czwartek, września 11, 2014

Czy AKowcy byli terrorystami? (3)

Widzę, że ten temat jest zbyt obszerny i potencjalnie zbyt ambitny, żeby dało się go w paru blogaskowych tekstach wyczerpać, a do tego... sami wiecie jak jest dziś z tą osławioną "wolnością słowa", więc nie ma co tutaj nadmiernej ilości kropek nad i stawiać, bo te durnie i tak zrozumieją z tego to, co zechcą, a ludzie na poziomie, chciałoby się wierzyć, zrozumieją także i bez wszystkich kropek.

Więc postaram się w miarę szyko pozakańczać co ważniejsze wątki. Po to jednak - choćby z powodu tego faktycznie mocno kontrowersyjnego tytułu - nie powinno pozostać rozbabrane. Byłaby to swego rodzaju nieodpowiedzialność za słowa. No więc, w imię Boże, zaczynajmy...

* * * * * *

Takie pojęcia jak "wojna" znaczą co innego dla różnych ludzi. Dla prawników czy dyplomatów "wojna" to (dopóki ich osobiście nie dotknie) to coś, co się zaczyna od uroczystego wypowiedzenia, kończy uroczystym podpisaniem pokoju, wszystko zaś pomiędzy, to tylko mało w sumie istotne "akcydensy". Czy, w kategoriach teorii sygnałów, "czarna skrzynka".

Kiedy powstają imperia - w tym specyficznym okresie rozwoju jednych cywilizacji, skojarzonym z okresem politycznej niemocy innych miejsc na ziemi (bowiem bez obu tych rzeczy na raz to nie działa, a w każdym razie historia takich przykladów dotąd nie pokazuje) - powstaje też oficjalna imperialna propaganda.

W tej propagandzie w imperium (a także często w jego najbliższym otoczeniu, poddanym jego dobrotliwym wpływom) panuje POKÓJ I POWSZECHNE SZCZĘŚCIE. Co jest dość oczywiste, jak się o tym pomyśli, a jak się człek rozejrzy, to dostrzeże to wokół siebie.  Tę propagandę znaczy i to, mniej lub bardziej wirtualne, szczęście.

Zachód jest dziś bowiem w znacznej mierze amerykańskim imperium, dałoby się jeszcze znaleźć kilka innych, choć o niektórych lepiej i bezpieczniej dziś nie wzpominać. (Każdy i tak wie.) Te imperia są, jak nigdy w historii, "fraktalne" i poniekąd "wirtualne". Długo by było tłumaczyć o co chodzi, ale jednak różnica między Hollywoodem, Mundialem, politpoprawnością, "wolnym rynkiem" z jednej, a tym co robili jacyś Asyryjczycy, Aztekowie, czy inni choćby Rzymianie jest dość wyraźna.

Mamy więc powszechny pokój i szczęście, ale jednak co pewien czas ktoś strzela, podkłada bomby, albo po prostu nie chce śpiewać w zgodnym chórze, czy nawet - o zgrozo! - nie chce się uśmiechać. Kiedyś, na wscześniejszych i prymitywniejszych stadiach rozwoju, sądzono, że takie sprawy są oczywiste, bo ludzie mają różne gusta i walczą o swoje. Inaczej w opoce imperiów!

Wtedy takie rzeczy rozpatruje się - a w każdym razie taką interpretację narzuca się wzystkim, którym może się udać ją narzucić - w kategoriach: a) prawniczych (jakie sobie tu wspomnieliśmy wcześniej); b) psychopatologicznych. To drugie oznacza, że jak komuś coś nie pasuje, to musi chory.

Tutaj i schizofrenia bezobjawowa (a jakże!), i to, jak się nam tłumaczy zachowanie wszystkich, którzy w tym ziemskim raju REALNEGO LIBERALIZMU nie są szczęśliwi i, zamiast grzecznie zgłosić się na leczenie, próbują coś z tym robić. "Cnota to jest w sumie wiedza", głosi i Sokrates i Rousseau i Konfucjusz (że pojadę spengleryzmem), cnota jest ucieleśniona w Pokoju i Powszechnym Szczęściu - czy to będzie Pax Romana, czy Demokracja i Prawa Człowieka...

Z czego wynika, że jak komuś się nie podoba, to dureń, w sumie chory psychicznie. Z definicji! Zresztą - choć nie każdy mówi to wprost, to jednak wszyscy tacy to, mniej lub bardziej explicite, głoszą: wolność to uświadomiona konieczność. A co to jest konieczność? No przecież, że nie takie sprawy, że w końcu wszyscy umrzemy! Na to Ludzkość (ach!) znajdzie przecież wkrótce lekarstwo. (Upowszcechniając eutanazję.)

Nie - konieczność, ta mądra, rozsądna i prowadząca do szczęścia, to jest to, co nam mówią te wszystkie ONZety, komisje od praw człowieka, eksperci od politpoprawności, certyfikowane autorytety moralne... I jak się ktoś z TYM nie zgadza, to oczywiście że z definicji chory. Nie na tyle jednak chory, by nie można na niego było nasłać drona czy jakichś antyterrorystów. Można, a nawet trzeba!

* * *

Za cholerę nie uważam, by Państwo Islamskie było fajne. Ale też nie ja nasprowadzałem tych wszystkich muzułmanów do Europy, a gdyby nie oni, to przecież Zachód o wiele mniej by się przejmował losami Iraku, gdzie najpierw stworzył sobie marionektowe państwo, a teraz słusznie drży, że ludzie którzy tam się oswoją z umieraniem i zabijaniem, wrócą na Zachód, "gdzie ich dom", i dadzą popalić.

Sorry - było mnie spytać! Ja bym ich nie sprowadzał in the first place. Że już o benzynie, Izraelu, Jałtach tego świata, rozporkowej wojnie Clintona z Serbią, i masie podobnych spraw nie wspomnę. Z braku miejsca i czasu choćby.

* * *

Aztecy potrafili w jeden dzień wyrwać (bez znieczulenia) serca 10 tysiącom jeńców, zdobytych w wojnach, które prowadzili WYŁĄCZNIE po to, żeby tych jeńców, na te serca, zdobyć. Tam się krew lała bez przerwy i w ogóle nie było to słodkie czy demokratyczne. Mimo to, kiedy Hiszpanie imperium Azteków zdobywali, a ktoś się tam próbował bronić, to NIE był terroryzm, tylko wojna. Zbrojna inwazja - niezależnie od tego, jak oceniamy moralne zalety obu stron - i obrona własnego kraju.

Dokładnie na tej samej zasadzie Niemcy mogli sobie powiedzmy uważać, że Polska to jest denny kraj - kraj anarchii, bałaganu i w ogóle - ale jeśli nas zbrojnie najechali, a ktoś sie bronił, to nie był żadnym "terrorystą", tylko partyzantem. Niezleżnie od tego jakie stosował metody. Choćby nawet folksdojczęta piekł na rożnie i zjadał, to i tak nie ma wiele do rzeczy - było nie przyłazić!

Jeśli nam się tu ktoś wpieprzy, żeby robić swoje porządki, to też walka z tym nie będzie żadnym "terroryzmem". Oczywiście - inwazja będzie nazwana "bratnią pomocą", a agresor zadba, by znalazło się dość takich, którzy ją powitają z kwiatami chorągiewskami w odpowiednich kolorach. Zawsze tak się robi i dziwne by było, gdyby robiono to inaczej. Nie zmienia to jednak istoty sprawy.

* * *

Co do jest właściwie ten "terroryzm"? Atakowanie miękkich celów? Jak cywile na jarmarkach czy w knajpach? Stosowanie "niedozwolonych" środków - jak miny przeciwpiechotne czy gazy bojowe? Stosowanie broni - nie daj Boże! - jądrowej, jeśli się nie dostało na to pozwolenia od tych, którzy już ją mają i nią sobie groźnie od czasu do czasu potrząsają, ale innym wara?

Mam wątpliwości, czy to jest właśnie istota terorryzmu. Myślę, że terroryzm to metoda walki politycznej, mająca przeważnie doprowadzić do rewolucji czy przewrotu. Stosowana przez np. anarchistów w dziewiętnastowiecznej Hiszpanii, albo przez rosyjskich eserów. Sporadyczne ataki, mordowanie dostojników, przedstawicieli aparatu przemocy, czasem po prostu osoby postronne. We własnym kraju.

Kiedy to nie jest we własnym kraju, sprawa robi sie bardziej skomplikowana. Jeśli taki ktoś uważa, bo ma po temu jakiś powód, że jego kraj jest okupowany i katrupi jakichś gestapowców czy innych kolaborantów - to nie będzie terroryzm. To będzie walka o wolność. Niezależnie od tego, który kraj może nam się bardziej podobać, który jest bardziej demokratyczny i humanitarny. (Swoją drogą - komu o OBIEKTYWNIE oceniać?)

Jeśli czyjś kraj jest okupwany, a ten ktoś atakuje miękkie cele w kraju okupanta... OK, z punktu widzenia władz, policji itd. tego drugiego, jest to może "terroryzm". Nie przestaje to jednak być WOJNA i ze sfery militarnej nie przechodzi nagle do sfery psychopatologii z kryminalistyką. Jak się nam to bez przerwy wmawia.

Dlaczego to ważne? Nie chodzi przecież o to, żeby usprawiedliwiać zamachy w których giną cywile, tylko żeby bronić się także przed ogłupianiem nas przez aktualnie rządzących. Którzy najpierw nasprowadzają nam takich różnych ludzi... Ja ich absolutnie z powodu "koloru skóry" nie wartościuję, ale gdybym to ja np. pojechał do wielu z ich krajów, raczej by mnie tam jako swojaka nie przyjęto, czemu więc się dziwić w drugą stronę?

Do tego dochodzi wściekłe tępienie Katolicyzmu (i, w nieco mniejszym stopniu, całego Chrześcijaństwa). Że na tym poprzestanę. No i oni to wszystko robią, a potem, kiedy im, i nam, wybucha to w twarz, zaczynają zawodzić i wzywać nas do popierania następnych swoich dziwnych zachowań.

Nie mówię tu o walce z radykalnym islamem, tylko o przekonywaniu nas, że to nie jest wojna, że to nie jest czołowe zderzenie dwóch całkiem innych i w sumie wrogich CYWILIZACJI - tylko coś z pogranicza patologii i kryminalistyki, co da się wkrótce naprawić, bo przecież chuligani nic trwałego nigdy nie stworzą. Sorry - ja tych pierdołów nie łykam.

* * *

O co właściwie walczymy? Żeby naszym kobietom za parę lat nie kazano zasłaniać twarzy i nie obcinano im przymusowo różnych szczególików? Żebyśmy mogli żłopać wódę i nie musieli się pięć razy dziennie modlić z twarzą zwróconą w stronę Mekki? Żeby nie obcinali bez powodu głów? A najlepiej wcale? O to można by powalczyć, zgoda! Tylko że raczej nie tak, jak to się dotychczas robiło. (No i nie tak, jak to się właśnie robi w stosunku do rosyjskich zielonych ludków.)

Czy też walczymy o żęder, "tolerancję" dla wszelkich agresywnych zboczeń, "równouprawnienie płci" definiowane niewiadomo przez kogo i na podstawie niewiadomo jakich kryteriów? I o obowiązkową miłość do Izaela? Z uznaniem, że istnieją rasy lepsze i gorsze, i akurat ci tam muzułmanie należą (jak i np. Polacy) do tych gorszych? Otóż nie - ja o to nie będzie dalczył. Na drzewo! Walczcie sobie sami.

* * *

Z jednej strony potępia się dziś wszędzie niemal konkwistę (a nawet hiszpańską rekonkwistę, bo "muzułmanie doprowadzili Andaluzję do rozkwitu i byli tacy, ach, tolerancyjni!"), wyprawy krzyżowe, nawracanie - wszystko to robione przez autentyczną wielką religię, Katolicyzm - a jednocześnie podboje dokonywane w imieniu wymyślonej całkiem niedawno, bez przerwy "udoskonalanej" i ciągle się zmieniającej, religii "demokracji i praw człowieka" mamy traktować jako jakąś...

Nie powiem "wolę Boga", bo to nie dość ateistyczne, ale w sumie coś takiego. Sorry, ale to jest całkiem bez sensu! Poza oglupionym i wystraszonym lemingiem nikt tej nowej religii nie traktuje na tyle poważnie, by mieć ochotę za nią ginąć. Dlatego też z wojowniczym islamem w imię tej pseudo-religii walka jest z góry przegrana.

* * *

To nie może być "wojna", bo przecież "demokracja i prawa człowieka" zapewniają wieczny pokój i wieczne szczęście, a tutaj nagle takie coś... Nie może to być też "wojna", bo właściwie z kim? Kto jest państwem, ustalają te tam ONZety, gdzie rządzą tacy, którzy mają broń od A do Z - jak mają, to mogą sobie nawet nasyłać na innych zielonych ludków. Więc z kim ta wojna? Przecież nie z Islamem! Skoro mamy już miliony jego przedstawicieli u siebie - a oni przecież tacy słodcy! (Nie mówię, że żaden nie jest słodki, tylko że to nie o to chodzi.)

No więc to musi być kilku psychopatów... Dziesiątki tysięcy? I liczba ich stale rośnie? Mimo że ich bombardujemy i katrupimy? Nieważne - psychopaci i terroryści! Przecież inaczej Obama nie dostałby Pokojowej Nagrody Nobla "na zachętę"! TO NIE MOŻE BYĆ WOJNA!

* * *

Jeśli mam rację i to jest po prostu wojna - nieważne, czy taka, jaką pamiętają i do jakiej się przygotowją nasi, zachodni generałowie - to od razu nasuwa się to, co ktoś kiedyś rzekł... Nie pamiętam, czy to był Gustaw Adolf , czy może marszałek Turenne o Gustawie Adolfie... W każdym razie rzekł, iż: "Wojnę wygra raczej armia jeleni prowadzona przez lwa, niż armia lwów prowadzona przez jelenia".

