wtorek, stycznia 26, 2016

Rozmyślania nad czaszką słonia (2)

A było to tak... Jechałem ci ja wczoraj pilotem po krótkiej liście moich "ulubionych" kanałów TV... ("Ulubionych" - ludzie, trzymajcie mnie bo pęknę! Ulubionych to oni w ogóle nie mają w ofercie.) Działa to ostatnio przeważnie w ten sposób, że coś zobaczę, mignie mi jakaś mocno smrodliwa informacja na którejś z tasiemek informacyjnych, ale nic więcej nie raczą, więc zaczynam szukać po innych kanałach, choć tam, jak się okazuje, też niemal nigdy nie raczą.

Dodam, że na tej krótkiej liście, czyli wśród tego, co w ogóle oglądam z polskojęzycznych kanałów zajmujących się polityką, mam tylko TV Trwam. I tak na pewno będzie jeszcze długo. Nawiasem mówiąc, dzisiaj był świetny program z cyklu "W szkolnej ławce", na temat szkoły Sióstr Nazaretanek w Warszawie. Żeńskiej szkoły zresztą. (Koedukacja to dno!) Dowiedziałem się nieco interesujących rzeczy, a do tego nawet się trochę wzruszyłem.

* * *

Dygresja - całkiem obok naszego tu tematu, którą można potraktować jako cenny bonus, albo też zignorować i przeskoczyć.

Nie tylko to, że taki ze mnie były, przedsoborowy katolik, że wzruszam się na sam widok zakonnicy (!), to jeszcze niedawno sobie uświadomiłem, że sam chodziłem do liceum w sumie ubeckiego - po prostu żaden robotnik swoich dzieci do ogólniaka nie wysyłał, a i urzędnicy, których było o wiele mniej, wysyłali tam co najwyżej córki, a i to rzadko, a synowie zawsze szli do technikum...

Ubecji zaś w Elblągu w czasach PRL było, z dość zrozumiałych względów (wielki przemysł; ziemie odzyskane; ogromna ilość wojska, i to pierwszego rzutu; blisko morza; blisko ruskiej granicy) masę. No i ona swoich milusińskich (wam radzę nigdy nie używać tego słowa!) gdzie niby miała posłać? Do technikum? Czy może do zawodówki?

I jak to do mnie doszło, to faktycznie okazuje się, że poza nielicznymi wyjątkami, to były same prawie dzieci szeroko pojętych ubeków, z WSW włącznie. Jakie wyjątki? Ano takie, że np. mój dość dobry kolega, jeszcze z podstawówki, to był syn jednego z dyrektorów ZAMECHu...

Inny, z którym byłem jakiś czas całkiem blisko, był synem dyrektora banku (a po maturze, z tego co wiem, ożenił się z córką ubeka w Krakowie i został jednym z nich); jedna b. apetyczna Hanka, z którą się napawdę lubiliśmy, była córką nadleśniczego... 

Z czego widać, że jednak tam chodziły dzieci szych, a nie pospólstwo, moja matka aż taką szychą nie była, ale jednak nie "pospólstwo" - no i po prostu w naszej rodzinie szło się na studia, więc technikum odpadało. 

No a moja pierwsza... Niech będzie "miłość"... I przyjaciółka owej Hanki... Też niczego sobie dziewucha, choć zdecydowanie w wersji dla koneserów. Tutaj to już nawet nie było SB, tylko coś o wiele wyżej i bardziej militarnego... 

Jej ojciec był zbyt przystojny, miły i dorzeczny (a do tego ach, jaki otwarty i tolerancyjny w pewnych istotnych dla nas wtedy kwestiach!) na byle kogo z byle jakich służb - więc to na pewno byle kto z byle czego nie był. Nie żebym się wtedy tego domyślał, ale dzisiaj raczej już nie mam wątpliwości. Zresztą dziewczyna była naprawdę fascynująca, także intelektualnie i literacko, choć, łagodnie mówiąc, narowista.

Co do mnie, to tak się dzisiaj, po pół wieku, domyślam, że nikt właściwie nie potrafił wyczaić, czymi mogę być pociotkiem i kto właściwie za mną stoi - skoro tak wyraźnie wszystko mam w dupie, mówię co myślę, albo niemal, i jakoś mi to dziwnie płazem uchodzi. I to było zapewne moje ogromne i niezapracowane szczęście. 

Taki kapitan z Köpenick, tylko naiwny jak dziecko i niczego nieświadomy, ale na szczęście oni mnie nie rozgryźli. (Mojej matki zresztą, choć ona aż tak pod włos nigdy nie szła, też chyba nie potrafili w jej zawodowym środowisku rozgryźć - dlaczego, @#$$% mać, ona nawet się nie raczy zapisać do Partii?!)

O części moich ówczesnych licealnych kolegów było to wiadomo już wtedy, bo nikt się tam z takimi sprawami nie krył - raczej przeciwnie... Co do części nie można mieć dziś wątpliwości, kiedy się człek nieco zastanowił. A spotykałem czasem i ojców różnych koleżanek, które miały na mnie weneryczno-matrymonialną ochotę i chciały mi zaimponować dostatkiem, kulturą i tym nieuchwytnym je ne sais quoi swojej familii...

I zaprawdę powiadam wam, że ci ich tatusiowie to był TEN resort, w ostrej wersji i od samych początków "władzy ludowej", a co do części wątpliwości można niby mieć, ale też to raczej było to. Z jakimiś może drobnymi wyjątkami, bo nie chciałbym tu bezpodstawnie na kogoś rzucać podejrzeń, choćby istoty te były dla ew. Czytelników anonimowe. 

Mógłbym jeszcze na ten temat wiele, ale byłoby to już naprawdę b. osobiste, a poza tym, jak na dygresję całkiem niezwiązaną z głównym tematem, to jest to i tak już dość długie, nawet jak na rozczochraną gawędę w tygrysim stylu. Choć może jeszcze coś kiedyś, kto wie? Nie, "Dzieci PRLu" w mojej wersji to by już naprawdę był "hardkor" (to słowo akurat całkiem lubię) w każdym możliwym znaczeniu!

Koniec dygresji, która wzięła się jedynie z tego, że chciałem pochwalić pewien program TV Trwam i tak się oto autobiograficznie und demaskatorsko rozpędziłem.

* * *

Jechałem ci ja więc tak po tych kanałach, aż nagle znalazłem się na jednym takim francuskim, gdzie akurat pokazywali słonie. Ogólnie ardreyiczne programy o źwierzętach na afrykańskiej sawannie dość mnie cieszą, ale tym razem nie byłem na to nastawiony i omal nie pojechałem dalej. Jednak działy się tam rzeczy zarówno interesujące, jak i zabawne, więc na szczęście zacząłem oglądać.

Oglądaliśmy sobie - ja i hipotetyczna reszta publiczności - jak dorosłe słonie budzą małe słoniki, które śpią sobie słodko na ziemi. Budzą najpierw łagodnie, potem nieco już zniecierpliwione, ale wciąż są opiekuńcze jak cholera... Pomagają co bardziej niezgrabnym, czy może co mniej wyspanym, gramolić się na nogi...

Niektóre małe grzecznie wstają, inne wstają do połowy i zaraz znowu się kładą, więc te duże je znowu budzą, podnoszą, łagodnie popędzają... Było to naprawdę zabawne, dla mnie nowe, i nawet z lekka, przyznam (drugi raz dzisiaj!) duszeszczipatielne.

Nie wiem wprawdzie, czy budzenie było do szkoły, do kościoła, czy może na majówkę, i czy te małe strajkowały z jakichś ideologicznych względów, czy po prostu chciały sobie jeszcze pospać, ale moja sympatia i szacunek do słoni wyraźnie wzrosły.

Jak już wszystkie w końcu wstały, to oglądaliśmy, jak całe to spore trzypokoleniowe stado maszeruje sobie niespiesznie po sawannie. Idzie sobie, idzie, aż nagle przed nim, na spieczonej słońcem ziemi, porośniętej rzadką trawą, pojawia się zbielała ze starości czaszka słonia. Czaszka starej słonicy, jak nas poinformowano. Nie wiem, czy to się daje rozpoznać, czy też znali nieboszczkę wcześniej.

Słonicy niewątpliwie należącej kiedyś do tego samego stada, co można by wywnioskować choćby z czysto ardreyiczno-ekologicznych (co nie ma nic wspólnego z ociepleniem klimatu i innymi lewackimi obsesjami!) przesłanek. Taka czaszka wydaje się znacznie mniejsza, niż człek by sobie wyobrażał, ale i tak to jest spory kawał kości. Więc leży sobie ona na sawannie, a stado się do niej zbliża.

Kiedy już się całkiem zbliżyło, stanęło. Teraz słonie gromadzą się dookoła czaszki w zupełnej ciszy. Potem jeden po drugim podchodzą do tych relikwii pramatki, by je delikatnie przez chwilę podotykać końcem trąby. Słowo - niczego nie zmyślam!

W filmie trwało to dobrych kilka minut, ale w realu nie wiem ile, bo mogli coś skrócić, albo właśnie zwielokrotnić z innej kamery (choć to nie są polityczne demonstracje) - a poza tym, w głupocie swojej zmieniłem kanał, by jak dureń pognać za tą śmierdzącą polityczną informacją, która mnie do tych słoni przywiodła. (A i tak się na temat tamtego smrodu niczego bliższego nie zdołałem dowiedzieć.)

Teraz tego oczywiście cholernie żałuję, bo naprawdę chciałbym wiedzieć, jak to się tam skończyło, między tą czaszką prababci i może dwudziestką blisko z nią spokrewnionych słoni. W każdym razie i tak w owym filmie ujrzałem to, o czym Ardrey wspomina na kilku stronach jednej ze swoich czterech książek na ardreyiczno-tygrysiczne tematy.

To mianowicie, że słonie zdają się rozumieć śmierć "jako taką", mają w związku ze śmiercią co najmniej przedstawicieli własnego gatunku pewne charakterystyczne zachowania, oraz wyraźnie przejawiają związane ze śmiercią uczucia. (Mówienie o "uczuciach" w zwierzęcym kontekście absolutnie nie jest niczym bezsensownym, a lektura Ardreya każdego powinna o tym przekonać.)

Ardrey, starając się zachować naukową rzetelność, a dysponując jedynie skąpym materiałem w postaci nielicznych relacji myśliwych i tym podobnych ludzi, nie pisze o tym wiele, choć jest to przecież sprawa nieprawdopodobnie fascynująca, płodna w rozliczne intelektualne i aksjologiczne konkluzje, no i ogromnie po prostu "ardreyiczna" - w tym sensie, że stanowi niesamowity wprost argument za tą specjalną wizją stosunku między człowiekiem i przyrodą, która wyłania się z dzieła Ardreya.

Powiem to jako laik, w dodatku taki, który nie poświęcił tej sprawie bardzo wiele czasu, by ją dogłębnie studiować, powiem więc z głębi swej intuicji, ale chyba mam tu rację.

Otóż to "rozpoznawanie śmierci" przez słonie, w połączeniu z ich specjalnym do niej stosunkiem uczuciowym i pewną z nią związaną "rytualizacją" - wydają mi się czymś, co zdecydowanie wychodzi poza "ewolucyjne przystosowanie" - nawet rozumiane bardzo szeroko, jak to zresztą Ardrey właśnie czyni (głosząc m.in. teorię, moim zdaniem nie do zbicia, zbiorowej ewolucji całych społeczności).

Poświęcenie życia dla rodzeństwa, albo nawet tylko dla własnego plemienia - daje się uzasadnić "biologicznym interesem" danej grupy, czyli zwiększonym prawdopodobieństwem przetrwania jej genów. (Inna sprawa, że liberalna i lewicowa "nauka" nijak nie chcą się z tym pogodzić.)

Jeśli np. profilaktycznie utrupisz jakiegoś Maleszkę we własnym plemieniu, to dość oczywiste jest, iż w ten sposób zwiększasz szansę, iż twoje geny posiądą kiedyś ziemię, że twe potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu.

Natomiast wzruszenie na widok bielejącej w słońcu czaszki prababci i pieszczotliwe dotykanie jej trąbami w całkowitej ciszy, to coś jeszcze o kilka rzędów od "przetrwania najlepiej przystosowanych" i "egoistycznego genu" bardziej odległe. Nie sądzę, by ktokolwiek w jakichkolwiek wulgarno-ewolucyjnych kategoriach potrafił to kiedyś w miarę sensownie wytłumaczyć!

Ewolucja, OK - zgoda, oczywiście! Ale to już jest "kultura" (oczywiście nie w szpęglerycznym sensie!) - czyli to, co "normalnie" przypisuje się jedynie ludziom. I to jest jeszcze o wiele bardziej "kulturowe" i o wiele mniej w wąskim rozumieniu "biologiczne", niż np. etyka, która, jak to wykazuje Ardrey, jak najbardziej u zwierząt występuje (choć oczywiście nie całkiem w tej samej formie, co u ludzi), choć zarówno laik, jak i liberalny "uczony", nigdy się z tym zapewne nie zgodzi.

