piątek, października 23, 2015

Co słychać w prawicowych mediach?

W prawicowych mediach, w ścisłym sensie, nie mamy większego pojęcia co słychać, ponieważ, z powodu nikłego naszego zainteresowania, nie śledzimy. Zamiast tego sami sobie tutaj własne prawicowe media stworzymy - cóż z tego, że jednorazowego użytku?

* * *

Witam państwa, mówi Prawicowe Radio "Bijąc w tarabany". Jesteśmy na ruchliwym deptaku, gdzie będziemy przeprowadzać krótkie wywiady z przypadkowo napotkanymi ludźmi. O, ten pan w patriotycznej koszulce to coś dla nas!

- Witam pana, może nam pan poświęcić kilka minut? Reprezentuję nową prawicową stację "Bijąc w tarabany". Może pan już o nas słyszał?

- Chyba coś gdzieś, na jakimś blogu.

- No więc, nasi słuchacze tego nie mogą zobaczyć, ale wygląda pan naprawdę imponująco! I jakże prawicowo oraz patriotycznie! Poza patriotyczną koszulką, ma pan na sobie fantazyjny kapelusik w kształcie... chyba fortepianu?

- Tak, zgadza się. Fortepian Chopina. Pisze się Chopin, mówi się Szopen. Właśnie był festiwal, to sobie kazałem. Bo na ogół noszę krakuskę

- Więc to, a do tego prasłowiańskie łapcie z łyka, pas słucki, przy którym... Każdy chyba czytał i zna. A to przy pasie poza tymi... to chyba karabela, tak?

- Tak, po prawej prawdziwa karabela z nierdzewnej stali, po lewej miecz wykopany jakiś czas temu pod Nidzicą. Stosownie zardzewiały i wyszczerbiony na wrażych karkach.

- Widzę i podziwiam, ale to w sumie sama rączka, i to nie cała.

- Za to ile patriotycznej tradycji!

- Zgoda. Do tego hajdawery w łowickie pasy, podgolony łeb... Przepraszam za określenie, ale tak się to fachowo nazywa... Sumiasty wąs... No i oczywiście niedbale narzucony na grzbiet więzienny pasiak. Naprawdę widać, że pan jest patriotą! No i oczywiście w krzepkiej garści nieodzowna ciupaga. Miniaturka. To chyba taki duży długopis?

- Dziękuję, to obowiązek każdego Polaka! A ta ciupaga to naprawdę cenny zabytek, od pokoleń w mojej rodzinie. Jeszcze z Cepelii! No chyba, że nie miotacz płomieni!

- No nie - a to chyba... kula u nogi?! Widziałem, że pan tak jakoś powłóczy, ale żeby... Chyba nie prawdziwa?

- Wie pan, panie redaktorze, trochę faktycznie wydrążona, bo tak po mieście... Sam by pan spróbował!

- Oczywiście rozumiemy! Nawet nasza służbowa włosiennica robi swoje, a pan przecież idzie o wiele dalej. No a ile się człek musiał przyzwyczajać do wyłącznie kremówkowej diety! To co pan niesie pod pachą, to są...? Czyżby to były...?

- Tak, to autentyczne husarskie skrzydła, wykonane wiernie na podstawie starych rycin. Właśnie jestem umówiony na zabieg. Wszczepią mi je w kość krzyżową. Tytanowe śruby i te rzeczy. Bardzo ładnie będzie to wyglądać. Widziałem symulację komputerową. Inni patrioci będą płakać z zazdrości.

- Au, to musi boleć!

- Niechaj narodowie wżdy postronni znają, że Polacy nie gęsi!

- Oby więcej było takich patriotów! To już nawet nie będę zgadywał, czy w tym plecaczku ma pan kremówki... Ale zgadłem? A może nam pan podać swoje imię?

- Zgadł pan, ale to było łatwe. Jestem K. Mszczuj. Pozdrawiam pana i słuchaczy!

- Kamszczuj? Ładnie i jak oryginalnie! Choć to chyba nie polskie?

- Oczywiście że polskie! Ale to nie tak. Najpierw jest litra K, z kropką, a potem imię Mszczuj. Prasłowiańskie.

- Powie nam pan co oznacza to K?

- Wolałbym nie, bo się wstydzę.

- No, pięknie prosimy!

- Niech będzie. K to od Krowin. Mama chciała wesprzeć rodzący się kapitalizm. Kiedyś się też podpisywałem Krowin M. B., ale trochę się rozejrzałem po świecie, łuski mi spadły... Sam pan wie.

- Tak, oczywiście. Wielu tak miało. A to M to od Mszczuj?

- Też niestety nie. To było od Mises. I od razu panu powiem...

- I naszym słuchaczom też!

- I słuchaczom... Że B to od Balcerowicz. Wszystko przed nazwiskiem. Ale sobie legalnie zmieniłem. Matka rozpaczała, do dziś chyba nie może przeżyć.

- No to faktycznie my wolimy Mszczuj, choć to się trudno wymawia i dużo śliny człowiek traci. A co do zasadniczej części naszego spotkania, bo już chyba skończyliśmy prezentację, to chciałbym pana poprosić, żeby pan nam powiedział czy leży panu na sercu... suwerenność Polski?

- Tak, leży mi, i to bardzo, ponieważ...

- Ponieważ...?

- Ponieważ wtedy zmniejszą się podziały społeczne, będzie można zmniejszyć podatki, poprawi się przedsiębiorczość, gospodarka ruszy, poprawi się stopa życiowa...

- I co jeszcze?

- Kury będą się lepiej nieść... Krowy będą bardziej przymilne, kobiety będą dawać więcej mleka... No i Polska wygra wreszcie Euro. Nie tylko to ma się rozumieć, ale między innymi. W ogóle suwerenność jest niezwykle ważna, bo od niej bardzo wiele innych rzeczy zależy. Co pokrótce tu przedstawiłem, bo mam to, skromnie dodam, dobrze przemyślane.

- Dziękujemy panu Mszczujowi za tę światłą i jakże prawicową wypowiedź! I z pewnością zgodzi się z nim w tych wszystkich kwestiach każdy autentyczny prawicowy patriota.

- K. Mszczujowi, jeśli mogę prosić. Nie chcę, żeby mnie mylono z innymi prawicowymi patriotami. A poza tym, było miło, ale teraz już naprawdę muszę lecieć, bo mam umówioną wizytę.

- Dziękujemy za rozmowę i zachęcamy do słuchania Prawicowego Radia "Bijąc w tarabany". No i oczywiście życzymy udanego zabiegu!

- Bóg, Honor, Ojczyzna!

...

Rozglądamy się... I oto zbliża się do nas jakiś młody człowiek. Minimalizm i prosta elegancja - bojówki, adidasy... Żadnej prawicowej czy patriotycznej ostentacji, ale jest wokół niego jakaś aura, jakby łuna od niego biła. Żywa ilustracja hasła "wszystko co mam, noszę z sobą", bo też te kieszenie w bojówkach ogromne. Jednak z pewnością nic zbędnego. Podejdźmy więc do niego!

- Dzień dobry, jestem z Prawicowego Radia "Bijąc w tarabany". Przeprowadzam wywiady z przypadkowymi przechodniami. Domyślam się, że jest pan Tygrysistą Stosowanym?

- I owszem. Jak można nie być?

- Pewnie ma pan rację. Dodajmy, że pod pachą ma pan książkę. "The Social Contract". Robert... Ardrey, tak?

- Zgadza się. To podstawa! 

- No może teraz już przejdźmy do rzeczy. Pytanie: zależy panu na suwerenności Polski i, jeśli tak, to dlaczego?

...

* * *

No dobra - teraz zadanie dla Szan. Publiczności i wszelkiego ew. tygrysicznego narybku: co na powyższe pytanie odpowie szczery i doświadczony Tygrysista?

triarius

środa, października 21, 2015

Piosenka o jarzębinie w unowocześnionej (i udramatyzowanej) szacie

Zainspirowany moim poprzednim wpisem i pod nim dyskusją, a także po to, by mnie nikt nie posądzał o jakieś "dziennikarstwo obywatelskie", zaserwuję wam teraz, kochane ludzie, cuś nie-do-wyobrażenia-artystycznego na motywie ślicznej karelskiej piosenki o jarzębinie, bardziej w tymkraju (sic!) znanej w swej stachanowskiej szacie z epoki na razie poniekąd minionej.

* * *


Występują: Dziewczę, Jarzębina, Dzielny Tokarz, Ślusarz* Zuch, Konferansjer, Chór Starców, Tło Muzyczne z Taśmy, Publiczność, Kurtyna

Akcja!

Tło Muzyczne z Taśmy: (fanfary, werble)

Chór Starców: (zawodzi)

Kurtyna: (podnosi się)

Konferansjer: (wychodzi, kłania się, po czym mówi) Teatrzyk Objazdowy "Moherek" ma zaszczyt przedstawić komedię romantyczną w jednym akcie pt. "Jarzębina".

Publiczność: (razdaliś burnyje apładismienty)

Dziewczę: (śpiewa tęsknie na adekwatną melodię) Jarzębino czerwona, któremu serce dać? Jeden Dzielny Tokarz, a drugi Ślusarz Zuch...

Jarzębina: (milczy)

Dziewczę: (w zamyśleniu, coraz smutniejsze, drapie się po głowie)

Dzielny Tokarz: Czekamy!

Ślusarz Zuch: Czekamy!

Dziewczę: (śpiewa na adekwatną melodię, ale jeszcze bardziej tęsknie) Jarzębino czerwona, któremu serce dać? Jeden Dzielny Tokarz, a drugi Ślusarz Zuch...

Jarzębina: (milczy)

Dziewczę: (w zamyśleniu, coraz smutniejsze, drapie się po głowie)

Dzielny Tokarz: (wyraźnie zniecierpliwiony) No, czekamy!

Ślusarz Zuch: My też.

Dziewczę: (wciąż na adekwatną melodię, ale już niemal z rozpaczą w głosie) Jarzębino czerwona, któremu...? (przerywa, drapie się po głowie, znowu chwila zastanowienia, nagle jej twarz rozjaśnia się, Publiczność przez kilka sekund ma okazję podziwiać kawał naprawdę wielkiego aktorstwa, potem z nadzieją w głosie) Wiecie co chłopaki? Mam dwie nerki - może TO załatwi sprawę?

Tło Muzyczne z Taśmy: (fanfary, werble)

Chór Starców: (zawodzi**)

Publiczność: (burnyje apładismienty, okrzyki)  Bis! Bis!

Konferansjer: (kłania się b. nisko, po czym wychodzi na widownię i zbiera dobrowolne datki)

Kurtyna: (opada)

Publiczność: (z ociąganiem opuszcza salkę, z nadzieją na następną ucztę duchową z Teatrzykiem "Moherek" za czas jakiś)

-------------------------------------------

* Po prawdzie to nie pamiętam, czy on był ślusarz, być może był to jednak kowal. (Choć to nieco przecież zalatuje kułactwem, n'est-ce pas?) W każdym razie na pewno ubek.

** Bo i co miałby innego robić?

triarius

P.S. Napisałem tutaj raz "tenkraj", żeby się włączyć trend, ale po prawdzie, to ja chyba gorszy jestem od tych platfąsów, bo ja, choć czasem i oczywiście bez wstrętu piszę "Polska", to jednak przeważnie jest to "ten ponury bantustan", albo "ten z jakichś niewiadomych powodów od Boga przeklęty kraj". Tak że nie wiem...

sobota, października 17, 2015

O co walczymy

Nie wiem jak z wami - mnie chodzi dokładnie O TO:



A tutaj całość...


Całe jest to fantastyczne, ale na początek zachęcam do wskoczenia w to dokładnie po godzinie (60:00), wysłuchanie do końca (znowu zaraz będzie Riturnella, ale nam to oczywiście nie przeszkadza), potem znowu od 60:00, potem znowu, potem znowu, a na koniec przchodzimy w tryb rozpoczynania od samego początku. Choć oczywiście od razu całość też jak najbardziej wskazana, jeśli ktoś woli.

Mógłym na temat tego koncertu rapsodyzować godzinami, ale słów było tu już i tak sporo, nie wiem do ilu trafiły, więc na odmianę niech przemówią czyny.

triarius

niedziela, października 11, 2015

O Tusku śpiewajmy wszyscy wraz!

Przeglądałem właśnie moje nuty i inne muzyczne info, aż natrafiłem na coś, co mną wprost wstrząsło (sic!). Oto okazuje się, że znany niegdyś (a w dodatku niezły, co nie jest tym samym, tyle, że to już nie była ta autentyczna wersja, wcielenie znaczy, czyli skład, tylko o wiele, wiele słabsza) zespół Fleetwood Mac wykonywał utwór poświęcony Tuskowi... Nie żartuję - tytuł jest "Tusk", a tekst absolutnie nie może być o niczym innym.

Lata to musiały być zaś '70. Powie ktoś, że to tylko zbieżność nazwisk... I powie głupio! Wkleję wam to tutaj, a do tego przetłumaczę dla niedouczków out there - zobaczycie, że to na pewno o TYM Tusku i wszystko się przepięknie zgadza.

Więc najpierw po ichniemu. Skopiujcie sobie, wydrukujcie, potem możecie to grać śpiewać do upojenia. Macie tu nawet fachowe uwagi wykonawcze. Melodii sam na razie wprawdzie nie kojarzę, ale pewnie jest na YT, czy gdzieś. A zresztą słowa są takie, że nawet sama deklamacja zrobi furorę! Albo może spróbujcie do tego dopasować melodię "Ody do Radości". To by dopiero było!