No i, o ile dzisiejsze społeczeństwa Zachodu na pewno nie przypominają stada lwów, a jelenie tylko też przypominać mogą tylko na potrzeby tego stwierdzenia, to dzisiejsi przywódcy Zachodu nie mają już z lwami absolutnie nic wspólnego. (Nawet co do jeleni miałbym spore wątpliwości, bo to jednak szlachetne zwierzęta.)

Jeśli ten ktoś miał rację, a raczej ją miał, to marnie to nam wróży w starciu z Państwem Islamskim, czy jakimkolwiek badziej zdeterminowanym wrogiem. Dzisiejsi władcy Zachodu, ich propagandziści i inne przydupasy, oczywiście woleliby, by nam tego typu myśli nie zaświtały w głowach.

Nic więc dziwnego, że wroga, z którym Zachód nagle musi prowadzić całkiem po prostu WOJNĘ, starają się swoim własnym poddanym przedstawić jako wyskok gromadki chuliganów, których, z mniejszym lub większym wysiłkiem, ale jednak na pewno będzie można okiełznać metodami policyjnymi, z dodatkiem zamawiania duchów, magicznych zaklęć, obelg i groźnych min.

Inaczej, aby sobie poradzić z tego typu zagrożeniami - których pojawia się, pozornie zniką, coraz więcej i więcej - suwerenny lud musiałby, z konieczności, zmienić tych rządzących na jakichś innych, bardziej odpowiednich na trudne czasy i do odpowiedzialnych zadań. Bo pijar, niestety drodzy ludkowie, już przestaje powoli wystarczać...

* * *

W sumie chodzi o to, że - jak bardzo nie podobałyby się nam zamachy bombowe czy obcinanie głów dziennikarzom - takie rzeczy nie mają powodu sprawiać, byśmy dawali się dalej ogłupiać idiotyczną i kłamliwą propagandą, albo żebyśmy, uciekając przez rzekomym "fundamentalizmem" i "zacofaniem", pakowali się w wymyślone przez czyichś najemnych świrów nowe pseudo-religie. Choćby miały tak dźwięczne nazwy, jak "multi-kulti", "tolerancja", "żęder", czy "wolny rynek". Dixi!

triarius

wtorek, września 09, 2014

Czy AKowcy byli terrorystami? (2)

Dlaczego rozróżnienie wojny i terroryzmu miałoby być ważne? A dlatego, że gdyby się okazało, że ktoś nam jedno wdusza jako drugie, to automatycznie narzuca się pytanie po co to robi - po co uprawia tę propagandę, czy może po prostu oszustwo? I co my na to? Byłoby to w końcu coś jak sprzedawanie nam agrestu z porannym zarostem jako winogron, zgoda?

Od razu możemy stwierdzić, że "terroryzm" to słowo nie tylko naładowane emocjami - w końcu "wojna" też jest - ale jednoznacznie wartościujące, które wywołuje od razu negatywne emocje. Z takimi zaś słowami ZAWSZE trzeba uważać! Przyznam, że ja nie lubię i nawet się poniekąd obawiam wywoływania emocji - które nie bardzo wiadomo do czego mają doprowadzić, do jakich działań (a że emocje nieprowadzące do działań to z założenia gwarantowana choroba duszy, to chyba już wiemy?) - nawet gdy chodzi o nasze, polskie patriotyczne emocje.

Prowadziliśmy na ten temat ostre spory z niezapomnianym Nickiem, który sądził, iż niemal każda patriotyczna emocja jest bezcenna, a Polakom do szczęścia i do wyzwolenia Ojczyzny potrzeba po prostu, i jedynie, odpowiednio te swoje emocje rozbuchać - mniejsza już o jakie konkretnie emocje chodzi, byle patriotyczne!

Ja się z tym kompletnie nie zgadzam, a tutaj w dodatku mamy nie nasze patriotyczne emocje, tylko, jakby nie było, obce i skierowane przede wszystkim do rasowych lemingów. Tak że sam fakt, iż jakieś słowo jest ogromnie naładowane emocjami i odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki w mediach, powinien nam zapalić choćby małą ostrzegawczą lampkę.

A jak jest z "wojną"? Wojna oczywiście może być "sprawiedliwa" (może być, zgoda, ten cydzysłów nie dlatego, żeby nie mogła), może być także wielką okazją dla rządzących do zjednoczenia poddanych pod swoją władzą... W końcu pamiętamy, co mówi Ardrey o spójności wewnętrznej każdej grupy, jako funkcji zewnętrznej agresji, prawda?

Wtedy oczywiście sztandary, werble, trąby, pióropusze, a starcy zawodzą i biało ubrane dziewczątka sypią płatki kwiecia. Jednak, przynajmniej w tych czasach, ktoś taki jak laureat Pokojowej Nagrody Nobla ("na zachętę") specjalnie się ze swoimi wojnami obnosić nie będzie. No, chyba że to "wojna z terroryzmem". Wtedy mamy szansę na najlepsze z obu światów - jesteśmy super słodcy, pacyfistyczni i człowiekolubni, a starcy mogą zawodzic i trąby grzmieć.

Fajnie, tylko pytanie jaki w tym DLA NAS interes? Choć, po prawdzie, nieprzesadnie lubię mówić w międzynarodowym kontekście o "interesach", bo to mi się kojarzy z geszeftem. Fakt - wielu tak właśnie traktuje politykę, ale mnie się wydaje, że coś jeszcze obok, zamiast, czy ponad to powinno w polskiej (ewentualnej niestety, dzisiaj oczywiście jest inaczej) polityce istnieć.

Zgoda? W każdym razie, jeśli "wojna" to są dwie strony, każda ma jakieś w miarę konkretne cele... A jeśli ten paskudny "terroryzm", to mamy coś takiego jak epidemię eboli, plagę szarańczy, lub wściekłe psy szalejące po ulicach... Albo i gorzej, bo te wszystkie zjawiska nie mają, w końcu sumienia, a człowiek ma...

I my - wszyscy, "wszyscy ludzie dobrej woli", chciałoby się rzec - MUSIMY po prostu kipieć z oburzenia i zrobić wszystko, żeby tę epodemię, tę plagę, tę wścieklicę wyplenić. O nic oczywiście nie pytając, oddając wszystkie swoje siły w zarząd temu biedakowi, którego owe plagi najbardziej doświadczyły... Bo to nasz ludzki obowiązek, po prostu!

Wszelkie pytania o to, czy w tym, powiedzmy, Iraku, koniecznie musi być za parę lat za proroka i autorytet pan Biedroń z panią Środą - no bo przecież tego się domagają owe "prawa człowieka", których tak nie znoszą ci "terroryści", a które my, wraz z całym światem, w kontraście do tych terrorystów i żeby po prostu nie być jak oni, musimy wielbić!

Wielbić i walczyć o nie. Jeśli trzeba, to dla nich ginąć. Nie zadając wulgarnych pytań, o co właściwie walczymy poza ew. tym, żeby amerykańskim dziennikarzom, którzy się tam zaplątali, nie obcinano głów. Do Unii też wstępowaliśmy i miało być cudnie - nic nam ta Unia nie miała zakazywać, nieba za to przychylać każdego dnia...

A teraz, przy wszystkich tych przezabawnych sankcjach, coraz bardziej wydaje się prawdopodobne, że Unia odda nas (temu czy następnemu) Putinowi - żeby ochronić świat przed atomową zagładą oczywiście. Jednak oszołomem trzeba być i złym człowiekiem, żeby w ogóle mówić o "oddaniu Polski", skoro to przecie za parę lat nie będzie żadna "Polska", tylko wschodnie połacie Unii. Więc co to za demagogia? Część tubylców pojedzie zarabiać krocie do jakichś fajnych krajów, część odkryje w sobie krew niemiecką, część jakąś inną... Zresztą Izrael trzeba będzie wkrótce gdzieś przenieść.

Więc wstępowaliśmy my na przykład do tej Unii (nie ja oczywiście) cali w skowronkach, a okazało się co się okazało. Może ci tam "terroryści" też się czegoś takiego boją? Mieliśmy tu kiedyś taki fajny cytat z Gibbona, wklejmyż go sobie ponownie (Chodzi o regenta i coś w stylu faktycznego cesarza Zimiscesa, który zmarł w roku 976, przedtem 12 lat rządził, Tłumaczenie moje własne.)
Największa część jego panowania została spędzona w obozie i w polu: jego osobista odwaga i aktywność objawiły się na Dunajem i Tygrysem, dawnych granicach rzymskiego świata, a dzięki podwójnemu triumfowi nad Rosjanami i Saracenami zasłużył sobie na tytuł zbawcy imperium i zdobywcy Wschodu. Za swym ostatnim powrotem z Syrii, zaobserwował, że najżyźniejsze ziemie jego nowych prowincji są w posiadaniu eunuchów. "I to dla nich", wykrzyknął ze szczerym oburzeniem, "walczyliśmy i zwyciężaliśmy? To dla nich przelewaliśmy naszą krew i opróżnialiśmy skarbce naszego ludu?" Ta skarga została powtórzona echem w pałacu i śmierć Zimiscesa jest silnie naznaczona podejrzeniem otrucia.
Podstawmy sobie pod "eunuchów" panią Środę, panów Biedronia i Sierakowskiego... Czy to nie nabiera aktualności? No to właśnie! Do końca naszych rozważań jeszcze daleko, ale na razie zrobimy sobie przerwę, może nie na wieki wieków.

c.d. Deo volente et Obama drona nie spuściwszy n.

triarius

Czy AKowcy byli terrorystami? (1)

Stawiamy na stole naczynie z jakąś aromatyczną cieczą. Zanurzamy w tej cieczy wacik... No i paczpan - wacik, który przed chwilą był bezwonny, zalatuje teraz aromatem owej cieczy! Nie wiem, jak to doświadczenie ma się do poziomu obecnej szkoły, łącznie ze studiami "wyższymi", ale za moich czasów, które, swoją drogą, byly ponurymi czasami PRLu, takie doświadczenia uważano za odpowiednie na poziom przedszkola, i to niekoniecznie starszaków.

Doświadczenie jest proste, fakt, ale jak by to nieco uogólnić, to można z tego wysnuć całkiem interesujące wnioski. Które my tu sobie wysnujemy. Zmobilizował nas to podjęcia tego ambitnego zamiaru komęt, któryśmy sobie właśnie otrzymali. I który tu w całej jego krasie zacytuję:
Smutny przegrany człowieczku, bez dorobku, bez rodziny, bez przyjaciół, skamlący o odrobinę uwagi- żal mi cię.
Może jednak to pisanie ma jakiś sens, skoro tak nadepnęliśmy na odcisk jakiemuś frustratowi. Więc się zmobilizuję, choć, po prawdzie, chodziły mi po głowie ostatnio tak ambitne tematy i rozważania, że w ogóle nie czułem, bym potrafił to przełożyć na prosty blogaskowy tekst. Czegóż jednak człek nie zrobi dla tak emocjonalnie zaangażowanych komentatorów! Kontynuujmy więc, w imię Boże!


Podobnie jak z tym wacikiem sprawy się mają ze słowami. Konkretnie ze słowami, które się w informatyce określa jako "kluczowe". Czyli takimi hasełkami, tłumacząc to na nasze. Proste slowo, albo parę słów, które ewokują masę skomplikowanych treści. Weźmy "terroryzm". Zanurzamy wacik w cieczy zalatującej obcinaniem głów, kamienowaniem cudzołożnic, modleniem się pięć razy dziennie, postem i abstynencją alkoholową... Po czym podsuwamy wacik komuś pod nos, a z głośników w tym czasie dobiega słowo kluczowe "terroryzm". Powtarzamy to tak długo, aż się wryje ofierze w pamięć.


* * *


Oczywiście (panie Obama) mnie się te wszystkie rzeczy też niespecjalnie podobają. Obcinanie głów znaczy i tępienie cudzłożnic. O tym w tej chwili mówię. Żeby nie było! Wiem że pan szpiclujesz i na podstawie słów kluczowych, które ja tu mam, jakiś hiper-komputer to analizuje, a nawet jak nie zrozumie, to i tak zostanie to zapisane na wieki wieków, a jak się potem okaże, że ktoś gdzieś coś i wam się to z moim pisaniem skojarzy, to pan na mnie naślesz drona. Jasne - ten dron nawet sąsiadów nie obudzi, może nawet kota mi nie uszkodzi. To akurat podziwiam i popieram! Jednak niespecjalnie mi to pasuje - nie mówię o pana szpiclowaniu nawet, tylko o tym ew. dronie, więc wyjaśnijmy sobie parę spraw...


Ja nie jestem antyamerykański. Oczywiście z mojej młodzieńczej miłości do Ameryki nie zostało dziś wiele, ale w sumie, w tym ogólnym koszmarze, i tak nie widzę nic lepszego. Chiny daleko, nie wiadomo co z nich wyrośnie, no i wciąż niby "komunistyczne"... Rosja - lepiej nie gadać! Dla mnie nawet Dostojewski i Jezioro łabędzie to choroba duszy. (Podczas gdy np. dobre Country, Bluegrass i niektóre sitcomy bardzo sobie cenię. Nie mówiąc już o np. Ardreyu, kórego niestety w cwany sposób wyeliminowaliście z obiegu.) Islam? Też bez żartów! Nie ma takiej opcji. To nie moja cywilizacja i w ogóle.



Dzisiejsza Ameryka - przynajmniej od strony globalnej polityki - to dla mnie zgraja niezbyt wysokiej klasy urzędniczych Robespierrów, biegających na pasku lichwiarzy i tropikalnych totalitarystów, opierających swą władzę na ogłupianiu społeczeństw - własnych i cudzych - bo już im nawet zaczyna brakować środków na porządne korumpowanie. Bardzo żałosny jest widok cynicznego brutala, który po dłuższym czasie oszukiwania innych, okazuje się sam najbardziej ofiarą własnych łgarstw... 