OK - zgodzę się, że taki "pietyzm wobec zmarłych" może mieć pozytywny wpływ na spójność społeczną, z czego wynika lepsza szansa na przetwanie własnych genów... Ale będzie to całkiem taki sam pozytywny wpływ, jaki ma na te sprawy RELIGIA. Bo też i jest to pewna pierwotna forma religii!

Przynajmniej, jeśli religię zdefiniujemy po PanaTygrysiemu: Religia to wszystko to, co nadaje sens naszemu życiu i naszej ŚMIERCI. SZCZEGÓLNIE śmierci, bo to jest trudne, a "sens życia" potrafi być trywialnym bełkotem lub beztroską bezmyślnością. W autentycznej religii z sensu śmierci (od której i tak nie uciekniemy, szanowna lewizno) wynika właśnie sens życia. 

(A niby jak inaczej mielibyśmy to ją zdefiniować? Zwracam uwagę, że mówimy teraz świeckim językiem.) Jakąś formę (zakodowanej hardware'owo) etyki ma wiele zwierząt, jeśli nie wszystkie - jakąś formę religijności zdają się mieć wyłącznie słonie, a jeśli nawet u jakichś innych gatunków jeszcze jej nie odkryto, to raczej tych gatunków nie będzie wiele. 

Jednak to i tak niemało, skoro bez tej naszej ogromnie przerośniętej kory mózgowej jakiekolwiek "religijne" zachowania są możliwe. I raczej powinno nam to dać wiele do myślenia, oraz spowodować parę przewrotów w naszej aksjologii. Tak to widzę.

* * *

OK, mamy zatem to, co zasadniczo miałem do powiedzenia. Nie żeby na ten temat nie dało się powiedzieć jeszcze sporo więcej, ale byłyby to już raczej zainspirowane opisanym tu zjawiskiem intelektualne spekulacje i filozofowanie. (Nie żeby było w tym coś złego!) Nie wykluczam, że jeszcze sobie ten temat podrążymy - szczególnie gdyby ktoś łaskawie mi tu ostro pokomentował - ale na razie zadanie wykonane i temat chwilowo zamknięty. Dzięki za uwagę!

triarius

Rozmyślania nad czaszką słonia (1)

Moje #$%^ życie to już taki @#$%^ mess (po polsku "burdel"), że najchętniej bym z tym wszystkim po prostu skończył... Czyli ze sobą... Tylko, @#$#% mać, co będzie, jeśli naprawdę tam zaraz jakiś @#$% diabeł wbije mi widły w dupę? Bo do kotła z wrzącą smołą, to mi się, @#$%^, mimo wszystko nie spieszy!
To nie ja mówię (nie ciesz się lewizno!), tylko młody i nie potrafiący odnaleźć swej drogi książę, będący głównym bohaterem pewnej bardzo znanej sztuki. Mówił to, trzymając w dłoni zbielałą czaszkę, podobno swego dawnego znajomka, a z zawodu błazna (pacz pan, już wtedy!) Yorricka.

Nie są to zresztą dokładne jego słowa, bowiem w tamtych czasach panowała dęto-pokrętna konwencja, i tego typu sceniczne gadki musiały, zgodnie z nią, być dęto-pokrętne. Taki jest jednak sens owego monologu. (Zresztą jak możliwości na Autora owej sztuki, ten akurat fragment był całkiem krótki i zrozumiały.)

Od czasu pierwszego wystawienia owego dramatu, ów neurotyczno-asteniczny  królewicz o przedziwnym imieniu "Przysiółek" (i to po angielsku, bo z duńskim to to już całkiem nie ma nic wspólnego; ciekawe o co Autorowi tutaj chodziło?) stał się ważnym elementem pejzażu kulturowego (jak to cudnie brzmi, prawda?) Zachodu, choć o co w sumie chodzi w owym dramacie mało kto umiałby dokładniej opowiedzieć.

Jest to od stuleci przede wszystkim wdzięczny motyw dla karykaturzystów i stand-up komediantów, bo i cóż może być wdzięczniejszego, niż facet z fryzurą na pazia i w obcisłych rajtuzach, przemawiającego do trzymanej w dłoni czaszki? Czaszka tego Yorricka, tak czy tak, jest zapewne najważniejszą czaszką w mentalnym świecie kulturalnych ludzi. (Ludzi Zachodu oczywiście, bo też innych kulturalnych ludzi już dawno nie ma. Dla mnie mogliby oczywiście być, ale nie ma i tyle.)

Są jednak w tym świecie, i inne czaszki. Albo przynajmniej były. Na przykład ludzka czaszka stanowiła przecież, wraz z kilkoma innymi, starannie dobranymi rekwizytami, główny atrybut melancholii - tej rzadkiej, i przez to fascynującej, co najmniej artystów, choroby duszy, atakującej emerytowanych alchemików.

Siedzi taki alchemik przy stole, poradlone czoło oparł na dłoni, przed nim wielka księga, klepsydra, gdzieś tam z boku na szafie sowa... No i na poczesnym miejscu oczywiście bielutka, sardonicznie wyszczerzona, ludzka czaszka... Wtedy, w tamtych ponurych czasach, to było naprawdę rzadkie i rozkosznie przerażające.

Potem liberalizm zbudował nam raj na ziemi i melancholia, zwana także depresją, stała się dostępna praktycznie wszystkim, a lobotomie, elektrowstrząsy i Prozac to od dawna dynamicznie się rozwijające gałęzie gospodarki.

(Dobra - żeby nie było, że uprawiam propagandę, przyznam, że lobotomia i elektrowstrząsy to raczej kiedyś, a Prozac i podobne środki dziś, tyle że nikt nie wie, kiedy i tamte mogą w chwale powrócić... W ramach np. udoskonalania ziemskiego raju. Czy czego tam.)

Coś jeszcze dałoby się tu dodać, na temat kulturowej roli czaszek? Oczywiście, jeśli cofniemy się do prehistorii, albo do japońskich Ajnów, no to mamy tego jeszcze sporo. Z czaszkami niedźwiedzi poniekąd na czele, choć i ludzkich by się sporo znalazło.

Poza tym oczywiście mamy też grzechotki różnych "tubylców" (fajna nazwa na "tambylców"!) zrobione z  małpich czaszek. No jasne - Attyla i jego puchar z oprawionej w srebro czaszki jakiegoś jego wroga... Czy to może nie był Attyla? Bywały w każdym razie takie puchary i jest o tym sporo w historii.

Ja, po tym ogólnym kulturowym wstępie (który po prawdzie do mojego poważnego tematu ma się nijak, jak to u nas bywa, albo prawie, bo tam jednak też ma być o czaszce, ale nie mogłem sobie napisania tego tutaj błyskotliwego szkicu odmówić, bo w końcu ktoś musi mieć z tego jakąś przyjemność, a skoro nikt ani mi nie płaci, nie klepie po plecach, nie umawia ze swoją siostrą... itd.) zrobimy sobie krótką (lub długą, wedle woli Boskiej) przerwę...

A potem opowiem wam, ludkowie rostomili (b. lubię to określenie, chyba spod Góry Kalwarii, i was do niego mam zamiar przekonać, tak mi dopomóż Bóg!) o jeszcze jednej całkiem już zbielałej i martwej czaszce, która do mojego mentalnego świata całkiem ostatnio dotarła, a która władna jest zainspirować bardzo interesujące i głębokie rozważania. O czym? A o życiu, ludkowie moi, o życiu!

triarius

sobota, stycznia 23, 2016

No dobra - podwiążmyż zatem te zaległe ogony... (2)

Z tego, co pamiętam i miałem zamiar wziąć na warsztat, został nam jeszcze niedawny kawałek, a właściwie sam wstęp, pod smakowitym tytułem Pan Lew a sprawa polska. Nie bardzo palę się do zawiązywania tego akurat, na razie ostatniego, ogona, ale cóż...

Skoro już się tego podjąłem i wymieniłem trzy moje niedokończone, lub zboczone w stronę Czystej Literatury (oczywiście wyłącznie tej Największej), teksty, to należy sprawę tę zakończyć. Ćwiczenie autodyscypliny takie, w duchu dawnego jezuickiego szkolnictwa (i komu to przeszkadzało?).

Do tego akurat ogona się nie palę, bo tam była zasadniczo bardzo prosta myśl - miała być znaczy - plus dowolna ilość (od zera, ponad to co już było, po istną epopeję) fajnych opowiastek o Lwach i Tygrysach, z których dziwnie często płynie jakaś nauka, a nierzadko wiąże się to także i z tytułową "sprawą polską".

Ta myśl zasadnicza była prosta i krótka do wyrażenia - o ile się coś wie o zwyczajach Lwów! Wiecie coś? Jest o tym dość sporo u Ardreya, którego macie, do @#$% nędzy, pilnie czytać, albo żadni z was Kandydaci na Tygrysistów... Ale nie czytacie.

Disneyowski film "Król Lew" chociaż widzieliście? Ja nie widziałem, bo sztukę filmową lekce sobie ważę, a co dopiero w nowoczesnym disneyowskim wydaniu, ale z tego co do mnie przez te wszystkie lata doszło, było to oparte właśnie na takim odwiecznym lwim losie.

* * *

Digressio:

I nikt się nie dowie, że kiedy mówię takie rzeczy, zresztą absolutnie prawdziwe i na serio, to jakoś zawsze oczyma duszy widzę sceny w rodzaju tej, jak młodziutka, skromna i dopiero-od-paru-godzin-zamężnej istota, cichutko szepce, leżąc grzecznie pod swym grubym, spoconym i o wiele starszym, choć przecie świeżutkim, małżonkiem: "Ach, ten nasz żeński los!"

Nie wiem skąd to mam, ale wygląda na to, że Wielka Literatura i ja po prostu bez siebie nawzajem nie potrafimy żyć. I tak cieszcie się, że na tym poprzestanę. Tylko jeszcze nieśmiało spytam: a TO komu właściwie przeszkadzało? W każdym razie przekonany jestem, że dla nas dzisiaj sama koncepcja "losu" jest już całkiem nie do pojęcia. I że zawsze tak właśnie jest w schyłkowych epokach każdej cywilizacji.

* * *

No więc, jeśli widzieliście tego Króla Lwa (albo czytaliście jakieś coś i/lub oglądaliście przyrodnicze filmy) i wiecie, jak to jest u Lwów, to wtedy moje zadanie jest w sumie dziecinnie proste. Po prostu mi się tak skojarzyło, że Niemce, jak również US of A, to takie trochę już Króle Lwy na wylocie. Czyli osłabione, przegrywające już coraz więcej starć z Młodymi Wilkami, choć też Lwami, żeby za chwilę z Króla Lwa stać się Lwem Samotnikiem...

Takim, jakie właśnie jedzą ludzi, bo zbyt niedołężne, by bez pomocy zgranego i zdyscyplinowanego haremu upolować coś mniej niezdarnego od człowieka (a mówimy o Murzynach - co by było, gdyby tam posłać prawicowych blogerów?!), więc wrodzony avsmak, jaki w nim wywołuje ludzkie mięso musi umilknąć, wobec Ody do radości w wykonaniu lwich jelit.

(Bo to podobno głównie brak gastronomicznych zalet ludzkiego mięsa sprawia, że drapieżniki chętniej jedzą antylopy i małpy, niż ludzi. Oczywiście fakt, że było się przez miliony lat uzbrojoną i agresywną małpką, też swoje zapewne tu robi.)

No a potem dzieją się takie rzeczy, jakie oglądałem swego czasu w przyrodniczym filmie, gdzie Pan Lew i Pan Bawół, bardzo starzy obydwoje, leżeli obok siebie przy niewielkiej sadzawce z błotnistą wodą na spieczonej suszą sawannie, Pan Lew podjął wysiłek, żeby Pana Bawoła udusić, męczył się tak przez wiele minut, ale nic z tego nie wyszło, więc zrezygnował i leżeli tak obaj obok siebie jak bracia, czekając na anorektyczkę z kosą...  

(A lewizna wmawia ludziom, że życie może być wiecznie radosne - byle było tak infantylne, jak zabawa w piaskownicy, no i trzeba na czas grzecznie poddać się eutanazji. Już  tylko za to... Sami wiecie.)

No więc to była nasza główna myśl. Bardzo w sumie prosta, niczym wielkim nie podparta - ani analizą w normalnym PanaTygrysim stylu, ani szeptem do ucha przez Ducha Świętego pod postacią Białej Gołębicy, jak u części naszej konkurencji... Po prostu nagły atak intuicji, tyle że intucja od zawsze służy nam tutaj (i gdzie indziej) naprawdę nienajgorzej.

I miały też być różne, jako się rzekło, smakowite dodatki w owym tekście. Nawet sobie poszukałem w necie informacji na temat Lwów i Tygrysów, żeby nie gadać głupot, no i znalazłem naprawdę ciekawe info na temat m.in. walk między tymi stworzeniami, oraz bojowych zalet każdego z nich. Oto jeden naprawdę fascynujący linek, gdyby ktoś chciał sobie pogłębić:

https://www.quora.com/Who-will-win-a-fight-between-a-tiger-and-a-lion

Zgodnie z naszymi tu zainteresowaniami, to możnaby w tą kwestię wpleść jedną z tych rzeczy, którąśmy sobie tu czas temu jakiś poruszali, a którą uważam za bardzo istotną, przez nikogo nie poruszaną, a co najmniej nie w ten sposób, i w ogóle jedną z pereł w koronie naszej blogaskowej, tygrysicznej działalności. Chodzi o sprawę różnych rodzajów Agresji, z dwoma najważniejszymi jej rodzajami - czyli Agresją Społeczną i Agresją Aspołeczną.