Przysięgam, że w oryginale nic nie zmieniałem, a tłumaczenie jest tak wierne, jak się dało.

* * *

Tusk – Fleetwood Mac

Percussive/Strumming Pattern: D, DD, D, DDD, DDD – D


This pattern is used with the thumb striking all related strings in the chords being played
by slapping the strings (rather hard) right at the sound hole of the acoustic. The thumb
should be slapped against the strings as if you were giving a ‘thumbs up’ sign. In other
words the thumb needs to be pointed towards the sky. The “-“ indicated in the strumming
pattern above only applies to the verse. This means that we need to emphasize this last “D”
before starting the pattern over. This “- D” needs to be struck hard.


Chords Used:
Dm: x57765
G: 355433
A: 577655
C5: x355xx


(Begin Percussive Intro in Dm)


Dm
Why don't you ask him if he's going to stay?
Dm G A
Why don't you ask him if he's going away?
Dm
Why don't you tell me what's going on?
Dm G A
Why don't you tell me who's on the phone?
(Provide a break here playing the Dm a few times)
Dm
Why don't you ask him what's going on?
Dm G A
Why don't you ask him who's the latest on this throne?
Dm C5 G C5
Don't say that you love me!
A Dm C5 G C5
Just tell me that you want me!
A Dm C5 G C5
Don't say that you love me!
A
Just tell me that you . . . (back to Dm)


(The entire song can just repeat here. Be sure to end on the A chord abruptly.)


* * *

A teraz przekład. (Sam tekst - akordy pomijam, jakoś to sobie same musicie zsynchronizować, niedouczki kochane.)

Dlaczego go nie spytasz, czy pozostanie?
Dlaczego go nie spytasz, czy odchodzi?
Dlaczego mi nie powiesz, co się dzieje?
Dlaczego mi nie powiesz, kto telefonuje?

Dlaczego go nie spytasz, co się dzieje?
Dlaczego go nie spytasz, kto jako ostatni siedzi na tym tronie?

Nie mów, że mnie kochasz!
Po prostu powiedz, że mnie potrzebujesz!
Nie mów, że... (I to się wielokrotnie powtarza.)

* * *

Tyle. Nie słodkie? I nie na sto procent o TYM Tusku? (Prorocy jacyś, swoją drogą. Pewnie Spenglera przeczytali.)

triarius

P.S. Po prawdzie, to to pisanie przecinka przed każdym "że" nie ma żadnego sensu, ale co ja będę z tym walczył, skoro bez przecinka wygląda tak "niezwykle", że widokiem swoim nawet mnie razi. (Co swoją drogą z naszym zasadniczym tu tematem, jak to u mnie, ma b. mało wspólnego.)

piątek, października 09, 2015

Przegląd wydarzeń (jesień 2015)

Po prawdzie, to nie mam pojęcia dlaczego, skoro ci imigranci to takie wielkie dobro i "ubogacają", ci tam "przemytnicy" nie dostają od Unii orderów, tylko Unia wciąż ich obiecuje złapać i zgnoić.

* * *
W nawiązaniu do powyższego... Ktoś może spytać, dlaczego "ubogacają" w cudzysłowie, a "wielkie dobro" nie. A nawet jak nie spyta, to ja i tak wam ludzie powiem. Otóż słowo "ubogacać" wydaje mi się tak obrzydliwie kremówkowo-obłudne, że za jego używanie skazywałbym na prace społeczne. Co najmniej. 6 h za użycie w mowie, 8 h za użycie piśmie.

Kiedyś katolicyzm gadał po łacinie albo księdzem Wujkiem. I komu to, @#$%^, przeszkadzało? Powie ktoś, że to wtedy był normalny, prozaiczny język, bo ks. Wujek takim właśnie pisał. Po pierwsze wątpię, czy się specjalnie nie sprężył, żeby wyszło bardziej hieratycznie, a po drugie, nawet jeśli, to i tak po dwudziestu latach był to już język wzgl. archaiczny i hieratyczny.

Co zaś do "ubogacania", to wątpię, czy jacyś normalni ludzie tak kiedyś w ogóle mówili - używali tego słowa znaczy. Może gdzieś, w jakiejś gwarze to występuje, ale wątpię czy w normalnej polszczyźnie, i to nie jest ładna gwara.

I tak to chyba przebiegło, że kiedy zniknął ks. Wujek, że o łacinie nie wspomnę, to do tego języka GWybu, udającego pracowicie, choć nieskutecznie, język, którym się posługiwał Duch Święty, Jezus i Apostołowie, dodano takie słodkie kremówkowe perełki, jak "ubogacanie", "Jezu ufam TOBIE!" (a nie komu, że spytam? Belzebubowi? Też mi rewelacja!), i temu podobnież...

Zresztą w świeckim cywilu też są rzeczy, za które bym skazywał na prace społeczne, albo i gorzej. W języku znaczy. Pomijam już "koktaile M*otowa", ale np. "unikatowy" - zapewne żeby się nie kojarzyło (głupim prolom, który mają się na tę reklamę nabrać i wybulić) z "unikaniem"...

Albo jak sportowi sprawozdawcy unikają "ci" i mówią o opisywanych atletach "panowie" np. "panowie dzisiaj chyba nie mają ochoty okładać się po mordach", zamiast po ludzku "ci panowie... itd.". Czy to, @#$%^&, nasza wina, że jedna mniejszość wymyśliła sobie imię żeńskie CIPA i teraz nie można już przez to po ludzku, czyli po polsku, mówić?!

Uzupełniam po dniach paru:

Komentator poinformował mnie, że to "Jezu ufam Tobie!" jest jeszcze przedwojenne. Może faktycznie co do tego nie miałem racji, interpretując to jako żałosną pseudo-hieratyczność posoborowego "katolickiego" języka. Może tam faktycznie chodziło o "Jezu ufam Tobie, a nie tym @#$%^ ..." I w miejsce kropek wpisać sobie co pasuje, np.: modernizatorów religijnych, leberałów, judaizatorów.

Ten sam komentator poinformował mnie/nas, że obecny Synod toczy obrady w grupach językowych. Co za koszmarny upadek!

* * *

Jesteśmy chyba w większej matni, sieci i pajęczynie, niż to nam się wydawało. No bo tak... Zawsze podejrzewałem, że w tej miłościwie nam... jak to wyrazić.... miłościwie nas uszczęśliwiającej elicie... są siły, mające, przede wszystkim, albo nawet jako cel po prostu jedyny, zamiar rozwalić zachodnią cywilizację - nie bacząc na koszty i bez oglądania się na subtelny dobór środków.

Nie wiedziałem jednak - biję się w piersi - że one są aż tak silne, że to tak szybko pójdzie, i bez najmniejszego, jak się zdaje, oporu ze strony tych "normalnych" elit - tych co chcą się tylko nachapać, popokazywać w telewizjach, robić za autorytety itd. Mówimy oczywiście o imigrantach, bo to jest sprawa po prostu nieprawdopodobna, na niesamowitą skalę w całej historii, a osiedlenie Wizygotów w Cesarstwie Rzymskim jakiś czas temu to przy tym Pikuś, mały Pikuś.

Ale spójrzmy na media... Rodzimych, tych "politycznych", nie oglądam - poza czasem TV Trwam i paru blogasami. B. rzadko jakiś linek z takiego blogasa gdzieś mnie zaprowadzi, ale tam raczej, jak się to zaraz okazuje, nigdy nic ciekawego nie ma. Mówimy więc o CNN'ach i BBC'ach.

Na tasiemce np. od wczoraj leci wiadomość, że "bohater zamachu we Francji został w US of A potraktowany ostrzem". I nic! Nie udało mi się w tych telewizjach dowiedzieć niczego bliższego. Nawet tego, czy to "stabbed" oznacza pilniczek do paznokci, czy nóż typu Appleyard-Sykes, ani czy gość doznał poważnych ran, czy tylko otarcia naskórka. Kto to zrobił? Co się z nim stało? Co teraz? Nic!

Sprawa jest dość przerażająca, w stylu poniekąd najlepszych westernów i czarnych kryminałów, tylko że w realu naprawdę nie ma w tym niczego zabawnego. Jeśli po mieście szaleją gansterzy, a policja ma niewiele sił i niewiele z tym potrafi zrobić - jest marnie, ale to nie maksymalny koszmar. Jeśli po mieście szaleją gansterzy, a ty wiesz, że nigdzie się nie możesz zwrócić, bo policjant jest zapewne przez nich kupiony, sędzia też, nie mówiąc już że dostawca pizzy może być hitmanem... Gorzej, prawda?

No a jeśli odważne zachowanie w walce z zamachowcem kończy się, w krótkim czasie, tysiące kilometrów dalej, za ogromnym oceanem, właśnie tak? I jeśli media nic bliższego na ten temat nie raczą? Podobna jest sytuacja z tym niedawnym zamachem na szkołę (wyższą, ale niespecjalnie wysoką) w Oregon. Nie podają nam jak się nazywał zamachowiec, nie podają czy i kiedy przeszedł na islam, jaką miał karnację...

Wiemy, że specjalnie wybrał sobie chrześcijan i słyszałem dziwną opowieść "od ojca jednej z uratowanych", że mówił coś o tym, że "niedługo się zatem spotkają". Więc to nie tak, że on chrześcijan nie lubił - on właśnie ich kochał i organizował sobie zgraną paczkę w raju, kiedy tam się, za małą chwilę, znajdzie!

Dlaczego miałby sobie wyobrażać, że oni będą chcieli spędzać czas akurat z nim...? No fakt - w raju jest tak fajnie, że wdzięczność będzie przepełniała ich serca i uznają go za swojego dobroczyńcę numero uno! Mogło by tak być? Niby by mogło, ale nie jest to AŻ TAK oczywiste, żeby to od razu przyjąć za pewnik i nie oczekiwać od kochanych mediów jakiegoś tego tematu pogłębienia. Prawda?

Na świecie roi się od brzydkich ludzi i niektórzy z nich mogą wciąż uważać, że on chrześcijan właśnie lubił i dlatego ich zastrzeliwał. (W nielubieniu chrześcijan, jak nas uszą, nie ma nic złego, ale strzelanie do nich bez specjalnego zezwolenia na razie jest be. W każdym razie dopóki pasuje to Obamie w jego kampanii przeciw posiadaniu broni palnej.) Warto by było te wątpliwości, te smętne podejrzenia i iście moherowe paranoje rozwiać, zgoda? Ale jakoś nikt się do rozwiewania nie poczuwa, a paranoja kwitnie w najlepsze.

Niby nikt tymi mediami (podobno) ręcznie nie steruje, a jednak zachowują się dokładnie tak, jakby sterował. Dotychczas najbardziej mnie bulwersowało (dziwaczne słowo, swoją drogą, kuchenna francuszczyzna, jeśli mnie spytać, o wiele już wolę "anawa") to, jak zgrabnie leberały wymiksowały z publicznej świadomości i "wymiany idei" Ardreya - całkiem bez cenzury, przy "wolnym", jakby nie było, rynku...

Głównie chyba prawami autorskimi (nie jestem prawnikiem, ale tak mi to wyszło) i niewątpliwie subtelnym naciskiem na jego syna. (W końcu kto chce być dziecięciem wroga ludu, kiedy może być dziecięciem wybitnego scenarzysty i dramaturga?) Jednak to, co się w tej chwili, od jakiegoś czasu, dzieje w zachodnich mediach, zaczyna mi wyglądać na nowy etap i wersję o wiele bardziej dopracowaną.

A trzeba wam wiedzieć, że to nie tylko CNN i BBC, bo także parę innych amerykańskich kanałów oglądam, niezbyt pilnie, ale jednak okiem rzucam i w razie czego jak sęp, a do tego dwa francuskojęzyczne, czyli Francja, Belgia, Szwajcaria Romańska też.

Z tym że te francuskojęzyczne to po prostu zgroza, jaka tam miłość do "Zjednoczonej Europy" i ogólnie lewizna, więc nawet nie warto właściwie wspominać. Tym niemniej wydaje się, że na froncie propagandy oni mają to już nieźle dopięte, to zaś sugeruje, że przygotowani są na o wiele więcej i mają jeszcze sporo fajnych sztuczek w rękawie. (I kto im w tym może przeszkodzić?) Zresztą po co zgadywać, skoro gołym okiem widać sprawę tych tam "emigrantów" i to, co się w związku z tym dzieje.

* * *

Zapomniałem, że to jeszcze miałem napisać...

Ostatnia afera z cwanym układem fałszującym testy analizy spalin w tym sztandarowym produkcie naszych zachodnich sąsiadów nasuwa pytanie, czy ktoś się może zainteresował możliwością istnienia analogicznych układów np. w czołgach, które od tych sąsiadów Polska kupiła? (Szczerze mówiąc, to ja bym się nad tym zastanawiał o wiele wcześniej i nawet bez afery VW, choć to akurat do moich psich zawodowych obowiązków nie należy).

Powiedzmy my tu sobie dopracowujemy demokrację, a nasz sąsiad postanawia nam zafundować bratnią pomoc. My (choć to oczywiście myśl całkiem już nie z księżyca, tylko z jakiejś odległej galaktyki) tym nie jesteśmy zachwyceni i postanawiamy ich nieco postraszyć czołgami... Jakimi? 

