie zostane.
Tym bardziej ze nie wydaje mi sie aby problemem wspolczesnej Polski bylo City(majace zreszta swoje za uszami ale to inna sprawa)-zeby nie pasja bijaca od Coryllusa to powiedzialbym ze to agent wplywu odwracajacy uwage od Kremla i Berlina-tak to powiem ze to ciekawie piszacy facet ktory przekonal mnie do pary spraw(no tak), pokazal sile Kosciola (ktory zreszta moim zdaniem nieco zbyt wybiela)i ktory stworzyl ten swoj "coryllizm"-metode badawcza niewatpliwie nowatorska,ciekawa ale jednak nie az tak doskonala jak sie jej tworcy wydaje.Pewnie nawet kolejne "Miski" kupie ale to juz chyba blizej mi do Spengleryzmu,Konecznego,Toynbego i im podobnych(wlasciwie to na pewno).
Oczywiscie.Dla jasnosci-ja NAPRAWDE widze w "coryllizmie" nowatorska i dosc bezpardowno skuteczna metode ale nikt mi nie wmowi ze "rteciowiec" nie rozni sie mentalnie od "lacinnika",ze zawsze chodzi o przejecie nieruchomosci i sily roboczej(CZASAMI oczywiscie tak jest)i ze glowne problemy RP biora sie z dzialanosci City(bo ze niektore sie biora to nawet jasne).Ale ja "skret" w strone Berlina zauwazylem u niektorych tam komentujacych juz jakis czas temu-a przeciez jakby nie patrzec to wlasnie obecnie Berlin rekoma Brukseli wykancza polski przemysl i rolnictwo(Londyn co najwyzej bierze swoja "dzialke").Niezly ten Coryllus jest,naprawde niezly ale nie az tak dobry.
 (Przyznaję się bez lampy w oczy, że nieco to rozbiłem na więcej akapitów, dla czytelności. I niech mi będzie wolno wyrazić mieszane nieco uczucia, że sporo ludzi ze mną różne takie sprawy dyskutuje i komentuje, ale jakoś zawsze prywatnie, podczas gdy ten blogasek zamiera. Oczywiście - przede wszystkim z mojej winy zamiera, bo nie piszę, ale także z braku interaktywności i komętów. To było w ramach obowiązkowego zjadania własnego ogona.)

No a teraz spróbujmy jakoś to skomentować, co mi ten znajomy napisał...

No więc jak się całkiem zgadzam, że Coryllus (ani nawet Maciejewski Gabriel) nie jest źródłem Absolutnej Prawdy i nie zawsze ma rację. Chodzi mi, w moich nad nim zachwytach, głównie o to, że przeważnie wolę jednak z Coryllusem zgubić, niż z większością naszych "prawicowych" rodzimych mędrków znaleźć.

Nie żeby nic sensownego nie pisało się na rodzimych "prawicowych" blogach, ale jednak przeważnie brakuje tam metody, konsekwencji... Nie mówiąc już o nieprawdopodobnej wprost energii i pracowitości Coryllusa-Maciejewskiego, która znacznie wykracza oczywiście poza blogosferę. Gdyby Polska miała tak z 500 Maciejewskich (oczywiście nie wszyscy mieliby robić dokładnie to samo!), to naprawdę byłaby innym krajem. (I zapewne zaraz mielibyśmy tu bratnią pomoc.)

Coś podobnego mówiłem, jak ten i ów może pamięta, o przeczytaniu Ardreya, tak? Nie o bratniej pomocy wprawdzie, ale że by była inna. Otóż ja z tym Ardreyem to nadal podtrzymuję. W dodatku przeczytanie Ardreya nie musiałoby na nas od razu ściągnąć bratniej pomocy, za to mogłoby zapoczątkować procesy ważne, ale działające początkowo w ukryciu...

Czyli, przede wszystkim, tworzenie elity, której tak bardzo tu brak. Elity, która raczej powinna być na początku przede wszystkim intelektualna, jak sądzę, no bo z głupimi każdy sobie bez trudu poradzi, tym bardziej, że nie mają armat, ani nawet wielu różowych golarek. Ale to tylko nawiasem.

Początkowo zamierzałem odpowiedzieć na każdy poruszony przez rozmówcę temat i napisać dosłownie wszystko, co na temat Coryllusa mam do powiedzenia. (Ryzykując, że zostanę znowu obwołany czcicielem kultu jednostki, jak to już bywało ze Spenglerem.) Ale to by była książka, a nie wpis na blogasie. Nawet tytuł - stosownie dęty - już dla niej w myślach miałem: "Coryllizm w świetle Tygrysizmu". (Bomba, nie?)

Jednak aż tak dobrze nie będzie. Kiedyś może bym się starał to napisać, ale teraz, wobec nikłego odzewu i takiegoż uznania, z jakim się to moje pisanie spotyka, nie mam ochoty. Mam za to nadzieję, że mi mój rozmówca wybaczy. (Na pociechę ma to, że nic nie powiem o Toynbeem i Konecznym.) Może kiedyś, jeden punkt na pół roku - nie wiem. Zamiast tego dam się zainspirować najnowszym tekstem Coryllusa - tym oto: http://coryllus.salon24.pl/571262,znowu-o-irlandii.

Którego akurat nie uważam za wyjątkowo wybitny, jak na tego autora. Naprawdę interesujący, sporo się z niego dowiedziałem, mimo że Irlandią i Celtami interesuję się od bardzo dawna... I jeśli go potraktować - bo w końcu wiąże się on także z najaktualniejszymi wydarzeniami na Ukrainie - jako OSTRZEŻENIE - byśmy się nie dawali podpuszczać i nie byli zbyt naiwni w naszych chałupniczych "analizach" tego typu wydarzeń... To jak najbardziej zgoda!

Jednak tego akurat tekstu, jak rzekłem, nie uważam za szczególnie wybitny, dlatego, że w nim właśnie wyjątkowo dobrze widać OGRANICZENIA tej coryllicznej metody. Metody polegającej (choć nie jest to wcale wszystko, co zawiera się w coryllicznej wizji świata) przede wszystkim na poszukiwaniu EKONOMICZNYCH motywów wszelkich wydarzeń - przy czym ta "ekonomia" jest w sumie ogromnie "tygrysiczna" (albo nawet i bardziej), ponieważ nie mówi się tu o krzywych Laffera i podobnych błahostkach, tylko owych znaczących macherów i geszefciarzy traktuje się w kategoriach gangsterów. Po prostu!