Skutkiem czego coraz częściej widzimy go, jak publicznie zalewa się łzami, że go nie rozumieją, nie dość kochają, a czasem nawet - nie daj Boże! - robią mu wbrew. Posuwając się nawet... Jerum jerum! Do zabijania! Było nas nie sprzedawać w Jałcie, żeby tylko o jednym waszym cyniczno-brutalnym zagraniu tutaj wspomnieć, a przecież takich zagrań macie na swoim rachunku multum! Polityka międzynarodowa, zgoda, to brutalna sprawa, gdzie cynizm jest niestety niezbędny, jako i brutalność. Tyle że należałoby mieć dość rozumu, żeby pojąć, że taki ktoś jak wy, kiedy w końcu zaczynają się schody i gołym okiem widać, że co krok to będzie gorzej - skamląc i udając zgwałconą dziewicę, tylko sprawę pogarsza. Istnieje bowiem coś takiego, jak "konsekwencja".



Polega to m.in. na tym (wiem że to nieprzyjemnie brzmi, szczególnie dla kogoś, kto zawsze potrafił do swojej brutalności i cynizmu dorobić zgrabną i spójną ideologię), że jak ktoś już sobie podbił jakieś imperium, choćby i kolonialne, to zwijanie go nie powinno przebiegać kompletnie bezmyślnie, z próbami cwanego wprawdzie ekonomicznego wykorzystania niedawnych poddanych, ale za to całkiem bez troski o własną przyszłość i bezpieczeństwo. (O czarnych niewolnikach nie chcę rozmawiać, bo to drażliwy i trudny temat, ale tutaj też to i owo dałoby się powiedzieć, choć dla Pana może to akurat być niemiłe.)



Przykłady tego braku konsekwencji, żeby nie rzec skrajnej głupoty i postawy pasikonika ze znanej bajki, można by mnożyć i mnożyć. Bardzo tej konsekwencji moim zdaniem brakuje dzisiejszemu Zachodowi - który jest dziś w sumie w znaczniej mierze waszym imperium (choć niektórzy próbują wierzgać) - więc wam jakby najbardziej. Może sobie o tym kiedyś porozmawiamy - na razie chodzi mi jednak głównie o tego drona, więc proszę łaskawie przyjąć do wiadomości, że dla mnie, choć do orgazmu mi daleko, jednak US of A jest najmniej koszmarna alternatywą dla mojego nieszczęsnego i bezsilnego (częściowo także dzięki wam) kraju. Drona więc proszę sobie zachować na jakąś właściwszą okazję, dobra?



* * *

To była inwokacja, jaka w zasadzie w tych czasach powinna się znajdować w każdym nieco bardziej kontrowersyjnym i mniej politpoprawnym tekście, a teraz wracamy do naszej zasadniczej kwestii. Czyli wacików, aromatycznych cieczy, słów kluczowych i terroryzmu.


Mija trochę czasu, zanurzamy wacik w całkiem innej cieszy, którą sobie uprzednio przygotowaliśmy, i, szepcząc uwodzicielskim głosem "terroryzm, terroryzm", podsuwamy go pod nos naszej ofiary. To znaczy - nieważne w tej chwili, czy to "ofiara" czy coś innego - w każdym razie podsuwamy nasz wacik pod nos tej samej osobie, co już sobie wychowaliśmy za pomocą tej poprzedniej cieczy, skojarzonej ze słowem "terroryzm". Jeśli to się komuś kojarzy z dr. Pawłowem i jego śliniącymi się psami, to brawo - trafił w sedno! Chodzi tu w końcu o tresowanie leminga, a to stworzenie na tle psa przedstawia się, pod intelektualnym względem przynajmniej, marnie. Co nam - a raczej treserowi - jak najbardziej pasuje.


No dobra - pofiglowali conieco, pokrążyli wokół tematu, poruszając różne inne, istotne może, ale jednak poboczne, treści - czas złapać byka za rogi. I zapytać: w jakim sensie np. nowopowstałe "Państwo Islamskie" to jest "terroryzm", a w jakim coś całkiem innego? Oraz, kontrapunktycznie - w jakim sensie zielone ludki we wschodnie Ukrainie właśnie NIE SĄ terrorystami, skoro niemal nikt ich tak przecie publicznie, w mediach, nie nazywa? Wraz z meta-kwestią taką, oto: Czy, aby nie być "wrogiem Zachodu" i w ogóle czymś najgorszym (drony, uwaga!), aby cię człowieku wczorajsi lektorzy PZPR nie zagryźli za twój "bolszewizm" (z "faszyzmem" oczywiście na dodatek, bo oni już tak mają).... (Zresztą idiotom od Korwina wystarcza i zwykły "socjalizm", żeby była super-obelga.)


Czy więc - skoro ja się pokornie godzę, żeby, wraz z całym Zachodem, a przynajmniej z jego mniej wartościową częścią, zostać przez miłościwie nam paujących zepchnięty w przepaść... Albo oddany Putinom tego świata, co na jedno wychodzi... Nic nie mówię, żadnej rewolucji nie zamierzam wywoływać - słowo! Jednak czy ja także mam obowiązek wierzyć w te wszystkie smętne pierdoły, w które wierzą lemingi? Które się ludowi wciska? Czy też mogę, lecąc już potulnie w przepaść, skoro tak się podobało panu Obamie i innym panom (plus paru paniom, choć, po prawdzie, nie jestem pewien jak u nich naprawdę z płcią) - to czy ja jeszcze muszę śpiewać "Odę do radości" i nazywać wojnę "terroryzmem?


No bo co to jest ten "terroryzm" i co to w istocie jest "wojna"?

No dobra, ale to już ew. następnym razem. Deo volente i Obama drona nie spuściwszy. (Nie żeby to były jedyne zagrożenia w tych czasach powszechnego szczęścia, pokoju i dobrobytu.)

c. zatem d. n. (na 70%)

triarius

piątek, września 05, 2014

Moje zapasy w kisielu z rodzimą historią

Czasem sobie tak myślę - kiedy już nie mogę znieść tej całej martyrologii, narodowej duszoszczipatielności, Frycków i ran rozdrapywania - że chciałbym kiedyś, w wolnej Polsce, być jakimś takim gościem, od którego coś zależy. No i wtedy ja bym na przykład zarządził, żeby oddawanie czci poległym za Polskę, dawnym bohaterom, jak i zresztą po prostu patriotycznym Polakom, płacz nad niesprawiedliwością historii, zaborami... Itd., itd.

Żeby to trwało jakieś pięć dni każdego roku. I tylko tyle! Bardzo intensywnie, bardzo uroczyście, piękna oprawa - coś jak japoński festiwal płodności - ale tylko kilka dni w roku. W szkołach uczyłoby się oczywiście podstaw rodzimej historii - choćby po to, byśmy mieli wspólny zestaw memów i mogli ze sobą rozmawiać - ale raczej minus te wszystkie uderzania w ckliwe tony, pokrzepiania serc i wmawiania sobie, żeśmy najważniejsi w świecie całym i w ogóle cudne ptaki, ach!

Oczywiście - dla nas jesteśmy najważniejsi i tak ma być. Polska znaczy. Co innego jednak kibicowanie samemu sobie i walka o swoje ("walka" w sensie najszerszym z możliwych, oczywiście) - co innego zaś wmawianie sobie, że świat cały o niczym innym nie myśli, niż o naszym szczęściu. Bo tak po prostu nie jest i zostało nam to już dobitnie dowiedzione niejeden raz.

Mamy teraz te wszystkie Tuski, Komóry i Schetyny - "historyków", psia mać! - więc logiczne, że ludziom zaczyna się wydawać, że nie ma nic durniejszego niż studiowanie historii. Że tylko inżynier może sensownie kojarzyć i tak dalej. Ja się z tym nie zgodzę! Wymienione indywidua to żadni historycy i w ogóle żadne... No, nic w ogóle przecież! A ja, jakby nie było, mam inżynierskie wykształcenie - na szczęście nie tylko takie - i wcale nie sądzę, by ono było konieczne, czy najlepsze z możliwych.

Po prostu jak się przyjmuje na "studia wyższe" każdego pacana, żeby go potem wysłać na zmywak do Anglii, a takie zera jak ci przed chwilą wymienieni mianuje się "historykami", no to się ma to, co mamy. My tu jednak mówimy o hipotetycznej WOLNEJ Polsce. No więc ja bym historii uczył jak najbardziej - oczywiście tych, których warto tego uczyć - ale bez przesadnego nacisku na "wpajanie patriotyzmu" akurat w czasie jej uczenia. Bez jakiejś specjalnej koncentracji nawet na historii rodzimej.

Patriotyzm - oczywiście, jak najbardziej! Ale w nauczaniu historii wolałbym jednak, by uczniowie zaczęli rozpoznawać mechanizmy, działające siły, "prawa historii" (na ile takie dają się w ogóle rozpoznać)... No i z rodzimą historią jest, jak mi się zdaje, ten problem, że tutaj jest wyjątkowo trudno te sprawy jakoś klarownie wydestylować. Częściowo oczywiście z powodu sposobu, w jaki historię Polski dotąd pisano, i sposobu w jaki jej nauczano. A także popularyzowano.

Jednak, choć mogę się mylić, bo od rodzimej historii żadnym ekspertem nie jestem... Długo by było tłumaczyć dlaczego, może to kiedyś zresztą spróbuję wyjaśnić... Nie chodzi o to, że nie uważam ją za interesującą czy ważną, oczywiście. Nie chodzi o to, że nie chciałbym jej znać i rozumieć. Jednak ona, jak mi się wydaje, jest w sumie dziwnie chaotyczna. W tym sensie, że trudno w niej znaleźć najistotniejsze dominujące tendencje, jakieś główne kierunki... Masa rzeczy, jak mi się widzi, działa w tej naszej polskiej historii zza kulis - co najczęściej oznacza "zza granic". Co najmniej zza granic, żeby tak to określić, wewnętrznych - różni tam innowiercy, mniejszości. I te rzeczy.

Niezwykle trudno by było chyba napisać o historii Polski choćby coś takiego, jak "Królowie przeklęci" Druona. Jest to wielotomowa powieść o Francji XIV wieku, gdyby ktoś nie wiedział, w której - przy wszystkich tych koszmarach i zbrodniach - daje się jednak odczytać kilka głównych politycznych linii rozwoju, kilka potężnych celów tej monarchii, działających konsekwentnie przez dziesięciolecia, a czasem przez wieki. Nawet jakiś nowy "Faraon" Prusa chyba z trudem mógłby się rozgrywać w dawnej Polsce.

Powie ktoś "idea jagiellońska". Sorry - ja tego nie kupuję! Nic nam to nie dało i na pewno nie da. Cenię Piłsudskiego, ale wielkiej "idei" w tej "idei jagiellońskiej" nie dostrzegam. Raczej propagandę i doraźną politykę. (Nie żeby to musiało być, samo w sobie, złe. Ale jabłka to nie pomarańcze.) No a "idea piastowska", to chyba raczej była komusza propaganda, antyniemiecka (to były czasy!). Może to i mogło być niegłupie, ale dopiero by musiało powstać. A zresztą - raczej nie o tego typu "idee" powinno nam chodzić! Takim prymitywnym wytrychem się w tym miejscu na powierzchni globu wiele nie zwojuje, co niestety widzimy teraz na własne oczy.

Nie mówiąc już o tym, że w "naukowym" pisarstwie historycznym - które, nie dajmy się oszukać, zawsze jest czymś mniej lub bardziej na pograniczu publicystyki! - francuskim, brytyjskim, amerykańskim... Żeby tylko na tych krajach poprzestać - daje się bez wielkiego trudu pisać "naukowe" (chodzi o to, że nie fikcja - ten cudzysłów to nie ironia!) książki jak te Gaxotte'a czy Bainville'a, w których KAŻDY dosłownie król Francji, choćby "z pozoru" wyczyniał największe idiotyzmy i ogólnie był durniem, służy jednak rozwojowi swojego kraju i niemal prostą drogą wiedzie go do tego, co jest dzisiaj. Czy raczej wtedy, kiedy tę książkę napisano. (A co, zdaniem tych autorów, jest samą esensją szczęścia i rozkwitu.) Choćby w ten sposób, że wygenerował Joannę D'Arc.

O historii Polski się tak nie da. Tam jest chaos, często nie daje się rozpoznać żadnej spójnej polityki, a jeśli, to jest to polityka obcych dworów. Nasz kraj długo trwał, a nawet na swój sposób kwitł, dzięki temu, że szlachcic był dobrym jeźdźcem, umiał walczyć, i bez porównania wolał żyć w kraju, gdzie czuł się wolny, czuł się u siebie, czuł się jaśniepanem i nie bał się, że ktoś może mu wkrótce kazać mówić np. po niemiecku. Potem przyszła reformacja, a sąsiedzi rozwinęli się pod względem sztuki wojennej, dyplomacji, ekonomii - i Polska stała się, w ich przynajmniej oczach, rzadko zaludnionym obszarem surowcowym, który warto by było zdominować i zacząć "racjonalnie", intensywnie eksploatować.

Wzorem choćby Krzyżaków, których, jakby nie było, sami Polacy sobie na łeb ściągnęli. Żeby nawet po wyjściu z rozbicia dzielnicowego nie było zbyt fajnie. No a potem... Naprawdę, aż przykro się o tym myśli, jak myśmy tych Prusaków z własnej woli utuczyli i wypromowali! W każdym razie, kiedy już wsiadanie szlachty  na koń - choćby się nawet nazywało "husarią" - przestało wystarczać na sąsiadów, Polska zaczęła gnić. Czegóż innego można by oczekiwać od czegoś, co - przynajmniej w porównaniu z sąsiadami - NIE jest naprawdę państwem, a tylko jego zgrubną atrapą, a tak się nieszczęśliwie złożyło, że NIE leży na wyspie, tylko na płaskiej równinie? (Którą nawet mamuty i bizony przed dziesiątkami tysięcy lat ciągnęły dwa razy do roku milionowymi stadami, w ramach swej naturalnej transhumancji.)