Ponoć się Leopard wabią i są ichniej właśnie produkcji. A tutaj - zaskoczenie - czołgi, zamiast jeździć, warczeć i strzelać, zaczynają np. wygrywać skoczne umpa, umpa... I klepać drug druga po obciągniętych nieekologiczną skórą zadkach. Albo coś równe ludycznego. Komuś to, że spytam, pasuje? Czy może WŁAŚNIE DLATEGO te akurat czołgi kupiono? Czy po prostu nikt, bez afery VW i trujących ponad dopuszczalne normy spalin, na taką możliwość nie wpadł? No to niech wpadnie i sprawdzi!

Zresztą ta sprawa ma i drugi aspekt - równie ważny, a w każdym razie mniej hipo-od ew. bratniej zza Odry pomocy -tetyczny. Analiza spalin... zatrucie środowiska... warstwa ozonowa... ocieplenie klimatu... wspólny wysiłek Całej Ludzkości w celu zwalczenia tego wszystkiego... Nie szczędząc oczywiście środków i poświęceń.

Tyle że właśnie się okazało, że tutaj GRANO ABSOLUTNIE NIEUCZCIWIE, prawda? No to czy nie należy w takim przypadku wywrócić stolika, zerwać wszystkich dotychczasowych załganych umów, wypiąć się na poświęcenia...? Jeśli nawet pominiemy etyczny imperatyw dania winowajcy po mordzie. To oczywiście należy zrobić, ale to nie dla takich bantustanów jak III RP. 

Jednak gra była, jak się okazuje, od początku oszukana, nakładano na nas ciężary, samemu udając, że też się je dźwiga, co było kłamstwem... Więc co teraz? Które to pytanie kieruję do tzw. "polskich polityków". 

(Tym niemniej na PiS głosować 25. TRZEBA i jak mi ktoś powie, że to nie ma żadnego znaczenia, bo oszukują, albo że to jedna banda, to będę gryzł. Nie będę, z wrodzonej dobroci, nikogo wprost pytał, ale jak mi ktoś sam powie, że nie głosował, albo że nie na PiS, i nie zgwałcił w tym kierunku całej rodziny plus maksymalnej ilości krewnych i znajomych Królika - stanę się nieprzyjemny. Nie żartuję!)

triarius

P.S. Hejt hejt!

O hejcie

My tu hejt hejt, a jeśli ktoś nie hejt hejt, to my go hejt. (I, proszę państwa, to nie będzie żaden hejt.)

triarius

P.S. Odpowiedziałbym Amalrykowi na jego nabrzmiały wiedzą i inteligęcją komęt pod niedawnym "Dys end det", ale boję się tych komętów na bloggerze jak samego Belzebuba. Inni chyba też się boją komętać, i tak właśnie, w cwany i mało widoczny sposób, nasi Ukochani, po Ardreyu, załatwiają kolejną genialną, naprawdę prawicową i budzącą cień nadziei inicjatywę... :-(

środa, października 07, 2015

O największej sile we wszechświecie

Einstein, jak wiadomo, twierdził, iż największą siłą we wszechświecie jest procent składany, co  autorzy wszystkich znanych mi poradników jak się wzbogacić biorą za dobrą monetę, choć z całą pewnością była to jedynie ironia. Ja też, wyznam, od lat zastanawiam się nad tym, co mogłoby być ową największą siłą i miałem na ten temat bardzo różne pomysły. Jednak od jakiegoś czasu zdecydowanie skłaniam się do przekonania, że nie ma we wszechświecie siły większej od samobójczej głupoty zidiociałej z przeżarcia i zmęczonej życiem cywilizacji.

triarius


P.S. Teraz, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, mamy tu teraz taką umowę: Ja piszę kiedy mnie najdzie szczera i autentyczna ochota (bo faktycznie mnie po trzech miesiącach naszła i to może nie być koniec) i tylko wtedy - wy zaś, dobrzy ludzie, komętacie jak opętani, dodajecie mi otuchy, wznosicie miłe uchu okrzyki... ew. coś możecie lekko skrytykować (i tak okaże się, że to ja mam rację), plus wyrazić jakieś nieśmiałe pragnienia czy postulaty... Ale poza tym to są moje drzwi od wychodka i wywieszam sobie co zechcę, a nikt nie może mi nic narzucać. Pasuje? ;-)

A powód tego, że jednak znowu...? Głównie to, że musiałem znowu wybulić za domenę triarius.pl. Poza tym - dlaczego to akurat ja mam milczeć, a tylu tysiąckroć przepłaconych idiotów robi za ekspertów?!

wtorek, października 06, 2015

Dys end det

Taką oto mamy fantazję, żeby napisać coś i zobaczyć, czy nam się zwiększy ilość licznikowych odwiedzin... I w ogóle, czy coś się stanie. (Trzęsienie ziemi? Ile na skali? Będzie jednak krótkie, choć - ach jakżesz błyskotliwe, bo już się nie poczuwamy do dostarczania ludziom duchowej strawy. Ot co!)

* * * * *

Wczoraj Nobla dostał Campbell, więc góry można było obstawiać, że zaraz będzie McDonald. No, chyba żeby Kungliga Vetanskapsademien nie znała historii. Ale zna, bo się spełniło. A więc polityka historyczna wciąż trzyma się nieźle, a to w końcu dobrze ponad 300 lat.

(Nie macie pojęcia o co chodzi? No dobra, nie każdy ma czas na takie głupoty jak książki, i nie każdy ma w żyłach nieśmiertelną krew MacLeodów. Więc tu macie:

https://en.wikipedia.org/wiki/Massacre_of_Glencoe

http://www.heartoscotland.com/Categories/CampbellsandMacDonalds.htm

 I teraz już mi na wieki wieków pamiętać - dobra?

* * *

Tak się słodko brenzlować "kozimi synami" i ogólnie nurzać się w samozadowoleniu, prawda? No to zastanówcie się chwilę jak niesamowicie takie zwykłe zgrzebne taliby załatwili parę dni temu Amerykanów...

I żeby mi tu nikt - ani uczciwy czytelnik, ani służbowy ubek - nie wmawiał, że mi się taliby, czy inne Państwo Islamskie, podobają! Nie, nie podobają mi się. Masowi islamscy imigranci w Europie też mi się nie podobają, a w Polsce to już szkoda gadać. Niezależnie od tego, co akurat aktualnie na ten temat ma do powiedzenia Tusk czy inna Merkela.

Choćby to, że te, dziwnie rzadkie, brody islamistów są niemal równie obrzydliwe do oglądania jak pejsy, a od pejsów naprawdę mało co paskudniejszego potrafię sobie wyobrazić. Mówimy teraz o czystej walce, a nie o etycznych racjach, które zresztą też wcale tak w stu procentach po stronie "liberalnych demokracji" się nie znajdują.

No dobra, powie ktoś, ale co właściwie zrobili te taliby Amerykanom? Otóż z całego tego bełkotu dla upośledzonych na umyśle, który nam sączą (różnojęzyczne, żeby nie było!) media, wynika (choć oni nam tego z pewnością NIGDY nie powiedzą, a być może nawet sami sobie nie będą mieli odwagi tego powiedzieć), że taliby, mając fajnie ulokowanego agenta w tzw. "afgańskiej armii" tam na północy kraju, gdzie, jak słyszę, dotąd nie działali, poszli tam, zaatakowali to tam miasto, prowokując amerykańskie naloty, z których jeden cwanie skierowali wprost na ten tam szpital.

Skutki muszą już być ogromne, przede wszystkim te, o których na media nie raczą, a będą jeszcze o wiele większe. Przyznam, że analogii to tak ogromnej klęski potężnej, jakby nie było (w końcu, nie zapominajmy, że uzbrojonej także i w atomy i inne takie szpeja) armii (w sensie sił zbrojnych) ze strony dysponującej prymitywnymi środkami partyzantki, musiałbym w w swojej wiedzy o historii szukać długo i nie wiem czy by mi się udało.

I to nawet nie było jakieś ordynarne zaproszenie na rozmowy i zamordowanie wodzów, jak z Crassusem czy w Anabasis Ksenofonta. Arminius to też przy tym cienias, co miał w końcu ogromne środki, a co osiągnął? Załatwił głupie trzy legiony. A to w dodatku tym razem były tylko zwykłe kozie syny, więc...

Jest to hipoteza (co słusznie poniekąd ktoś nam może zarzucić) z gatunku niewywrotnych, no bo przecież nie ma możliwości, by, jeśli my tu mamy rację, Amerykanie ogłosili światu, jak żałośnie zostali ograni przez "kozich synów" i czym w istocie jest ta cała "afgańska armia". Tak oczywiście jednak, żeby byle leming nie zrozumiał co się naprawdę stało. Jednak, choć oczywiście my tu Poppera kochamy nad życie, chybotliwe hipotezy moglibyśmy jeść łyżkami, to Prawdę kochamy jeszcze mocniej i jeśli tak musi być, to cóż - c'est la vie. Tak pewnie było i tak my piszemy.

Więc co? Nic, spokojnie! Najlepiej o takich sprawach nie myśleć, a jeśli się już pomyśli, to przecież zawsze można facetów kąśliwym epitetem (jak komunę wierszowanym hasełkiem i cytatem z JP2, ach, jak to komucha bolało!), aż im w pięty pójdzie. I dalej słodko śnimy o wiecznym życiu w niewyobrażalnym, ach, luksusie. No bo jak inaczej? (Tylko niech wam się koza nie przyśni!)

Swoją drogą, Amalryk, którego tu oczywiście ogromnie wszyscy kochamy i cenimy, głosił nam zawsze, że partyzantka nigdy nic w istocie nie może i regularnym wojskom nie podskoczy. Ciekaw byłbym jego komentarza do poruszonej tu przed chwilą sprawy.

To nawet bardziej chyba klarowna rzecz od innej kontrowersyjnej Amalryka (i "Wydawnictwa Podziemnego") tezy - tej, że w PRL-bis wybory nie mają absolutnie żadnego znaczenia. Co się, jak ja to widzę, ewidentnie, a za to całkiem zgodnie z moimi ocenami, ostatnio nie sprawdziło. (Nie żebym nie dostrzegał ogromnych zagrożeń także w tym hipotetycznym obecnym przemieszczeniu Polski spod po podkutej racicy Naszych Kochanych Sąsiadów Zza Zachodniej Miedzy pod puszyste wymię Dobrotliwego Mocarstwa Zza Oceanu.)

triarius

P.S. Jak zechcę, to sobie może coś tu napiszę. Wolno mi? Albo nie tu. Ale spokojnie, bo raczej rzadko lub nigdy.

wtorek, czerwca 16, 2015

No więc to by było na tyle

Z powodu nikłego zainteresowania Szan. Publiczności (i Władz) ten blog zostaje zlikwidowany.

(Uzupełniam po trzech miesiącach: na razie wciąż istnieje, trochę z przyczyn niejako technicznych, a trochę tak sobie. Może go w końcu zdejmę, a może nie. W każdym razie już tu nie piszę - NA TO sobie ładnie zapracowaliście. ;-)

To była interesująca przygoda. Dziękuję wszystkim i pozdrawiam czule.

triarius

P.S. Gdyby ktoś miał do mnie jakąś sprawę - genialni siostrzeńcy? cztery tony nawozu (byle był sztuczny!)? trening wirującej ręki? coś jeszcze fajniejszego? - to, jak się trochę poszuka, można mnie w sumie znaleźć. (Jak i każdego dzisiaj.) Kontakt przez np. maila, Skype, niepopy albo bmpl24. (Nie że coś.)


sobota, czerwca 13, 2015

O różnego rodzaju pionach, futbolu i dywanach

Bantustany, takie jak nieszczęsna III RP, mają to do siebie, że niemal nic nie jest tu takie, jak wygląda, i nawet inteligentny człowiek przeważnie nie jest w stanie powiedzieć o tych sprawach nic pewnego. Poza oczywiście sprawami tak ogólnymi, jak "służby z lewa, z prawa i z tropików".

Musi to oczywiście smucić każdego patriotę takich teoretycznych państw, jednak z tzw. "resztą demokratycznego świata" sytuacja jest dokładnie odwrotna i to też wcale nie jest powód do radości dla tamtejszych patriotów. (Zakładamy sobie milcząco, że takowi jeszcze tu i ówdzie istnieją.) Konkretnie - wbrew temu co sobie prawicowcy (i "prawicowcy") próbują wmawiać - tam wcale nie rządzą jakieś "służby", tylko naprawdę te Merkele i Obamy.

Czyli BIUROKRACJA. Oczywiście żadne z nich nie rządzi indywidualnie i suwerennie, ale oni, czyli BIUROKRACJA, a służby, armie i inne takie instytucje, które w historii i w geografii bywały znaczące, nawet nie pisną. Łykają tylko te poniżenia, tych babskich ministrów obrony... Itd. BIUROKRACJA, moi państwo!

Jak w staliniźmie, choć oczywiście o wiele mniej jednoosobowo, z dość oczywistych względów. Jednak trzeba wam, kochani ludkowie, pamiętać, że Stalin też do wielkiej kariery wystartował jako PERSONALNY w Biurze Politycznym, czy czymś takim.