(Kto nie wie o co chodzi, niech sobie łaskawie poszuka wstecz, bo naprawdę jest to istotne i nikt inny tego nie uczy! A kto wie, może sobie też ew. przypomnieć.) No i można by na przykład analizować to w ten sposób, że Pan Lew, niczym jakiś pancernik, jest stworzony do Agresji, ale agresji w dużej mierze SPOŁECZNEJ - choć jej skutki, wbrew temu co nam wmawiają różne Konrady Lorenze, często są dla przeciwnika zgubne i to wcale zdaje się Lwu nie przeszkadzać.

Jest to jednak walka z innymi Lwami, i jeśli taki samiec gamma będzie zwiewał, to nasz alfa raczej zostanie przy haremie (dotychczasowym lub nowo-zdobytym) i zagryzaniu dzieci poprzednika (też agresja, ale dla Pana Lwa to chyba coś takiego, jak dla nas zabicie komara, żadna w każdym razie walka).

Walka bowiem, o ile to naprawdę walka, zawiera w sobie sporo przypadkowości, a na sawannie byle zranienie może się dla zranionego zakończyć smutno. Choćby dlatego, że Pan Lew, choć to Król Źwierząt, nie dysponuje, ani srebrem koloidalnym (KTÓRE GORĄCO WSZYSTKIM TYGRYSISTOM IN SPE I RZECZYWISTYM NA WSZELKIE NIECHCIANE MIKROBY, ŁĄCZNIE Z WIRUSAMI POLECAM!), ani choćby antybiotykiem.

Pan Tygrys zaś, przypominający pod tym względem wielorybniczą szalupę, agresję stosuje niemal wyłącznie ASPOŁECZNĄ - wprawdzie na ogół nie wobec innych drapieżników, czy stworzeń, które by mu mogły łatwo zrobić krzywdę, ale jednak on po prostu ofiarę zabija i tyle. Nie bawiąc się w przerażające miny, ryki i pokazywanie kłów. Z powyższego wynikają liczne ciekawe sprawy - zarówno w fizycznej budowie obu tych Panów, jak i ich obyczajach.

No i trzeba wam, ludkowie rostomili, wiedzieć, że, wbrew temu, co większość zdaje się sądzić, Pan Tygrys, kiedy się jakimś cudem z Panem Lwem na ubitej ziemi spotka (w rzymskim cyrku, w zwyklym cyrku, czy w zoo, jednak potrafi), to niemal zawsze zwycięża, a dla Pana Lwa często kończy się to b. smutno.

Nie chcę tego fascynującego tematu tutaj dalej rozwijać, bo książkę dałoby się o tym łatwo napisać, a ja przecież żadnym ekspertem od wielkich kotów nie jestem. Zakończę tylko takim wątkiem, nie wiem jak on nam się zrobi długi, który można by słusznie uznać jako hołd złóżony przez Pana T. jego ulubionym Braciom Mniejszym - czyli Domowym Kotom. Z podwórzowymi, z całkiem dzikimi na czele, ale oczywiście Belinda nade wszystko!

(Zresztą takie trzystukilowe Byki jak Pan L. i Pan T. to raczej chyba jednak Bracia Więksi. Św. Franciszek by się może tu z nami zgodził, choć z drugiej strony, skoro Pan Wół był Bratem Mniejszym, to pewnie i ci Panowie... Ech, te teologiczne zawiłości!) Pan Lew to duże, silne źwierzę, które ma potężną paszczę i wielkie zęby. Nie jest to byle co, ale tyle tego. Pan Tygrys za to to takie coś, jak Pan Domowy Kot, tylko lekko licząc pięćdziesiąt razy cięższe.

Ktoś tam po drugiej stronie tego ekranu próbował kiedykolwiek utrzymać w rękach Pana Kota, kiedy ten był wkurzony lub przestraszony? (Nie że Panią Kotkę dużo łatwiej.) No to niech sobie teraz wyobrazi Kota dwumetrowej długości i z pazurami po 8 cm! Bo Pan Tygrys robi dokładnie to samo, czyli przede wszystkim szaleje z pazurami, choć także zgrabnie uzupełnia gryzieniem.

Pan Lew faktycznie nie może mieć większych szans, a dochodzi do tego jeszcze zimny instynkt zabójcy Pana Tygrysa, podczas gdy Pan Lew zabiera się za przeciwnika nieco ospale, sprawdzając, czy prężenie bicepsów i pokazywanie kłów jednak nie wystarczy. (Faktem jest jednak, że Panu Tygrysowi, jeśli coś idzie nie tak, o wiele szybciej się odechciewa, co też jest dość logiczne wobec ich sposobów życia.)

To tyle. Nie będę nawet udawał, że te różne, mniej czy bardziej oczywiste, związki ze "sprawą polską" są dla mnie tu jasne i jednoznaczne, ale mamy to, co ja ogromnie lubę - czyli właśnie inspirujący materiał, nad którym możemy się pozastanawiać, na którym możemy sobie pofilozofować...

I na pewno niejeden związek z naszym życiem i naszymi sprawami tutaj się słusznie odnajdzie. A więc wszystkie trzy ogony, którymi mieliśmy się zająć, są już teraz ładnie zawiązanie - cieszmy się, Alleluja!

triarius

czwartek, stycznia 21, 2016

No dobra - podwiążmyż zatem te zaległe ogony... (1)

Introductio

Bez problemu rozumiem ludzi, których wnerwia moje częste przypominanie, dlaczego na tym blogasie jest tyle figlasów, językowych akrobacji, dlaczego połowa tekstu przeważnie w nawiasach...

I z czego bierze się ta masa zaplątanych i porzuconych wątków - niczym luźno wiszące ogony, których nikt nie raczył litościwie podwiązać, czy choćby ozdobić kokardką. Zgoda - te moje tłumaczenia mogą być nudne, i w porywach mogę się nawet komuś kojarzyć z (niezwykle elokwentną) gwiazdą baletu.

Tym niemniej takie zjawiska tutaj występują, i to obficie, ja sobie z ich istnienia w pełni zdaję sprawę, w pewnym stopniu mnie to nawet lekko męczy, a powody tych zjawisk istnienia są, jakby nie było, istotne. (Teraz Amalryk zamyka oczy, a my wymieniamy... Nie, tym razem wam daruję.)

W każdym razie wymyśliłem sobie, że napiszę wpisa, w którym powiem, o co mi chodziło w paru moich poprzednich kawałkach - zanim, swoim zwyczajem, albo zacząłem się literacko zabawiać, albo też po prostu dany temat zostawiłem i sobie poszedłem. No więc dziś, choć z opóźnieniem, zawiązujemy ogony trzem moim wcześniejszym kawałkom, o których upośledzeniu pamiętam.

* * * * *

Wąsy i podkoszulki

To już było ze dwa lata temu, panował nam wtedy Bronisław Nieszczególny, pieszczotliwie zwany Bulem, a główna myśl tego tekstu - zanim zaczęliśmy naśladować japońską klasykę literacką sprzed tysiąclecia - była b. prosta.

Chciałem rzec, że moim skromnym jedną z głównych funkcji Bula jest kompromitowanie Polaków i Polski za granicą. B. prosta myśl i tyle tego tam miało być. (A było to jeszcze sporo przed "szogunem" i skakaniem po krzesłach!)

Miałem to uzupełnić stwierdzeniem, że w przypadku tamtych dwóch poprzednich Bolków (tego oryginalnego i tego z golenią), kompromitowaie też było robione, ale raczej jako miły bonus, niż sama istota sprawy. Inaczej z Bulem.

Oczywiście Bul, z punktu widzenia swoich mocodawców, miał też parę innych zalet - jak to przyprawianie patriotów i ludzi obdarzonych jakimś gustem o wrzody żołądka czy zawały - jednak kompromitowanie za granicą wydaje mi się jego najmocniejszą stroną. (Tamto drugie było jednak wcześniej GŁÓWNYM właśnie zadaniem Urbana.)

* * *

O patyczkach i płatkach śniadaniowych

Tu już tak prosto nie będzie. Faktem jest, że zanim uwiodła mnie wizja oszalałego wieprza udającego szczerozłote Pędolino, oraz zachwyconych tym widokiem korwiniątek, kurczowo ściskających w łapkach swe zwiędłe fujarki, podczas gdy gąsek nikt nie pilnuje, miałem do napisania sporo całkiem głębokich myśli - tylko teraz, gdybym je chciał tu wszystkie należycie przedstawić, miałbym nowy tekst, i to całkiem długi...

Jednak spróbujmy zasygnalizować te myśli, a może kiedyś jeszcze je sobie porozwijamy. Więc do napisania natchnęła mnie (ach!) jakaś taka gadka na zachodniej telewizji, że oto w USA przypada nieprawdopodobna ilość więźniów na głowę, i że ci więźniowie wywodzą się w dziwine ogromnym procencie z paru konkretnych mniejszości. Co akurat jest absolutną prawdą.

I tak przyszło mi zaraz do głowy, że przyczyna może być taka - m.in. taka, bo oczywiście nie ma tu jednej przyczyny - że masa ludzi po prostu nie wytrzymuje tej liberalnej "wolności wyboru" - tych siedmiuset rodzajów płatków śniadaniowych w jednym markecie...

I absolutnie żadnych jednoznacznych, łatwych do pojęcia, kryteriów, sugerujący który z nich wybrać... I że dla takich ludzie proste, zgrzebne życie w pierdlu może być, mimo wszystko, znośniejsze. Bardziej zgodne z tym, do czego nas Mama Natura przystosowała.  

No a jeszcze zanim trafią do piedla, ci ludzie też nieprzesadnie entuzjastycznie reagują na syreni śpiew liberalizmu i jego słodkie obietnice ziemskiego zbawienia za cenę zapier... pieprzania jak dziki osioł w otępiającej robocie, autokastracji i zaciskania pośladków 24/7.

Ta myśl musi być dla większości ludzi w liberaliźmie wychowanych i w nim na codzień żyjących szokująca, heretycka, obrazoburcza... Listę epitetów móżna by dowolnie wydłużać... A jednak sądzę, że naprawdę coś w tym jest i prosiłbym o poświęcenie temu, bez uprzedzeń, chwili głębokiego zastanowienia.

To, że Murzyni, Latynosi, imigranci, i te biedne resztki, które pozostały z pólnocno-amerykańskich Indian, wiodą prym wśród więźniów, dalej tę moją hipotezę potwierdza. Ardreyem jadąc (a w każdym razie naszą własną, tygrysiczną pracą na bazie i w duchu Ardreyizmu): my, czyli biała ludność pochodząca z Europy, szczególnie północnej, przez setki albo i tysiące lat przystosowaliśmy się do zapieprzania po korporacjach, wstawania na budzik i cieszenia się, że mamy taką cudowną wolność - w postaci milionów gatunków płatków śniadaniowych właśnie.

Podczas gdy różne inne osobiste wolności, takie, które żywo przemawiają do tych "bardziej pierwotnych" ludzi - dla nas nie tylko stanowią już jałową abstrakcję, ale także, w wyniku setek lat ewolucyjnego wychowania, religii itd., sama o nich myśl stanowi już dla nas anatemę.

Azjaci zresztą, których społeczeństwa w znacznej mierze wyewoluowały na ryżowych poletkach, mają to samo, albo nawet znacznie mocniejsze. I to widać - zarówno po korporacjach, jak i po pierdlach (gdzie ich. Azjatów znaczy, w USA mało).

My - białasy i ci "żółci" - pomyślimy o czymś takim kontrowersyjnym, jakimś nie-takim rodzaju wolności, to potem przez trzy noce nie możemy spać, moczymy się w nocy, jąkamy się na odprawach pracowniczych, czy w szkole przed tablicą... Itd. Więc szybko przestajemy.

Takie to były te moje myśli i (sorry Amalryk!) książkę bym chyba mógł napisać rozwijajac ten temat, ale na razie to tyle. Jednak mi galopujące wieprze, Pędolino i korwinięta nie dali skończyć. Acha, byłbym zapomniał - tytułowe "patyczki" to te, z których jest skonstruowany liberalny model człowieka.

Ten model, którym się oni od zawsze posługują i do którego nas pracowicie upodabniają. Taki człowiek z patyczków -  w odróżnieniu od ardreyiczno-tygrysicznego (o Spenglerze nie zapominając) człowieka, będącego jednak ŹWIERZĘCIEM... Może i obdarzonym nieśmiertelną duszą, na pewno nie jakąś nutrią czy stułbią będący, ale jednak, w ziemskim, materialnym wymiarze, jak najbadziej b. specyficznym gatunkiem ssaka...

Więc taki patyczkowy liberalny stworek po prostu UWIELBIA mieć "wolność wyboru", polegającą właśnie na tym, że dadzą mu przed nos miliony rodzajów płatków śniadaniowych, a on będzie z nich "w nieskrępowany sposób" wybierał. Żadna autentyczna biologiczna istota jednak takich sytuacji nie lubi, i to mówiąc b. oględnie.