I nie jest to nawet aż tak nowatorskie, ponieważ tak właśnie, choć może nie aż z taką zaciekłością i tak konsekwentnie, robi to pewien odłam historii, często określany jako... "marksistowski". Który, nawiasem mówiąc, kiedy sam miałem jakiś czas do czynienia z akademicką historią, bardzo ceniłem. Chodzi o takich facetów, jak np. w starożytnej historii prof. Finley, którzy zaczynają od analizy interesów, ekonomicznych przede wszystkim, ale i różnych innych, i analizy "klasowej". Nie przesadzając przy tym z jakimiś "materializmami dialektycznymi" oczywiście, bo to by było już denne.

Coryllus-Maciejewski robi także coś takiego, i chwała mu za to! Faktycznie interesy związane z na przykład produkcją tkanin i rynkami zbytu na nie, z produkcją i rynkami zbytu na żywość, na broń, metale, paliwa - to są sprawy ogromne, przy których jakieś tam wojenki, wiele religijnych natchnień, czy parę tysięcy zabitych, to, z pewnej perspektywy, drobiazg.

Dla mnie aż taka konsekwencja i zaciekłość w tropieniu tych spraw, choć nie całkiem nieznana, była jednak pewnym intelektualnym przełomem. A co dopiero musi to być dla wielu innych, choćby i "prawicowców", którzy tak często "gadają Michnikiem"! Czyli kręcą się jak w przerębli w świecie liberalnych aksjomatów i mądrości.

Tym niemniej jednak, kiedy mówimy o historii akurat Irlandii i jej wolnościowych aspiracjach... Kiedy mówimy o irlandzkich resentymentach, o irlandzkiej nienawiści do Anglików... O całej masie takich spraw - od bodhranów przy Guinessie, po Powstanie Wielkanocne... Trudno jednak, jak mi się wydaje, zrozumieć to w tych ekonomiczno-mafijnych kategoriach, które nam proponuje Coryllus.

Oczywiście - one tam są i one tam działają. Jednak bez "Ardreya" - z agresją międzygrupową, ze spójnością wewnątrz grupy będącą funkcją tej agresji... Z instynktem terytorialnym... I masą innych tego typu socjobiologicznych spraw... Po prostu się nie da. I one są tutaj, te sprawy, jak mi się widzi, o wiele istotniejsze, niż ewentualne kanty angielskich fabrykantów zarabiających na irlandzkiej irredencie, czy żydowskich miliarderów stręczących Irlandii komunizm. (O czym, gdyby ktoś nie wiedział, pisze Coryllus w zalinkowanym tekście.)

W tej akurat analizie Coryllusa najbardziej mi brakuje "ardreyizmu", ale w wielu innych przypadkach bardziej brakuje mi innych aspektów mojego tygrysiego światopoglądu i wizji historii. O ile Coryllus-Maciejewski opiera się przede wszystkim na ekonomii i swego rodzaju "kryminologii" (co, powtarzam, faktycznie daje bardzo ciekawe i potencjalnie płodne wyniki), to ja przede wszystkim (jak to sobie nie tak dawno temu uświadomiłem) opieram się na szeroko pojętej PSYCHOLOGII. (Wiem że taka nauka istnieje głównie po to, by gazetowi astrologowie czuli się poważnymi uczonymi, ale ja nie o tym!)

I z tej psychologii wynikają różne takie "ardreyiczne", "spengleryczne", "tygrysiczne" sprawy, o których Coryllus nic na ogół nie mówi, i o których zapewne nie ma nawet (jak i większość) bladego pojęcia. Sprawy takie proste, jak niechęć do brutalnego i agresywnego najeźdźcy (w Irlandii choćby), do nieprzesadnie sympatycznego sąsiada (praktycznie wszędzie, z Polską na czele)... Ale także tak "subtelne" i "mgliste", jak pragnienie, odczuwane przez niektórych tylko być może, ale za to takich, którzy sporo mogą, by być DEMIURGIEM Nowej Ludzkości...

By - niezależnie od tego, że jesteśmy mali, szpetni, pokręceni (nie ja oczywiście!) i niezbyt bystrzy, to właśnie my mielibyśmy zostać twórcami Nowej Ludzkości, jakiegoś nowego gatunku, przy którym obecni i przeszli ludzie będą jak dla nas małpoludy. A gdyby ktoś, w tej przyszłości, miał mieć jeszcze jakieś wątpia, to przecież od czego eugenika, propaganda, "wolność słowa" rozumiana w sposób nareszcie lepszy i o ileż właściwszy?

I tę psychologię (że nie wspomnimy już o innych, "bardziej spenglerycznych", żeby to tak określić, sprawach), Coryllus całkowicie niemal ignoruje. W jego narracji nie widać już niemal autentycznego pragnienia wolności u jakiegoś ludu, a tylko machinacje geszefciarzy. Jeśli takie pragnienie jest, to albo jako psychopatologia, albo coś mało istotnego. Nie ma też, a przynajmniej trudno je dostrzec, autentycznych religijnych olśnień (nieważne w tej chwili, czy heretyckich, czy wprost przeciwnie), które by nie były jedynie narzędziem brutalnych i cynicznych cwaniaków.

A jednak... A jednak mnie się wydaje, że one są, istnieją i działają. Często wcale nie słabiej od tych ekonomiczno-mafijnych przyczyn. I tu się z Coryllusem w poglądach różnimy. Nie tylko tu, ale długo by było to analizować, a to jest chyba różnica najistotniejsza. Psychologia, w najszerszym sensie, albo jej praktyczny brak. A także to, że u Coryllusa (powiedzmy to, bo nam zarzucą, że odstępujemy od naszego Guru!) ludzie są cały czas tacy sami - nie ma tego spenglerycznego "duchowego rozwoju" (i potem upadku) każdej cywilizacji.

A przynajmniej nic nie słyszymy o tym, by na przykład krzyżowcy mieli być istotnie inni od renesansowych humanistów, ci zaś, powiedzmy, od współczesnych lemingów. Oczywiście - "odkrywanie" i ujawnianie ludziom, że taki Hohenzollern miał te same w sumie motywy, co współczesny miliarder "filantrop", jest cenne i słuszne, a dla wielu nawet szokujące. Ale jednak nie wszystko da się zrobić w każdej epoce... Choćby chodziło o wiarę w stylu Św. Franciszka - która kiedyś była możliwa, a dziś nie jest. Dobrze to czy źle, ale tak właśnie sprawa się ma.

Z czego między innymi wynika i to, że KATOLICYZM NIE JEST ABSOLUTNIE ŻADNĄ IDEOLOGICZNĄ BRONIĄ, KTÓRA MOGŁABY SIĘ MIERZYĆ Z RELIGĄ "PRAW CZŁOWIEKA" i całym tym @#$%^ liberalizmem w ziemskich naparzankach. Niestety! Katolicyzm jako ZADANIE i WYZWANIE - zgoda! Ale jako recepta na ziemski sukces - nie te czasy Arlekinie! Jeśli to ma być recepta (razem z własnością - skąd ona? Jak?!), no to sorry, ale szukajmy dalej!