Biurokracja oczywiście ma swoją siłę, swoją skuteczność, ale wystarczy spojrzeć z lotu ptaka na historię ostatnich kilku lat, żeby bez trudu rozpoznać, gdzie to Zachód (wraz z liberalną demokracją i "prawami człowieka") prowadzi. (Nawet Putin obraził się, że jemu pokojowego Nobla na zachętę nie dali i gra laureatowi na nosie aż miło. Niewykluczone, że tak samo jest z Państwem Islamskim, hłe hłe!)

W ramach tej globalnej biurokracji odbywa się oczywiście ciągła walka, ale przeważnie jednak POD dywanem i prolom nic do tego. Choć bywają wyjątki. Jednym była na przykład sprawa tego Strauss-Khana, co nam ją właśnie przypomniano.

Inna taka sprawa to ostatnia awantura wokół korupcji w FIFA. No i właśnie z telewizji (zagranicznej) dowiedziałem się o paru drobiażdżkach, które mnie do napisania niniejszego tekstu zapłodniły. Otóż Francja właśnie pono przegrała z meczu towarzyskim z Albanią, a Portugalia, dzięki hat-trickowi Ronaldo (co zachwyciło komentatorów, nie żartuję!), wygrała 3:2 z Armenią. W nogę.

Kiedyś bym poprosił o komentarz Jareckiego, co się na sporcie zna jak nikt, ale coś się boczy i kręci się chyba w jakiś dziwnych środowiskach, więc sam muszę sobie spointować. (Czy jak to się w końcu pisze.) Wygląda mi to zatem tak, że FIFA nieco oklapła, więc od razu mecze stały się uczciwsze, może nawet całkiem uczciwe...

(Z pewnością nie na bardzo długo, bo komu się opłacają uczciwe mecze?) Więc i wyniki się diametralnie zmieniają, światowa elita zostaje nagle sprowadzona do realnych rozmiarów. Przez czas jakiś kibiców i innych "znawców" (tu pozdrowienia dla red. Wołka), czeka, o ile się bardzo nie mylę, sporo zaskoczeń. W fajnym świecie żyjemy, nie ma co!

A przy okazji, coś mi się przypomniało. Dziś na tasiemce w telewizjach biegało, że wedle jakiegoś matematyka, zapewne autorytetu, skoro się na niego powołują, ten tam samolot co znikł nad oceanem, spadł PIONOWO. Więc wedle mojego rozumienia (a było się kiedyś inżynierem i w młodości b. się lotnictwem podniecałem) drugi...

Jak mu tam było? No ten drugi pilot co rozwalił samolot o Alpy. Lutz mu było? Bo inaczej nie ma chyba sposobu, żeby taki samolot zaczął nagle pionowo pikować. Jeśli mu się coś urwało, to raczej nosem w ocean nie zarył, bo ma przcież cholerny szwung do przodu. Więc trzeba by ten szwung przekierować w dół - to jedyny sposób na pionowość.

Dla samobójcy jednak, jak się chwilę zastanowić, to takie zarycie nosem jest właśnie idealne. No a jeśli to nie było naprawdę pionowo, to po co oni by nam tą wiadomością zawracali głowy? Do tego dodać tego gościa, co dzisiaj samobojczo zaatakował posterunek policji w Dallas, bo mu dziecko odebrali za tłuczenie baby, czy coś takiego.

Nie ma jak nastojaszczij raj na ziemi, który nam stworzyli nasi umiłowani! Tyle, że jednak nie każdy potrafi się na nim poznać, i nie każdy ma w nim ochotę dożyć do samej eutanazji. Niektórzy, i jakby słychać o nich coraz częściej, są nawet tak czegoś wkurwieni, że jeszcze chcą nieco zadziałać, zamiast grzecznie poprosić o eutanazję, albo  wziąc kawałek postronka, zamknąć drzwi na wszystkie zamki i spokojnie odejść. Co za ludzie!

I co za dziwny jednak ten raj. Nie wszystko jednak jest na minus. Świat nam, czyli Zachodowi, kurczy się niemal w oczach, ale za to "równouprawnienie płci" ma się świetnie, a nawet coraz lepiej. Z przyległościami. Prorokuję, że będzie ono w najbliższych latach kwitnąć tak, że z trudem uwierzymy własnym oczom. Z pewnością nadąży za kurczeniem się świata, albo nawet lepiej.

Na tym przecież zresztą polega raj ziemski, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział. Ciasno, ale za to jak równo! To, że BIUROKRACJE z samej swojej natury taką urawniłowkę uwielbiają, nie ma tu nic do rzeczy i w ogóle nie wypada tego wspominać. Jest RAJ i tak trzymać!

triarius

P.S. Swoją drogą przedziwne, że w brzydkich i gwałcących prawa człowiecze krajach ludzie samobójstw popełniać nie lubią, a jak ich porządnie uszczęśliwić, to zaczynają pasjami. (Pomijając już nawet Weekendowego, któren jest w sumie zjawiskiem lokalnym.) I to jeszcze takie rozszerzone, jak to się fachowo nazywa. Jakby te obie rzeczy położyć na szalkach wagi, no to nie wiem...

środa, czerwca 10, 2015

Długi cień króla rybałtów (1)

Śmy sobie tu swego czasu mówili, że to co się teraz w świecie dzieje, to nie islam plus jakieś tam jeszcze drobne dodatki, tylko że sprawą zasadniczą wydaje się gwałtowne słabnięcie i (excusez le mot, komu tego potrzeba!) pedalenie się Zachodu, a wojujący islam to po prostu śliczna wisienka na tym dorodnym torcie, bo liczni inni też podobnie działają, tylko ciszej i ostrożniej. (Może poza Putinem, bo o nim, szeroko pojętym, też nie należy zapominać.)

No i mówiliśmy sobie, że np. ci tam muzułmanie na Bliskim Wschodzie traktują te swoje żałosne, narzucome im przecież przez kolonizatorów (i jeszcze gorzej,) państwa i ich granice, jako coś mocno paskudnego i do dupy. Czyli jako coś całkiem sprzecznego z ich własnym pojmowaniem państwa i narodu. (Z Iranem jest nieco inaczej, bo tam akurat państwo ma tysiące lat z przerwami. No i Egipt.)

Żeby już nawet pominąć ten drobny fakt, że to w ich oczach albo państwa marionetkowe, albo też utrzymywane przy życiu, przy zamkniętych akurat w tej sytuacji oczętach obrońców praw człowieka i "zachodnich wartości", jedynie dlatego, że stanowią, wbrew własnej oczywiście chęci, zaporę do rozprawy tych tam ludów z Izraelem i sprzedają Zachodowi ropę. Chodzi o pojmowanie narodu - to przede wszystkim, z tego dopiero wynika ew. koncepcja państwa - w przypadku akurat islamu charekterystyczne dla (Spenglerem jedziemy, uwaga!) Magiańskiej Kultury/Cywilizacji.

Święta księga, sakralny język, prawda jako concensus prawych mężów, duch  spływający z góry do serc, pojmowanie różnych rzeczy, które dla nas, ludzi Zachodu (ach!) są czystą dynamiką, jako różnego rodzaju esencji... Te sprawy. No i te ich narody są całkiem nie-terytorialne - w jednej wiosce może ich żyć kilka, i ani się ze sobą nie zmieszają, ani nawet nie nawiążą bliższych kontaktów. Taka "bałkanizacja", im to pasuje - nam, europejskim gojom, o wiele mniej. Wystarczy zresztą spojrzeć na, co śpiewa w duszy Gazownikowi, albo innej Unii Europejskiej, żeby zobaczyć, że to (poza oczywiście obrzydlistwem charakteru itd.) całkiem inne pojmowanie tych spraw.

Kiedy to napisałem... Nie w tak wielu słowach, bo tym razem chyba to wyraziłem o wiele dokładniej, ale jednak to miałem na myśli i taką myśl w węzłowatej formie z siebie wyemitowałem... Więc kiedy to napisałem, zaczęła mnie męczyć myśl, że "Jak to tak? Oni mają te swoje państwa, wraz z ich granicami, oparte na najgłębszych zasadach ich własnej K/C (nie "Komitet Centralny", tylko "Kultura/Cywilizacja, szpęglerycznie, tutaj to częsty skrót), na swojej religii -  co najmniej w świecie celów i ideałów, a my co? Wszystko od początku do końca oparte na przypadku? Albo nawet gorzej, bo na jakichś szemranych biurokratyczno-tajnopolicyjnych machinacjach?

Chodzi o to, i to wtedy napisałem, że nasze zachodnie narody popowstawały niejako "od tyłu" - czyli najpierw były państwa, nawet jak nie zawsze spełniały obecne wygórowane w tym względzie wymagania, a one tworzyły dopiero narody. I te państwa, a pośrednio i narody, to wynik różnych tam dynastycznych przepychanek, małżeństw, koligacji, i czego tam jeszcze.

W każdym razie dynastie, monarchie, a w niektórych przypadkach (Szwajcaria, Holandia) wobec nich opozycja. Co oczywiście explicite pisze Spengler w swym Magnum Opus, mając, jak zwykle, zupełną rację. Jednak w porównaniu z tamtym religijnym i wzniosłym ideałem narodu wydało mi się to jakieś takie cienkie, marne, a nawet trochę - jako żem w sumie republikanin, a nie monarchista - poniżające.

I polały mi się z ócz łzy rzęsiste. Jednak po chwili przypomniałem sobie, com kiedyś czytał, konkretnie o bitwie pod Bouvines, i tam właśnie znalazłem pewne treści, które także sugerują, że i u nas, w zachodniej cywilizacji (dla szpęglerystów "Faustycznej") narody i państwa, choć całkiem inaczej niż u Magianów, także jednak mają swoje korzenie w podstawowych zasadach, w podstawowych Prawdach... Czyli w sumie - jako że niewiele Prawdy nam pozostanie, jeśli całkiem usuniemy (szeroko pojętą) religię - na sprawach religijnych.

Oczywiście - król, Francji akurat konkretnie, kiedyś leczył np. dotykiem skrofuły. To była funkcja jak najbardziej sakralna. (Co zdaje się rozumieć Braun, chcąc koronować Chrystusa, a czego nie chcą zrozumieć wszyscy ci przezabawni "liberalno-konserwatywni monarchiści".) Nie mówiąc już o takich pikantnych, a prehistorią wprost pachnących sprawach jak to, że np. król Francji do samego praktycznie końca tej ich tysiącletniej monarchii (nie mówimy o najpóźniejszej, porewolucyjnej monarchii, mniej lub bardziej liberalnej, choć w przypadku Ludwika XVIII raczej jednak hiper-konserwatywno-cnotliwej) miał, także w oczach papieży, prawo do dwóch żon.

Do żony i oficjalnej kochanki, mówiąc hiper-formalnie, bo litera prawa kanonicznego nie dawała się tu nagiąć, ale jednak ta kochanka bywała traktowana, także i przez Watykan, jako absolutnie prawidłowa, przyzwoita kobieta, o randze, z założenia, niemal odpowiadającej randze królowej, a w praktyce często o wiele ponad królową, choć jej, kochanki znaczy, rządy trwały na ogół jednak krócej, no i ew. dzieci były znacznie mniej dostojne.

(Oczywiście nie jestem tak naiwny, by nie wiedzieć, że Watykan niemal zawsze zdolny był do kompromisów z możnymi tego świata, ale jednak w tym przypadku król nie był dla niego po prostu zwykłym facetem, i jakoś to wszystko, nawet bardzo religijnym ludziom, za bardzo nie przeszkadzało. Itd. Zresztą sprawa tych dwóch żon to w sumie drobiazg, ale mnie kręcą takie antropologiczne zjawiska, tym bardziej te z erotyką w tle. I przypomina się "Le roi a fait battre tambours", o której to ślicznej balladce kiedyś pisałem.)

Te rzeczy coś oczywiście mówią o sakralnych aspektach przy narodzinach naszych zachodnich narodów i państw, ale, przyzna chyba każdy, w sposób pośredni i pozostawiający niedosyt. Dlatego też tak się ucieszyłem przypominając sobie com wyczytał w tamtej książce o przesławnej bitwie sprzed ośmiuset już lat.

c. d. n. (albo i, oczywiście, nie, i od was to w pewnym stopniu zależy, kochani ludkowie z paluszkami jak szpony od mi tutaj pilnego komętowania... nie żeby coś!)

triarius

czwartek, maja 28, 2015

Żegnaj włochaty pustynny wielorybie! (3)

 Poprzedni odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-2.html

Była zaś w owym Trójmieście skała (mało) wyniosła (wyższa jednak niż w Radomiu, gdzie w ogóle ten zamek jest dziwny), na której Turek Osmańczyk wybudował był cytadelę, a Włoch-faszysta uczynił w niej muzeum. I rzekł Pan (Tygrys, choć to nieco później): "Co by tu?" Trochę jakby mu brakowało bowiem nowych wrażeń... Poza upałem, znaczy. I mówili mu: "Idź i zobacz to muzeum, może ci się spodoba, istny gabinet osobliwości". I rozważał tę sprawę w sercu swoim, a potem im rzekł: "Pójdę ja do tego muzeum, może stwora tam jakiegoś osobliwego upolowanego znajdę, albo coś".