Potem zaczęły się budzić nacjonalizmy, a dynastyczny system, wyrosły z feudalizmu, zaczął się powoli rozkładać. Cóż więc dziwnego, że nasi patrioci dostrzegli w tym szansę dla Polski i mieliśmy "za wolność naszą i waszą", oraz całe stada masonów i rewolucjonistów? Przyznam, że przykładanie dzisiaj do tego moralnych miar i próby rozstrzygania w naszych sercach etycznych racji Kościuszków i Pułaskich w zderzeniu z racjami różnych tam ludzi, lojalnych wobec cara i kogo tam, ale za to - ach! - jakżesz hiper-tradycyjnie katolickich, wydaje mi się bez sensu. Z tym, że ja osobiście jednak milion razy wolę owych masonów-patriotów.

Dużo więcej dałaby nam choćby uważna lektura wspomnianego przeze mnie tu Druona. No a potem, po tych oświeceniowych masonach i napadających na carskie konwoje pocztowe "bandytach", z naszą historią zaczyna być już tylko trudniej, smutniej, a wszystko staje sie jeszcze bardziej pokręcone. II RP trwała tylko 20 lat, oczywiście była daleka od ideału, ale my dzisiaj potrafimy na nią pluć - choć sami przez więcej czasu i być może w łatwiejszych jednak warunkach, zrobiliśmy zupełnie nic, albo jeszcze gorzej. Obłęd! Oczywiście - wady były, sporo i spore. O tym trzeba rozmawiać, jeśli się ktoś tymi sprawami zajmuje. Ale czy wszyscy muszą się tym zajmować? I czy muszą w to pakować aż tyle emocji? Negatywnych emocji, przypomnę, bo o takie tu chodzi.

Albo Powstanie Warszawskie... Co do "Solidarności", którą większość z nas miało przed oczyma, i o której niemal wszystko da się wiedzieć, jeśli ktoś się postara, mówi się niemal wyłącznie czule i słodko, co wydaje mi się kompletnie bez sensu i skutkiem raczej agenturalnej roboty. Albo REALNE polityczne skutki pontyfikatu JP2. Pozytywne znaczy. Których ja absolutnie nie potrafię dostrzec, sorry! Jesteśmy w niesamowitym wprost szambie, Polska na naszych oczach przestaje istnieć, nasze społeczeństwo jest nie tylko podzielone, ale i po prostu skurwione (z przeproszeniem kurw) jak chyba nigdy... A my sobie radośnie wmawiamy, że JP2, swom pontyfikatem i odwiedzinami w Polsce nas PRZEANIELIŁ. Jeśli to nie jest zbiorowa narodowa paranoja, to ja już nie wiem! To jak by było BEZ JP2? JESZCZE koszmarniej? Potrafi sobie to ktoś wyobrazić? Bo ja nie!

Na razie starczy już tego marudzenia. Tylko jeszcze krótko podsumuję:

- historię NALEŻY studiować (nie przejmując się oczywiście tym, że Komóra, Tusk czy inny tam Schetyna to "historycy");

- NIE KAŻDY jednak musi się historią zajmować - to nie jest niezbędny warunek, by np. być patriotą!

- nie każda historia warta grzechu musi być rodzima i powodować w nas histeryczne reakcje!

- pisana historia to w dużej mierze propaganda lub publicystyka - należy więc zastanawiać się za każdym razem KTO nam coś mówi i co właściwie mógłby chcieć przez to osiągnąć!

- nie przesadzajmy może z tym ciągłym ocenianiem dawno zmarłych ludzi z punktu widzenia moralności czy mądrości - nie mówię oczywiście o zdrajcach, tylko o takich, którzy chcieli Polski dobra, ale nie całkiem im to być może wyszło, albo też mieli nie takie jak my dziś przekonania, większość z nich i tak zrobiła dla Polski więcej niż my, albo przynajmniej więcej dla niej poświęciła!

triarius

czwartek, września 04, 2014

Jak być spoconym rumianym i wykorzystywać red. Stasińskiego do własnych celów

Idę sobie wczoraj raźno, pogwizdując... (Styl? A-waltzing Mathilda. Noszę bowiem luźne gatki, głównie z powodu balach i półgard.) Idę więc, idę, a tu naprzeciw mnie kroczy taki niski pękaty gość. W sumie młody. I on ma na koszulce napis. "NSZ" i coś jeszcze. W pierwszej chwili skojarzyło mi się to ze "Niezależnym Stowarzyszeniem Studentów", a kiedy sobie uświadomiłem, że to "Narodowe Siły Zbrojne" i że tam pod spodem było coś o żołnierzach i jakieś lata '40. Ale facet już mnie minął, a ja jego, i nie było jak dać mu duchowego wsparcia.

Zamiast tego zobaczył łyso ogolonego byka, który się boleśnie wykrzywia próbując odczytać to, co ma na koszulce. Mógł mnie źle zrozumieć. No ale, na moje usprawiedliwienie powiem, że gdyby to nie był niski grubasek, tylko wysoki, rumiany, spocony gość z mokrego snu red. Stasińskiego, to ja bym od razu zaczął myślami krążyć wokół Narodowych Sił Zbrojnych, zamiast szemranych i przeżartych agenturą organizacji studenckich, z których mamy dziś tylu znanych i lubianych, a wolelibyśmy ich nie mieć.

Do czego ja zmierzam? Zmierzam ja do tego, że - choć oczywiście, jeśli ktoś MUSI być niski i gruby, to niech sobie i Bóg z nim, może być moherem, oszołomem, a nawet Tygrysistą i to wyższej rangi... Ale skoro NIE musi, no to lepiej by jednak było spełnić skryte marzenia różnych Stasińskich. Prawda? No bo, przyznam, że z cekaemu lub innej rakiety balistycznej to ten gość... (którego, gdyby jakimś trafem to czytał, serdecznie pozdrawiam i przepraszam, że traktuję go jako pouczający, a nawet z lekka odstręczający, przykład, ale mus to mus!)

Ten gość, zatem, jak mówię, mógłby z tego cekaemu ubeka czy innego szkopa załatwić, ale skąd my mamy wziąć tyle cekaemów i rakiet balistycznych? Już teraz, już na początku? Bardziej by mnie zatem, w roli naszego, w roli spoconego rumianego, przekonał ktoś, kto by swym wyglądem sugerował, że ubeka czy rodaka Merkeli potrafiłby, w razie czego, gołymi rękami. Albo jakimś drążkiem od namiotu, saperką, kolbą, bagnetem (na lufie albo luzem), pałką teleskopową... O bucie nie zapominając. To przecież O TAKĄ rumianą spoconość chodziło panu Redaktorowi, więc chyba powinniśmy się do zadowolenia pana Redaktora poczuwać!

Nie chcę łamać waszych słodkich serduszek, ale mam dla was parę przykrych wiadomości... (Jak to się wiąże z tematem naszego grubaska z NSZ i rumianej spoconości na razie może nie być jasne, ale związek istnieje.) Po pierwsze - choćbyście nie wiem jak tyrali, i tak raczej się już, w tych czasach, w tym miejscu na ziemi, i z tymi, jak to się w PRLu mówiło, plecami, nie dorobicie. Co gorsza - nawet gdybyście się i dorobili, to i tak nic z tego wielkiego nie wyniknie. Armii z tego nie wystawicie (piję do Marka Krassusa i jego błyskotliwej, zawsze prawdziwej, wypowiedzi), choćby przez "armia" rozumieć wpływową gazetę, wpływową telewizję, czy jakieś przyszłościowe przedsiębiorstwo.

Skoro dotąd wam się nie udało, to znaczy, m.in., że jesteście być może resortowe dzieci - tylko nie tego co trzeba resortu. Sprawa z góry przegrana! Następna przykra wiadomość - żadnej dynastii i tak nie założycie. Albo to całe tyranie jest super, uwzniośla etycznie i nadaje życiu sens - a w takim razie DLACZEGO chcecie tego pozbawić własne dzieci? Albo też to jest dno - a wtedy dlaczego właściwie to WY macie to robić? Żeby potem (marzenie indyka w przeddzień Wigilii! i to był żart) wasze arystokratyczne dzieci was się wstydziły, jako wiecznie tyrających, durnych i prymitywnych rodziców?

Pracujecie dla kraju? A gdzie ten kraj, że spytam? Zgoda - ktoś pewnie jeszcze dzisiaj, nawet w tej nieszczęsnej Polsce, pracuje dla ludzi i dla kraju. Ale ilu jest takich ludzi? Jak często oni to robią? W ogóle się czasem na ten temat zastanawiacie? Większość ludzi tyra, bo musi, a korzyści z tego mają ci, którzy z tego mają korzyści... Bo oni je mają zawsze. Czyli jacyś ludzie, siły i organizacje daleko, daleko od Polski z jednej - a bardzo nieprzyjemni ludzie, wydani na świat przez innych nieprzyjemnych ludzi, przywiezionych tutaj, albo którzy wyleźli z jakichś nor i zza tapet, albo się skurwili...

Jak to się ma do problemu otyłości z jednej, a rumianej spoconości z drugiej strony? (I nie zapominajmy o "karkach"!) A taki to ma związek, że wy ludzie, zamiast zadbać o siebie, zamiast zadbać o to, żeby ew. Niemca, czy ew. Putina, czy ew. kogoś, w razie ewentualności, potrafić... I żeby koszulka głosząca waszą miłość do bohaterów ładnie leżała na rumianym, spoconym, przepięknym torsie - zamiast, jak teraz, na piwnym brzuchu sięgającym niemal do czoła. Wmawiacie sobie, że to dla dzieci, że żona was opuści, jeśli nie kupicie kafelków do łazienki i nie przyjedziecie tu na lato do 3Miasta robić za żałosną stonkę, i nawet nie przyjść przywitać się z waszym ukochanym Panem T...

Wmawiacie sobie, że to dla kraju, a w istocie z waszego tyrania korzysta niemal wyłącznie wesoła gromadka Tuska, mafia, Bruksela i inne tego typu instytucje. Gdybyście sobie przestali wmawiać, problem niskopiennej otyłości staneły przed waszymi oczyma w całej swej brzuchatej jaskrawości, i dalej byście tak żyć już nie mogli. No więc ja teraz, w miarę moich niewielkich, ale jednak, możliwości, staram się was z tej drogi do zatraty, do klęski etycznej i fizycznej, na drogę prowadzącą do spoconej rumianości całkiem jak z erotycznych marzeń Stasińskich tego świata, zawrócić.

I zrobię to - tak mi dopomóż Bóg! (No, chyba żeby mi się odechciało. W końcu wy i tak wiecie lepiej, prawda?)

Jak ktoś coś chce wiedzieć - o dynastiach, wakacjach w Sopocie, kafelkach, tłuszczu na brzuchu, pałkach teleskopowych, rakietach balistycznych, Brukselach, czy sposobach na uzyskanie spoconej rumianości - proszę pytać! Mogę czegoś nie wiedzieć, ale mam raczej wszystko nieźle przemyślane. Jak już przemyślicie kwestię kafelków, poświęcania się po to, żeby z własnych dzieci uczynić ojrolemingi, czy "pracy dla Ojczyzny", która w istocie bywa najczęściej niewolnictwem u całkiem innych sił i ludzi - to sobie porozmawiamy KONKRETNIE o waszych wątłych przygarbionych ciałkach, pękatych (na odmianę) brzuszkach, i co zrobić, żebyście szybko stali się rumiani, a także potrafili, w razie potrzeby...

Zaskoczę was z pewnością , ale do tego celu TEŻ ogromnie nam się przyda nieoceniony red. Stasiński! A zatem - jak będzie z tymi kafelkami? I z waszymi priorytetami generalnie?

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

środa, września 03, 2014

Pułapki politpoprawności

Wiecie co? Wyznam wam, ludzie, że ja nawet bym i chciał być politpoprawny - tylko po prostu wciąż nie mogę do końca zrozumieć jak to działa. No bo weźmy taki "afro-amerykanin" (z dużej to się w ogóle pisze, czy z małej?). OK - "Murzyn" był be. "Kolorowy" był be. "Czarny" też. Dlaczego jednak jest "afro-amerykanin", a jak tylko zmienimy kontynent to robi się nam "australo-pitek"? Czy "pitek" to jest samo co "Amerykanin"? Gdzie się w takim razie podziewa "australo-amerykanin"? No a "afropitek" - gdzie?

Zresztą jak się chwilę zastanowić, to same niewyjaśnione tajemnice. Dlaczego nic nie słychać o "afrosceptykach"? Dlaczego "euro" to waluta (a przynajmniej próbuje być), a "afro" to tylko fryzura? (Jakie "tylko"? Fryzura jest lepsza!) Ja chcę jednak wiedzieć, domagam się odpowiedzi: jak wygląda fryzura "euro"? Jak u van Rumpuja?

Czy już jak u Tuska? Dopiero od grudnia czy całkiem już? Czy też może każdy kolejny strażnik tego tam mopa narzuca... Czy może raczej "lansuje" - swój własny styl w tym względzie? Tylko skąd prosty człowiek, choćby i starający się nadążać za modą, miałby się tego dowiedzieć?

A może to Merkela i jej fryzura stanowią ten wzorzec? Swoją drogą, gdyby któregoś poranka Merkela zapomniała się ogolić... Nie mówię nic nieprzyzwoitego o naszej europejskiej mamie i królowej! Wypraszam sobie wszelkie tego typu insynuacje! Chodziło mi o górną wargę i absolutnie nic innego!