* * *

Nie powiedziałem tu nawet połowy procenta tego, co bym chciał powiedzieć i co by powiedzieć chyba należało, ale podsumuję, powtarzając, iż bardzo często to poszukiwanie ekonomiczno-mafijnych motywów wydarzeń wydaje mi się ogromnie płodne i czasem niewiele by trzeba dodać, ale w innych przypadkach, jak na przykład w tym cytowanym irlandzko-ukraińskim tekście, te motywy, choć istotne i dające do myślenia, nie wydają mi się jednak najistotniejszymi. I dobrze by też było taki tekst odpowiednio odczytać.

OSTRZEŻENIE przed naiwnością - jak najbardziej! Ale sprowadzanie tego wszystkiego (wolnościowych dążeń, powstań narodowych, także np. przełomów religijnych itd. itd.) do pokrętnych działań różnych ekonomicznych mafii, uważam za grubą i szkodliwą przesadę.

I to by było na tyle. Wiem, że nie odpowiedziałem solidnie na uwagi mojego znajomego, ale, jak każdy kto doczytał do tego miejsca widzi, to by wymagało co najmniej normalnych rozmiarów książki, a nie blogowego wpisu. W razie czego mogę o tym dalej rozmawiać, ale, darujcie, potrzebna by mi do tego była interaktywność.

triarius

środa, lutego 05, 2014

O jednym łysoniu, żonie Roberta de Vere, Monteverdim, i paru innych sprawach

Byłem na spotkaniu autorskim z Gabrielem "Coryllus" Maciejewskim. Okazał się naprawdę znakomity. W dodatku wcale nie przypominał tego Savonaroli, którego człek sobie nieco (powiedzmy sobie to uczciwie) wyobraża, szczególnie czytając jego blogaskowe komęta. Facet był dowcipny, zrelaksowany, a z jego wykładu nawet taki stary historyczny lis jak ja, który parę Misiów też w życiu przecie przeczytał, wyniósł masę nowych informacji.

Szczerze mówiąc, to ja gadałem nie aż tyle mniej od Coryllusa. Na szczęście chyba mnie nie ponosiło, gadałem z sensem i bez zapamiętania. Poza jednym łysoniem, nikt inny zdawał się nie mieć pretensji, a paru nawet spytało pod jakim pisuję nickiem. (Bo gadałem do szanownego Autora per ty, "jak bloger do blogera". Stąd wiedzieli.)

Gdyby z tego spotkania były jakieś nagrania, to wnoszę parę drobnych poprawek. Po pierwsze - Lancecrona była Agnes, a nie, jak mi się wydawało, Catherine. Sprawidziłem to przed chwilą w sieci. Swoją drogą, Anglicy i ich językowi pobratymcy zdają się nie mieć najmnejszego pojęcia, że to niemal na sto procent była nasza (moja tym bardziej, bo mam ich wśród przodków) poczciwa Lanckorońska.

O co chodzi? A o żonę, drugą, i w wielkim bigamiczno-dynastycznym skandalu wziętą, przez Roberta de Vere, faworyta nieszczęśliwego Ryszarda II, króla Anglii. Wcześniej ulubioną dwórkę czeskej żony Ryszarda. Którego tronu i życia pozbawił późniejszy Henryk IV... Ten, który wcześniej podbijał z Krzyżakami Litwę. O czym Coryllus, i nie bez powodu, sporo pisze.

Anglicy, za Froissartem, gadają o jej, Agnieszki znaczy, "niskim zapewne urodzeniu", i że "pochodziła raczej chyba z Niderlandów, niż z Czech"... Co za głupki! Nawet im do głowy nie przyszło, że to nasza! Że to moja, choć zimna, pra-pra-babcia!

Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałem. Na zakończenie, które u mnie ma zwyczaj rozpoczynać się gdzieś tak w jednej trzeciej tekstu. Sprawa poniekąd dość marginalna, ale jednak się z tym wszystkim - z całym tym protestantyzmem, liberalizmem (czyli "państwem zawładniętym przez finansową mafię", wedle jednej z licznych liberalizmu definicji Pana Tygrysa), Anglią, katolicyzmem i całą resztą (no, niemal całą) poruszanej przeez Coryllusa problematyki - wiążąca.

Otóż, czekając na owo autorskie spotkanie, które odbyć się miało, nawiasem mówiąc, w ładnej, trza jej przyznać, i dużej, bibliotece, mieszczącej się w handlowym kompleksie we Wrzeszczu, noszącym pretensjonalną i prowincjonalną nazwę "Manhattanu" - oglądałem ja sobie biblioteczne książki na półkach. Aż ci znalazłem jedną, po angielsku, z biografiami "50 Największych Kompozytorów".

Z większością tych nieszczęśników my oczywiście nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego (wszystkie te Beethoveny, Bizety, Rachmaninowy i Czajkowskie, o Verdim nie wspominając), ale jednak miał autor tej książki dość przyzwoitości, by tam umieścić i Monteverda. No i dowiedziałem się o tym największym z kompozytorów (Bach przy nim to tylko b. zręczny rzemieślnik, przykro mi, jeśli komuś sprawiam tym stwierdzeniem ból) paru interesujących rzeczy. Których nie jest się łatwo dowiedzieć, bo jakoś nikt nam o tym nie mówi. (Ciekawe czemu?)

Nie będę wam streszczał całej biografii - powiem wam, kochane ludzie, tylko tyle, że Monteverdi w 1632 (rok śmierci Gustawa II Adolfa, tak przy okazji), czyli w wieku 65 lat, przyjął święcenia. Mimo to (lub może raczej "mimo to") nadal pisywał i świecką muzykę. ("Świecka muzyka" to oczywiście w jego wypadku jakieś "Lamento della Ninfa", a nie cancan z "Orfeusza w Piekle", czy inne tego typu koszmary.)

No i w końcu, już w wieku 75 lat, tuż przed śmiercią, napisał nasz Claudio tak niesamowite (i tak świeckie, choć oczywiście żaden to, turpe dictu, Offenbach) arcydzieło jak "Koronacja Poppei". Arcydzieło jest zaiste nieziemskie, wiek jego twórcy też budzi szacunek, ale mnie najbardziej zafascynowała informacja znaleziona w omawianej tu książce (a raczej na tych paru jej stronach, które sobie kazałem przekopiować i przeczytałem już po powrocie do domu), że "Koronacja Poppei" - słuchajcie, słuchajcie: w Stanach pierwszy raz została wystawiona w roku... 1926, a w Wielkiej Brytaniii w... 1927. Dla mnie szok!

No, ale jest w tym i niewątpliwa logika. W końcu - jakiś zakonnik, katolicki jak najbardziej, a tu żadne tam "ponure i nudne" kawałki, "jak być przecież powinno", tylko dziko seksowna i romantycznie, choć nie całkiem bezinteresownie i niewinnie, zakochana w wysoko postawionym jegomościu Poppea...