I poszedł. Muzeum zaś było spore, mroczne, chłodne... (Co zazwyczaj miało tam swój wdzięk, choć były wyjątki, bo raz tam nawet miałem śnieg, a w domu matki, któren całkiem do chłodów nie był przystosowany, marzłem tak okrutnie, że zgroza!) Nie pamiętam czy praktycznie całkiem puste, czy też pustawe, ale pełne to ono nie było - tubylców to nie kręciło (wielu zresztą, jeśli chciało, to studiując sobie luźno na Zachodzie za kadaficzne pieniędze, mogli sobie pooglądać bardziej imponujące), a gastarbajterzy mieli cały czas w głowach przelicznik dinara, więc na takie absurdalne i nie-całkiem-darmowe chęci nie było już tam miejsca.

"No i co tam było, w tym gabinecie osobliwości?" - pyta niecierpliwy Czytelnik. (Zgadłem?) No więc, raczej dedukcja niż pamięć pozwala mi rzec, że były tam dzidy. Fajna rzecz, nie przeczę, ale (choć nie chcę się, broń Boże!, wydać cyniczny lub zblazowany) jeśli ktoś widział ich, powiedzmy 500... Niech będzie 620, dla równego rachunku... To właściwie widział je wszystkie. Ja zaś widziałem już wcześniej sporo, bo okrutnie mnie takie rzeczy w dzieciństwie kręciły, a w takim np. Krakowie, gdzie dzieckiem mieszkałem, było tego wbród.

Były też niewątpliwie (też w sumie dedukcja, ale za to jaka!) siodła na wielbłądy. Nie jest to złe, ale dla mnie już wtedy nie było to niczym specjalnie nowym. Jedno takie siodło poznałem nawet intymnie. Było za podstawkę pod doniczkę. Mogę wam ludzie zdradzić tajemnicę. Otóż takie siodło nienawidzi polewania wodą. Oj jak nienawidzi! Co może też częściowo wyjaśniać dlaczego ich naturalnym habitatem jest pustynia. I dlaczego nigdy niemal nie włażą na plecy fokom uchatkom, tylko zawsze wielbłądom. Choć tam krzywo i kiwa. Wielbłąd, musicie wiedzieć, to pustynna bestia, która do wody (jakby ktoś nie wiedział) wprawdzie aż wstrętu nie czuje, ale nie ma na jej temat obsesji. Kwiatków też nie podlewa.

To było w sumie odtworzone dzięki dedukcji, bo aż tak mi się w pamięć nie wryło. Teraz przechodzimy (uwaga!) do rzeczy, które mi się wryły. Więc były tam szkielety z gruźlicą kości. Nie wiem à propos czego, ale były. Pamiętam to aż za dobrze i do dziś czasem mnie to budzi w nocy z krzykiem, zlanego zimnym potem. (Potem co? Potem zasypiam, ale już cholernie ostrożnie i z lękiem.) Była to rzecz tak niesamowicie paskudna... Nie da się opisać. Dobrze że nie poszedłem na medycynę!

Żeby jednak nie wydać się despotycznym i apodyktycznym w tych moich opiniach, nieco to stonuję... Było to paskudne nie do opisania - te kości z tymi naroślami... Jednak de gustibus non est disputandum, i komuś się to na przykład mogłoby ogromnie podobać. Nie rozumiem jak, ale skoro taki Korwin znajduje amatorki na swoje wdzięki. Skoro taki Komorowski ditto. Urban też miał żonę, czy nawet kilka (ponoć ta ostatnia lała go okrutnie, ale chyba co najmniej przez papierek, I hope?) Wiem że mają malutkie móżdżki, wiem że przy zgaszonym świetle, ale jednak. Więc, nikomu nie narzucając swojej opinii, powiem, że te gruźlicowane kości dla mnie osobiście były potworne.

No i był tam też ON... Buduję nastrój: Półmrok, brak ludzi, chłód, cisza, pusta duża sala ze sklepieniami, w niej jedynie ogromne akwarium, w którym pływa sobie pustynny, włochaty wieloryb. "Pływa" w sensie bardzo, przyznaję, ogólnym, bo gdyby zrobił ruch ogonem, rozkwasiłby sobie ten filuterny nosek o szybę akwarium. (Cholera wie, co by było, może nowy Potop?) Do tyłu to samo, choć one chyba do tyłu nie pływają. I na boki toże. W sumie - powiedzmy sobie to wreszcie jak na dojrzałych mężczyzn przystało - wieloryb pływal w jakiejś tam formalinie (niewykluczone, że rozwodnionej, ze względu na koszty) i był absolutnie martwy. (Takie w każdym razie robił wrażenie, może spał?)

Jego martwota pamiętała zapewne jeszcze Mussoliniego, czy kto tam konkretnie stworzył to muzeum i podarował mu tę jego gwiazdę. Czy duży był ów wieloryb? Nie miałem zbyt wiele do czynienia z tym gatunkiem - może wśród innych wielorybów wielkością się specjalnie nie wyróżniał, albo nawet był za karzełka... W każdym razie przy sardynce, a nawet przy wielkanocnym karpiu czy wigilijnym zajączku - to był OLBRZYM. Coś tak jak autobus średniego wzrostu. (Nie przegubowy, bez przesady!)

Dlaczego on miałby być "pustynny"? - spyta ktoś. Fakt, upolowali go zapewne, przyznaję, nie na pustyni, muzeum od pustyni (choć sporej) stało dobrych parę kilometrów, bliżej było do morza... Jednak Trójmiasto, tamto afrykańskie, to przecież nie jest żaden Nantucket czy inna stacja wielorybnicza, ani północny Atlantyk, prawda? Klimat tam był całkiem pustynny, rzeki w tej Libii płyną tylko zimą po wielkich deszczach - przez resztę roku to były puste piaszczyste koryta, pełne zardzewiałych samochodowych wraków. Jak na wieloryba, to ten mój był całkiem zdecydowanie pustynny - i o to tutaj nam chodzi!

"No niech będzie", powie nasz niedowiarek, "ale dlaczego włochaty?" Niezłe pytanie, przyznaję. Nie opisałem go wam jeszcze bardzo dokładnie i faktycznie możecie mieć wątpliwości. Wyjaśnię to poglądowo, drogą niejako okrężną. Chodził ktoś z was do szkoły? Nie wiem jak teraz, ale w mrocznych latach w szkołach były gabinety biologiczne, a w nich eksponaty. Różne tam szkielety (choć z gruźlicą kości nie pamiętam i całe szczęście, bo bym szkoły nie skończył!), bebechy w formalinie i takie tam. Szkielety bywały ludzkie, a także takich małych czworonogów - zawsze sobie wmawiałem, że to jakiś zając, choć to oczywiście były koty, a ja koty cholernie lubię.

No i te różne rzeczy w formalinie... Przyjrzał się ktoś kiedyś czemuś takiemu? Za moich czasów pamiętało to chyba co najmniej Hansa Franka, albo może cara, więc ta formalina była mętnawa, pływały w niej okruchy tego tam eksponatu - za to ten eksponat jakiś taki powyżerany. Były w nim i drobne otworki, i jakieś takie zadry. Które, gdyby było ciemniej, mogłyby bez trudu sprawić wrażenie owłosienia. Układ pokarmowy ptaka (na szczęście moja miłość do kur nie jest przesadnie rozbuchana) z włosami - czy to nie piękne?

No i, wracając do naszego (bo wierzę głęboko, że teraz, kiedy już was z nim zapoznałem, on jest NASZ - NAS WSZYSTKICH TUTAJ) pustynnego stwora, to on właśnie robił nieco takie wrażenie, że jest owłosiony. Nie były to z całą pewnością tak imponujące włosy, jak u Pana Tygrysa np. na przedramieniu, że już o klatce nie wspomnimy, ale jak na wieloryba, to to była całkiem niczego sobie fryzura. (Jeśli krótkie i rzadkie - to już nie włosy? Toż to najczystszej wody WŁOSIZM i gwałt na tolerancji!) No i o to nam właśnie chodziło. Wieloryb, a jednak niezwykły, bo pustynny i włochaty. Jednocześnie! (Choć martwy jak kłoda też, zgoda.)

Nie wiem jak wam teraz, kiedy zdradziłem tajemnicę - może ktoś jest rozczarowany... W każdym razie, jaki by ten wieloryb nie był, pomyślcie jednak o sprawach WIELKICH, dalekosiężnych, wysokopiennych - o Historiozofii i takich tam. Otóż jestem dziwnie przekonany (a wy ze mną, prawda?), że ten wieloryb już albo przestał istnieć, albo wkrótce przestanie, albo też, gdyby jakimś cudem zachowano go przy, powiedzmy, "życiu", to i tak go w tym Trypolisie nie odwiedzicie. Choćbyście się wściekli. Ani ja zresztą. (Tu drobna melancholijna łezka.)

Co pokazuje, jak na naszych oczach zmienia się ten świat, bo przecież Libia i ten Trypolis nie są od nas daleko, kiedyś były dostępne, a nawet wiele radości potrafiły sprawić... A teraz koniec. Finito! I jeszcze ktoś się zamierza kłócić, że Spengler z tym "schyłkiem" nie miał racji, że panikował, że krakał? Oczywiście - TAKIEGO smętnego spedalenia, jakie dziś nastało, przewidzieć nie mógł, to i historię włochatego pustynnego wieloryba ja wam dopiero musiałem opowiedzieć... Tak czy tak, historia piękna, dająca powody do zadumy, a, jak się chce, to i pouczająca. Zgoda?

I to jest koniec naszej opowieści.

triarius

sobota, maja 23, 2015

Dzięki bogu za gejowskie małżeństwa!

- Słuchajcie Wiadernik! Dostaniecie nie jedną, ale dwie... Albo trzy, niech będzie! Łyżki drzemu - jeśli mi szybko znajdziecie i przyślecie do mnie Klumppa. Ale w try miga!
- Tak jest, towarzyszu pierw... Chciałem powiedzieć towarzyszu komisarzu. Ciągle mi się myli.
- Zamknijcie pysk i jazda, Wiadernik!

 "Co ja mam z tym kretynem", pomyślał. Ale już tylko tacy zostali, poza Klumppem oczywiście. Oficjalnie to baron Alfons von Klumppendumpf und Dumpfenklumpp. He he! Od jakiegoś czasu, czyli od ostatniej masowej nobilitacji dokonanej przez Unię. (Może były jakieś nowe, ale on o tym nic nie wiedział, bo nie miał jak.) Tutaj od lat żelazną ręką pełniący funkcję Yurfriendlipolisfirera. Przedtem podobno jego zawodem było jego imię, ale chyba nie chodziło o kobiety, bo Klumpp kobiet nie znosi.

Tylko Klumpp mógł sobie poradzić z tym zadaniem, jeśli w ogóle ktoś. Reszta... Jaka reszta? Jest Wiadernik, idiota ciągle napity, nawet w tych czasach, kiedy już nawet o w miarę normalny bimber trudno. Kiedyś pędziło się z cukru, to pamiętał, ale cukru od dawna już nikt tu nie oglądał. Trudno uwierzyć, że tego człek doczekał! Żeby tylko prole, to można zrozumieć - ale Europejska Elita!? Ciekawe z czego oni to dzisiaj pędzą, że Wiadernik i jemu podobni wciąż spici? Ze wszy? Może raczej z pluskiew. To by nawet miało tradycję, he he!

Spróbował się uśmiechnąć, bo żart mu się spodobał, ale nie wyszło. Westchnął więc, podrapał się po brodzie i spojrzał przez niesamowicie brudne okno na szary mur tuż za nim. Spojrzał dlatego, że z tamtej strony rozległy się strzały z broni maszynowej. Całkiem chyba niedaleko. Nic aż tak niezwykłego w tych czasach, oczywiście, ale wciąż miał taki odruch, że jak strzelali to spoglądał. Szczególnie oczywiście, jak jakaś porządna bomba i w pokoju dzwonią te nieludzko zapaćkane szyby. Bomb dzisiaj jeszcze nie było, więc to chyba islamiści kłócą się między sobą, na małą skalę znaczy. Chyba że... Wolał nie myśleć o innych możliwościach.

W ogóle to czuł się fatalnie. Niewyspany, to raz. Było paskudnie gorąco i jeszcze bardziej duszno, a wentylator oczywiście nie działa. Bo jak miał działać, skoro od czwartku prądu nie było nawet przez chwilę. Twarz, ogolona trzy dni temu cudem gdzieś znalezioną tępą żyletką, swędziała potwornie.  Nie mógł się zdecydować na brodę. Drapała (dzisiaj brzmi to cholernie ironicznie), a w dodatku ta plaga wszy. Choć niewykluczone, że za parę dni, za parę tygodni, wszyscy będą mieli brody. Z takiego czy innego powodu.

Znowu zaczynał go boleć łeb, jak zawsze nad lewym okiem. Tak się to zawsze zaczynało. W dodatku od wielu dni dręczyła go nadkwasota. Nadgniła cebula, którą próbował ostatnio zapełnić nieszczęsny żołądek, też w tym nie pomagała. Czuł to wyraźnie.

Z pomocników został tylko Klumpp, który i tak na pewno ćwiczy już pięć razy dziennie bicie czołem w kierunku Mekki... Oczywiście za bardzo mu nie ufa. Nikomu zresztą. Ale ten chociaż potrafiłby na przykład określić, w którą stronę jest ta Mekka. Reszta, Wiadernik i ci dwaj pozostali degeneraci... "Pozostali" w sensie jak najbardziej dosłownym, bo reszta gdzieś poznikała, od kiedy Góra przestała przysyłać żarcie, bimber i co tam jeszcze... Mało i marne jak cholera, ale zawsze. Od kiedy po żarcie trzeba było wychodzić za mur, zrobiło się naprawdę ciężko. Klumpp czasem jednak wychodził i nawet potrafił z czymś wrócić.