Więc gdyby się zapomniała ogolić, a do tego jeszcze zamówiła pięć piw... Czy ja mówię, że Merkela ma kaca z przepicia? Do głowy by mi nie przyszło twierdzić, że ona w ogóle pije! Nie ma na to przecież, bidula, czasu, bo bez przerwy stara się nam zrobić dobrze.

Nam, czyli Europejczykom. Choć trochę nijak, że tylko Europejczykom - co z Antaktydą? Tam też są jakieś ekspedycje, a do tego pingwiny... Im się nie należy, żeby im też było dobrze? Więc na pewno Merkela nie pije, ale może się na przykład od czasu do czasu wykąpać w szampanie. Jak dostanie skrzynkę od Hollanda, powiedzmy.

Mogliście nie wiedzieć, ale teraz już będziecie wiedzieć: to też upija. Wiem, bo czytałem bardzo dawno temu o jednej uczennicy, którą zabrała karetka w stanie ciężkiego upojenia, a ona nic nie piła, tylko jej koleżanka polecila nasiadówkę w denaturacie, na pryszcze. Więc proszę mi tu nic, ani Merkeli, nie imputować!

Ale gdyby - ten wąsik i pięć piw... Czy wtedy politpoprawność by się zmieniła w tym akurat kierunku? Wiedzielibyśmy to automatycznie, czy też ktoś by nas o tym musiał poinformować, i dopiero wtedy by to bylo ważne? Pytania, pytania...

Ostatnio usłyszałem od kogoś, całkiem na serio, że "R*mka żebrała z dzieckiem". To teraz mamy śpiewać "Graj piękny R*mie"? (Czemu to ja tak piszę? Zaraz się wyjaśni.) Bo przecież wszystko inne będzie faszyzmem? To może, skoro "R*mie", to "graj" też by należało zmienić? "C*gan", przy wszystkich swoich wadach - na tę opinię ktoś w końcu pracował przez stulecia - był piękny, grał na skrzypcach albo innych cymbałach, wróżył, łatał garnki, kochał na zabój...

I komu to przeszkadzało? Zrobili go "R*mem" - czy po to, żeby się też poczuli do zdobywania Bizancjum i wskrzeszania Rzymskiego Imperium? Skoro Turcy, uznawszy się za dziedziców Rzymu, nazwali się "Rum" - no to, sorry, ale "R*m" jest o wiele bliższy słowu "Roma" i jego pochodnym!

Co to za chytra geopolityczna gra, ja się pytam? Kto za tym stoi i w ogóle jak to się ma do wszystkich tych wzniosłych zasad, które tak kochamy? Może ktoś po prostu czegoś nie dopatrzył, albo zły klawisz nacisnął? To by była opcja najbardziej, jak sądzę, dla wszystkich zadowalająca, ale - jeśli w tym rzeczywiście jest jakiś, brzemienny w globalne (nie bójmy się tego słowa!) zagrożenia błąd, choćby palcówka - no to jednak musi ten ktoś się do błędu przyznać i szybko odkręcić! Inaczej za każdym razem wymawiając słowo "R*m" przybliżasz świat do nuklearnego holocaustu.

A co najmniej już to możesz srodze podpaść paru innym kandydatom o opanowania czarnomorskich cieśnin i odegrania roli Nowego Rzymu. Podczas gdy Cyga... Chciałem powiedzieć Ro... To znaczy... Wiemy o kogo chodzi, i tak na razie chyba aluzji nie podłapali.

Z tymi nazwami różnych ludów, co się okazały niepolityczne i wymyślono, czy wypożyczono, nowe, to jest w ogóle zabawnie. O Eskimosach nie chcę mówić, bo to niebezpieczny temat, szczególnie teraz, z tym Hamasem... I nie chcę denerwować rebe Bratkowskiego, który jest na takie rzeczy okropnie czuły.

Ale weźmy "Samów". To się zawsze nazywało "Lapończycy" i komu to przeszkadzało? Że po szwedzku "lapp" (tam się nazwy narodowości pisze z małej, jakby coś) znaczy "łata"? No to co? "Finne", czyli po naszemu "Fin", to po szwedzku to samo co "wągier".

Gorsze od łaty (a ja akurat wyjątkowo takich skórnych spraw nie lubię), a nie zauważyłem, by jakiś Fin się tym specjalnie przejmował. Paru znałem, mieszkając przez lata w Szwecji. Fakt, jest i określenie "finländare" - czyli "mieszkaniec Finlandii", ale NAWET W SZWECJI, z ich obsesją politpoprawności, nie zauważyłem, żeby to była jakaś istotna sprawa, albo żeby ktoś się o coś tutaj obrażał. Widać Finowie, mimo że ich los mocno doświadczył, tego typu kompleksów nie mają i nikt w ich imieniu walczyć o ich honor nie musi. Albo i nie ma jak.

Skoro już jesteśmy przy Szwecji, to może dokończę tę kwestię, mówiąc wam, że najgorsze anse mają chyba Szwedzi w stosunku do Duńczyków. Nie mówimy tu o imigrantach, bo to całkiem inna sprawa, choć oczywiście dla kogoś komu politpoprawność tak jak nam leży na sercu - okropnie smutna. Jednak z Duńczykami Szwedzi się przez stulecia mordowali, odebrali im w końcu spory kawał ziemi...

I się raczej nie lubią. Mimo to nie pamiętam jakichś obraźliwych określeń związanych z Duńczykami. Jest faktycznie "dansk skalle", czyli to, co potomkowie bitnych MacLeodów i nasi liczni rodacy na zmywaku nazywają "Glasgow kiss" ("pocałunek w stylu Glasgow", dla niegramotnych), czyli walnięcie gościa w ryło naszą własną glową.

Interesująca technika, choć niektórzy, jak choćby wspomiany tu wczoraj Tim Larkin, odradzają. ("O ile nie jesteś z Glasgow.") W każdym razie doradzałbym walić w okolicę oczodołu albo górę nosa, bo waląc w usta mamy sporą szansę na piękną inkrustację naszego czoła połamanymi zębami, albo też bardzo efektowne rozcięcie skóry na czole, z krwią zalewającą nam oczy itd. (Skóra głowy ma b. dużo naczyń krwionośnych i zakończeń nerwowych. Co ma, dla politpoprawności, zarówno zalety jak i wady.)

Jednak ów "dansk skalle" (co na nasze przekłada się jako "duńska czaszka") nie jest specjalnie obraźliwy. Sugeruje twardość czaszki, ale w końcu na te wszystkie wojny to i tak prawie nic. Widać Duńczyków Szwedzi traktują jednak inaczej, niż Cy... Ro... Wiemy o kogo chodzi. Czy innych La... Samisków znaczy. (Myśmy ich tak nazywali w rodzinie, bo ich język nazywa się po szwedzku "samiska" i o tym się słyszało najwięcej.)

Ciekawe dlaczego, i czy to na pewo dość politpoprawne? W każdym razie, choć politpoprawność to oczywiście przepiękna idea i w ogóle cudo, nie jest to sprawa na tyle klarowna, by prosty człowiek, taki jak ja, wszystko w tym potrafił pojąć. Jakieś kursy by się przydały, jakiś kołczing... obowiązkowe ma się rozumieć i opłacane przez Unię.

A dla dzieci to oczywiście od samego początku ostro i bez cackania się. Gdyby ktoś tutaj, już teraz, potrafił mi udzielić odpowiedzi na te moje wątpliwości i rozwiać moją niewiedzę, to bardzo proszę! Obiecuję nie szczędzić już potem nigdy wysiłków na niwie politpoprawności, od czego świat niewątpliwie stanie się nieco lepszy. A o to nam przecież wszystkim - euro, afro, australo itd. chodzi. (Wszystkich nie mogłem wymienić, bo boję się, że zaraz wybuchnie wojna światowa. Ale Samów mogę i ich tutaj serdecznie pozdrawiam!)

triarius

wtorek, września 02, 2014

O przemocy

Jeśli kluczem do rozwiązania jakiejś sytuacji jest przemoc i tylko ona, to nic innego niż autentyczna gotowość do użycia przemocy tej sytuacji rozwiązać nie zdoła.

Autor? Triarius the Tiger, oczywiście - któż by inny?

Jest to poniekąd z dnia na dzień jakby coraz bardziej biężączka, ale przecież nie tylko. Jest to też (co niektórzy moi P.T. Czytelnicy mogą już wiedzieć) parafraza stwierdzenia twórcy TFT Tima Larkina, że: "Przemoc rzadko jest rozwiązaniem, ale kiedy jest, jest jedynym rozwiązaniem".

Z tą tezą Larkina, choć nam się ona w sumie bardzo podoba, jest jednak taki problem, że ona nie jest nasza, tylko jego, więc nie wypada nam przy niej majstrować, my natomiast odczuwamy taką potrzebę, bowiem mamy drobne wątpliwości co do "jedynego" (bywa przecież, że może tak nie być) - ale przede wszystkim co do "rzadko".

Do "rzadko" zaś wątpliwości mamy dlatego, że to zależy od okoliczności i świata, w którym akurat przyszło nam żyć. Do niedawna, na szeroko pojętym Zachodzie, można było faktycznie uważać, że przemoc rzadko jest rozwiązaniem. Jednak całkiem niewykluczone, iż pojutrze to już wcale tak miło nie będzie, a my nie chcielibyśmy być nieaktualni.

triarius

P.S. A tak całkiem przy okazji, to gdyby ktoś nie wiedział co to jest to całe TFT, a chciał się dowiedzieć, to proszę - oto linek:

https://m260.infusionsoft.com/go/TFT/triarius/

Osobiście uważam, że to bardzo interesująca sprawa - zarówno z punktu widzenia, że tak to określę, "filozoficznego", jak i z bardziej praktycznych powodów. Jest na tej stronce, i w ogóle w ich materiałach, sporo typowo amerykańskiego marketingu i nakręcania atmosfery, ale to jednak wcale nie jest byle co.

No a lewizna dostaje po prostu szału z powodu ich podejścia do paru istotnych spraw, co sugeruje iż mają w tym rację. Kiedy na przykład swego czasu pojechali do Anglii, lewacka prasa i lewaccy politycy szaleli. (Swoją drogą - są dziś jacyś inni?)

poniedziałek, września 01, 2014

Biężączka o nowym Rumpuju co nim został nasz Tuś, ale nie tylko...

Tusia zrobili nowym Rumpujem (Alleluja!) i ludzie mają różne fajne hipotezy na temat przyczyn tego faktu. (Na temat ew. skutków też zresztą. Jak np. b. szybkie przyjęcie przez ten nasz nieszczęsny kraj waluty ojro.) Podoba mi się hipoteza Toyaha. która nawet, jak widziałem, trafiła na jedynkę SG szalomu. Taka mianowicie, że Unia nie mogła już więcej patrzeć na to co Platforma wyprawia, więc ją rozmontowali, rozpoczynając od głowy i zwornika.

Jest też parę podobnych głosów, przypisujących jednak główną rolę Amerykanom - w końcu ten tam Cameron to raczej ich chłopak, niż Merkeli czy po prostu Unii - do czego wstępem byłyby słynne ośmiorniczkowe taśmy, a niewykluczone, że i parę innych wcześniejszych wydarzeń dałoby się tak interpretować. Jako chęć pozbycia się Tusia znaczy, żeby w końcu rozwalić Platformę. (Po czym PiS "weźmie władzę", skompromituje się w ciągu roku doszczętnie, a lud magna voce zawoła o przyłączenie jako land do Niemiec, albo inne "roztopienie się w Europie".)

Coś w tym może być, a ta perspektywa "władzy" PiS nawet nie wygląda optymistycznie, więc o tej strony nawet trudno mi się czepiać, ale ja mam nieco inną hipotezę, która mi się jednak wydaje bardziej prawdopodobna. Otóż, jak się okazuje Tuś wśród zachodnich lemingów robi za skrajnego rusofoba, wiecie? Ktoś na szalomie zadał sobie trud by wybrać i przetłumaczyć głosy lemingów z jakiegoś popularnego farancuskiego forum, no i rzeczywiście! Przerażeni, że im rusofoba wybrali i co teraz będzie z Unią!?

My jednak, lemingami nie będący, dobrze wiemy, że ta tusiowa rusofobia to tylko pic dla lemingów. Jasne - dawno sobie już ustaliliśmy, że słodkie wargi Merkeli mogą nawet i Tusiowi bardziej smakować, niż kagiebowskie obcasy Putina, ale że Putin ma na Tusia (jak i na Merkelę zresztą) haków skolko ugodno i Tuś mu nigdy naprawdę nie podskoczy, to też wiemy. No więc mi się widzi, że oni wybrali celowo gościa, który robi za hiper-rusofoba i wroga Putina, a jednocześnie jest Putina... Nie powiem "przyjacielem", bo Putin z tego typu indywiduami na pewno się nie przyjaźni, ale jednak jest dla Putina wygodny i nie stwarza mu problemów. (Jeśli nie znacznie więcej.) A do tego pewnie, w wolnych od walki o pokój chwilach, nieźle go bawi.

To by mogło nawet być z Putinem uzgodnione, i nawet jeśli rzeczywiście Cameron miał w tym jakiś większy udział, to przecież on także chce z Putkiem handlować i w ogóle, a jednocześnie nieco mu głupio pokazywać, że w stosunku do Putka on jest tylko robiącym sobie z gęby holewę postpolitykiem, a jego kraj, zrujnowanej podobno i ledwo zipiącej, Rosji nie podskoczy.