Plus cała masa różnych innych, jak najbardziej "życiowych" i - nie da się ukryć - fascynujących, choć i lekko (?) kontrowersyjnych (żaden oczywiście Offenbach, ani żadna pornografia) spraw. No i JAK TO MOŻNA LIBERALNEMU LUDOWI W LIBERALNYM, JEŚLI JUŻ NAWET DZISIAJ NIE CAŁKIEM "PROTESTANCKIM", KRAJU, TAK SOBIE, OD NIECHCENIA I BEZ WIELKIEGO POWODU, POKAZAĆ? No jak?! Że super sztuka? Że genialna muzyka i całkiem potencjalna od ludu strawna? A co z tego? Są ważniejsze sprawy!

Niby drobiazg - ten rok 1926 i 1927 - niby żadnego ścisłego związku z niczym, a już szczególnie tym, o czym Coryllus lubi mówić (i Pan Tygrys czasem też) to nie ma... Ale jednak, "hermeneutycznie rzecz biorąc", i dla ludzi mających intuicję ("tact", jak to w angielskim przekładzie nazywa Spengler) - czyż może być piękniejszy dowód na to, że te corylliczne opowieści i hipotezy z związane Anglią i protestantyzmem (a także z finansowymi mafiami, czyli liberalizmem, choć to już moje połączenie) są jak najbardziej celne?

Dla mnie to naprawdę piękny zakręcony ogonek na tej dorodnej śwince. Coś takiego jak niegdyś potrawka z osła w związku z "katastrofą" smoleńską w jednym moim wcześniejszym tekście. Prawdziwy artyzm - mój w tym przypadku - tak właśnie ma!

triarius

niedziela, lutego 02, 2014

Wieści ze świata kultury

Po tasiemkach zagranicznych kanałów TV biega wiadomość, że przybrana córka Woody Allena i Mii Farrow znowu oficjalnie oskarżyła go o "seksualne wykorzystywanie". (Znowu, bo ta sprawa była już głośna wiele lat temu.) Oczywiście, mogłaby to nie być prawda, ale w tym przypadku jakoś mi się nie wydaje.

Oczywiście - w odróżnieniu od, słusznie czy nie, oskarżanych o podobne rzeczy księży, których przecież łączy to, że są księżmi - tutaj nic nikogo z nikim nie łączy. Na przykład z poprzednio głośnymi (albo i nie) przypadkami tego rodzaju, jak Polański czy Cohn-Bendit.

Ktoś mógłby się upierać, że jednak przecież łączy, ale my wiemy, że nie łączy, bo nie ma prawa. A kto by myślał inaczej, ten zły człowiek, a nawet gorzej, bo anty... I rebe Bratkowski (z córką) bardzo go nie lubi.

A tak przy okazji - cholernie aktualne wydaje mi się to, co jakiś czas temu napisałem o polowaniu na jelenie w dawnej Anglii i Robin Hoodzie. Można by sobie to odszukać, gdyby ktoś nie wiedział o co chodzi, a był ciekaw. (Bez krzty autopromocji w tych czasach nijak!)

* * *

Włączyłem sobie luźno godzinę temu BBC, a tam program o tym pisarzu, co się nazywa D.H. Lawrence (i nie ma go jak po polsku w piśmie odmienić). Ten od "Kochanka Lady Chatterley". Z początku myślałem, że chodzi o tego Lawrence'a (tak to się robi?) z Arabii, tego od "Siedmiu filarów mądrości"... I zacząłem oglądać. Potem mnie wciągnęło, i to nawet bardziej dlatego, że to był ten Lawrence, którego nigdy nie miałem najmniejszej ochoty czytać. Dlaczego, spytacie? A dlatego, odpowiem, że to była czysta ilustracja tego, co na temat pisarzy i spraw wokół nich mówi Coryllus.

Naprawdę - żaden kult jednostki! Przysięgam - nie uważam się za ani o jotę mniej od Coryllusa genialnego! Z ręką na sercu - dostrzegam u niego sporo uproszczeń, nieco prawdopodobnych błędów, lekko (?) paranoiczne nastawienie... Co nie zmienia faktu, że facet mówi rzeczy ogromnie ważne, często ma rację... I wyraża też te swoje prawdy w coraz składniejszy i milszy w czytaniu sposób.

Nawet do naszego Tygrysizmu (SAT, Ardreyizm-Spengleryzm, Szpęgleryzm Stosowany... kära barn har många namn, jak mawiają, i słusznie, Szwedzi) trzeba wprowadzić pewne uzupełnienia pod wpływem Coryllizmu! Jakie, spytacie? A to na przykład, że PRAWDZIWE grupy biznesowe na przestrzeni historii nie różnią się niczym istotnym od MAFII. Czy nawet od tak niepopularnych ostatnio talibów. Kiedy potrafią zawłaszczyć państwo. Hę? - spyta ktoś? Przecież tak właśnie stało się, wieki temu, w Anglii. I to się nazywa... No? No przecie że LIBERALIZM!

Przyznam, że choć historią pasjonuję się (z drobnymi, z początku, przerwami) od ponad pół wieku, to corylliczne podejście wcześniej jakoś do mnie nie dotarło. Albo w każdym razie w śladowej ilości. Zbyt małej. Choć o historii czytam poważne, i czasem wspaniałe, książki, w wielu językach, a do tego Spenglera z Ardreyem. (Których to panów, nawiasem, należałoby z Coryllizmem jak najszybciej zderzyć i doczekać się dorodnego potomstwa. Że o sobie samym, jako o jednym z ojców, nie wspomnę.)

Więc faktycznie - zakres, w sensie obszary i skala czasowa, działania takich Hanz, takich Kompanii Indyjskich, takich... W końcu i wikingowie to byli w dużym stopniu przecież kupcy, prawda? Było to wpradzie, szpęglerycznie rzecz biorąc, bardzo wcześnie, ale jednak całkiem możliwe, że nasze na nich spojrzenie - mimo wydania paru istotnych i przewartowościowujących (ale długie słowo!) całą sprawę książek - bez Coryllizmu, jest niepełne, ślepe i kulawe!

Ich brutalność - i tu Coryllus całkiem prawdopodobnie ma rację - także nie ustępuje żadnej mafii, a jeśli Coryllus ma na przykład rację z otruciem przez Anglików Batorego, z podmienieniem przez nich Iwana "Groźnego"... I całą masą tego typu spraw, a zapewne w niektórych co najmniej z tych przypadków ma rację, no to mafie, te od Al Capone, mogłyby się tu jeszcze sporo uczyć!