Świetnie w sumie (choć oczywiście tak myśleć nie wolno, i aż się zaśmiał), że prole spaliły mu ten posterunek. Musiał się tutaj wprowadzić. Teraz jest jakby moim podwładnym i w sumie tylko on. No i ja oczywiście. Jakoś to trzymamy. Jak długo jeszcze? Wolał nie myśleć - nigdy, a co dopiero teraz, kiedy łeb go bolał, morda swędziała, a w dłoni trzymał ten kurewski, kurewski, kurewski świstek.

Miesiąc, dwa temu, nie byłoby problemu. Zresztą nie było go i trzy tygodnie temu, kiedy taka sama rzecz się przecież udała. Ale są rzeczy, które mogą się udawać za każdym razem, kiedy sie chce, i są też takie... (O kurwa, mój łeb!) Są też takie, które mogą się udać tylko raz. Albo raz na jakiś czas. Lata czy coś. A tutaj... Jasna cholera - żądają tych cholernych pedałów, wysyłasz patrol żeby ich nałapać, odstawiasz gdzie trzeba, na jakiś czas odsuwasz widmo szturmu islamistów na osiedle... Potem niemal cała podległa ci policja...

Nie używał w swych prywatnych soliloquiach politpoprawnego określenia "Yurfriendlipolis", ani skrótu YFP. Kiedyś może by się tym niepokoił, ale teraz już nie. Unijna policja myśli nie zdążyła się rozwinąć zanim wszystko zdechło. Myśli były wciąż w sumie prywatne. A tak się przecież starali! Klumpp w sumie miał to i tak gdzieś, zajęty swymi dziwnymi interesami.

A reszta była daleko. Reszta ludzi z jakimś mózgiem, znaczy, bo Wiadernik i jego koledzy to co innego. Za to islamiści byli blisko, i, jak się okazywało, szybko mogli się znaleźć jeszcze bliżej. I prole. Taki wściekły głodny prol w amoku, szczególnie w większej ilości, to też... W końcu ten tam patrol to chyba nawet nie islamiści unicestwili, tylko, sądząc z przesłanek, właśnie prole. Jakąś by ekspedycję karną... E tam, nie ma się nawet co nakręcać!

Ten tytuł Klumppa to ciekawa sprawa. Lubił czasem o tym myśleć, bo go to bawiło, a mało miał teraz powodów do radości. Od kiedy euro-pieniądze straciły wszelką wartość, a cebuli, buraków i nafty, którymi przez czas jakiś opłacano, nagradzano i kupowano ludzi, zabrakło, Unia zaczęła masowo nadawać tytuły. Sam miał zostać hrabią, ale dokumenty gdzieś ponoć zaginęły. I nawet fajny sobie wymyślił herb. Wysłał oficjalną prośbę z opisem. Tak to miało wyglądać: "Stworzenie podobne do Angeli Merkel, Matki Nas Wszystkich, przebija Św. Jerzego kopią. (Aureola, na koszulce z przodu napis JERZY.) W naturalnych kolorach, w polu azur". Dookoła oczywiście gwiazdy w or, ale to wiadomo.

Posmarował też łapę komu trzeba, a właściwie to załatwił pewien kontakt. Śliska i niebezpieczna sprawa, więc sza! Jednak nic z tego nie wyszło. Szkoda! Ten herb to była genialna rzecz! No bo nawet jeśli, jakimś cudem, modły różnych tam Amalryków i to ich masowanie cnotki (własnej, bo i czyjej niby?)... Jakby to była zaczarowana lampa z Tysiąca i Jednej Nocy... He he! O tego tam Godfryda skądśtam na białym koniu...  Te naiwne brednie!  Gdyby więc to jakimś cudem, zadziałało, to dość łatwo byłoby odwrócić sytuację. Św. Jerzy przebija kopią smoka! Komuś tam się pokręciło, co za idioci w tej Brukseli! I git! Na cztery łapy, jak zawsze dotąd. Tylko, kurwa mać, ta dzisiejsza sprawa!

Klumpp (swoją drogą jemu dali herb z przydziału: cebula, w polu sable, pod nią napis GMO, argent. I oczywiście gwiazdy or, bo to ma każdy nowy arystokrata.) No więc Klumpp... He he, arystokrata, pęknę ze śmiechu! Za dwadzieścia pokoleń, jak się ucukruje! Ale nie zdąży! No to co robimy z tymi... Niech im będzie - "gejami"? Za pierwszym razem, kiedy ta ichnia organizacja przysłała brodacza i zażądała ich wydania - "wszystkich obrażających Allacha swoją chucią" i te rzeczy - nie było to aż tak trudne. Archiwa, choć komputery od dawna nie działały, zostały szczęśliwie zachowane w wydrukach. Ktoś miał przeczucie.

Poszli chłopcy, trochę popytali... Klumpp... Baron von Klumpp, z imienia i zawodu Alfons... Więc on, to mu trzeba przyznać, wie komu dać pół słoika dżemu, żeby śpiewał gdzie ukrywa się jakieś "gejowskie małżeństwo". Albo po prostu pedał. Za łyżkę dżemu z buraków prol więcej zrobi, niż tylko wyda sąsiada! Tym bardziej, że tych pedałów nienawidzą teraz oni wszyscy gorzej chyba niż w najgorszym średniowieczu. Bo to niby pupilki znienawidzonej Unii. Klumpp wiedział też oczywiście kogo warto po prostu ścisnąć za jaja. Po co bez sensu karmić prole łakociami? Tańsze, równie skuteczne. Dżem z buraków też przecież na drzewach nie rośnie!

Czy co tam ma taki prol, jeśli nie akurat jaja. Śpiewali jak w operze i większość pedałów udało się szybko wyłapać. Paru się nie udało, fakt. I ci się teraz mogą przydać. Jeśli się dadzą złowić, co nie jest proste. Oczywiście nikt nie sprawdzał, czy wszyscy ci wydani islamistom to naprawdę peda... geje. Klumpp z pewnością ułatwił sobie robotę, dobierając z porządnych. Ale co tam, gdzie drwa rąbią! Nie czas żałować... Proli, no bo czego innego? Snu mi to na pewno nie odbierze. To bydło i tyle!

Ale teraz? Pojawiła się ta nowa grupa islamistów, jakieś walki między nimi, jak słyszał... I też zażądali "grzeszników", żeby ich "przykładnie ukarać". Nie byłoby problemu, w końcu to tylko prole, ale skąd ich wziąć? Nabiorą się ci nowi na samych porządnych, normalnych, heteroseksualnych? Nie ma gwarancji! Zasięgną języka, tu ścisną, tu pół słoika dżemu... Pokażą zdjęcie gołej baby, albo jakiegoś szpetnego pedalstwa, i... Zresztą, jeśli ktoś w tych podłych czasach ma dżem, to właśnie tacy. Więc z tym nie będą mieli problemu. I jak się wyda? Zemszczą się. Koszmar!

A tu dookoła sami idioci i nikomu zaufać. Klumpp na pewno już myśli o przejściu na ich stronę, ale ta reszta też by chciała, tylko, po pierwsze nie wie, gdzie ta Mekka... Więc albo szukają, albo zwyczajowo biją czołem w kierunku Moskwy... A jeśli spróbują spełnić inne wymagania Proroka, to będzie rzeźnia! Aż się uśmiechnął na tę myśl. Z Klumppem byłoby co innego, ale on, na swoje szczęście, już nie musi.

O kurwa, co za cholerny problem! Co za chujowe życie! Mógłby się na to wypiąć i czekać co będzie, ale skąd by wtedy brał margarynę i cebulę? Które teraz robiły mu wprawdzie katastrofę w trzewiach, ale przecież bez żarcia się nie da! A poza mur nikt już dobrowolnie nie wyjdzie, góra Klumpp z kilkoma swoimi i bronią, i to kiedy akurat z islamistami zawarliśmy swego rodzaju chwilowy rozejm. Tylko, że teraz wygląda, że mamy tu w dzielnicy dwie grupy, więc jak się mam tą cholerną dupą do tego cholernego, cholernego wiatru ustawić?

Znowu spojrzał w okno. Tam za murem już nic się chyba nie działo. Tylko w oddali, z innej strony, słychać było pojedyncze strzały, ale jedynie z pistoletu. Podrapał się po swędzącym jak diabli policzku, westchnął i postanowił jednak tę sprawę jeszcze dzisiaj jakoś rozwiązać. Potem niech się dzieje co chce! I tak nie ma na to wpływu. Jest jakiś pozytyw w tej całej koszmarnej sytuacji. "A co by było", na głos sam zobie zadał to pytanie: "Gdyby nie było tych gejowskich małżeństw?! I, he he, ci islamiści, jeśli nadal by chcieli karać rozpustę, musieli by mieć ich łapanych pojedynczo - bez żadnej oficjalnej, urzędowej rejestracji?!

"Zgroza! Tak mamy za jednym połowem od razu dwóch pe... gejów. I od razu wiemy gdzie powinni siedzieć. Choć w tych czasach nikt się meldunkiem nie przejmuje, ale jednak. Mogli by być niezarejestrowani, mogli by żyć pojedynczo... I, o zgrozo, islamiści mogliby mieć jakąś inną obsesję - na przykład cebulę, albo powiedzmy słoninę. Nie, słoninę to nie! Ale niech będzie... Nafta! Albo coś. Ale niby skąd wziąć? Może "grzesznych unijnych urzędników"? Wzdrygnął się na tę myśl i zaczął z całej siły trzeć szyję i policzki.

Na razie musimy jednak tylko nałapać im tych tam gejów, skoro oni ich tak pragną do tych swoich... Jest z tym robota, tym razem to nawet cholerny problem, ale dotąd jakoś się kręciło. Dzięki bogu za te całe gejowskie małżeństwa!"

Całkiem blisko tym razem rozległ się potężny huk. Wszystko się zatrzęsło i z sufitu posypał się tynk.

triarius

czwartek, maja 21, 2015

Żegnaj włochaty pustynny wielorybie! (2)

 Poprzedni odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-1.html

(Powiedziałem "a było to tak"? Jeśli powiedziałem, a chyba faktycznie, na koniec poprzedniego odcinka, no to możemy zaserwować omdlałej z wyczekiwania publiczności następny krótki odcinek. Ach, jak ja umiejętnie buduję to napięcie!)

* * *

No więc pod koniec lat '70 i na początku tzw. "stanu wojennego" drugi raz, byłem ci ja po parę miesięcy na zarobku w Libii. Zarabiałem na szaro, że tak to określę, czyli że oficjalnie było to nielegalne, ale wszyscy takich pracowników pragnęli jak powietrza, jak wody, więc każdy to robił. Każdy kto mógł, znaczy. Ale nie same Libiany, ma się rozumieć. Każdy inny tyrał  jak głupi, choćby było 50 stopni w cieniu itd. Od swojskiego rodaka po różnych czarnych Afrykanów i Filipińczyków. 

Zachód zresztą też, na przykład Włosi, a ja kiedyś u nich harowalem jak nie wiem co, ale za to odżywiłem się za wszystkie czasy. (Ale dawali żarcie! Konsumując, czułem się jak Cysorz, nawet bez salonowca z VIPami.) Przelicznik bowiem tego ichniego dinara, kadaficznego znaczy, był wówczas niesamowity. Za dzień pracy, niechby i dziesięciogodzinny (paskudnie tego nie lubilem), można potem było żyć w prlu, że hej! 

Z tym, że ja nie żyłem że hej, tylko po prostu żyłem i nie musiałem sobie dorabiać, jak wszyscy inni, pożal się Boże, "młodzi inżynierowie". (A czym ja się do dziś słusznie brzydzę, jak i wszystkim, co śmierdzi liberalizmem. A już całkiem dno to za sześć tysięcy, of course.)

Oczywiście sami Libijczycy, poza tymi, co mieli (też do czasu podobno, ale za moich czasów mieli) kramiki, na zapracowanych nie wyglądali. (Co zresztą, żeby nie było, mnie osobiście wcale nie razi, bo sam bym chętnie właśnie tak robił,)  Libia to jest kraj, o którym się ostatnio nieco słyszy, a jeśli mnie przeczucie nie myli, niedługo zacznie się o nim słyszeć o wiele więcej. No, chyba żeby ktoś stwiedził, że nie warto nas denerwować - niech się babcia cieszy.

Dlatego zresztą właśnie uznałem, że ten tekścik o pustynnym wielorybie, z Libią jak najbardziej związanym, nie będzie całkiem od rzeczy. Jest to bowiem sprawa zarówno aktualna, jak i (Boże uchowaj, ale nie ma co na to liczyć) nabrzmiała historiozoficznymi znaczeniami.

No więc pracowałem ci ja w tej Libii, i to było nie byle jakie przeżycie, ale też czasem traciłem tę robotę na szaro, bo ktoś się niepotrzebnie dowiedział, albo coś, i musiałem na nową poczekać, czasem całkiem długo. Robiłem wtedy, kiedy nie pracowałem znaczy, różne interesujące rzeczy, choć np. języka arabskiego nie udało mi się nawet porządnie nadgryźć. 