Bardzo poważne marketingowe badania w tej sprawie - a są tu zaangażowane MILIARDY dolarów, więc, co by o tym poza tym sądzić, to nie są werdykty w rodzaju tych, czy homo jest po prostu zdrowe, czy też właśnie najzdrowsze ze wszystkich.

Nie, ludkowie rostomili! - to zawsze hiper-profesjonalna robota, choćby przeważnie cele i rezultaty wydawałyby się nam trywialne! No i te rezultaty mówią właśnie dokładnie co innego, niż leberały za pomocą swoich patyczków chcą nam wmówić.

Mianowicie to, że setki rodzajów dostępnych płatków budzą wprawdzie zainteresowanie, a nawet (jeśli to miliardy) sensację, ale mało kto wtedy cokolwiek kupuje! (Wiecie o tym, czciciele "wolnego rynku" out there?) No więc o to w sumie tam chodziło i teraz wreszcie mamy to odklepane.

(A tak całkiem na marginesie, to wymyśliłem sobie kiedyś opowiadanie o takim hiper-liberalnym świecie, gdzie gość przed odkręcniem kranu w swoim mieszkanku sprawdza aktualną cenę wody od każdego dostawcy, oraz dowiaduje się u którego z nich ostatnio wykryto w tej wodzie cjanek, a u którego pałeczki tyfusu.)

* * *

Mieliśmy jeszcze wrzucić na warsztat b. niedawny mój kawałek pod tytułem Król Lew a sprawa polska, ale tam też jest sporo do opowiadania, więc, zgodnie z ustaloną tu od wieków tradycją, zostawimy to sobie na jakiś inny raz.

Być może nawet do tego czasu przypomnimy sobie o jakichś innych luźnych i dopraszających się o dokończenie ogonach. Albo ktoś nam przypomni i podsunie, gdzie kokardki na ogonie jeszcze brakuje, a byłoby z nią fajnie. Tak?

c.d. być może jeszcze n. (któż może to wiedzieć?)

triarius

wtorek, stycznia 19, 2016

Premier Szydło niestety rozminęła się z prawdą

Rzuciłem przed chwilą okiem na tę brukselską hecę, którą z jakiegoś powodu (nie wykluczam, że to MA sens, choć nie jest to pewne) pokazuje TV Trwam. No i muszę z wielkim żalem stwierdzić, że Premier Szydło zdecydowanie rozminęła się z prawdą. Polska NIE JEST bowiem, jak stwierdziła, "suwerennym", "silnym" krajem! 

Nie jest także - wciąż jeszcze, bo dwa miesiące na to absolutnie nie wystarczą - krajem "demokratycznym". (Zresztą cóż w tych podłych czasach i do tego w Unii Europejskiej oznacza słowo "demokracja"? To co akurat dostaną prikaz głosić najemne "autorytety"? A niech se głoszą!) Tak że, nawet jeśli nam demokracja miałaby leżeć na sercu, to i tak - albo Polska kiedyś może będzie demokratyczna, albo też będzie "spełniać europejskie standardy" itp. Tertium non datur.

Zgadzam się jednak, że Polska - w swej najgłębszej istocie - jest krajem "europejskim". Co więcej - o wiele bardziej "europejskim", niż Unia "Europejska". To zgoda, tyle, że na razie to tutaj to w ogóle nie bardzo jest "Polska".


Na razie Polska, czy raczej to co z niej zostało, czyli "tenkraj", jest ponurym bantustanem dręczącym swoich nieszczęsnych mieszkańców i wysyłającym ich milionami na poniewierkę. Jest krajem, w którym indywidua, które w mniej parszywych okolicznościach ozdabiałyby sobą publiczne szubienice, a co najmniej pręgierze, robią za "autorytety moralne" i opływają w dostatek.

Gdzie sterowana zza granicy i na zagraniczną interwencję licząca opozycja wypada marnie nawet na tle tej pierwszej, oryginalnej Targowicy. Obecna władza chce to zmienić i chwała jej za to, ale też na razie wiele zmienić nie mogła. Co każdy zdrowy na umyśle chyba bez trudu rozumie. I nie jest to winą, a w każdym razie etycznym występkiem, Pani Premier, że rozminęła się tu z prawdą o lata świetlne.

Ona albo naprawdę uważa, że Polska jest super, nawet dzisiaj - tylko są jakieś drobne zawirowania i paru brzydkich ludzi nam ów przepiękny obraz szpeci... Albo może wie, że to bzruda, ale z jej punktu widzenia powiedziała słusznie, bo to się nazywa "dyplomacja" i bez tego w polityce nijak... Dla mnie słyszeć to było naprawdę przykre, ale do samej Pani Premier pretensji mieć nie mogę. Co innego do targowicy, piątej kolumny, Platformy "Obywatelskiej" i reszty tych, mentalnych i faktycznych, uboli.

W sumie zdaję sobie sprawę, że Prawo i Sprawiedliwość to partia b. łagodnie, co najwyżej, "eurosceptyczna" i tak z przekonania demokratyczna, że może mieć ogromne problemy z obecną targowicą, piątymi kolumnami i wszelkiego typu bratnią pomocą zza granicy. Wszystkie te siły wydają się jednak być zbyt głupie, żeby to zrozumieć.

I zbyt głupie, żeby zrozumieć, że jeśli udałoby im się zwalczyć PiS, to czeka ich przeprawa z takimi, którzy co do Unii nigdy nie mieli cienia złudzeń (choć przyznam, że Unia moje własne czarne przewidywania realizuje jednak z nadwyżką), i dla których młodzieńczą lekturą były "Dzieci Alkazaru".

Tak więc, żeby kiedyś nie było płaczu, kiedy na tych wszystkich światłych obrońców (przez siebie samych do woli definiowanej) "demokracji", oprócz islamistów z nożami w zębach, zwalą się także inne poważne i cholernie przykre problemy. Nie liczę na zrozumienie, bo lewacki umysł to już właściwie nie umysł, tylko jakiś całkiem nowy dziwny twór, ale żeby nie było, że nikt nie ostrzegł.


triarius


P.S. Tytuł jest mocny i naprawdę przykry, ale ma ten wdzięk, że może zwabi jakiegoś leminga i przeczyta to ktoś spoza naszego kręgu. Recepta jest oczywiście w sumie Hitchcocka.

niedziela, stycznia 17, 2016

Zapomniana mniejszość seksualna

Spółdzielcza siedmiokolorowa flaga powiewa dziś dumnie - może jeszcze nie nad "całym światem i połową Ameryki", ale na pewno nad całą Ameryką (w sensie US of A) i całą Europą - zaś przedstawiciele różnych fascynujących "orientacji" obrzucają zwykłych hetero-proli pogardliwym spojrzeniem, zamiast dawnych druków L-4 i żółtych papierów, machając im teraz przed nosem certyfikatami zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności.

Co więcej, w przedpokoju wieszają już kuse paletka i zaraz wkroczą na salony nekrofile-pedofile, kazirodcy-zoofile i transseksualni kanibale. Po schodach raźno wspina się już jeden czy drugi miłośnik sklonowanych krzyżówek domowej świni i kreta-albinosa, z przemyślnie wszczepionym czytnikiem linii papilarnych, napędzanym transoceanicznym kablem wiodącym od pola ogniw słonecznych gdzieś w Patagonii.

Z kilkoma "orientacjami" jest jeszcze nieco problemów. Jak to ze "zwykłymi" pedofilami. Dawno byliby już awangardą ludzkości, gdyby nie dwa paskudnie komplikujące sprawę czynniki. Raz, że dla części establiszmętu, tej o bardziej ubeckich genach i upodobaniach, wciąż złapanie konkurenta do stołka czy słodkich pierniczków, na pedofilii, mniej lub bardziej autentycznej, to super gratka. Dwa, że, ponieważ oficjalnie wciąż jeszcze mamy "demokrację" i "prawa człowieka", prolom mogłoby się zacząć wydawać, że i oni mają korzystać, a nie tylko dostarczać materiału.

Specjalna też jest sytuacja z poligamią, bo, choć stanowi marzenie i poniekąd cel życia każdego w miarę autentycznego mężczyzny (czyli źle!), to tak czy tak zostanie wkrótce wprowadzona - tyle że nie z inicjatywy tych samych postępowych sił, co reszta, no i nie całkiem ci sami będą się nią cieszyć. Więc to sobie ewentualnie przedyskutujemy jakimś innym razem. Ogólnie jednak na froncie mniejszości jest super, a będzie jeszcze lepiej!

Zgoda, istnieje jednak pewne "ale" - pewna malutka skaza, psująca cały ten prześliczny obraz... Powiem brutalnie: o jednej seksualnej mniejszości całkiem się zapomina! Co?! Jak to możliwe?! A jednak, moi drodzy, a jednak... Jaka to miałaby być mniejszość?! Ci, którzy na samą myśl o Unii Europejskiej dostają drgawek. To by miała być mniejszość?! A co - większość? Być może, jeśli nie teraz, to wkrótce, ale na razie nie mamy danych, żeby twierdzić, że to większość, więc mówmy o mniejszości. Bo ta istnieje na pewno.

Ale ta "mniejszość", gdyby nawet istniała, nie jest w żadnym sensie "seksualna"! Nie ma więc prawa do traktowania takiego, jak wszystkie te słodkie... Jak kanibale-pedofile spod znaku cordon bleu... Czy, powiedzmy, zwolennicy, powiedzmy, miłości (miłość zawsze jest piękna!) ze zwłokami własnego dziadka, który wcześniej był babcią, a jeszcze wcześniej... Ech, co za piękne wizje, a ty mi tu o jakichś zacofanych moherach, które by po prostu należało...

Jak to nie ma z seksem nic wspólnego? A jeśli taki ktoś się, powiedzmy, nigdy nie może... excusez le mot, pieprzyć, bo jak tylko poczuje wolę Bożą, to mu się w wyobraźni jawi facet z naprawdę paskudną mordą, wymachujący do tego unijną flagą - tą niebieską, z tymi...? (O Jezu, ratuj!)

Jak to nie ma, skoro, kiedy słodkie stworzonko w jego ramionach szepcze mu do ucha rzeczy w stylu: "uwielbiam cię, kiedy tam tak... właśnie... tak delikatnie... tak robisz, ach!", to on zamiast tkliwego szeptu słyszy jerychońskie trąby, rzężące "Odę do radości", z towarzyszeniem piętnastu tysięcy dzieci wszystkich możliwych płci (a jest ich z każdym rokiem więcej!) i kolorów, a wszystkie w błękitnych kapotkach z tymi tam... (Nie, nie mogę!)

Kiedy zaś ukochana, wzruszona jego wcześniejszą intuicją i poczuwająca się do rewanżu, proponuje mu, że podejmie wysiłek, żeby go doprowadzić do jeszcze większej ekstazy niż kiedykolwiek dotąd, i w tym celu proponuje mu... Ach, jakimż słodkim i zakochanym głosem! I nawet sama, bez żadnych nacisków czy sugestii, ma zamiar przekonać do tego tę swoją śliczną, i wciąż niewinną, kuzyneczkę...

To gość propozycji nie słyszy, bo w uszy świdruje go coś jak pisk ćwierć miliona myszy, połapanych (bez dyskryminacji) po piwnicach, pizzeriach i uprawnych polach, a następnie wrzuconych do ogromnej wanny i sadystycznie podgrzewanych na wolnym ogniu. I co mu z tego, że nawet wie, na racjonalny rozum, iż to nie są żadne myszy, tylko po prostu unijni komisarze i europarlamentarzyści z partii Zielonych, radzący nad sposobami dalszego uszczęśliwiania Ludzkości i budową Ziemskiego Raju?

Jego życie seksualne tak czy tak zostało zrujnowane - nie dość że nie usłyszy czarującej propozycji, nie dość że jej nie zrealizuje - to jeszcze został impotentem na kilka tygodni co najmniej, a do tego czasu znowu coś związanego z Unią - jakaś wizja, jakaś informacja, jakiś prominent ze swym nawiedzonym przemówieniem - porazi ten jego biedny mózg i całą resztę...

Ale nie demonizujmy i nie wpadajmy w jakieś sprośne błędy! To nie jest tak, że on ma ten swój umysł nie taki, albo że mu ten tam... Mówimy o facetach, choć u kobiet bywa podobnie, choć oczywiście całkiej inaczej... Analogicznie znaczy. Też to potrafią mieć. No więc mu coś nie funkcjonuje jak należy. Albo orgazm na słodko nie chce nadejść, choć powinien. (To akurat dla obu płci, albo nawet dla wszystkich dotąd rozpoznanych, ale nie znam się.)

To jest po prostu, powiedzmy to sobie otwarcie - kolejna MNIEJSZOŚĆ! W dodatku mniejszość SEKSUALNA! Mniejszość, która nie różni się niczym (z punktu widzenia Praw Człowieka i Europejskich Wartości) od innych seksualnych mniejszości. Prosiłbym wyciągnąć z tego należyte wnioski, wprowadzić w życie należne procedury, zadbać, zainspirować, przypilnować... I żeby mi to było szybko!