A zwykli biznesludzie, spyta ktoś? Jeśli są uczciwi i łagodni, no to po prostu nie są TYMI, o których chodzi. Nie chciałbym nikomu niepotrzebnie pluć do zupy (czy "do kaszy", jak upiera się jedna moja znajoma), ale PRAWDZIWA WŁADZA, a co za tym idzie PRAWDZIWY BIZNES, są gdzie indziej. Po prostu! To, czy nasz słodki biznesczłowiek jest tylko samooszukującym się niewolnikiem i w istocie ofiarą... Nie mnie tu oceniać.

W każdym razie w późniejszej starożytności, bardzo popularne było wyzwalanie niewolników i dawanie im na założenie biznesu. Potem taki, nie tylko że stanowił "klienta", co się wiązało dla "byłego" właściciela ze splendorami, ale także musiał się wypłacać. Czyli całkiem jak... Prawda?

No dobra - zakres działań, i to nawet w bardzo wczesnej epoce. (Jeśli nawet nie wikingowie, choć niby dlaczego nie, to na pewno wiek XV, a w Italii pewnie i znacznie wcześniej. Szpęglerycznie, bo oczywiście Bizancjum, Rzym, świat hellenistyczny itd.) Brutalność. Ja tam zawsze wiedziałem, że historia spływa krwią i te rzeczy, ale jakoś to mi się nigdy aż tak bardzo nie kojarzyło z handlem ŻYWNOŚCIĄ czy TKANINAMI. (To SĄ te cholernie ważne sprawy i dzięki Ci Koryło, żeś mi na to otworzył oczy!)

A przecież z czego się w końcu wzięła wielkość Florencji, Medyceuszy, Anglii i Niderlandów?) Metale też oczywiście są ważne, jak i parę innych rzeczy. Dziś na pewno dochodzi, albo i przeważa, ENERGIA, a wkrótce i WODA. No to to by było nieco tła, ale gdzie tu obiecana tytułowa KULTURA? (Spyta ktoś.)

Kultura też jest z tym związana, i u Coryllusa nie ma prawie kultury, która by nie była dziewką służebną i chłopcem do intymnych przyjemności (kłania się ten i ów z tych, o których na początku) tej właśnie biznesowo-mafijno-(państwowo)-(ponadpaństwowo)-militarno-prawno-ubeckiej zgrai, która nam miłościwie. Teraz i zawsze - co najmniej od chwili, gdy dana K/C przyswoiła sobie użycie pieniądza.

O przepięknym tekście Coryllusa "Tani jak bard" już wspominałem, a nawet obwołałem to Blogowym Tytułem Roku. No i właśnie ten D.H. Lawrence to był jeden z takich "bardów", jakich te mafie do urabiania lemingów i paraliżowania woli ew. opozycji potrzebują, i jakich bez trudu zawsze sobie znajdą.

Chłopię z ludu, z rodziny górników, cholernie pracowite w tym swoim pisaniu (w końcu geny arbetarklassen), które ciągle szukało inspiracji w podróżach i w ogóle, nie tylko od życia klasy pracującej, którą tak skutecznie opisywał, ale od zwykłego życia zwykłych Anglików, uciekało jak najdalej - a to do Włoch, a to do Nowego Meksyku...

I oczywiście obalało przesądy, niszczyło tabu. Fajne jest, że w tych swoich poszukiwaniach i inspiracjach, w owym niespokojnym i nie mogącym znaleźć ukojenia okresie między wojnami (kiedy to różne świry, w rodzaju "von" Misesa szalały), gość otarł się (co najmniej), o faszyzm... Późniejsze feministki oskarżają go też o najpaskudniejsze, w ich rozumieniu, rzeczy... Rasizm? Oczywiście!

A jednak jakieś grupy tzw. INTELIGENCJI (krytyków, nauczycieli akademickich, pismaków) postawiły akurat na niego - no bo obala, przełamuje, nowatorski - i teraz nie odpuszczają. W programie BBC, o którym tu wspomniałem, jakaś taka mówi np. że "kompletnie się nie zgadzam z żadnym jego poglądem, ale jego podejście do życia, jego szukanie prawdy, jego PRZEŁAMYWANIE... Ach, jakież to wspaniałe!"

Po prostu - kiedy ktoś na to przełamywanie i na tego D.H. kiedyś postawił, napisał o nim na przykład doktorat, albo długi artykuł do periodyku, no to teraz przecie nie powie "pomyliłem się, to faszysta i myzogin, te wszystkie lata spisuję na straty przechodzę na..." powiedzmy... "Gombrowicza!" Prawda? Tak to właśnie działa i naprawdę głupio, że to dla nas nie jest absolutnie oczywiste. No bo jak miałoby niby działać?

No dobra, teraz płęta (czy jak to się po naszemu pisze)... Więc najpiękniejszą być może ilustracja tych tez Coryllusa o bardach i pisarzach... A w każdym razie prześliczną perełką na koniec... Było zakończenie, kiedy na tle przewijającego się już kto trzymał lampę, a kto podawał kawę, jeden z tych intelektualistów stwierdził, że, cytuję: "D.H. Lawrence był PRO-LIFE. Nie w sensie politycznym, ale w takim prawdziwym."

"Pro-life", gdyby ktoś nie wiedział, to znaczy "dla życia", i oznacza, w dzisiejszym kontekście, grupy i organizacje walczące z zabijaniem nienarodzonych dzieci. Tutaj zostało to zawłaszczone (paskudne słowo, swoją drogą) przez lewiznę, skandalizm i "obalanie stereotypów". (W wykonaniu znieprawionego, przekupionego i zagubionego mentalnie syna ludu. Wspieranego przez hordy tego typu gęgaczy, jak ten, który to powiedział. Wspieranych zza kulis przez... No przez kogo? Czytaliście uważnie to wiecie!)

Czyż może być piękniejsza ilustracja i bardziej dobitne potwierdzenie tego, co mówi Coryllus o bardach, pisarzach i ich mocodawcach? Oraz o ich PRAWDZIWEJ roli w tym całym przedstawieniu?*

---------------------------------------------------

* Conradowi się np. od Coryllusa obrywa, i zapewne słusznie. O Gombrowiczach, Herbertach i Bobkowskich nawet nie warto wspominać, choć Coryllus pisze o nich rzeczy fascynujące, których w większości nie wiedzialem, bo i skąd, skoro tych panów nie mam zwyczaju czytać.

triarius

poniedziałek, stycznia 06, 2014

Od własności nie uciekniemy!

Od własności nie uciekniemy - zgoda - ale za to ona ucieknie od nas jak najbrdziej. Jeśli już nie uciekła. (Na czym w zasadzie moglibyśmy skończyć, ale co tam - jeszcze trochę powiemy, bo to zaiste fascynujący temat.)

Jeśli ktoś się ucieszył tytułem, a potem umarł na serce przeczytawszy powyższe zdania, to po pierwsze doceniam autorytet, którym mnie darzy, a po drugie składam rodzinie szczere kondolencje i mogę się ewentualnie dołożyć do kwiatów. (Najchętniej do białych lilii, jeśli można.)