* * *

Nazwano mnie kilkukrotnie - oczywiście że w sumie żartem, ale nie bez podstaw, jak sądzę - "Naczelnym Spenglerystą RP"... A ja mam wyznanie do wyznania, istny coming out! Otóż dopiero kilka dni temu zacząłem czytać "Duch pruski i socjalizm", zawarty w wydanym w roku 1990 przez PIW zbiorze pomniejszych pism Spenglera, noszącym tytuł "Historia, kultura, polityka". Inne rzeczy z tej książki czytałem, choć też nie wszystkie, co wkrótce zamierzam naprawić, ale tego jakoś nie mogłem.

W ogóle to moje lektury są bardzo idiosynkratyczne, żeby tak to określić. Jeśli coś mnie odrzuca, to raczej tego nie czytam, choćby mnie ciągnęli zgrają perszeronów. Nie znoszę martyrologii, sadyzmu w rodzaju świdrowania Azji oczu, w dodatku przez "naszego" i z dziką satysfakcją naszych sytych i bezpiecznych mieszczan... Nawet te tam sprawy w "Ojcu chrzestnym" mnie w sumie mierżą. Jedyna martyrologia jaka mnie w sumie cieszy, to kiedy komuch daje w dupę drugiemu komuchowi - wszystkie te żony Slanskiego, "Ciemność w południe", Krawczenko itd.

To było o mnie, ale tym razem nie chodziło o to, żebym nie był lepszy od Ziemkiewicza (a kto to Ziemkiewicz?), tylko żeby wyjaśnić, jak to możliwe, żeby taki jak ja wielbiciel Spenglera i "naczelny", mógł tej dość ważnej, jak mówią, jego pracy, po prostu nie raczyć. Choć samą książkę miał wielokrotnie w rękach i stała przez lata na jego półce. (Nawet chyba w dwóch egzemplarzach, choć jakoś nigdy dwóch na raz nie widziałem.)

Ale jednak jakoś mnie nie ciągnęło do tego socjalizmu z duchem pruskim na dodatek. Zważcie jednak, moi państwo, wcale nie o "socjalizm" chodziło! Przeciwko "socjalizmowi" Spenglera ja nic w sumie nie mam. Wiem, że gość na pewno nie jest marksistą, a "socjalizm" - bez żadnych kwantyfikatorów - to może być masa najróżniejszych rzeczy. Niemal wszystko w sumie - poza oczywiście liberalizmem, ale to mi akurat całkiem nie przeszkadza. Człowiek to w końcu istota społeczna, czyli SOCJALNA. Zgoda?

Nie - mnie od tego tekstu odrzucało... Może nie całkiem odrzucało, ale bałem się, że mnie w nim Spengler rozczaruje i co wtedy będzie?! Więc tym, co mnie powstrzymywało, był ten "duch pruski". Nie przepadam za Niemcami w ogóle, a już prusactwo to całkiem mnie odrzuca. Podczas gdy Spengler był niemieckim patriotą, a do tego uważał się za Prusaka, choć, jak kojarzę, to było takie bismarkowskie prusactwo, bo on z Prus nie pochodził. Trudno mieć do gościa pretensje o jego patriotyzm - tym bardziej, że jednak to nie jest taki sam chory patriotyzm, jaki np. co chwilę widzimy w wykonaniu Rosjan - ale jednak dla Polaka pruski patriotyzm może być trudny do strawienia.

Ja zaś, jak już wspomniałem, jeśli coś znajduję niestrawnym, to nie zmuszam się z reguły do jedzenia. (Zabawne, że miałem nawet dość spore szanse na pisanie doktoratu z historii idei, ale co ze mnie byłby za historyk idei, skoro ja nie potrafię strawić żadnego nudziarza czy idioty, a nawet z uwielbianym Spenglerem mam problem, kiedy gość w samym tytule deklaruje już swoją pruskość! Więc dobrze się stało, że jednak się od tej naukowej kariery powstrzymałem, czując drobne wątpliwości.)

No i dobra... To był długi, rozwlekły wstęp, a teraz samo sedno: "Duch pruski i socjalizm" to fantastyczny tekst, który polecam wszystkim inteligentnym ludziom aspirującym do zrozumienia historii, polityki, liberalizmów, kapitalizmów, marksizmu, Anglii, Niemiec, Rewolucji Francuskiej, katolicyzmu, Tygrysizmu Stosowanego i czego tam jeszcze! Serio!

Poszukajcie sobie wspomnianej książki na jakichś Allegrach, kupcie ją - dopóki jeszcze wolno i nie grozi to łagrem! Odłóżcie na bok narodowe uprzedzenia - wiem, że w pierwszej chwili te różne pochlebne w sumie opinie na temat Prus mogą być dla Polaka trudno strawne, ale przezwyciężcie to, bo tak trzeba... Przeczytajcie raz, dokładnie, bez negatywnego nastawienia i z góry założonych tez... Po tygodniu lub dwóch przeczytajcie ponownie (i jak wyżej)... Po następnym tygodniu lub dwóch - znowu.

Naprawdę, w tym tekście jest taka masa treści i on mi - staremu w końcu aredreyicznemu spengleryście - tyle rzeczy wyjaśnił i naprostował, że to jest absolutnie podstawowa lektura Tygrysizmu. A że akurat rozpoczyna się nowy rok szkolny, więc można zacząć ponownie fałdować korę i wyjaśniać sobie co jest co. Gdyby paru ludzi ten tekst przeczytało, może by się dało wreszcie z sensem podyskutować i jakoś ten Tygrysizm pchnąć do przodu. Jedni mają liberalizm, inni mają Dugina - a my na razie co? Konecznego? Nie wiem - śmiać się czy płakać. Jeśli tak ma nadal być, to sorry, ale ja jadę na pampę!

Przeczytać "Duch pruski i socjalizm"! Inne teksty z tego tomiku też oczywiście należy, prędzej czy później, przeczytać. Tyle razy, ile potrzeba by zrozumieć i przestać reagować głównie na słowa, hasła i cudzy patriotyzm, nawet jeśli jest to patriotyzm kraju, który nigdy nie był i nigdy nie będzie naszym przyjacielem. Ale uczyć się choćby od diabła, a Spengler zresztą diabła - nawet ze swoim pruskim patriotyzmem - raczej nie przypomina.

Tak jak Fryc Wielki walił swych poddanych kijem wrzeszcząc: "Kochać swojego króla, kochać!" - tak ja teraz walę was wirtualnie kijem krzycząc: "Czytać o duchu pruskim i socjaliźmie, czytać!" A teraz odmaszerować!

triarius

P.S. "Trudno o coś bardziej żałosnego od prób jakiegoś tam protestantyzmu, by truchło swe ożywić wcierając w nie bolszewickie łajno", mówi Oswald Spengler w reklamowanym tu przeze mnie tekście. Gorzej, że (czego nawet Spengler nie przewidział) dzisiaj w równym stopniu dotyczy to także katolicyzmu.

niedziela, sierpnia 17, 2014

Z ostatniej chwili: Tygrysizm wkracza w XXI wiek

Tym razem będzie audio. (Łał? Jasne że łał!)

To nagranie to takie coś między improwizowanym wykładem, luźną gawędą, i po prostu towarzyską rozmową. (Z psami, stonką, dziećmi i krzykiem mew w tle. Lato w 3Mieście, ach!) Pan Tygrys rzuca aktualne światowe wydarzenia na szerokie historiozoficzne tło i przewiduje przyszłość. Brzmi zachęcająco? Więc proszę się nie ociągać - klikać i słuchać!

Niestety nie da się tego zahotlinkować (i nie dziwię się za bardzo, bo mieliby niesamowite obiążenie serwerów). Trzeba kliknąć tutaj i wysłuchać na ich stronce:

http://www.mediafire.com/view/c29jkndx6d397w9/Piotrek.mp3

A jak już ktoś wysłuchał, albo chociaż szczerze spróbował, to mógłby łaskawie wyrazić swoje na ten temat zdanie. Skomentować znaczy. Interesuje mnie zarówno opinia na temat treści, jak i samego aspektu techniczno-multimedialnego. Oczywiście rozpropagowanie tego linku (czy innych moich linków zresztą), też by było bardzo miłe, jeżeli ktoś by uważał, że zasługuje.

A jak by ktoś był ciekaw bliższych szczgółów tego naszego przedswięwzięcia (doktoraty, lincencjaty, europejskie granty itd.), no to podaję: Dyktafon obsługuje Adaś. (Który, swoją drogą, jest baba, więc spokojnie!) Adaś także zapewnia nieco odświeżającego feedbacku. Nagranie dokonane w czwartek 13.08.2014, w pod parasolem w ogródku takiej knajpki koło plaży w Redłowie.

triarius

środa, sierpnia 13, 2014

O orkiestrze na Titanicu i prawicowym pięknie męskiej szyi grubości ołówka

Dávila stwierdza w jednym ze swoich scholiów coś w tym duchu, że: "Celem liberalnej demokracji jest uczynienie wulgarności dostępną dla każdego", i oczywiście ma tu pełną rację. Gdyby mnie ktoś poprosił o szybkie, a mimo to precyzyjne, kryterium pozwalające odróżnić młodziaczka zabłąkanego chwilowo w "konserwatywnym liberaliźmie" od nastojaszcziego idioty, który już nigdy z tego nie wyjdzie, to zalecałbym skierowanie do takiego gościa prośby o wyjaśnienie nam, w jaki to sposób rozbuchana komercja - czym w końcu jest przecie z definicji "wolny rynek" i ma to być rzekomo bardzo, bardzo dobre - chroni konserwatywne, czyli te prawdziwe, tradycyjne, wartości? Skoro przecież na każdym kroku widzimy coś dokładnie odwrotnego (i tu ew. podać parę konkretnych przykładów).

My się na to dziwnie łatwo łapiemy. A raczej nie tyle "my", co te wszystkie biedne zagubione ludki, chcące się, i slusznie, uważać za "prawicę". Dlaczego? Powodów widzę multum, ale jednym z nich na pewno jest to, iż lewizna, z samej swojej natury przywiązuje ogromną rolę do JĘZYKA - podczas gdy my (i potencjalni "my") język lubimy totalnie lekceważyć. Przykłady na to lewiźniane przywiązywanie roli do jezyka są liczne - weźmy choćby politpoprawność.

No a jaka to "natura" lewizny temu miałaby sprzyjać, spyta ktoś? No to ja odpowiem, iż chodzi tu o to, że dla nas - na ile rzeczywiście jesteśmy tą "prawicą", a nie np. jakimiś korwinicznymi przechrzto-hybrydami - "real", fakty, "prawda" to rzeczy w sumie święte, podczas gdy lewizna jest z samej natury jakaś taka para-gnostycka, czyli organicznie wroga wszelkim obiektywnie danym faktom, wszelkiej obiektywnej naturze... O czym by jeszcze można, a nawet by i należało, długo, tylko że my na razie zamierzamy mówić o czymś innym.

Takim najbardziej klasycznym przykładem działania liberalizmu... No bo, mimo wszelkich "monarchistycznych" i antydemokratycznych bredni wygłaszanych bez przerwy przez piewców liberalizmu i "wolnego rynku" - jeśli mielibyśmy w ogóle te liberalne i "wolnorynkowe" poglądy (bo przecież nie te "monarchistyczne"!) traktować poważnie, to wtedy demokracja to nic innego, niż "wolny rynek" na władzę, a liberalizm bez demokracji to raczej tylko jakaś ubecka ściema, mająca pryszczatego spod trzepaka i nie mającego czasu myśleć przedsiębiorcę łagodną perswazją zaprowadzić do totalitrarnej zagrody...

No więc, takim najbardziej klasycznym przykładem działania libealizmu w kwestii udostępniania wulgarności każdemu - i to właśnie w sferze języka w dodatku, a więc w sferze FRONTOWEJ pomiędzy szalejącą dziś totalitarną (choćby udawała wolnościową, co jest oczywiście bardzo częste) lewizną i nami - to sprawa "orkiestry grającej na Titanicu". Oczywiście - lewizna, z liberarałami na czele, potrzebuje do życia, niemal tak samo jak powietrza, przykładów ludzkiej głupoty i wulgarności. Licznych przykładów, bardzo licznych. (Zadanie do domu dla co pilniejszych uczniów: zastanówcie się dlaczego ona tego tak potrzebuje?)

My z drugiej strony, potrzebujemy przykładów na ludzką wzniosłość, szlachetność, odwagę, heroizm, zdolność do (sensownego, a najlepiej i skutecznego) poświęcenia... Bez tego, bez przykładów na to, że jednak, mimo całego nieuniknionego tragizmu ludzkiego życia, mimo tego, że nigdy nie będzie raju na ziemi... Mimo tego że wszyscy zejdziemy z tego świata w sposób, przeważnie, z takich czy innych względów, mało przyjemny, albo też przeżyjemy naszych najbliższych, co też słodkie nie jest...

Bez tego nie da się po prostu być jakąkolwiek sensowną opozycją wobec całej tej szalejącej lewizny szykującej nam wszystkim chomąta, kółka w nosie, a naszym wnukom status zabawek różnych co wyżej postawionch pedofilów! No i mamy ten Titanic - statek tonie,  szalup ratunkowych o wiele za mało dla wszystkich, orkiestra nie ma nawet co o miejscu na takiej marzyć, podłoga w głównym salonie przechylona pod niesamowitym kątem, kawałeczek dalej pluszcze nocny, lodowaty polarny ocean...

Orkiestra gra religijny hymn "Nearer My God to Thee" ("Bliżej mój Boże do Ciebie"). Czyż może być coś bardziej heroicznego, bardziej wzniosłego, piękniejszego? Czy może być coś bardziej, z samej swej natury, bardziej wrogiego i bardziej nienawistnego totalitarnej lewiźnie, pragnącej z ludzi uczynić marną imitację mrówek, i liberałów i pragnących całą ludzkość uświnić w swym pachciarskim "kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze"? Nie i nie - odpowiadam! A jednak...