Z całym należytym szacunkiem i całą miłością, na jaką P.T. Odbiorca zasługuje

triarius

P.S. Swoją drogą, chyba mnie cichcem zablokowali jako blogera na szalomie, bo, choć niby tam mogę się logować, to kiedy chciałem coś po półtora roku wkleić, a konkretnie powyższe arcydzieło, to się okazało, że nie da rady.  

sobota, stycznia 16, 2016

Nie wiem czy to wprost Merkela robi, ale...

... chyba gdzieś tam zostałem doceniony, bo od jakiegoś czasu mam koszmarne połączenie, choć mój dostawca jest b. znany i płacę za to masę forsy, a w tych ostatnich dniach, od kiedy stałem się taki sławny (hłe hłe!), a atak na Polskę idzie już bez owijania w bawełnę, to już w ogóle tragedia.

Tak że w razie czego wiecie - młodszy braciszek tego drugiego, bardziej znanego, czyli Weekendowy Psuj Internetowy, działa, i to akurat jakby w tę stronę.

Co, o ile to prawda, oczywiście mnie, skromnemu niszowemu blogerowi, ogromnie pochlebia. I tak się przejąłem, że jeśli mi się połączenie szybko nie poprawi, to nikt inny - tylko UNIA BĘDZIE WINNA. Chcecie wojny propagandowej, to ją macie!

triarius

Największa zbrodnia PIS

Tak się od paru dni zastanawiam, czy aby największą ze wszystkich tych potwornych zbrodni Prawa i Sprawiedliwości, o których tyle - oczywiście w oczach i w gębach tej @#$%^ bandy (z przeproszeniem kurw), która nas dręczy i udaje (niezbyt się w tym akurat wysilając) polityków - nie jest to, że PiS po prostu BEZCZELNIE REALIZUJE to, co obiecał przed wyborami.

Zamiast, jak przystało na przyzwoitych polityków, nie zaś żadnych POPULISTÓW (żeby nie powiedzieć FASZYSTÓW), po prostu się na te obietnice WYPIĄĆ, a gdyby ktoś głupio i bezczelnie się o tę sprawę dopytywał - z subtelną ironią roześmiać mu się w twarz, ew. mruknąć coś o samej naturze wyborczych obietnic i naiwniakach nic nie rozumiejących z polityki, po czym wrócić do konsumowania policzków cielęcych.

Pomyślcie o tym, mówię serio! Dla człowieka przyzwoitego i z jakimś sensem to oczywiście absurd, ale my tu mówimy przecież o dzisiejszych "europejskich" politykach (i tu można by tysiąc mało pochlebnych epitetów, ale właściwie po co?) - dla nich myśl, że PROLOWI może się zacząć wydawać, że tak właśnie być POWINNO... Że tak być MUSI...

Albo chociaż, że tak właśnie być MOŻE... Bosze! Toż to musi być dla tych tam Zmierzch Bogów, Ostatnie Tango w Kwaterze Hitlera, i w ogóle Diabeł Ogonem Dzwoniący na Twogę. Dlaczego? - spyta ktoś. A dlatego, odpowiem, że momentalnie zlikwidowałoby to całą dotychczasową użyteczność wyborów, jako metody trzymania PROLA za pysk. 

Trzeba by wymyślić coś innego... Albo też cofnąć się do tego co już było - na pewno jednak nie do czegoś, co miałoby jakikolwiek związek z, wciąż jeszcze szumnie głoszonymi, hasłami, w rodaju "praw człowieka", czy "demokracji". 

Pojawiłby się więc spory, naprawdę ogromny, problem. PiS po prostu bezczelnie złamał reguły, zgodnie z którymi wszyscy mający jakikolwiek na cokolwiek wpływ, zgodnie dotychczas postępowali. I to jest ZBRODNIA, za którą nie może być wybaczenia. Sztylet w plecy światłej europejskiej politycznej elity po prostu! Trend przecież dotychczas był dokładnie przeciwny i tak miało to iść - przykładem Grecja, gdzie... Każdy chyba wie, jak tam było.

Tak więc, w tej chwili nie ma już półcieni, ani możliwości odwrotu - albo my, Polska i te sprawy, albo oni, a my będziemy koszmarniejszą kolonią niż kiedykolwiek. Setki tysięcy "nowych, lepszych Polaków" (wyznania muzułmańskiego, żeby już na tym poprzestać) już przecież na skinienie Merkeli czekają. (Może nie że aż się palą, bo zasiłki będą jednak mniejsze, tolerancja, na razie zresztą też. Ale na pewno nie będzie to wtedy dla Merkeli tego świata aż takim problemem.)

 triarius


P.S. Dziwi się ktoś, że u mnie zawsze połowa tekstu w nawiasach? Tak właśnie ma być! To jest filtr odrzucający nieinteligentnych - czy to będą jakieś szemrane służby, czy to będą platfąsy, czy to będzie Szabesgoj Cajtung... Filtr, który przez dziesieć lat skutecznie zabezpieczał nas przed Zemką, Mąką i Sienkiewiczem, o dronach Obamy nie zapominając. (A że to jest także hipnotyczne pisanie, w b. awangardowej i hiper-skutecznej wersji, to wam ludzie nie powiem, bo lepiej żebyście nie widzieli.)

A tak przy okazji, to uwielbiam takie jak tutaj zwodnicze tytuły, bo mają szansę przyęcić jakiegoś durnego zguglowanego leminga, albo innej Schetyny, a wizja rozczarowanej mordki takiego stworzenia cholernie mnie bawi. (Choć najskuteczniejsze do przywabiania dziwnych ludzi są jednak tytuły erotomańskie. Oddaję ten patent za darmo, choć ładnie by było wspomnieć od czasu do casu jego odkrywcę.)

piątek, stycznia 15, 2016

Jeszcze trochę o tej PiSowskiej telewizji, co musi powstać, a bez niej nijak

Pod jednym z tysiąca wczorajszych moich wpisów (od jakiejś doby jestem niesamowicie płodny, i to nie tylko pod wzgl. plemników) dopisałem ci ja Post Scriptum, które brzmiało tak jak za chwilę zacytuję (a nieoceniony cmss, choć taki szorstki i enigmatyczny macho, wkleił to nawet na niezwykle, i nie bez powodu, popularnym blogu Kuraka).

Otóż napisałem tak, że powtórzę:

A tak przy okazji, to Kurak się dzisiaj martwi pisowskim pijarem, i cała masa innych ludzi. "Dać ludziom forsę, chleba i igrzysk!", wołają. A ja sądzę, że wystarczyłoby dorwać jakąś sporą ogólnopolską telewizję, co już, z tego co słyszę, nasi mają, albo prawie, a potem przez parę godzin dziennie nadawać najprzeróżniejsze aktualności z frontu wiadomych "uchodźców".

To naprawdę dałoby zrobić w b. interesujący, choć włosy na plecach jeżący, sposób. Nawet ja bym to potrafił, jeśli nie dotychczasowi uznani dziennikarze. Jeśli Polacy są aż tak durni, żeby nie rozumieć i w każdej chwili nie pamiętać, że upadek obecnego Rządu i/lub Prezydenta oznacza setki tysięcy muzułmanów, nie zawsze miłych w obyciu, w ciągu paru zaledwie lat, oraz po prostu ordynarne multikulti dla naszych ew. wnuków, jeśli nie więcej, no to faktycznie zaslugują na Platformę i rządy unijnych "komisarzy"! Tak aż źle chyba jednak nie jest.

Dzisiejsza np. rewelacja z BBC (przynajmniej tam ja to zobaczyłem) o zbiorowym gwałcie na trzyletnim chłopcu w obozie dla uchodźców w Norwegii - akurat zresztą na Mikołaja, nie wiem czy celowo, ani czy to miało związek - to nie jest oczywiście nic przyjemnego, ale swoje by to zrobiło. Po prostu na razie mało kto wie.

* * *

To było wczorajsze, ale dzisiaj też bym się pod tym bez problemu podpisał. Natomiast przed chwilą przyszło mi na myśl to co poniżej, co dla was, kochane ludzie, skrzętnie z głowy wklepałem. Oto i ono...

Własnie przyszło mi do głowy, że tę telewizję informującą obywateli o sytuacji na uchodźczym froncie, można by zrobić HIPER-OBIEKTYWNĄ I PLURALISTYCZNĄ. Do tego stopnia, że lewizna nie mogłaby po prostu nie dostać orgazmu i nie chwalić PiSu za te piękne sprawy. "Jakim cudem?" - spyta sceptyk.

A takim to, że jeśli przez połowę czasu - a mówimy tu o całych godzinach, i to także w dobrym czasie antenowym - będą tam obiektywne, czyli w znacznej części, nie oszukujmy się, przerażające informacje... po prostu trzeba nieco poszperać, rozejrzeć się po mediach, wysłać tu i ówdzie jakiegoś przytomnego korespondenta i tyle - to przez pozostałą połowę mogą sobie pieprzyć lewacy i fanatycy multikulti, bo normalnych ludzi tylko to jeszcze bardziej odrzuci, przerazi i wkur... tentego.

W dodatku byłby to przepiękny przykład nowoczesnego podejścia do mediów, a zarazem cwanego jak cholera, bo ta lewizna by nam sama poniekąd oglądalność robiła i dostarczała pikantnej rozrywki.

Tak że płacimy tylko za połowę, a resztę bierze na siebie lewizna, będąca zbyt durną, żeby nie pojąć, że przy docieraniu do obywateli rzetelnej informacji na temat wyczynów Merkeli i tych spraw - jej własny przekaz po prostu nie ma szansy niczego dla nich użytecznego osiągnąć, a raczej wprost przeciwnie.

Tak że jest to idealne rozwiązanie, przy którym nawet platformiana targowica i kopnięta lewizna będzie szczęśliwa, aż przyjdzie biało ubrana chuda pani z kosą i... Tak że do roboty PiSiaki i cała kochana reszto - nie ociągać się! Połowę i tak wykona za nas lewizna, wraz samymi "uchodźcami", a my będziemy tylko siedzieć i zacierać łapki.

Lub prawie. Ale też wylansowanie paru młodych z charyzmą i trochą rozumu.... Albo na odmianę starych z jeszcze większą charyzmą i rozumem wielkim jak piec... Naprawdę by nam się przydało.

* * *

To było w miarę ściśle na zadany temat, a teraz nieco naszej typowej gry swobodnych swobodnych skojarzeń, starczych wspomnień z epoki dyliżansów i przebłysków intuicji. (Trza by faktycznie zacząć to oddzielać, bo potem ludzie mają pretensję, że to nie jest jak w ich ukochanej gazetce, itd.)

("Trocha" to z Boya, np. w przekładzie z Villona, kocham to słowo!)

W końcu, jak niedawno sobie myśląc na inne całkiem tematy zresztą, uświadomiłem, armie zwycięskie od dziadowskich różnią się tym, że w zwycięstwach straty w ludziach wśród oficerów są postrzegane przez pozostałych przy życiu jako cenna SZANSA na awans, podczas gdy w tych drugich kadra koniecznie chce żyć wiecznie, co w militarnym kontekście stanowi absurd, i wszelkie straty wprawiają ją w coraz większą prostrację.

Tak to widzę. Jest to absurd, ta chęć wiecznego życia w wojsku znaczy, lub może po prostu liberalne odwalanie roboty byle jak, byle sobie wygodnie za cudze pożyć - bo wojsko to jednak nie harcerstwo, i jeśli ktoś koniecznie chce żyć wiecznie, no to wybrał nie ten zawód.

Oczywiście nie mówimy teraz o jakichś biedakach z przymusowego zaciągu do carskiej czy pruskiej armii, którzy od wieków giną za swoich dzielnych królów i nikt ich o zdanie nie pytam - bo tam działają inne mechanizmy, choć takie armie też bywają jak najbardziej OK na polach bitew, a w tych co lepszych także z chęcią wiecznego życia tam nie przesadzają.

Po lekkim dopasowaniu, daje się powyższe jednak odnieść także do różnych słodszych, mniej militarnych i mniej finalnych (czyli mniej związanych z migracją na łono Patriarchy) kontekstów - jak na ten przykład telewizje i inne media. (Choć ta myśl o armiach sensu stricto także jest do zapamiętania!) Rozumiemy się? No to teraz do roboty, nie żartuję!

triarius

P.S. A teraz puśćcie mnie, kochane ludzie, na chwilę do realu! ;-)

O Merkeli na wesoło (choć przez łzy)

Całkiem bez związku z naszym tematem, albo prawie, rzekę, iż w tygrysach i lwach znalazłem chyba temat, który mógłbym kontynuować do końca moich dni - z przyjemnością, z rozkosznym drżeniem... Pisałbym takie kawałki, a aluzje same by się tam wkładały niczym perły do pucharu Kleopatry...

I w ogóle. Problem jest tylko taki, że albo mam po drodze inne nagłe olśnienia - jak to teraz, albo też, alternatywnie, nie chce mi się w ogóle nic pisać. Jednak dalszy ciąg tego o drapieżnych kotkach jest już w mojej głowie, co oczywiście nie może nikomu poza mną wystarczyć, ale rokuje na przyszłość dość pozytywnie. Dixi!

A teraz od szlachetnych źwierząt wykonamy ogromny skok, i to w przepaść - do tytułowej Merkeli...