Rozmawialiśmy sobie niedawno o własności. Dodajmy do tego jeszcze kilka myśli. Na przykład wyobraźmy sobie, że ktoś nas pyta: "Skoro własność to tylko jeden z aspektów siły, to czy walka o własność jest z założenia bez sensu? Taka, do jakiej na przykład Coryllus nawołuje?"

Na co ja odpowiem, że oczywiście bez sensu nie jest. Walka o własność to w końcu walka o jeden z aspektów siły - zgoda? Z czego wynika, że jest to w sumie walka o całą siłę, choć akurat na jednym z jej aspektów się specjalnie koncentrujemy. "Czy nie da się nigdy", drąży ten nasz wyimaginowany ktoś, "Zdobyć własności bez siły? Nigdy? Na pewno?"

Zaraz - ustalmy sobie, że siła może być różnego rodzaju. Jeśli na przykład polscy ziemianie w zaborze rosyjskim potrafili, w znacznej części, jednak zachować swoje spore majątki, to nie wynikało to raczej z faktu, że każdy z nich mógł, z pomocą ewentualnie rodziny i czeladzi, odeprzeć atak rosyjskiej armii.

Musiało to jednak wynikać z jakichś przyczyn, tak przynajmniej pojmuje to Tygrysizm Stosowany. Jakich przyczyn? A na przykład takich, że owo ziemiaństwo być może stanowiło w jakimś istotnym sensie część ziemiaństwa całego imperium, które miało swoje znaczenie, pełniło jakąś tam rolę w całości, i w które władza uderzać nie chciała.

Albo też mogło chodzić o stan samych tych polskich ziem pod rosyjskim zaborem. O ich gospodarkę, o stan umysłów, postępy legalizmu i ducha kolaboracji w zestawieniu z potencjalnymi niepokojami... Naprawdę nie wiem, nie jestem żadnym znawcą tych spraw, ani tej akurat części światowej historii. Przekonany jednak jestem, że jakieś powody być musiały.

Teoretycznie mogło to być jedynie gapiostwo carskich urzędników, ale wątpię. Zapewne jakiś rodzaj siły - własnej lub zapożyczonej, w sensie na przykład sojuszników - dałoby się tam zidentyfikować. "No dobra", powie nasz ktoś, "a czy psim swędem nigdy się nie da zdobyć własności? Mówię o takiej sporej, o majątku. O czymś, co by miało już społeczne znaczenie... I dało nam z kolei siłę. Tak to nie może przebiegać?"

Oczywiście - może. Możemy dostać spadek po ciotce, albo, lepiej, po zakochanej w nas kurtyzanie, jak w przypadku Sulli. Możemy wygrać w karty, możemy wygrać w Totolotka (jak niegdyś wielokrotnie jeden z mędrców Europy), możemy obrabować starowinkę i wyrwać jej złote zęby...

No nie, to ostatnie to jednak,  jak nieetyczne by to było, byłby skutek siły. W końcu starowinka starowinką, sztuczne biodra sztucznymi biodrami - ale sąsiedzi, konkurencja, policja w końcu (być może nawet, o ile akurat nie ma czegoś fajniejszego do robienia).

"Władza się może zagapić i pozwolić nam się (SŁUCHAJCIE SŁUCHAJCIE!) dorobić. Uczciwie." Niby może, choć jej się to raczej nie przydarzy. A zresztą taki majątek trzymany (choć uzyskanie go to ci innego) tylko z czyjejś łaski lub z powodu jego zaniedbania - po prostu nie jest tak naprawdę i do końca nasz. W tym rzecz. Nasze coś jest wtedy, kiedy zależy od naszej woli, a nie od woli kogoś innego. To chyba oczywiste, jeśli się już nad tym chwilę zastanowić?

"Czy siła zatem może wziąć się z własności, a nie odwrotnie, jak zdaje się głosić Pan Tygrys?" (Wciąż męczy nas ten gość.) Może zapewne, odpowiem, ale żeby tę własność potem utrzymać, musi ona albo być nieinteresująca dla ewentualnych konkurentów... Albo musimy mieć jakichś sojuszników, choćbyśmy o nich nawet nie mieli pojęcia... Albo też musimy być w stanie tej własności bronić, i to skutecznie.,,

Może niekoniecznie samemu, czy z paroma kolegami, ale stanowiąc na przykład "klasę średnią", którą władza uważa za potrzebną i której nie chce antagonizować... Część takiej klasy znaczy. Czyli poniekąd znowu sojusze. Można też, niczym jakiś Marcus Crassus... Ale milcz serce! Z tym, że to właśne stanowiłoby dobry przykład na takie odwrócenie kolejności. Z drugiej strony - czy ten Marcus Crassus majątek miał dlatego, że był bezsilny? Że jego przodkowie byli nikim? Otóż nie. To tak nie działa. Nigdy.

Trzeba raczej do tego Polaków - narodu szeroko, i słusznie, znanego ze swej niebywałej politycznej mądrości, żeby się najpierw rozbroić ("w pełni zawodowa armia", hłe hłe!), a potem płakać, że już niedługo ostatnie drzewa zostaną Niemcowi sprzedane. Oczywiście - j..bią nas ekonomicznie (i nie tylko) także z całej masy innych powodów, jednak kiedy coś od nas mogło zależeć, to się właśnie tak postępuje. I jeszcze ileż z tego radości było!

Na zakończenie rzucę kilka drobnych... Nawet nie wiem jak to nazwać... Haseł? Informacji? Faktów? Materiału do przemyśleń (wtedy nie "kilka")? Co by to nie było, rzucam! Otóż jeśli mamy jakąś "własność" na kedyt, to ona nie jest nasza. Jest tego, komu ten kredyt mamy oddać. Nie jest to całkiem oczywiste?

(Swoją drogą, jak widzę po zakończeniu, to nasze "zakończenie" pojawia się dziwnie daleko od końca. A te "drobne informacje" to dwie trzecie całości. Ech, nie masz to jak spontaniczność!)

Wydaje mi się, że dla wielu, na przykład przedsiębiorców, nie jest. Skutkiem czego swą, zaiste niewolniczą często, robotę uważają oni za jakieś niesamowite cudo, a swoją smętną egzystencję za najbardziej wolną z możliwych. Za egzystencję człowieka "posiadającego własność", of course. Że się zaśmieję.

Bzdura! Zastanówcie się chwilę, a przyznacie mi rację. Robol, jak go często pieszczotliwie nazywacie, miał kumpli, po fajrancie mógł mieć robotę w dupie, mógł zastrajkować... Wy nie możecie. Robol miał nad sobą szefa? Wy macie klientów - mnogich! Majster się swoich podwładnych nieco chociaż bał - wasi klienci się was boją? Czy może wprost przeciwnie? O kontrolach i innych Urzędach Skarbowych nie wspominam, bo wy to lepiej znacie ode mnie.