A jednak to ONI wciąż wygrywają, prawda? Nikt (dzięki liberalno-lewiźnianej szkole, nawiasem) nie wie już kto to był Sardanapal - może zresztą o to chodzi, żeby nie wiedział, bo, choć to też nie całkiem ilustruje to, co miałoby oznaczać to codzienne "granie orkiestry na Titanicu", jednak lepiej pasuje i, choć jest i w tym pewna wzniosłość, ma się to nijak do wzniosłości i heroizmu orkiestry z Titanica - tej PRAWDZIWEJ! W dodatku, jeśli coś jest w historii Sardanapala mniej wzniosłego, to raczej jego wcześniejszy pacyfizm, życie chwilą i... Well - konsumpcjonizm, które go przecież do upadku doprowadziły. (Sam upadek miał natomiast niewątpliwy styl i wielkość, o jakich żaden liberał nawet zamarzyć by oczywiście nie potrafił po najdłuższym życiu.)

Tak to właśnie jest z tym językiem, do którego my tak małą wagę przywiązujemy, a oni tak dużą, i słusznie. (Jednoznaczna lewizna z powodu swego gnostycyzmu, Gramsciego i Szkoły Frankfurckiej, leberały z powodu choćby tego, że zawsze mają większość mediów w tzw. "wolnym świecie".) Mówiąc to prościej, a newet wulgarniej - oni nam szczają do tej naszej chrzecielnicy, a my albo także, dla towarzystwa, albo co najmniej zaczynamy też majstrować przy własnych rozporkach, zastanawiając się, czy to nie jest właśnie to, co należy czynić. "Może kiedyś nie - ale teraz, czasy się zmieniają..." I te rzeczy. Dla mnie zgroza!

* * *

A co z szyjami grubości ołówka? Miało być głównie o nich, ale sprawa Titanica - naprawdę bardzo, moim zdaniem istotna, dużo od ołówków istotniejsza - zajęła nam tyle czasu i miejsca, że tylko bardzo krótko... (Choć może się nie udać i wyjdzie długo, jak już nie raz było.) Otóż takim przykładem na nasze uleganie lewiźnie (w tym i liberałom) w kwestiach języka jest owo, radośnie powielane przez np. "prawicowych" blogerów gadanie o "karkach". W sensie muskularnych mężczyzn, którzy, jak należy rozumieć, są z definicji be.

Oni są be, z czego oczywisty wniosek, że fajne są karczki grubości ołówka - jeśli nawet z osiągnięciem średnicy wykałaczki jest na razie jeszcze pewien problem. A czemu tak? Nikt tego chyba nie wie, ale skoro tak zaczęto kiedyś pisać w prasie III RP... (Mam zgadywać w jakiej konkretnie? Mnie wtedy tutaj nie było, więc tylko intuicja mi podpowiada, że to była... Prawda?) Powie ktoś - anabole, kulturystyka, te rzeczy moga się prawicowym blogerom nie wydawać aż tak fajne, natomiast różnym tam gansterom czy "gorylom" jak najbardziej.

No to ja wam powiem ludzie, że co do anaboli się w sumie zgadzam, co do kulturystyki raczej zresztą też. Jednak wyjaśnijmy sobie pewne podstawowe sprawy... Po pierwsze - te grube, a przede wszystkim "krótkie" karki, to nie tyle karki, co całkiem inne mięśnie. Trzeba bardzo mocno trenować na siłę (i masę), żeby kark stał się wyraźnie grubszy, a krótszy to on się z tego powodu i tak w żaden sposób nie stanie. Dlaczego więc karki tych panów wydają sie takie krótkie? Przecież nie są garbaci i nie wciągają głowy w ramiona chodząc sobie po ulicy?

One się wydają krótkie z powodu super rozwiniętych mięśni trapezoidalnych, leżących między barkiem i szyją. Są to mięśnie podnoszące barki do góry, potrafiące rzeczywiście "skrócić" szyję (b. użyteczne kiedy nas ktoś chce udusić!), ale także sprawiające, iż optycznie kark zaczyna się o wiele wyżej, a barki o wiele wyżej się kończą. Może się to komuś nie podobać? Może, choć ja tego za bardzo nie rozumiem. (Jeśli oczywiście nie ma jakichś rażących dysproporcji w rozwoju mięśni.) Może ktoś woleć szyję jak ołówek, a do tego dłuuugą? Może, jasne! De gustibus itd. Ale, jeśli TO ma być kryterium "prawicowości", to proszę mnie z takiej "prawicy" łaskawie wyłączyć!

Czy takie hiper-rozwinięte "trapy" to rzeczywście rzecz typowa akurat dla kulturystów? Bo ja się chętnie zgodzę, że kulturystyka (która jeszcze w latach '50 miała sporo sensu, a nawet w późniejszych czasach bywali tam tacy super faceci jak Mike Dayton) dzisiaj jest sprawą dość dziwaczną i jakby mało sensowną. Otóż nie - o wiele bardziej charakterystyczne dla kulturystów są np. ogromnie rozwinięte mięśnie piersiowe. (Swoją drogą, w jakimś badaniu, o którym kiedyś czytałem, wykazali, że obsesja mięśni piersiowych jest typowa dla homoseksualistów. Oczywiście w kulturystyce tak być nie musi, bo tam to jest standard, ale zdaje się procent homo wśród kulturystów jest b. znaczny.)

Dla kogo są zatem typowe te potężne trapezoidy - te "krótkie karki"? Dla zapaśników przede wszystkim. Z powodu mostów, które oni robią na głowie (w odróżnieniu od np. ludzi z BJJ czy submission grapplerów), unikając dotknięcia maty plecami. Mają na to masę różnych niesamowitych ćwiczeń, które im te karki (bo karki też jednak) i te "trapy" rozwijają. Potem np. taki "Farmer" Burns, mistrz w zapasach z czasów międzywojennych, był podobno całkiem nie do uduszenia - wystarczyło mu podnieść barki, napiąć mięśnie i przeciwnik mógł próbować do woli! (A co potrafił zrobić z karkiem i np. stryczkiem wspomniany już Mike Dayton to można sobie poszukać na YouTube.)

Jest w tym coś złego? Coś co by kompromitowało prawicowego blogera? Sorry, ale ja sto razy bym wolał taki karki i takie "trapy" od szyjki o średnicy ołówka! (Na razie jestem jakoś tak pośrodku. No nie, sporo więcej jednak.) Oczywiście - jeśli inne mięśnie nie są podobnie rozwinięte, barki wydają się wtedy dziwnie wąskie. Zresztą widział ktoś kiedyś zapaśnika z szerokimi barkami? Przynajmniej na oko? (Bo może z miarką w dłoni to by nawet i dało znaleźć. choć wcale nie jestem pewien.)

Także powerlifterzy i ciężarowcy mają takie "krótkie grube karki". Karków oni wprawdzie raczej nie trenują, samych w sobie, ale za to masę martwych ciągów z ogromnym obciążeniem, alternatywnie podrywania sztangi z ziemi, co im potężnie rozwija te mięśnie. Także np. noszenie walizek je rozwija. Kiedyś byli tacy faceci na dworcach, a po rusku to się nazywa "nosilszczik" i nawet jest na ten temat polityczny dowcip. Sporo było tych faktów, które pewnie mało kogo aż tak interesują, i które faktycznie można sobie zaraz zapomnieć, ale jednak z maniackim uporem będę powtarzał, że branie słownictwa, określeń, powiedzeń od lewizny (z liberałami włącznie) to dla nas wyjątkowa wprost i samobójcza głupota!

Czy chodzi o sprawę OGROMNĄ - jaką jest w mojej opinii "orkiestra grająca na Titanicu"... Czy o sprawę dość w sumie niewielką (krótką za to i grubaśną) jak te "karki", mające rzekomo być najbardziej wstydliwą rzeczą dla mężczyzny, jaką dałoby się w ogóle znaleźć. Otóż nie - dla mnie to nie "Kościół, Szkoła, Strzelnica" powinno być naszym hasłem i celem... (Dlaczego nie, kiedyś trzeba by może wyjaśnić, na razie powiem, że w połowie to naiwne utopie, w drugiej połowie bezsens.) Tylko już prędzej coś koło: "Monteverdi, Real, Mata". (Może być Uchi-mata albo Mataleo, ale tak całkiem serio to mata w sensie BUDO. Czyli tamte też, ale nie tylko.)

No a wtedy jednak karki się rozwijają, "trapy" też... Liberalnej i wprost lewiźnianej prasie oczywiście to NIGDY nie będzie pasować, bo oni kochają "prawicę" na zabój, ale to musi być prawica "cywilizowana", czyli z szyjką grubości ołówka i bez zająknienia powtarzająca owe - wciąż przecież ach jak celne i od wieku już nie tracące nic na swej przezabawności - powiedzonka o "orkiestrze grającej na Titanicu".

Jako o symbolu bezmyślności i głupoty - bo czegoż by innego?! TAKIEJ "prawicy" - to znaczy tej poczuwającej się do cienkiej szyjki i wyśmiewania się z orkiestry grającej na Titanicu - to oni się absolutnie nie boją. No bo niby czego się bać? Nie dość że cherlawe, to jeszcze bezmyślnie powtarza głupoty.

* * *

Ba, oni nawet ją, tę cienkoszyją "prawicę" całkiem, w porywach, lubią - aż dziw że jeszcze chyba nigdy nie opublikowali w Gazowniku "Poradnika dla prawicowych blogerów jak sobie odchudzić szyjkę do grubości ołówka (a jak dobrze pójdzie to i wykałaczki)". Na pewno sprzedaż gazety bardzo by się wtedy podniosła, bo każdy prawicowy bloger kupiłby co najmniej dwa egzemplarze - dla siebie i dla brata.

Prawda polska blogaskowa prawico? A to przecież nie wszystko, bo są jeszcze i "koktaile Mołotowa" i "generał" o Jaruzelskiej matrioszce... Nie przyszło wam nigdy, ludzie do głowy, że wy, być może, więcej dobrej roboty (?) tym swoim pisaniem często robicie DLA NICH niż dla nas? Choćby dzięki propagowaniu takiego właśnie lewiźniano-liberalnego języka i tych "memów", właśnie. Które, wbrew temu co większość zdaje się sądzić, wcale nie jest mało istotne.

Moim skromnym, wszystkie te, mniej lub bardziej liberalno-lewiźniane, media nas po prostu ZATRUWAJĄ, powinniśmy je ignorować przynajmniej na tyle, żeby nic od nich nie brać bez poważnego zastanowenia - Z JĘZYKIEM WŁĄCZNIE! I pracować nad stworzeniem własnego świata, łącznie z własną frazeologią i słownictwem. Zbyt ambitne? Może i tak być, ale z tego co kojarzę, cele które sobie rodzima "prawica" stawia są jeszcze sporo ambitniejsze, więc albo - albo, moi państwo!

triarius

czwartek, sierpnia 07, 2014

Niektórzy to są genialni...

Ze trzy tygodnie temu, zaraz po zestrzeleniu przez "ukraińskich separatystów" malezyjskiego samolotu, wklepałem tu tekścik pod tytułem "Putin i pantoflarze", w którym opisałem taktykę, którą Putin z pewnością zastosuje w odpowiedzi na te mikre zachodnie sankcje, które Rosję spotykają.

Linek tutaj: http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/putin-i-pantoflarze.html

W skrócie, żeby ten mój dzisiejszy wpis był zamkniętą całością, powiem, że chodziło mi o taką taktykę (czy może aż "strategię"), jaką stosują od prawieków żony wychowujące sobie potulnych mężów pantoflarzy. Czyli kijeczek i ew. drobna marcheweczka - ale niesamowicie konsekwentnie i w reakcji na każde dosłownie zachowanie drugiej strony...

W taki sposób, żeby ta druga strona szybko nauczyła się, że każde jej "nie takie" zachowanie zostanie surowo ukarane i nieodwołalnie ukarane, natomiast każdy przejaw słabości, czyli w tym konkretnym przypadku brak reakcji na "nasze" nieprzyjazne zachowanie - zostanie nagrodzone, ale tylko odrobinę i niemal na pewno jedynie drobnym złagodzeniem dotychczasowych sankcji.

* * *

Zdziwi się ktoś, że okazanie słabości miałoby być przez Putinów tego świata nagradzane, tak? Zgoda, czujność godna pochwały, ale tutaj mówimy wyłącznie o tym konkretnym ETAPIE. "Mądrość etapu" to się nazywa w leninowskim języku, który będzie aktualny już ZAWSZE, jak długo będzie istniała ludzkość. Potem Putin, i inni, sobie to z nawiązką odbiją, a słabość, zgodnie z odwiecznymi prawami przyrody, zostanie boleśnie ukarana. Jak zawsze!

* * *

No i oczywiście miałem, jak to mam w zwyczaju, rację. Obecne rosyjskie kontr-sankcje, w postaci zakazu importu żywności z "winnych" krajów, są dokładnie tym, o czym mówiłem. Są bardzo precyzyjnie wymierzone w konkretny sektor zachodniego społeczeństwa - jeszcze konkretniej gospodarki, a to zawsze w konsumpcyjnych społeczeństwach jest wyjątkowo bolesne - uderzą nierówno w poszczególne kraje tej "koalicji", przez co stworza rozłamy...

Mistrzowska robota po prostu! Oczywiście, cośmy już sobie przecież dawno powiedzieli, Putin z tą zgrają debilnych degeneratów - zdRadków, Obamów, Merkeli, Ashtonów i czego tam jeszcze - przegrać po prostu nie ma jak. To nie jest problem Rosji - która, wierzę, jest obecnie dość słaba, choć oczywiście te wszystkie guziki i głowice swoje znaczą - tylko zdechnięcia i spedalenia Zachodu.