(Może szkoda, bo chciałem, i może dzisiaj byłbym wielgachnym ekspertem? Ale nawet zanim zdążyła zadziałać moja dysleksja, połamałem sobie, o dziwo, bo słuch mam wyborny i język giętki, zęby na dwóch ichnich głoskach. Coś jak "h", ale wcale nie "h". Choć język, trzeba sobie powiedzieć, mają piękny.)

Były tam, raczej w kontekście pracy, niż tego mojego subtropikalnego urlopu, wydarzenia jak z Mrożka czy innego Barei, często w dodatku z nutką grozy. Może kiedyś o nich opowiem, ale to raczej na łożu śmierci. Co ciekawe, choć reżim Kadafiego słodki nie był, z czym się przesadnie nie ukrywał, i słuchy wśród gastarbajterów na temat tego co się stać może, jak się np. człowiek schla (co mnie akurat przesadnie wtedy JUŻ nie dotyczyło, choć i to nie do końca) chodziły raczej przerażające, to ja osobiście z jego zbirami żadnych przykrości niegdy nie zaznałem.

Ani ja, ani chyba nikt kogo osobiście spotkałem, z jakimiś autentycznymi siepaczami niegdy się bezpośrednio nie zetknął, ale np. gdyby nie wyjątkowe maniery libijskich policjantów, czy też może raczej dziwnie cywilizowane przepisy (w połączeniu z manierami, bo taki policjant może sporo, jeśli się uprze), które tam obowiązywały w niektórych sprawach, mogło być nieprzyjemnie. Mimo że oczywiście byłem w sumie grzeczny i uważałem. Tym niemniej, o podobnie powściągliwych zachowaniach obecnych policji w "naszym" PRL-bis nawet marzyć byłoby naiwnością. Uwierzcie!

Gdyby nie ich sport narodowy - czyli te setki rozjechanych psów i kotów na wszystkich drogach - uznałbym, że ludek był tam całkiem sympatyczny i w ogóle w to mi graj. Okrwawione krowie łby przed jatkami także mnie nie zachwycały, ale to by się dało znieść. Raz tylko, kiedy szliśmy z matką wsiowym przedmieściem (gdzie ona zresztą mieszkała) Trójmiasta (które tam, jak wiadomo, jest stolicą), jakieś szczeniaki obrzuciły nas z oddali kamieniami. 

Ale zaraz oberwały po uszach od dorosłych, zresztą akurat wtedy Kadafi prowadził całkiem oficjalną z Zachodem wojnę (nie żeby nie miał facet intuicji!), wiec mogę to zrozumieć. Z kobietami oczywiście też nic się nie dało, a za pierwszym pobytem wszystkie nasto- i dwudziestolatki chodziły w wojskowych mundurach (za to wiele ich babć było tak opatulonych, że tylko jednym niewidocznym okiem łypały przez jakiś otworek w powiewnej szacie, ale to chyba same z siebie, bez odgórnych rozkazów).

Nawet w dwóch wymiarach z kobietami był kłopot - w każdym razie teoretycznie - bo, choć różne tam Paris Matche i Newsweeki dało się dostać na straganach (jak długo człek nie przeliczał ich na tygodnie rozkosznego życia w PRL, oczywiście), to wszystko co gołe, w sensie brzuch, udo, dekolt, żeby już nie mówić wprost o trzecio- i drugorzędnych cechach płciowych, jawiło się pracowicie zamazane grubym czarnym flamastrem.

Mimo to, oczwyiście, choć z kobietami w realu, przynajmniej w moim przypadku, a ja tam byłem krótko i z rodakami (poza matką, u której mieszkałem, a ona tam przez lata pracowała, żeby po powrocie wpaść w szpony Balcerowiczów tego świata) miałem do czynienia niewiele, z dwuwymiarowymi statycznymi kobietami i alkoholem problemu tam rodzimi gastarbajterzy nie mieli. 

I ja także nie, choć, jak się rzekło, moje heroicznie wysokoprocentowe lata, jak i równie heroiczne palenie, skończyly się gdzieś pod koniec drugiej klasy liceum. (Co jest skądinąd całkiem osobnym tematem i nikomu nic do tego.) Dokładnie to będzie walka Frazier-Foreman, jeśli się komuś chce wyliczać, a raczej zaraz na trzeci dzień po niej. Hłe hłe, co za wspomnienie! Potem już nigdy nie starałem się naprawdę uczciwie wpaść w szpony, zresztą trudno jest, kiedy więcej rzygasz niż pijesz... A w końcu całkiem mnie to przestało bawić. 

A co do walki, to przecież nawet nie dało się wtedy zobaczyć. Dopiero po wielu, wielu latach, w Szwecji, ujrzałem Foremana rzucającego biednym Frazierem, znakomitym przecież pięściarzem, niczym szmacianą lalką. Usłyszeć na żywo też się zresztą nie dało. To nie był Wyścig Pokoju, czy choćby Jerzy Kulej. 

Nie żeby ten nie był dobry. Kijki mi zresztą kiedyś, dzieckiem jeszcze prawie będącemu, podał. W wypożyczalni sprzętu przy dolnej stacji kolejki na Kasprowy. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie podnieciło - nigdy nie byłem łowcą autografów czy czymś takim. Jednak obejrzeć sobie z bliska cała kadrę Sztamma to była pewna frajda. Trela taki np. malutki, malutki. Za z twarzą wyjątkowo szeroką. Że o braciach Olechach nie wspomnę, bo to było oczywiste. Przedszkolaki z wąsami.

* * *

No i wydało się, dobrzy ludzie - mam sklerozę że hej! Walka o której pisałem odbyła się w '73, a ja wtedy już dawno w liceum nie byłem. To musiała być pierwsza walka Ali - Frazier, choć ta też odbyła się znacznie później niż myślałem, bo w marcu '71, na Dzień Kobiet. Czyli tuż przed moją, niezapomnianą skądinąd z paru względów, maturą. 

Na swoje usprawiedliwienie podam, że ja tej walki przecież nijak nie widziałem - po prostu czytałem "Boks", oglądałem co się dało w telewizji, ale nie zawodowców przecie, załozyłem się, choć chciałem odwrotnie, ale nie było do tego przeciwników, przegrałem... 

A potem była ta cholerna, czy może właśnie błogosławiona, pomarańczówka, i cała reszta mojej fascynującej biografii. A że w '73, co zobaczyłem wiele lat potem, Foreman rzeczywiście przedziwnie łatwo Friazierem rzucał, co możecie sobie zobaczyć w sieci, to fakt. Spełniła się w tamtym przypadku znana reguła, że Slugger bije Swarmera, oj spełniła!

Wszystkich ew. zawiedzionych przepraszam, dopraszam się wzięcia pod uwagę mojego alibi, i trzeba by na to chyba spuścić zasłonę milczenia. (Dobrze, że mi tu ostatnio Jarecki nie raczy komętać, bo dopiero by mnie wyśmiał!)

* * *

A co do alkoholizmu, to heroiczny okres zaczął się to u mnie w sumie niewiele wcześniej, już w liceum, więc to był w sumie epizod. Co po mnie chyba widać. W sumie opowiedziałem to o pijaństwie dziatwie dla nauki. Morał na pewno jakiś tam jest, niech szukają! A zresztą ułatwię wam: Bóg poświęcił biednego Joe Fraziera (niech mu ziemia lekką, a ja już nie mogłem na to gołe "Joe" w narzędniku patrzeć), pół litra pomarańczówki i sporo domowego wina, żeby mnie sprowadzić na dobrą drogę. 

- Ten syf i beznadzieja, to fakt, nie przeczę, ale niezbadane są wyroki moje. Ciebie, mój synu, przeznaczam jednak do wielkich zadań. Będziesz kiedyś prowadzić PanaTygrysi blog...
- Co to "blog", Mój Panie? Co to "PanaTygrysi"?
- Nie pytaj, mój synu, bo to, daruj, przypomina wierzganie przeciw ościeniowi. Niepotrzebnie wspomniałem. Teraz idź i rozwijaj się! Niczym, nie przymierzając, rozmaryn. To chyba kojarzysz? Zrobię cię redaktorem naczelnym najlepszego bloga w galaktyce.
- A w innych galaktykach oni też mają te blogi?
- Nie, nie mają. Najlepszego we wszechświecie, jeśli koniecznie chcesz być taki dokładny.


Tak to mniej więcej zapamiętałem, choć może to był tylko dodatek do białych myszek? I/lub diabelska złuda? (Okazało się, że jednak nikt wtedy akurat Fraziera nie poświęcił, więc może naprawdę diabelskie oszustwo? Choć poza tym mogło by się to zgadzać, nie?)

No i, choć nie to jest naszym głównym tutaj wątkiem, i z tytułowym wielorybem pustynnym wiąże się luźno - to właśnie ten dostęp do alkoholu i płaskich statycznych kobiet generował sporą część tych tragikomicznych emocji, związanych z Libią, o których wcześniej wspomniałem. Nie tylko te dwie rzeczy, ale one też jak najbardziej.

* * *

I na razie to by było tyle. C. d., jeśli Bóg zechce, publika zawyje o więcej, a Pan Autor nie będzie miał nic lepszego, ani ważniejszego, do roboty, n. I wtedy zapewne zdradzę też tajemnicę owego piaskowego Lewiatana z tytułu, bo będzie to z pewnością odcinek ostatni, więc inaczej się nie da. Na razie zaś dziękuję za uwagę!

Następny odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-3.html

triarius

wtorek, maja 12, 2015

Żegnaj włochaty pustynny wielorybie! (1)

Kiedyś, tak przecież w sumie niedawno, moje malutkie różowe stópki tuptały przy akompaniamencie trąbki pocztyliona, dzisiaj siwa moja głowa z poradlonym czołem kiwa się w rytm telewizyjnych reklam tamponów, przy szumie różowych golarek na prąd. Fakt - z jakichś niewyjaśnionych przyczyn ominął mnie rakietowy tornister i różnokolorowe pigułki na śniadanie, obiad i kolację. (Czego wszyscy, dokładnie to pamiętam, oczekiwali jako rzeczy stuprocentowo pewnej, jeszcze dobrze przed końcem dwudziestego wieku.) Najnowsze światowe przeboje zaś - zamiast za pośrednictwem korby kataryniarza - docierają dziś do mych uszów dzięki orbitującym satelitom.

Postęp po prostu, Ludzkość nieznużenie podąża do Szczęścia i Samospełnienia, ale jak często sobie z tego naprawdę zdajemy sprawę? Już nie mówiąc o tym, jak często uświadamiamy sobie, że jednak czasem po drodze możemy także coś stracić. Zaczadzony codziennością człek nie zauważa jak świat się wokół niego zmienia, a przecież się zmienia! Et, co więcej, nos mutamus wraz z nim. Banalne stwierdzenie oczywiście, ale właśnie całkiem ostatnio sobie to, jak się świat wokół zmienia, bardzo wyraźnie uświadomiłem. A konkretnie uświadomiłem sobie, że już na pewno nigdy ponownie nie ujrzę Włochatego Wieloryba, Króla Pustyni. Oraz, że muszę być jednym z ostatnich ludzi (a w każdym razie ludzi szeroko pojętego Zachodu), którzy to szlachetne i niezwykle rzadkie źwierzę w ogóle widzieli. I że JUŻ NIGDY...

Co mnie, przyznam, zasmuciło i nadal smuci. Napełniając me serce melancholią. Zaraz... Ktoś tu nie wierzy, by takie stworzenie, jak "włochaty pustynny wieloryb", w ogóle kiedykolwiek istniało? I bym naprawdę mógł je ujrzeć - nie we śnie, czy pod wpływem jakichś oparów - tylko na jawie i na trzeźwo? Niewierni z was Tomasze, ludkowie moi rostomili, co mnie wcale nie zachwyca, ale opowiem wam jak to było, to się przekonacie.

A było to tak...

* * *

c. d. jeśli będzie zainteresowanie i odzew, nastąpi (albo i nie, w końcu mamy postmodernizm i tak też może zostać)... mam ci ja to wszystko ładnie w głowie, historia jest naprawdę (jak każdy, kto ma rozum może się sam już domyśleć) przednia, ale późno już, więc na razie kończę i idę lulu... życzcie mi rozkosznych snów! n.

Następny odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-2.html

triarius

sobota, maja 09, 2015

Dyskretny urok składu materiałów budowlanych

Pożyczyłem sobie od znajomej kindle'a, głównie żeby zobaczyć, czy można z tego mieć na stare lata jakąś radość. Było tam już nieco książek, a między innymi taka niedawno wydana, chyba amerykańska, spora i ambitna historia Morza Śródziemnego. Tego typu rzeczy zawsze mnie dość kręciły, a w dodatku to już jest tam ustawione, nie muszę za każdym razem szukać książki, ani miejsca gdzie skończyłem czytać, więc czytam to stosunkowo pilnie, a inne rzeczy muszą poczekać.

W sumie to jest dość interesujące, choć natchnęło mnie do wielu przewrotnych myśli, całkiem z pewnością nie takich, jakie by sobie autor życzył. Na przykład mówi ten nasz autor rzecz sensowną i w sumie szpęgleryczną, mianowicie, że zmiana zdobienia ceramiki w jakichś grobach nie musi zaraz oznaczać przybycia całkiem nowego ludu, oraz że język wcale się tak dokładnie, jak to sądzili dawni historycy, nie pokrywa z pochodzeniem etnicznym, genami...