Tak samo, kochane ludzięta, jeśli z czegoś musisz płacić podatek - to o tyle ta rzecz nie jest twoja. (Nie wpadliście na to? Dobrze zatem, że mnie macie!) W związku z tym nawoływanie do wprowadzenia podatku pogłownego będzie czym? No właśnie! I za takie pomysły... Powinno się tych ludzi...? Cenić i kochać? Brawo! To właśnie chciałem rzec!

Szlachcic z założenia podatków nie płacił - był zatem posiadaczem. Na przykład po szwedzku "szlachta" nazywała się "frälse" - czyli coś jak "zwolnieni (od powinności)". Powinności płacenia podatków oczywiście. (No bo przecież nie od służby wojskowej!)

Ta nazwa fukcjonowała już w czasach, kiedy monarchia sobie tę szlachtę wedle woli tworzyła lub niszczyła, a ona czuła się militarno-urzędniczą elitą państwa - dlatego "zwolnieni", bo to łaska monarchy jednak była. Choć ten monarcha bardzo musiał uważać, żeby popularności wśród tej szlachty za bardzo nie stracić, więc mamy tu to, cośmy sobie wcześniej. (Teoria gier po prostu!)

Oczywiście w praktyce to tak ładnie zazwyczaj nie wyglądało i szlachta też się do utrzymania państwa dokładała. Jednak oficjalnie była z płacenia "zwolniona" i miała satysfakcję, to raz. A po drugie - kto twierdzi, że o tyle o ile płaciła, jej "własność" nie przestawała być naprawdę jej?

Powie nasz wyimaginowany człowiek: "A co ze służbą wojskową? Tej szwedzkiej szlachty, powiedzmy? W siedemnastym wieku, kiedy to Gustaw Adolf? I tak dalej. Ale w ogóle - na przykład rycerzy dużo wcześniej?" Sami kiedyś tu mówiliśmy, że to też w pewnym sensie był podatek. Chodziło nam wtedy o to, że wcale nie jest takie pewne, iż podatek progresywny jest wynalazkiem najnowszej doby "socjalistów i innych tego typu mętów".

Podatek z krwi i potu, o kosztach, ogromnych przecież często, nie wspominając, to też nie jest całkiem nic. No, ale jednak ta szlachta, ci rycerze, robiliby zapewne całkiem to samo, gdyby nie musieli. Oczywiście raczej na własny rachunek, a nie w interesie swego władcy, ale jednak. A poza tym, znowu - kto tu niby twierdzi, że ten podatek krwi, potu i realnych kosztów (koń, zbroja, szkolenia itd.) nie ujmuje ich majątkowi odpowiednio znacznej części jego wartości?

Jeśli ów rycerski obowiązek pojmujemy jako KOSZT - a nie na przykład jako możliwość robienia tego co się lubi, a przy okazji pokazania się na dworze i zadbania o karierę synów, oraz dobre małżeństwa córek - no to oczywiście majątek takiego rycerza, jego zamek, jego pola i lasy, wioski i ich mieszkańcy, wszystko to było jednak własnością monarchy. Przynajmniej częściowo.

No to tak żeśmy się zabawili z tą własnością - cieszmy się tym co się udało z nią zrobić, bo zapewne jest to dokładnie tyle, ile z własności kiedykolwiek w życiu spotkamy. My - a także nasze ewentualne wnuki i, jeszcze mniej prawdopodobne, prawnuki.

O cholera, zapomniałem... Oczywiście, jeśli nie możemy czymś w pełni wedle swojej woli dysponować - jeśli na przykład musimy zatrudnić lesbijkę, albo Papuasa (z całym szacunkiem, to tylko przykład), albo 50% kobiet, albo Józefa Bąka... Lub jeśli powiedzmy nie możemy odmówić obsłużenia kogoś, kto nam się nie podoba. To to oczywiście także nie jest już nasza własna własność. 

Jeśli na swojej posesji nie możecie bez pozwolenia wyciąć drzewa, wykopać studni do środka ziemi, albo powiedzmy postawić fontanny - to na ile, że spytam, jest to wasza posesja? Czy to znaczy, że wszelkie podatki są be? Nie, nie są i nawet możemy się, w optymalnych przypadkach, cieszyć, że to coś "może nie jest całkiem moje prywatne, ale jest na pewno nasze polskie". Jednak raz - nie widzę tu żadnego podobnego przypadku, a dwa - mówimy w tej chwili o prywatnej własności.

Choć tyle to chyba nawet najmniej bystry z moich P.T. Czytelników (nie wykluczając nawet tych służbowych - w końcu dlaczego nie prowadzą prywatnych firm, prawda?) potrafi zrozumieć. Z czego wynika... Co właściwie? No dobra - to już sobie potraktujemy jako zadanie domowe na jutro.

triarius

O tak zwanym równouprawnieniu

Oczywiście, że jestem wrogiem "równouprawnienia kobiet". Szok, nie? Czy uważam, że kobiety nie powinny mieć tych samych praw, co mężczyźni? Sorry, ale nijak nie mogę zrozumieć, jak "te same prawa" miałyby wyglądać. Nie rozumiem, całkiem na serio, jak kobiety w ogóle mogłyby mieć "te same" prawa co mężczyźni, ani jak mężczyźni mieliby mieć "te same prawa" co kobiety. Przecież to absurd! (O ile oczywiście nie mówimy o przypadkach, dzisiaj jeszcze, Deo gratias, dość rzadkich, choć niestety wrzaskliwych, jak to Grockie coś, albo Szczuka.)

Całkowicie odrzucam cały, ten obłędny w moich oczach, postulat. Tu nie chodzi tylko o górników, ewentualne traktorzystki i pilotów myśliwców. (Nawiasem mówiąc, Pakistan ma teraz kobietę pilota myśliwca. A potem niektórzy wątpią, że świat to dziś niemal wyłącznie amerykańskie imperium i Al Kaida!) Nie - ja w ogóle odrzucam ten sposób myślenia o tych sprawach, z którego tego typu hasła i postulaty się biorą! Chop coś może (czyli "ma jakieś prawo"), to i baba musi. Baba coś może (czyli "ma jakieś prawo"), to i chop przecież musi, bo jakby inaczej, jerum jerum!

Postulat "równości płci" uważam za intelektualny idiotyzm. Po prostu. Za lewiznę, liberalizm... Przez co rozumiem gnijące, od dwóch stuleci niemal, resztki Oświecenia. Które miało swoją wartość, nie przeczę, ale nieprzesadnie wielką, a poza tym powinno było się już dawno temu skończyć. Jasne - wiem że "równość kobiet i mężczyzn" postulowali i Pitagoras, i Platon... A potem sporo innych dętych mędrków.