Z TAKĄ elitą, z takimi przywódcami, Zachód nie wygra dosłownie z nikim. Po prostu niektórzy pomniejsi dyktatorzy nie mają jeszcze odpowiedniego przełożenia, dość dużej skali, by dać Zachodowi w dupę, ale i to się szybko zmienia - vide sukcesy "muzułmańskiego państwa" na północy i zachodzie Iraku! Państwa, o którym dwa miesiące temu nikomu się nawet nie śnilo.

No a co do mojej madrości, to - oczywiście, mam w genach sporo z Kassandry, co zresztą wcale nie zawsze jest przyjemne, ale tutaj chciałbym jednak podnieść zalety Spengleryzmu Stosowanego, takiegoż Ardreyizmu, oraz ewidentne przewagi boksów i grapplingów nad szachami i brydżami, nie mówiąc już nad tym, czym się naprawdę zajmuje większość tych dzisiejszych rodzimych i zachodnich intelektualnych i politycznych "elit".

* * *

Nie ma jednak tego złego, bo przez to bydło niemal już nie przeklinam, po przeczytaniu jakim językiem oni mówią przy swoich ośmiorniczkach z Biedronki! A kląłem od dokladnie pół wieku i nijak nie mogłem znaleźć skutecznego sposobu, by przestać. Powinienem może kiedyś napisąć tekst pod tytułem "Od Tomka na wojennej ścieżce do ośmiorniczek z Biedronki - czyli pół wieku mojej jezykowej wulgarności". Może jeszcze napiszę - szczególnie jeśli nie będzie nawrotów.

* * *

Tak że, drogie ludzie - żeby podsumować, powiem wam tak: Można jednak zrozumieć, a nawet w istotnej mierze przewidzieć, zachowania i reakcje Putina... Można by sobie z nim, i jemu podobnymi, poradzić, ale przecież nie z tymi przywódcami, którymi się obecnie Zachód cieszy...

Byłym teraz w stanie przewidzieć z kolei reakcję Zachodu na te reakcje Putina (będące reakcjami na reakcje, itd.) i to naprawdę nie będzie ładny widok... Wiem, że to rozkrwawia wasze wrażliwe serduszka, ale TEN Zachód, z tymi "elitami", z tymi przywódcami, z tymi priorytetami - nie ma po prostu cienia szansy nie tylko z Rosją Putina, ale naewet z jakiś "islamskim państwem", które się lada rok może pojawić w dowolnym niemal z krajów Zachodu.

Wnioski? Konkretne zalecenia? A co ja jestem - niedźwiednik, żebym na zadnich łapach uczył chodzić?! Osiem lat pisania na tym blogu, to możecie sobie, w razie czego, poczytać. Ardreya ze Spenglerem też zresztą. Że już o pomyśleniu własną głową - po wstępnym, oczywiście, wydaleniu z organizmu wszystkich tych smętnych pierdołów, którymi was durnie, świry i agenci od lat karmili - nie wspomnę.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

poniedziałek, sierpnia 04, 2014

O świrach, prowokatorach, oraz tym nieszczęsnym skurwionym i zidiociałym ludku, co to łyka i prosi o więcej


Bloody hell! Jak nisko muszą szacować mentalny stan tego nieszczęsnego ludu (bo przecież nie "narodu"!) jego wrogowie, skoro nawet jako czołowego prowokatora używają ewidentnego świra! Po prostu ŚWIRA - i tu, dla tego durnego plebsu, nikt nawet nie musi się specjalnie wysilać.

Jest świr, robi i gada to, co rasowy świr robi i gada... Jeszcze go do tego z pewnością zachęcają, ale żadnych specjalnych instrukcji on chyba nie potrzebuje, po prostu JEST SOBĄ... I nic więcej tym niszczęsnym ludziom, nazywającym się "Polakami", już nie potrzeba. Automatycznie jest i popularność świra, i chwytliwość głoszonych przez niego "idei", no i tak skuteczna agenturalna robota, że zaiste usta milkną w niemym podziwie...

Co za upadek! Świry i prowokatorzy będą oczywiście zawsze, ale naprawdę nie każdy ludek tak to gładko łyka, żeby już nie powiedzieć brutalniej.

triarius

piątek, sierpnia 01, 2014

Jak najlepiej uczcić rocznicę Powstania

Uczcij rocznicę Powstania, uczcij bohaterstwo i patriotyzm przodków - zapisz się na MMA!


(Chciałem to wyrazić lapidarnie i jędrnie, więc już np. pominąłem kwestie w rodzaju czniania obchodów i wszelkiego tego typu pedalstwa. czy niebrenzlowania się martyrologią. Muszę jednak uzupełnić, że istnieją b. dobre alternatywy dla MMA, gdyby ktoś akurat z jakichś powodów wolał. Jeśli kogoś interesuje moja opinia na ten temat - niech zapyta.)

triarius

poniedziałek, lipca 28, 2014

O konwulsjach sztuki w szponach nieletnich genuszy

Zrobimy sobie tak... Będą tu zasadniczo DWA RÓŻNE TEKSTY - jeden krótki, jasno napisany i węzłowaty, który sobie oznaczymy na żółto, jak to tutaj... A umieścimy to w środku takiej, jak często u nas, gawędy ślacheckiej virtualis. Której można sobie, jeśli ktoś tego nie lubi, z czystym sumieniem nie czytać.

Po co ja w ogóle takie długie i barokowe kawałki piszę, skoro potrafiłbym jasno i prosto? No a po co jasno i prosto? Żeby każdy rzucił okiem, pokiwał głową "dobrze napisane i ma sens!", a po pięciu minutach kompletnie zapomniał o czym to było i co ja mu chciałem w duszę wsączyć? Czyli żeby było jak z jakimś spotkaniem Jacka Kuronia z młodzieżą?

Byłem na takim, z tego co pamiętam, jeszcze przed sierpniem '80, ale całkiem niedługo. Na gdańskim uniwersytecie. (Daje do myślenia, prawda?) No i dokładnie taka była moja reakcja. Nie chcę tego, lubię barok, a jak już odkładam inne rzeczy, co je mam do roboty, aby odpalić bloggera, to sobie poszaleję, bo mam ci ja bujną osobowość i to dobrze jest, jak wychodzi w pisaniu. Ale, powtarzam - nikt nie musi tego czytać, jeśli woli, to dostaje szansę na czyste (suszone w dodatku) mięso, tam gdzie jest na żółto.

* * *

Gdyby nie to, że mało co mnie tak brzydzi, jak facet dobrowolnie i bezinteresownie babrzący się w położnictwie (nie mówimy o ginekologii porównawczej!), rzekłbym może, iż noszę w sobie kilka naprawdę głębokich i istotnych tekstów (i one by nawet by nie potrzebowały naszego funkowo-postmodernistyczno-gawędziarskiego stylu!), które by bryłę świata mogły co najmniej lekko w tych jej posadach poluzować.

Jednak z ciążą mi do twarzy (po angielsku to się nazywa, że "I'm simply glowing"), poranne mdłości zwalam na to, że jak otwieram oczy, to od razu widzę dokoła realny liberalizm, i to właśnie on powoduje. Bo taka jego wszawa natura. Tak, że te ważne teksty zostawimy sobie na zaś - niewykluczone że na Święty Nigdy, a na razie coś, co mi spontanicznie przyszło do głowy (zapłodnione oczywiście telewizją, bo czym by innym mogło?), i co znowu będzie dotyczyć Sztuki. (Obsesja jakaś?)

I w ten sposób wykonaliśmy normę zjadania własnego ogona, które to zjadanie, jak każdy wie, jest dla każdego dobrze rozkwitniętego systemu czy dzieła sztuki (literackiej w tym przypadku) absolutnie niezbędne. A teraz do rzeczy! Otóż pokazali dziś na francuskim kanale czternastoletniego jazzowego pianistę, który zaszczycił swymi występami odbywający się akurat teraz w Kanadzie jazzowy festiwal.

Taki niezbyt wielki (nic dziwnego), sympatycznie wyglądający kanadyjski Murzynek. Puścili kawałek jego grania, no i rzeczywiście - chciałbym do tego poziomu techniki dojść po najdłuższym życiu! Nie że to mnie to jego granie jakoś uwiodło, czy mną wstrząsnęło - nic takiego! Super technika, pełny profesjonalizm, i taki jazz, jaki się słyszy od dziesięcioleci.

Od czasu co najmniej, gdy każdy praktycznie jazzowy muzyk kończy "odpowiednią" szkołę wyższą, czy równie "odpowiedni" wydział konserwatorium, poświęcony muzyce jazzowej. I wszyscy grają dokładnie tak samo (tak samo nudno), choć oczywiście, z głębi tej ich wiedzy o harmonii, im samym się wydaje, że są nieludzko oryginalni.

Jako gość, który pół wieku temu z absolutnie nieudawanaym zachwytem wsłuchiwał się w Hot Five i Hot Seven Armstronga... (Wiadomość dla profanów - to był CAŁKIEM INNY Armstrong od tego w "Hello Dolly", żeby już nie wspomnieć rzeczy jednoznacznie upiornych, jak "What a Beautiful World"!) Jako gość, który jazzem - bardzo zresztą różnym - podniecał się przez lat kilkadziesiąt...

Który sam całkiem nieźle, choć totalnie amatorsko, grał na alcie (a dużo gorzej, bo sąsiedzi i wrażliwe zatoki przeszkadzali, na trąbce i pianie, że gitarę pominę milczenem), który potrafił po paru dźwiękach rozpoznać całą masę tenorzystów w nieznanym sobie, oczywiście, utworze.

Który kilkadziesiąt solówek Parkera znał na pamięć, który wysłuchał masę jazzu na żywo (ostatni był Nat Adderley z sekstetem; tuż przedtem Chet Baker w uppsalskim klubie na "Górce rakarza", siedziałem mu niemal na kolanach, no a całkiem niedługo potem on zmarł)... I tak dalej.

Powiem, że ten DZISIEJSZY jazz wydaje mi się już całkiem nikomu tak naprawdę do niczego nie potrzebny. (Nie mówię tu o zarobkach wykonawców i pośredników.) To się jakoś skończyło wraz z Hard Bopem Horace Silvera, jeszcze Free dało się czasem posłuchać, choć nieczęsto, Rock Jazz to było po prostu coś potwornego (z drobnymi zaiste wyjątkami, jak wczesny Correa)...

Jeszcze Bossanova ze Stanem Getzem i Charlie Byrdem (lub Almeidą) to było COŚ. Teraz temu dzisiejszemu jazzowi trudno niby cokolwiek zarzucić, tyle że - PO CO on właściwie? Kogo zdrowego na ciele lub umyśle może to kręcić? To nie jest muzyka, która by, moim zdaniem (zdaniem starego, choć już od dawna ex, jazz-fana, jakby nie było) mogła być komukolwiek do czegokolwiek potrzebna. No, poza snobami do snobizmu i takimi sprawami. Bo tak - ani do tańca, jak Swing, ani do prawdziwego słuchania.

No i ten Murzynek, grał jak najbardziej profesjonalnie ten dzisiejszy jazz, ale też nic więcej. A zetknęli go z jakąś dorosłą gwiazdą, podobno weteranem i znakomitością, i oni sobie rozmawiali jak dwaj fachmani. No i oczywiście się nim, w tym programie, tym Murzynkiem, okrutnie, przez te parę minut, zachwycali.

No i tak mi przyszło do głowy, że jednym z objawów schyłku każdej wielkiej sztuki - bo jazz, choć jego cała ewolucja, od prymitywnych w sumie, samouckich ryków kornetu Kinga Olivera, do tego dziwnego czegoś, czego bractwo uczy się dziś w konserwatoriach, a potem serwuje jakimś dziwnym ludziom o wątpliwej, jak dla mnie, muzykalności... Że już nie rozwinę.

(Choć z ręką na sercu - trzyakordowe Country bywa super wyrafinowane, jak się umie słuchać, a w tych, rzekomo wyrafinowanych jak cholera dzisiejszych jazzowych harmoniach i rytmach człek słyszy cały czas ten sam jałowy szum. Fakt, że to być może wymaga trzydzistu lat wcześniejszego intensywnego słuchania i studiów.)

Przyszło mi zatem do głowy, że jednym z objawów schyłku każdej wielkiej sztuki może być pojawianie się MŁODOCIANYCH GWIAZD. Jak ten nasz, sympatyczny skądinąd i z pewnością obiektywnie bardzo muzykalny, Murzynek, albo jak... No kto by inny, niż, drodzy państwo, Mozart? Mozart wyraźnie stoi na jakiejś granicy - w sensie muzycznym; muzyczno-kulturowym; czy w ogóle "socjologicznym" - ale w związku ze sztuką. (A także, dla tych co wiedzą, także przecie, w spenglerycznej historiozofii.)

Mamy więc Mozarta, mamy naszego Murzynka... Innych nieletnich geniuszy, w różnych dziedzinach sztuki zresztą, też nam niemało od czasów Mozarta zaprezentowano... No a w muzyce popularnej - nie mówię tu o Swingu, który popularny przecież kiedyś był - tylko o różnych tam pioseneczkach, mniej lub bardziej tanecznych, mniej lub bardziej sentymentalnych - to przecież co drugi to nieletni geniusz, i tam nawet nie trzeba go z tego tłumaczyć, bo to po prostu ZALETA.

Niewykluczone, że takie coś - ów wysyp nieletnich geniuszy - może świadczyć o tym, że dana sztuka jest już całkowicie w szponach przeróżnych macherów, inwestorów, pijarowców, mafiosów, czy jak to nazwać, którzy sobie z nami, za pomocą tych swoich mikro-geniuszy i ich pazurków pogrywają w jakieś swoje gry. Zresztą - choćby to nawet miały być opuszki palców, co za różnica?

Przy czym sama ta sztuka w konwulsjach sobie umiera, ale komu to przeszkadza? Nikt tego nawet przeważnie nie dostrzega, zresztą w zamian ma przecie nieletnich geniuszy, a to nie byle co! Taka sobie myśl, nie wiem na ile słuszna.

triarius