Otóż, ze sztuką filmową jestem jak najbardziej na bakier, ale parę niezłych rzeczy w życiu na ekranach widziałem, a komedie, głownie, a ostatnio wyłącznie, w postaci tzw. sitcomów, to nawet b. lubię. No i pamiętam z dzieciństwa film stanowiący zbiór b. wczesnych - z początków niemal filmu jako takiego niemal (nie powiem tu "sztuki filmowej", bo to dęcie brzmi) - kawałków jednego francuskiego komika...

Czy on się nie nazywał Harry Lander? Dziwnie mało to francuskie, ale coś takiego mi się kojarzy. Mógłby być z Alzacji. (W każdym razie nie Landru, bo ten to był inny.) Było to nieprawdopodobnie śmieszne. Jednym z tych kawałków była dość długa, jak na tamte czasy, wersja Trzech Muszkieterów.

Chyba pierwsza ekranizacja tej powieści, tyle że na śmiesznie. (A tak całkiem na marginesie, to może ktoś chciałby wiedzieć, a nie wie, że za scenariusz do innej, bardziej znanej i na poważnie, wersji Trzech Muszkieterów odpowiedzialny jest nasz ukochany Robert Ardrey. Bo Oscara to on chyba dostał za "Ben Hura".)

No i tam był król, który sobie siedział na tronie... Zaraz - a może to był właśnie Richelieu? W każdym razie na tronie, a u jego stóp, na ziemi, siedział taki cherlawy, żałosny człowieczek, całkiem łysy, tylko - przynajmniej na początku - z trzema długimi i naprawdę dorodnymi włosami na tej swojej smętnej główce.

Na samym szczycie. No i zawsze, kiedy ci trzej dzielni muszkieterzy gdzieś tam galopowali, żeby coś zdobyć, żeby czemuś zapobiec, kogoś słusznie ukarać, czy co tam, to ten gość na tym tronie się okrutnie denerwował, więc zagryzał wargi i nerwowo szarpał jeden z włosów tego człowieczka.

Kręci, kręci, szarpie, szarpie, zagryza wargi... Nawija włosa na palec, bo każdy z tych kłaków naprawdę długi i dorodny... Aż na koniec każdej takiej krótkiej sceny człowieczkowi ten prominent z tego jego żałosnego łepka ten włos wyrywał. (Na tyle tajników sztuki filmowej to byście z pewnością sami łatwo wpadli, n'est-ce pas?)

Człowieczek się wtedy krzywił boleśnie, ale nic nie mówił, choćby dlatego, że to był niemy film. (Z powyższego zaś logicznie wynika, że takie sceny były trzy, bo pod koniec ostatniej człowieczek był już kompletnie łysy, i tak być przecie musiało. Inaczej byłby to jawny gwałt na samych zasadach sztuki, Arystoteles by się w grobie przewrócił itd.)

W każdym razie było to tak śmieszne, że pamiętam to przez dobrze ponad pół wieku i cały czas mnie to bawi. No dobra, mam nadzieję, że was ludzie zahipnotyzowałem tą narracją na tyle, że nawet wam do głowy nie przyjdzie spytać "a jaki to ma związek z Merkelą?" Jednak ma i ja sam o tym przypomnę.

Otóż podejrzewam, że jakoś tak jest tam teraz z Tuskiem i Merkelą, a w każdym razie zachęcam was, byście sobie takie coś łaskawie wyobrazili. Co najmniej w sferze symboli i esencji, to na pewno nie będzie żadne odstępstwo od prawdy!

* * *

To było jedno. Teraz wam ludzie powiem, że chodził mi wczoraj po głowie taki oto żarcik, cytuję:
Kommodus i Heliogabal by się zapewne obrazili, ale co powiecie na takie oto zestawienie osobowości?

Kaligula, Neron, Merkela ?
Wydało mi się to dość zabawne i chwilę się tym cieszyłem w duszy mojej, ale potem stwierdziłem, że zbyt uczone, zbyt pedantyczne (no bo kto dziś wie i nie ma w przysłowiowym nosie, kto to był Kommodus?), więc zaniechałem. Tym bardziej, że przypomniałem sobie zaraz, iż o wiele mniej popularny - w sensie odczuwanej doń sympatii - jest dziś pewien inny pan, o wiele nam współcześniejszy...

No i wymyśliłem dla was, kochane ludzie, zagadkę. Która idzie tak:

PYTANIE: Dlaczego Merkela robi to co robi?

myślimy...

myślimy...
myślimy...
myślimy...
myślimy...

ODPOWIEDŹ: Ona to robi w żywotnym interesie Niemiec. Konkretnie po to, żeby Adolf Hitler przestał wreszcie być najmniej lubianą postacią w całej historii.
(A że nieco tego wszystkiego nie przemyślała, to już inna sprawa.)

Ładne? Mówią, że śmiech jest płaczem mędrca, i coś w tym chyba jest z prawdy.

triarius

czwartek, stycznia 14, 2016

Mój głosik w aktualnych kwestiach

Na samym topie szalomu jest w tej chwili pewien tekst, całkiem sensowny, który mnie natchnął. Oto linek:

http://leonarda.salon24.pl/691571,i-co-dalej-z-euro-intrygantami

a poniżej to, co ja tam w komęcie od nim wpisałem (a następnie przyozdobiłem rabatkami, rozbudowałem i doprawiłem czarnuszką), tylko że za cholerę nie chce wejść, nie wiem dlaczego, ale żadne z tych przypuszczeń nie jest dla szalomu pochlebne. W każdym razie tutaj to macie...

* * *

Fajny tekst, słuszny, ale mam jedną sprawę.

Otóż ja podpisami i petycjami brzydzę się od małego, a już na pewno od czasów późnego Gomułki co najmniej. No i nie mam ochoty tego zmieniać. Pisanie do indywidułów w rodzaju tego tam, jakmutam... i tego drugiego, per "Szanowny Panie" i zapewnianie do tego, że kocham Unię, tylko wypaczenia nie, albo i nie to, bo zbyt ostro, po prostu mnie mierzi.

Róbcie to, jeśli chcecie, ale ja nie będę - wy natomiast, dobrzy ludzie, możecie ew. z pełną odpowiedzialnością dopisać w postscriptum, że są także tacy, którzy metod w rodzaju kulturalnych rozmów z ludźmi, którymi się brzydzą i z którymi nigdy nie chcieli mieć do czynienia, czują wstęt, ale tym bardziej wstręt także czują do tego typu chamskich napaści, nie mówiąc już o jawnej zdradzie (ten Czuchnowski jeszcze nie siedzi, by the way?), a popierają nowy polski Rząd i polskiego Prezydenta.

Po prostu tacy ludzie, a w każdym razie ja, na razie, mówiąc historyczną meaforą, "stoją z bronią u nogi". Jeśli jednak trzeba będzie bronić Rządu, Prezydenta, Prawa i Sprawiedliwości (z dowolnie wielkiej litery), i po prostu Polski - przed kimkolwiek, z Unią Europejską włącznie, a z koszmarną ubecką, okrągłostołową III RP na czele - to się nie zawahają, i uczynią to raczej szybciej i bardziej zdecydowanie od tych piszących petycje.

Tak jak nie brałem udziału w słynnym dwudniowym (!) referendum na temat wejścia do Unii (która także oczywiście miała całkiem inaczej wyglądać, niż wygląda), ponieważ uznałem, że większa jest szansa na nieuzyskanie wystarczającej ilości uczestników - a teraz liczę się jako ten, któremu było wszystko jedno, tak teraz też nie jest mi wszystko jedno i na pewno nie zamierzam spokojnie patrzeć, jak mi ta Unia do końca robi z mojego kraju niemiecką kolonię i bantustan.

To, że nie raczę pisać do tych całych Oettkerów, czy jak im tam, nie oznacza także, że nie zamierzam w ogóle nic robić podczas tego "stania z bronią u nogi". Zamierzam i będę. Tak samo, jak przed tamtym referendum nawiązałem kontakt z pewnym przedsiębiorcą, zaprojektowałem znaczki wyrażające niechęć do Unii, które miały być wyprodukowane w postaci nalepek...

Nalepki się wprawdzie nie pojawiły, bo mój przedsiębiorca nagle, bez uprzedzenia, zmarł na serce. Nie wiem, czy to był wczesny przypadek weekendowego samobójcy, prawdopodobnie nie, ale nie da się tego wykluczyć, tym bardziej teraz, kiedy już z Unii, jak kiedyś z Salome, spadają ostatnie zasłony.

Nic nie sugeruję, bo też nic nie wiem i to nawet nie jest jakieś zdecydowane podejrzenie, ponieważ nie miałem nigdy sposobu tego zbadać i się tym nie zajmowałem, ale przecież miła anegdotka na czasie, a mówimy przecież głównie o tym, czy tacy jak ja - którzy nie będą pisać i unijnych komisarzy przekonywać - pozostają całkiem bierni, czy jednak nie.

Swoją drogą cudna jest ta nazwa "komisarz"! Przypomina mi się zawsze, gdy to słyszę, taka wydana w Londynie monografia 8. Pułku Ułanów, gdzie jest opis, jak to w wolnie polsko-bolszewickiej na Ukrainie walczyło pięciu amerykańskich lotników, przesadzonych na konie, i po pewnym starciu jeden z nich, ogromny chłop, w skórzanej kurtce, wycierając zakrwawioną szablę, mówi "pięciu zabiłem, samych komisarzy". (Musi to był amerykański Polak, co by wiele wyjaśniało.)

Oczywiście nikt tych panów szablą tu nie zamierza, ale może warto wiedzieć z czym mi się nazwa "komisarza" kojarzy i dlaczego, a przy okazji interesujący, jak sądzę, fakcik z rodzimej historii, z bardzo trudnodostępej książki. Ja już jej od dawna nie mam, rodzina sprzedała ją wieki temu dla chleba, kto ją może mieć i w jakiej budzie... Czy jakim innym, powiedzmy, Chobielinie... Można się tylko domyślać, i raczej nie był to nikt rodzinnie z jakimikolwiek ułanami związany, góra z armią Budionnego (pion polityczny), ale też w takim kraju od '39 roku przyszło nam żyć.

Szabli zresztą też już od ponad pół wieku nie mam, więc spokojnie! Choć jako dziecię korzeniami sięgające sporo przed czasy PRLu, naprawdę w dzieciństwie autentyczną ułańską szablę przez krótki czas miałem, a jakże! (Że o srebrnych łyżkach z koronami nie wspomnę, zresztą już kiedyś było.) I ona, ta szabla (choć łyżki także, wraz z widelcami, choć kiedy indziej, a srebrne herbowe półmiski mnie po prostu nie doczekały i dopiero się ostatnio o ich istnieniu przypadkiem dowiedziałem) też nagle razu pewnego znikła. 

Też niewątpliwie po to, żeby się pojawić na ścianie jakiegoś resortowego... Powiedzmy... "nowego arystokraty". Ale rodzina, moja na odmianę, miała za to czas jakiś na chleb, buty i szkolne podręczniki. No, może jeszcze na jakieś inne, tańsze książki, czy wyjazd na narty - nie przesadzajmy z tą nędzą, choć bogato nie było.

Fakt, że robiłem tą szablą dziury w podłodze - wiele poza tym nie potrafiłem. I dobrze, że nic więcej nie potrafiłem, bo była potwornie ciężka dla dziesięciolatka. Mogłem sobie na ten przykład przedziurawić stopę, albo coś... Nic w każdym razie zasługującego choćby na pióro Sienkiewicza. Co jednak nie nijak nie uczyni z chama, który ją teraz ma (a którego niniejszym pozdrawiam), żadnej autentycznej elity.

Tak że nie wprost szablą, jak tamten dzielny człowiek, ale w starciu "komisarzy" i innej unijnej biurokracji z moim krajem opowiadam się zdecydowanie po tej stronie mojego kraju - i po prostu nie raczę z tym szemranym unijnym towarzystwem rozmawiać, przynajmniej dopóki ta rozmowa ma udawać kulturalną konwersację, a niestety na razie musi. Gdyby jednak polskie państwo uznało, że jest zbyt słabe, by np. doprowadzić Czuchnowskiego do mamra, to ja się polecam - znajdę paru kumpli i go dostarczę.

Mam nadzieję, że za parę lat takie indywidualne usługi nie będą już konieczne, a unijni "komisarze" - wszystkich pięciu (znowu ta święta liczba?), czy ilu ich tam jest - od Polski się łaskawie odczepią. Jeśli miałoby to oznaczać referendum za wyjściem z Unii, czy po prostu wyjście - jestem za! Nawet, gdyby miało to miałoby pociągnąć za sobą parę lat gorszej ekonomii dla mnie osobiście. Unia i tak szybko nas w tym dogoni - spokojna głowa!

Pzdrwm

triarius

P.S. A tak przy okazji, to Kurak się dzisiaj martwi pisowskim pijarem, i cała masa innych ludzi. "Dać ludziom forsę, chleba i igrzysk!", wołają. A ja sądzę, że wystarczyłoby dorwać jakąś sporą ogólnopolską telewizję, co już, z tego co słyszę, nasi mają, albo prawie, a potem przez parę godzin dziennie nadawać najprzeróżniejsze aktualności z frontu wiadomych "uchodźców". 