Tylko co z tego? Pitagoras był przecież religijnym przywódcą, w typie, z tego co wiemy, nieco zbliżonym do Mahometa. Nawet Sybaris zrównał z ziemią, więc analogie nie są wcale bardzo odległe. A co do idealnego państwa Platona - to chyba nikt z autorytetów moralnych (Bratkowską z tego grona chwilowo wyłączam) nie chce nam rzec, że oni właśnie TO nam przygotowują? I że to była sympatyczna wizja, którą dałoby się zrealizować bez...? Wszystkiego czego nasze kochane moralne autorytety tak podobno nie lubią?

Darujcie, nie jestem liberałem (komuchy, socjaldemokraci i inne korwinięta wliczone), jakoś po mnie spłynęła, nie robiąc mi większych szkód, cała ta liberalna obróbka mentalna ("edukacja", media, "rozrywki", korporacje, granty, samorządy, co tam jeszcze) - więc dostrzeganie, przeważnie zresztą dziwnie szemranych, "praw" w jednych miejscach, przy załkowitej ślepocie na ich ewidentny brak w miejscach leżących tuż obok, jest mi obce.

Uważam zatem, że kobiety są gorsze? - spyta niewątpliwie prędzej czy później ktoś, po kim owa obróbka tak gładko jak po mnie nie spłynęła. Na co ja się ostro zaperzam. Niby dlaczego miałbym w ogóle ludzi w taki sposób, i na podstawie tak ogólnych cech jak płeć, wartościować?!

Do głowy mi to nawet nie przychodzi. Nie kreuję się na Boga, jestem takim samym człowiekiem jak każdy, więc niby dlaczego miałbym się stawiać w pozycji sędziego i ludzi hurtem oceniać? Pomysł, że połowa ludzkości miałaby być w jakiś sposób "gorsza"... Pewnie komuś  takie pomysły do głowy przychodzą, nawet, paradoksalnie, spotkałem się z nimi akurat najczęściej w kręgach głoszących wszech-tolerancję... O czym warto by było może kiedyś nawet napisać... Ale to jednak nie ja.

Czy zdaję sobie sprawę z tego, że jestem dzisiaj - nawet "na prawicy" i wśród "konserwatystów" - w ogromnej mniejszości? Zdaję sobie. To co Dávila mówi o dzisiejszej prawicy (że to tylko lewica pragnąca w spokoju trawić), bardzo do mnie trafia, w związku z tym niezbyt się tą swoją samotnością w tym przypadku przejmuję. Tym bardziej, że nie wygłaszam, jak Korwin, bezsensownych w sumie, kawałków o mniejszym mózgu kobiet, i że z tego miałoby aż tak wiele wynikać.

Mózgu to my, ludzie znaczy, mamy aż w nadmiarze, więc te parę gramów w tę lub w tamtą stronę naprawdę trudno na cokolwiek istotnego przekładać. Z tego co pamiętam, to Turgieniew miał dwa chyba razy większy mózg od Anatola France... Któren, zgoda, był komuch, ale inteligencji i zdolności pochłaniania wiedzy naprawdę trudno mu odmówić. (Wiem coś o tym, bo w młodości namiętnie gościa czytać lubiłem. I wcale się w dodatku tego nie wstydzę, ani nie uważam tego akurat czasu za stracony.)

Są bez porównania większe różnice pomiędzy płciami, niż wielkość mózgu, i te różnice determinują bez porównania więcej. O wiele większą, na przykład, wagę przywiązywałbym do ewidentnie większego konformizmu kobiet - który jest odwrotną stroną ich większej prospołeczności (żeby to tak sobie, brzydko ale krótko, nazwać) - co jest zresztą bez przerwy wykorzystywane przez lewiznę...

Jak jest wykorzystywane? A tak, że kobiety na przykład, z racji swej natury i swoich innych od męskich zainteresowań (generalnie i statystycznie, wiem że bywają różne wyjątki) nie zajmują się tak namiętnie polityką i ideologiami jak ta druga, aktywniejsza połowa ludzkiego gatunku. No i w wyniku tego zostawiają nasze drogie panie pole dla Szczuk, Śród, Bratkowskich. (O Górskich nawet nie wspominając.) I wszelkiej innej tego typu swołoczy. Która "w ich imieniu" wydaje z siebie te swoje smrodliwe wrzaski. I nie tylko, drogie ludzie, i nie tylko!

Ale cóż, skoro się akceptuje INTELEKTUALNIE OBŁĘDNĄ ideologię "równouprawnienia"... (To do "prawicy" i "konserwatystów". Tych dzisiejszych.) Skoro się przymyka oczy na ewidentny fakt, że kiedy oczywiste różnice przestają mieć znaczenie, a ludzie przestają się w praktyce w znaczącym stopniu różnić choćby czymś takim w oczy bijącym jak płeć... Płeć zdeterminowana - nie wyłącznie, zgoda, ale jednak w bez porównania najistotniejszej swej części biologicznie...

No to definiowanie różnic między ludźmi, w tym także, jeśli komuś to akurat będzie pasować, płci... I prawa różnym kategoriom ludzi przysługujące - z obowiązkami i przykrościami niejako w pakiecie... Będą określane całkiem arbitralnie... Przez kogoś... Kogo? Nie bardzo faktycznie wiadomo kto to jest, ale tyle się da powiedzieć, że to są bez wątpienia ci sami macherzy...

Ci sami, którzy już tyle nowych i wspaniałych "praw człowieka" dla nas wymyślili - praw człowieka, o których całkiem nie śniło się choćby naszym dziadkom... Którzy zatem, dziadkowie nasi znaczy (wliczając w to oczywiście babcie), walczyli i ginęli za coś całkiem z tymi prawami człowieka niezgodnego, niewykluczone że sprzecznego... Co za potworna myśl, prawda? (A w ogóle co za czarnosecinny koszmar, żem ja tu nie napisał "walczyli lub walczyły". Jerum, jerum!)

Albo tak właśnie jest, jak potworne by to nie było do zaakceptowania, albo też trzeba sobie uczciwie rzec, iż kiedy rzekomy konserwatysta łyka i akceptuje coś tak obłędnego, tak lewackiego i liberalnego, jak "równouprawnienie płci"... Kiedy tym następnie przesiąka i przyjmuje to za swoje...

To on nie może być specjalnie bystry, jeśli potem się dziwi, że częstują go sporą ilością całkiem nowych, i przez tych samych ukrytych dobroczyńców ludzkości arbitralnie sobie wymyślonych, płci. I całą masą rzeczy, które z tego wynikają. Prawda?

To całkiem tak, jak zaakceptować Sobór Watykański Drugi, a potem się dziwić... Sapienti sat.

triarius