Nie mówiąc już o pokrywaniu się nazw ludów z tymi pozostałymi sprawami. (Spengler mówi o tym b. wyraźnie i b. przekonująco.) No i ten nasz autor to wszystko mówi (choć nie tak pięknie jak Spengler, nie jest to dziś też już specjalnie odkrywcze), po czym bierze się dalej do opisywania tych różnych zmian ceramiki i temu podobnych spraw.

To jest właśnie książka skoncentrowana na kontaktach - handlowych, gospodarczych, kulturowych - tych ostatnich, przynajmniej w prehistorii, a dalej na razie nie doczytałem (zresztą prehistoria mnie akurat kręci), na tyle, na ile to widać w tych różnych grobach. Nie całkiem tylko, ale głównie. Niby trudno postępować inaczej i robić historię będącą "wszystkim z przeszłości o czym możemy wiedzieć" (co zdaje się być powszechnie dziś akceptowaną postawą), ale też dla mnie to ograniczenie do tego, "co możemy wiedzieć", zdecydowanie wszystko wypacza.

A do tego paskudnie spłaszcza. (Oczywiście nie ja to odkryłem, bo Spengler na pewno był tu przede mną. I nie wiem czy ktoś był przed nim.) Moim skromnym zdaniem (Spenglera też), jeśli czegoś nie możemy wiedzieć "naukowo", no to pora zmienić tę "naukowość", albo w ogóle sobie "naukowością" dupy nie zawracać. Nie za bardzo, w każdym razie.

No bo kiedy historycy - zgoda, dość naiwnie, jak sądzimy dzisiaj (a Spengler sądził sto lat temu) - byli święcie przekonani, że zmiana wzoru na glinianych garnkach, nie mówiąc już o zmianie sposobu traktowania nieboszczyków (w sensie, przede wszystkim, grzebanie vs. palenie, choć wcale oczywiście nie tylko to) oznaczają całkiem nowy lud... A wiec imigrację, często zatem jakieś zbrojne konflikty... I cała masa takich rzeczy, które łatwo sobie wyobrazić, jak się chwilę pomyśli...

No to te tam malunki na tych tam garnkach, nie mówiąc już o wyglądzie tych tam grobów, były cholernie ciekawe, bo wynikała z nich masa istotnych i fascynujących spraw. Kiedy jednak zaczęto sądzić, że te zwyczaje, malunki i rozplanowanie grobów zmieniają się ot tak sobie - po prostu od czasu do czasu przychodzi inna moda... A co najwyżej mamy jakieś tam kontakty handlowe - jedni obsydian czy krzemień, drudzy muszelki, albo powiedzmy bursztyn - no to po prostu przestaje z tego aż tak wiele wynikać.

Może kogoś drogi, jakich używano do przewożenia krzemienia czy bursztynu, SAME W SOBIE, niesamowicie pasjonują, ale przeważnie jednak, normalnego człowieka, zwyczaje takie, jakie opisuje powiedzmy Robert Graves... Albo jakieś wojenki, choćby i na maczugi, czemu nie? Nie mówiąc już o rzeczach wprost szpęglerycznych... Podniecają o wiele bardziej.

Tak sądzę. (Co mówię, bo nie jestem Coryllus, który wszystko zawsze wie na pewno, nie wiadomo skąd. Choć akurat po napisaniu powyższego tam poszedłem i stwierdzam, że napisał ostatnio parę niezłych tekstów. Nieco wcześniej było z tym gorzej, choć co ja tam wiem.)

Jednak, i do tego zmierzam, tam gdzie się tę historię pisze, gdzie się na jej temat różne rzeczy "odkrywa", itd. itd., nic się z tego błahego powodu nie zmienia. Kiedyś zmiana ceramiki z malowanej na wypalaną (we wzory) oznaczała ogromne migracje i nie-byle-jakie wojny - teraz oznacza praktycznie nic, ale co z tego? "Badanie", "poznawanie", pisanie o historii jest zinstucjonalizowane i przebiega całkiem niezależnie od tego, czy to, co ci panowie (i reszta) "odkrywają", jest dla kogokolwiek naprawdę interesujące, czy tylko służy do zaliczania punktów, dostawania grantów i takich spraw.

"No to po co, człowieku, ty tę książkę czytasz, skoro ona", powie ktoś, "tak ci się nie podoba?" To wcale nie jest tak, że ona mi się całkiem nie podoba - ona po prostu nasuwa mi pewne refleksje, to raz, a dwa, że widzę jej ograniczenia. Będące poniekąd ograniczeniami całej współczesnej humanistyki. Albo sporej jej części.

Dla mnie takie książki są interesujące (w miarę), ponieważ ja się zajmuję (amatorsko głównie) historią od pół wieku, i dla mnie wszelkie informacje - niechby i o kolejności zakładania fenickich kolonii na Sardynii i czym tam oni handlowali - niejednokrotnie wskakują na miejsce jako brakujące fragmenty wielkiej i fascynującej układanki. I sobie pewne konkrety odświeżam.

Ja po prostu mam coś, powiedzmy metaforycznie, że to przecudny kobierzec, który na tym szkielecie, jak na trzepaku, sobie rozwieszam. Po prostu dlatego zresztą, że ja się do "naukowej historii" od prawieków nie raczę ograniczać. "No więc co marudzisz?", upiera się jednak tamten. Co jednak ma do rozwieszania typowy dzisiejszy "wykształcony laik", który Spenglerów i Gravesów przez pół wieku nie czytał? (Nawiasem, z tym Gravesem to może być prawda, albo i nie, ale właśnie TO jest fascynująca kwestia, a nie jakieś trywialne malunki na glinianych garnkach "same w sobie"!)

I co ma z tego dzisiejszy profesjonalny historyk - ach, jakżesz "naukowy"! - który po opisaniu tych tam glinianych skorup i dróg wymiany towarów spokojnie, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zabierze się za coś następnego i równie (mało) istotnego. W ogóle to tej schyłkowej faustycznej cywilizacji naprawdę wydaje się, że należy wszystko w najmniejszych szczegółach opisać, a wtedy... Co właściwie? Jeśli uda się dowiedzieć absolutnie wszystkiego, w najmniejszych szczegółach, bez żadnych filtrów czy syntezy, no to powstanie w ten sposób równoległy świat, całkiem bliźniaczy, tyle że w innym medium... Wirtualny. Alleluja!

Że wyrażę to nieco inaczej... Otóż dzisiejszy pan historyk (i ta reszta też zresztą) trzyma się kurczowo swojej "naukowości" i dla niego nic "ponad" te mądrości, które z Historii (jako łańcucha faktów, nie jako ich opisu) wyciągnąć się "nie da". One są dlań WSZYSTKIM, co on chce z tego wycisnąć. Nic ponad to nie będzie próbowal, żadnych tam "nienaukowych" syntez i wzlotów intuicji on nie pragnie, bo to by go po prostu przekreśliło, jako "poważnego historyka". Takiej fopy on nawet w pijackim śnie nie popełni!

Jeśli ktoś próbuje z tego składowiska materiałów budowlanych - no bo w końcu czym jest takie zbieranie faktów, "które jesteśmy w stanie ustalić", ale bez najmniejszej próby jakiejś potem syntezy, z odrzuceniem po prostu wszelkich takich chęci, z potępieniem ich nawet...? Jeśli ktoś próbuje wykorzystać te pozbierane pracowicie informacje, te fakciki, te opisy takich czy innych pochówków, wykorzystać do dojścia do tego JAK NAPRAWDĘ...

Pomijając to rytualne "co możemy wiedzieć", stanowiące rzekomo istotę "naukowości" (jakby historia mogła być czymś podobnym do fizyki) - JAK żyli wtedy ludzie i CO ICH NAPĘDZAŁO,,, No to po prostu taki ktoś jest "mętnym idealistą", nie mówiąc już o tym że okrutnie gwałci Naukę, która nam przecież tyle szczęścia, widocznego gołym okiem, dostarczyła, ach! (Co się też oczywiście lubi wiązać z reakcyjnością i innymi takimi, brzydkimi rzekomo, sprawami. Że na tym wyliczankę zakończę.)

Ja jednak żadnych doktoratów nie piszę, o granty się nie staram, publikacji zaliczać nie muszę, uznanie "poważnych historyków" mam w nosie, więc jednak wypowiem tutaj niemodną i staroświecką myśl. A nawet, co mi tam, więcej:

1. Że "co możemy wiedzieć" jest do dupy, a jeśli naprawdę nic ponad to "nie możemy wiedzieć", nic się "naukowo" nie da, to trzeba zmienić kryteria, metodologię i ew. typ własnych ambicji - proste! Czemu, spyta ktoś? No bo to "co możemy wiedzieć" jest, z konieczności, cały czas sprzedawane jako "tak było" i "tak to właśnie działa" - a to po prostu kłamstwo! A zresztą, dlaczego niby narzucać sobie arbitralne ograniczenia?

2. Że sto razy wolę oglądać katedrę, albo choćby prowincjonalny budynek dworcowy (jak w Kutnie, dopóki te @#$^ tego skarbu, co cara kiedyś witał itd., nie żebym cara lubił, nie zniszczą!), niż kupę worków z cementem i prefabrykatów. Szczególnie jeśli te worki i prefabrykaty miałyby być celem ostatecznym i gotowym dziełem.

Tak po prostu mam i możecie mnie pocałować. Choć oczywiście wiem, że to okrutnie "nienaukowe". Przekładając to na prosty język: sto razy wolę esej, mówiący mi coś o "mechanice dziejów" i ludzkiej naturze, niż kolekcję statystycznych tabel, z których nawet ich kompilatorowi nic specjalnego nie wynika, bo one mają być wartością w sobie. Na drzewo!

3. Że na każdym kroku serwuje nam się - w bardzo szeroko pojętej humanistyce z przyległościami - całkiem z czapy wzięte twierdzenia, które mają obowiązek funkcjonować jako religijne w praktyce prawdy. Że np. homo jest normalne i super, Biblia nic przeciw niemu nie mówi (a za to pedofil, o ile nie jest ulubieńcem naszych umiłowanych oczywiście, jest be)... Że kobieta to facet, tylko bardziej... Że "wolny rynek"...

Że jak jakiś (prawie w realu nieistniejący) brzydki Żyd, np. komunistyczny oprawca, to automatycznie nie Żyd, ale za to jego pieniądze zawsze i na wieki będą należeć do... (Kogo właściwie?) Że "prawa człowieka" (co parę lat udoskonalane, nie wiadomo przez kogo)... Że Demokracja - nieważne, że to pojęcie jest wciąż twórczo, przez nie-wiadomo-kogo, rozwijane i nikt o to Ludu, "Demosa" jakby nie było, nigdy spytać nie raczy...

 I tysiące innych takich, każdy sam wie. Za to w "poważnej" historii mamy "co MOŻEMY wiedzieć" - taka hiper-naukowa ścisłość und dobrowolne samoograniczanie. Udawanie nauki tak ścisłej, jak co najmniej fizyka. Dlaczego niby AKURAT W HISTORII, że spytam? Nie jestem oczywiście zwolennikiem irracjonalizmów, czy tworzenia na siłę "mitów", ale z ta "naukową" historyczną metodologią naprawdę jest coś nie w porządku. Robienie z prehistorycznych ludzi jakichś ojrolemingów, na przykład, a choćby nawet i lemingów amerykańskich, z pewnością wykracza poza granice przyzwoitości.

Za wiele udawania (np. "naukowej ścisłości"), za wiele jałowego kręcenia się w przerębli, za wiele wyginania na siłę dawnych ludzi, żeby przypominali dzisiejsze lemingi. Niektórzy o tym wiedzieli już dawno i mieli oczywiście absolutną rację, tylko że dziś jeszcze większa niż wtedy część interesujących tematów i hipotez stała się, już nie tylko "nienaukowa", ale nawet wprost niekoszerna. Zaś tzw. "czytająca publiczność", która teoretycznie mogła by tym panom (i reszcie) zawołać "hej, opanujcie się ludzie i nie nudźcie tak okrutnie za podatnika pieniądze!", jest teraz znacznie gorzej do takiej misji przygotowana - także nie bez przyczyny.

triarius

piątek, maja 08, 2015

Niemal wszystko co musicie wiedzieć o realnym liberaliźmie

Realny liberalizm brawurowo zwalcza problemy, które bez niego nawet by się nikomu nie przyśniły. Posiada do tego rozliczne tajne bronie, okresowo mniej lub bardziej modne, z których czołową jest w ostatnich czasach totalna inwigilacja.

* * *


Powyższe to oczywiście parafraza znanego stwierdzenia Stefana Kisielewskiego na temat socjalizmu. Nawiasem mówiąc ten Kisielewski wygląda mi coraz bardziej na wyjątkowo paskudnego agenta wpływu, alternatywnie na wyjątkowo durnego użytecznego idiotę. Kiedyś, w mrocznych czasach PRLu, przyznaję, sam go ceniłem, ale do czego nas wiara w te jego wymóżdżone pierdoły doprowadziła, to aż zgroza pomysleć. W końcu Kiszczak to część systemu i po prostu wróg, Michnik, wbrew złudzeniom niektórych, tak samo. Pozostają tacy jak Kisielewski i K*rwin, a tutaj ten pierwszy wydaje się być "prorokiem większym" (by użyć znakomitego określenia by St. Michalkiewicza). 

No, ale co ja tam mogę wiedzieć na takie agenturalne tematy. To czyste intuicje, tyle że one często nieźle mi służą.

triarius