To naprawdę dałoby zrobić w b. interesujący, choć włosy na plecach jeżący, sposób. Nawet ja bym to potrafił, jeśli nie dotychczasowi uznani dziennikarze. Jeśli Polacy są aż tak durni, żeby nie rozumieć i w każdej chwili nie pamiętać, że upadek obecnego Rządu i/lub Prezydenta oznacza setki tysięcy muzułmanów, nie zawsze miłych w obyciu, w ciągu paru zaledwie lat, oraz po prostu ordynarne multikulti dla naszych ew. wnuków, jeśli nie więcej, no to faktycznie zaslugują na platformę i rządy unijnych "komisarzy"! Tak aż źle chyba jednak nie jest.

Dzisiejsza np. rewelacja z BBC (przynajmniej tam ja to zobaczyłem) o zbiorowym gwałcie na trzyletnim chłopcu w obozie dla uchodźców w Norwegii - akurat zresztą na Mikołaja, nie wiem czy celowo, ani czy to miało związek - to nie jest oczywiście nic przyjemnego, ale swoje by to zrobiło. Po prostu na razie mało kto wie.

Król Lew a sprawa polska (1)

Pan Lew i Pan Tygrys. Jeśli by je oskubać ze skóry (z Panem T. jednak nie radzę próbować!), ujrzymy bardzo podobne stworzenia. Wielkość ta sama, kształt właściwie też. A jednak stworzenia te (jeśli mówimy o Panach, a nie Paniach) mają całkiem inną funkcję, wynikającą z całkiem innego sposobu życia.

I to może być ew. widziane jako nasz ukłon w stronę ludzi wciąż dziwnie opętanych ekonomią, nawet do popadnięcia w sprośne błędy liberalizmu, także w jego ekonomicznym aspekcie. (Nikt tu w końcu nigdy nie twierdził, że zdobywanie, użytkowanie i dystrybucja dóbr, takich na przykład jak codzienne papu, to sprawa nieistotna.)

Pan Tygrys jest maszyną do polowania. Jego sposób to skradanie się, zazwyczaj przez haszcze, choć bywa że przez tajgę - ciche, mimo wagi sięgającej u (naszego chyba ulubionego) Pana Tygrysa Bengalskiego 258 kg, a u największego - Pana Tygrysa Syberyjskiego - 306 kg... A potem skok na grzbiet upatrzonej ofiary.

Nawet jeśli ofiara wlezie na drzewo, Pan Tygrys Bengalski potrafi skoczyć i dosięgnąć ją pazurami wiele metrów ponad ziemią. Ale Pan Tygrys nie atakuje od przodu i zostało to nawet cwanie przez Pana Człowieka ostatnio wykorzystane. Otóż indyjscy robotnicy leśni noszący z tyłu głowy maski z namalowaną na nich bardzo wyrazistą twarzą są rzadko przez Pana Tygrysa atakowani.

Pan Tygrys jest samotnikiem, żyje bez towarzystwa, poza oczywiście krótkim okresem, kiedy szuka sobie małżonka na czas jakiś, no i w przypadku Pani T., kiedy zajmuje się dziatwą... Ale my się zajmujemy teraz Panami i tego się będziemy trzymać, a wszelkie ew. wrzaski feministek i osób przez nie zmanipulowanych skwitujemy prychnięciem. (Swoją drogą, "dziatwa" jest OK, "dziatki" też, ale za "pociechy" lub "milusińskich" będę strzelał!)

Życie Pana Tygrysa jest w sumie dość nieskomplikowane, choć oczywiście każde prawdziwe życie musi być nieco od tego krótkiego tutaj opisu bardziej złożone. (Poza tym, że, jako rzekł był Flaubert, a pisarz to niebylejaki: "odpowiednio opisane życie wszy może być ciekawsze od życia Aleksandra Wielkiego". Z czym ja się zgadzam, i to aż do kwadratu, bowiem życie Aleksandra nudzi mnie od dzieciństwa, choć nie tak, jak życie np. Augusta, no a absolutnym mistrzem jest tutaj u mnie niejaki Napoleon Bonaparte. Brrr, co za wulgarny i nudny gość!)

Zmieniamy obiekt naszych badań. Mówiąc w ogromnym skrócie, Pan Lew - także ten noszący w tornistrze buławę, czy może raczej królewskie berło - to maszyna do walki. Stanowi też od tysiącleci, i z tego właśnie powodu, emblemat i symbol władzy, siły, dostojeństwa. No a tacy Templariusze, na przykład, zanim się paskudnie geszefciarsko nie zdegenerowali...

Nie, nie wierzymy w każde słowo propagandy Pięknego Filipa, ale też oczywiste jest, że ci nieszczęśnicy w początkach XIV w., to nie byli już ci sami ludzie, którzy w początkach wieku XII w Ziemi Świętej, mieli np. prawo polować jedynie na Pana Lwa i obowiązek akceptowania walki w stosunku sił 1:3, oczywiście na swoją niekorzyść. I tutaj właśnie Pan Lew - maszyna do walki, o której sobie mamy zamiar...

No dobra, powiecie, ale do walki z kim? Z Templariuszami, to raz. (Na to chyba można było wpaść?) Albo z Masajami, u których zabicie Pana Lwa włócznią i z pomocą tarczy to niezbędny dla każdego młodzieńca dowód męskości. Przynajmniej tak było, bo nie wiem, jak oni teraz z tym robią, ale to chyba kolejny przykład, jak "wolny rynek" i ta cała reszta leberalizmu robi z życia ludzi szambo. Ale jednak Templariusze i Masaje to tylko wisienka na torcie, bo Pan Lew jest stworzony, uformowany i zaprogramowany do walki z kim innym.

Mianowicie do walki z... Zzzzz... Trudne? A z kim, że spytam, walczy przede wszystkim taki np. pancernik (i nie mówię tu o tym tam Panu Mrówkojadzie, tylko o takim co pływa po morzach i oceanach, rozsławiając imię itd.)? I z kim, choć istnieją od tego rozliczne i szeroko znane odstępstwa, walczy taki np. czołg? Odpowiedź nasza brzmi - bo i inaczej brzmieć po prostu nie może, to by nie wypadało! - "z drugim pancernikiem" i "z drugim czołgiem", odpowiednio.

Tak samo jest z Panem Lwem. Acha, dla porządku... Nie mówimy tu w tej chwili o Lwie Trockim, choć sporo z tego co mówimy dałoby się chyba i do niego odnieść, ale nie badaliśmy tej kwestii dość dogłębnie i nie chcemy nikogo mimo woli w jakiś błąd wprowadzać. Chodzi nam o tego Pana Lwa, który sobie hasa po sawannie, a po nocach ryczy równie głośno, jak startujący odrzutowiec. (Super Gość, jeśli mnie spytać!)

No i ten Pan Lew (nie tow. Trocki zatem) nawet tę swoją przeogromną afro-grzywę ma taką właśnie, żeby mu drugi lew za łatwo karku nie przegryzł, ani tchawicy. Mówią też, że tą grzywą on płoszy zwierzynę, która jego kobiety następnie bardzo inteligentnie, zbiorowym wysiłkiem, upolowywują. Sam na tym odcinku niewiele Pan Lew robi.

Tak przy okazji, to bardziej mi się to zachowanie tamtych pań podoba, niż inna spośród ulubionych żeńskich rozrywek, czyli haremowe intrygi z udziałem zgrai eunuchów, ale w tym lwim polowaniu jest oczywiście więcej z haremowych intryg, i haremowych czułości też zresztą, niż np. w mamusi wędrującej codziennie skoro świt do roboty, opuściwszy ledwo od pępowiny oderwane dziecko, i wracającej wieczorem na kolację z puszki i serial, oraz w reszcie obłędnych liberalnych zachowań, które już nauczono nas traktować jako coś normalnego.

Czemu jednak Pan Lew bije się z innymi Panami, zamiast wziąć się przykładnie do roboty, albo - skoro naprawdę nie potrafi - przynajmniej zacząć myć naczynia i robić porządki w domu? Czy po prostu - zamiast zacząć normalnie zdobywać chleb dla rodziny, czyli w jego przypadku porządnie polować?!

Tak jak to robią kobiety, a skoro one potrafią, to on, macho (tak to się ludzie pisze, a ja brzydzę się tym nagminnym spolszczaniem w ruskim stylu, którego my nie potrzebujemy, bo mamy ten sam ałfawit!) chce się przyznać, że nie potrafi? No więc, jak z tym będzie?

Acha, tutaj wrócimy znowu na chwilę do Pana Tygrysa i powiemy wprost, że on b. rzadko walczy, bo poza swoim gatunkiem nie bardzo ma z kim (Pan Słoń za Duży, z Misiem Baloo się Panowie omijają, reszta źwierząt, które Pan T. spotyka to żaden przeciwnik), a że żyje samotnie i ma swoje ściśle określone terytorium ("jeden Pan Tygrys na jedno wzgórze" - czytać Ardreya, do @#$$% nędzy!), więc kolegów Tygrysów nigdy w zasadzie nie spotyka. (Oczywiście poluje, ale to żadna walka, choć oczywiście, wbrew różnym Lorenzom, agresja jak najbardziej, tyle że ASPOŁECZNA.)

I to by było na razie na tyle. Jeśli Miłościwy Bóg zechce, to napiszę dalszy ciąg, bo nie dość że mi się dość zabawnie to napisało (mówię o swoich wrażeniach, wrażeń P.T. Czytelnika nie znam), to jeszcze naprawdę jakąś tam poważną i brzemienną (ach, jak ja kocham facetów zajmujących się amatorsko wirtualnym położnictwem!) treść mam ci ja na oku i, jeśli do tego dojdziemy, to ją... Uwaga, uwaga! Ni mniej, ni więcej, tylko - UJAWNIĘ! (Łał? A co niby innego?) A więc...

c.d.n. (albo i nie)

triarius
 
P.S. 1 Całkiem nawiasem, to fajne stwierdzenie znalazłem przed chwilą w jednym z komętów na szalomie: "Cechą dobrych i dojrzalych polityków jest umiejętność głoszenia prawdy bez konieczności obdzierania jej z bielizny do szczegółów gołej anatomii." Tygrysiczne, nawet w swej subtylnej frywolności.

P.S. 2 Zaś NIE nawiasem, tylko właśnie w ścisłym związku z powyższym fragmentem zamierzonego arcydzieła, to powiem, że nie jest jednak wykluczone, że zanim do niego dojdę, to już nie będę pamiętał tej głębokiej treści, którą w tym chciałem zawrzeć. Może wtedy wymyślę jakąś inną, bo na głębokich treściach to mi akurat nie zbywa.

Albo i nie. I nie jestem nawet pewien, czy JUŻ jej nie zapomniałem, tej treści znaczy. Nie chce mi się skrobać kory mózgowej, żeby to sprawdzić. Pewnie i tak jest to sprawa bez znaczenia - macie tu literacką perełkę z paroma ciekawymi informacjami do gry w Trivial Pursuit, i się cieszcie.

sobota, stycznia 09, 2016

A co z resztą tych panów, że spytam?

Kiedy już niemieckie media zostały złapane na politpoprawnym przemilczaniu przez pięć dni tego, co zaszło w Kolonii w noc sylwestrową, nastąpiła dymisja głównego policmajstra i zewsząd słyszymy nieskrępowane, jak by się mogło zdawać, informacje na ten temat.

Nawet tak bezkompromisowe, że np. "spośród 32 dotychczas zidentyfikowanych sprawców, 18 okazało się być azylantami" (czy jakoś tak). I leming, także ten "prawicowy", czuje się chyba wreszcie usatysfakcjonowany - ja w każdym razie, nie tylko w telewizjach, głównie zachodnich, ale nawet na "prawicowych" rodzimych blogach, marudzenia na cytowane tu stwierdzenie nie dostrzegam. A jednak...

Jeśli 18 spośród tych panów było azylantami z tej ostatniej fali "uchodźców", co ją Merkela Niemcom zafundowała - to CO Z RESZTĄ? Mamy jakieś poszlaki, może nawet dowody, że to były zwykłe miejscowe, blade i z islamem nic nie mające wspólnego szkopy - czy też nie? Albo może ktoś sądzi, że gdyby Niemce i muzułmanie znaleźli się tam w podobnych ilościach, to zajmowaliby się rabowaniem komórek i macaniem kobiet, zamiast spoglądać na siebie podejrzliwie i drug z drugiem polemizować? Dream on!

Krótko mówiąc, ja mam ci takie podejrzenie, graniczące z pewnością, że, nawet jeśli to o liczbie azylantów wynoszącej z grubsza połowę złapanej dotychczas próbki jest prawdą, na co nie ma gwarancji, to resztę stanowili także muzułmańscy imigranci, co najwyżej nieco dawniejszego chowu. Zresztą co do tej złapanej próbki też można by mieć przeróżne wątpliwości, a że niemieckie władze już zaufanie do siebie mocno już podważyły, więc...

Jakoś nie widzę możliwości by bladzi, ewidentnie nie-muzułmańscy Europejczycy bez znajomości orientalnych języków bez problemu wmieszali się w tłum "uchodźców" i kogo tam jeszcze. To raz. Dwa jest takie, że tego typu wydarzenia miały, o czym się rzadko mówi, miejsce także w kilku innych miastach Niemiec, a także w Szwajcarii i Austrii, a w Finlandii (jak słyszałem wczoraj na BBC) też w stronę czegoś takiego zmierzało, choć policja zdaje się stanęła na wysokości i przeszkodziła.

Refleksja na tym właśnie BBC była taka, że to ewidentnie była zorganizowana akcja - ci ludzie byli umówieni i zwołani w to miejsce, w takim właśnie celu. Powidział to szef helsińskiej policji, z którym to był wywiad, a wyglądał sensownie i raczej wiedział co mówi.

No i jakoś słabo widzę to zwoływanie na oczach służb, niezależnie od tego czy byłoby to telefonicznie (przy tej skali służby by się zainteresowały), czy na mediach społecznościowych, w taki sposób, by zwołali się po prostu napaleni i głodni cudzej własności faceci - niezależnie od tego czy "uchodźcy", czy muzułmanie, czy rdzenni tubylcy o czysto niemieckich korzeniach.

Co innego jeśli, jak podejrzewam, i byłbym na to gotów postawić sporą sumę, ta reszta, ci którzy nie byli "uchodźcami", to też muzułmanie, dłużej lub krócej już osiadli w Niemczech. Wtedy fakt, mogłoby im się udać skrzyknąć under the radar ("pod radarem" dla niedouczków out there). Poza tym jest jeszcze taki drobiazg, że te kobiety stwierdziły, przynajmniej niektóre, że nikt z tych napalonych nie mówił po niemiecku.

Oczywiście przyczyna tego, że nam, i nikomu, media i władze nie mówią, iż ta reszta to też imigranci i/lub dzieci imigrantów, oficjalnie może być taka, że po prostu tego typu informacji - o pochodzeniu etnicznym itd. - podejrzanch o przestępstwa się z zasady nie podaje. (A nawet więcej, bo albo jest na wczesnym etapie z zapisów usuwana, albo nawet po prostu tego się nie rejestruje.)

Dla tych policji i reszty to może być wystarczająca obrona przed zarzutami ("ja tylko wykonywałem rozkazy"), ale też jeśli skutki są właśnie takie, a są...Czyli kompletne załganie całej sytuacji, a Merkela wciąż uśmiechnięta, choć "jest krytykowana nawet we własnej partii".

Uśmiecha się nieco jakby przepraszająco, jeśli mnie wzrok nie myli, ale może mylić, bo to nie jest tak czy tak miły widok ta Merkela. Jezu! Po czymś takim ona jest tylko "krytykowana"!? W każdym normalnym społeczeństwie psy by już dawno włóczyły... Jej portrety, bo co innego?

Więc jeśli jest to skutek (a oczywiście jest) odgórnie narzuconej politpoprawności, no to trza wypieprzyć całą @#$% politpoprawność i tyle. Jednak dziennikarze - z tego co do mnie doszło - a także nawet te prawicowe "lemingi", na razie ani sobie pytania o tych pozostałych nie zadają, ani też żadnych dalej idących wniosków nie próbują wyciągać. Czyli jak na razie bez zmian.

W końcu genialne stwierdzenie genialnej Środy, że (z pamięci): "wszyscy mówią że to byli imigranci, a przecież to przede wszystkim byli mężczyźni, i to wszyscy", to jej zwykły poziom, choć faktycznie nie co dzień one są aż tak udane. Zresztą tym razem miała łatwo, bo przepięknie jej tę piłkę nagrali.

Chodzi o to, że babsko w swoim genialnym bonmocie bazuje na naszym apriorycznym założeniu, że cała reszta tych tam napalonych to były zwykłe (i do tego nawet pewnie ochrzczone, bo czemu nie?) Hansy i Helmuty. Tak nas te @#$%^ na spółkę robią w ciapka!

triarius

P.S. Zaplątałem się w tych wszystkich nawiasach i oczywiście zapomniałem o najważniejszym. (Napisałbym "o poincie", gdybym miał pojęcie, jak to się pisze.) Otóż, jeśli tam byli zwołani i zorganizowani ZARÓWNO ci nowi "uchodźcy, jak i dawniej już osiedleni muzułmanie, no to Niemce są w głębszej dupie, niż dotąd mogło się wydawać! 

Oznaczałoby to, że jest tam już między nimi realna więź, a nawet swego rodzaju wspólna organizacja, i nawet ci dawni współwibrują mentalnie z tymi nowymi... Tak że jest tam teraz tego mocno egzotycznego i zdolnego do (jakby nie było) czynu bractwa o wiele więcej, niż sami azylanci - także tam, gdzie dotąd się Niemce nie spodziewały. 

W dodatku sugerowałoby to, i to zdecydowanie, że nastroje wśród od dawna osiedlonych w Europie muzułmanów też nie są aż takie super odległe od islamizmu, czy może raczej od podbijania spedalonych ras i zagospodarowywania ich kobiet, jak to się raczyło różnym autorytetom wydawać.

niedziela, stycznia 03, 2016

Ze świata zachodnich mediów

W Arabii Saudyjskiej, wczoraj czy przedwczoraj (na Nowy Rok?) jednego dnia stracono 47 osób. Oficjalnie "terrorystów" (no bo kogo?), ale co najmniej nie wszyscy daliby się tak na serio, przy najlepszych nawet chęciach, zakwalifikować. Co najmniej część to byli elokwentni opozycjoniści, słowem zwalczający sudyjski reżim i dynastię stojącą na jego czele.

Dynastię i reżim, nawiasem, mające tak niewiele wspólnego ze stręczoną nam dzień w dzień politpoprawnością i liberalną "demokracją", jak to tylko możliwe, ale to akurat postępowcom nie bardzo przeszkadza - i jak by mogło, skoro Ameryce i jej Wielkiemu Bratu akurat one pasują?

Jednym ze straconych był szyicki kleryk, a teraz w całym już niemal islamskim świecie rozpętuje się dzika awantura, z zaostrzonym jeszcze bardziej niż dotychczas konfliktem między sunnitami i szyitami. Szyitów jest ogólnie mniej, ale to i tak setki milionów, a jak dojdzie do wojny między Iranem, wraz z wszystkimi szyitami, a Arabią Saudyjską wspieraną przez sunnicką większość, to będzie ubaw!

Do tego nieco zamachów bombowych tu i tam. To tam miasto Ramadi (chyba tak się wabi) - niedawno przy ryku trąb i zawodzeniach starców "odbite" z rąk Państwa Islamskiego - jest, jak się dzisiaj dowiedziałem z zachodnich telewizji, przez to państwo zajadle atakowane. A czego się Szan. Państwo spodziewali? Że oni tam będą siedzieć pod amerykańskimi bombami, czy że po prostu odpuszczą, pozwalając demokracji i politpoprawnemu szczęściu Ludzkości tam sobie luźno rozkwitnąć?

Do tego zamordowany w Meksyku w dzień po objęciu władzy burmistrz... Do tego parę fajnych wyroków za różne ciekawe sprawy tu i ówdzie na całym ziemskim globie... Oczywiście taki drobiazg, jak to, że huczne uroczystości noworoczne spod znaku chleba i igrzysk (lub bagietki i tańca z gwiazdami, czy jak tam sobie lubią), w wielu miejscach, albo się nie odbyły, albo zostały doszczętnie skastrowane...

Niemal tak skastrowane, jak to oficjalne wydanie Magnum Opus Spenglera, które wam Ludzie ta zgraja oszustów stręczy jako res vera (że już nie będę się tu bawił w łacińskie przypadki, bo i tak nie znacie) - z powodu terroryzmu oczywiście - to już oczywiście wszyscy taktownie zapomnieli, z dziennikarzami na czele. (Inaczej byłoby to z pewnością "robienie terrorystom na rękę". Nie ma jak talmudyczne myślenie!)

No - byłbym zapomniał! We francuskiej postępowej ojro-telewizji na zagranicę wczoraj czy przedwczoraj przeszła sobie na tasiemce informacja, że oto tym razem z okazji nowego roku spalono we Francji 804 samochody, co oznacza spadek o 14,5 procenta w stosunku do roku ubiegłego. Mówię serio, naprawdę nie żartuję! (Wybiłem to nawet wizualnie dla waszych słodkich oczu, bo to jest akurat najsłodsza i najzabawniejsza rzecz w całym tym moim tekście. Choć zasługa oczywiście nie jest tu moja.)

Jako że niemal wszystkie inne wiadomości na tej tasiemce były o przemądrych i nabrzmiałych historycznym znaczeniem wypowiedziach Hollande'a i różnych ichnich ministrów, więc z tego kontekstu trudno mieć wątpliwości, że te zaledwie 804 samochody (z pewnością same wraki z połowy ubiegłego wieku zresztą, choć tego wprost nie powiedzieli, musi z braku miejsca i nawału innych pilnych informacji), mamy rozumieć jako ogromny sukces i to sukces przede wszystkim właśnie światłej tamtejszej władzy. (Choć, co nieco dziwne, widziałem to w jednym dzienniku ze dwa razy, a potem już wzięło i znikło.)

Do tego jakieś awantury, z zabitymi oczywiście, i to wojskowymi przeważnie, w Indiach, akurat na granicy z Pakistanem. No dobra - przecież chyba nikt tu nie sądzi, że ja urządzam na serio prasówkę, prawda? Od tego są o wiele lepsi, którym się o wiele bardziej chce, którzy pilniej oglądają i czytają gazety. (Przy okazji pozdrawiam Marylę z http://blogmedia24.pl, która to np. ładnie robi.) Tyle że to był tylko (dłuuugi) wstęp, bo ja mam pointę (czy jak to się, @#$^%, oficjalnie po polsku teraz pisze), która jest naprawdę istotna. Otóż... A co mi tam - nawet zagadkę wam Ludzie zrobię!

No więc zgadnijcie, Ludkowie rostomili, jaką przed chwilą ujrzałem ABSOLUTNIE PIERWSZĄ W KOLEJNOŚCI informację w rozpoczynającym się właśnie dzienniku telewizyjnym na tym wspomnianym francuskim ojro-kanale dla obcokrajowców? Zamknijcie oczy i pomyślcie, a potem głośno to powiedzcie, OK? Trochę odbijemy, żeby odpowiedź nie przyszła niechcący sama z siebie, zbyt szybko... Była to więc informacja, że...?

.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.

... że posiedzenie na temat sytuacji na froncie swobód demokratycznych w Polsce odbędzie się jakimś tam unijnym czymś (powiedzieli jakie, ale mnie to lata i nie raczę ich rozróżniać) 13. stycznia. Zgadliście? Gratuluję, ale bez przesady, bo każdy by zgadł. Każdy w miarę przytomny. Następnym razem wymyślę coś trudniejszego.


triarius
 

czwartek, grudnia 31, 2015

Refleksje na koniec roku (mam nadzieję, że nieco mniej banalne od większości tego typu elukubracji)

Kończy się właśnie rok, który, po krótkim lecz dogłębnym zważeniu tej kwestii, muszę uznać za najlepszy dla Polski od roku 1918, czy może 1920. W każdym razie druga połowa tego roku jest zdecydowanie na plusa, a dynamika też (odpukać) rysuje się, jak na to co mamy na świecie, pozytywnie. Z tej tezy wynika kilka innych interesujących wniosków, z których niektóre pokrótce zasygnalizuję.

Po pierwsze, Tygrysizm Stosowany znowu wygrał z różnymi takimi podejściami, które - jak szczerze patriotyczne by w zamiarach nie były i jak znaczącymi by się nie podpierały autorytetami (choć dla mnie Józef Mackiewicz na przykład to żaden autorytet w sowietologii i podobnych sprawach, czy zresztą czymkolwiek; niech mu ziemia lekką itd., ale nie), jedynie gryzą sercem, masują sobie te ślicznie, mimo lat komuny i III RP, zachowane cnotki, i czekają na gen. Andersa na białym koniu.

Kto wie do kogo piję, ten wie, inni mogą się łaskawie domyślać, jeśli łaskawie zechcą. III RP może być równie, lub niemal tak samo, obrzydliwa jak PRL, ale jednak działało to całkiem inaczej. W tym na pewno inaczej działały i w innym miejscu tego systemu były umiejscowione wybory.

Gadki-szmatki na przykład, że to niby głosowanie w III RP (niech szczeźnie, tutaj całkowita zgoda!) jest całkiem tym samym wygłupem bez najmniejszego przełożenia na rzeczywistość, co w PRL, zawsze były (sorry, jeśli komuś kaleczę nabrzmiałe ego!) głupie; najczęściej, jak podejrzewam, zdradzały lenistwo umysłowe i wygodnictwo w realu; a to co się w roku 2015 stało wykazało ten fakt tak dobitnie, że uciekanie od tej prawdy odbiera chyba po prostu prawo nazywania się polskim patriotą i człowiekiem myślącym.

Wyrażę tę myśl raz jeszcze, w cholernie przystępnej i jasnej formie: O ile w PRL wybory faktycznie były żałosną farsą bez znaczenia i udzial w nich zawsze był jakąś formą osobistego upokorzenia, to w PRL bis, inaczej zwanej III RP, (która wciąż jeszcze nam niestety panuje, choć już nieco mniej) jedynym mądrym i (jednocześnie) przyzwoitym zachowaniem jest jednak głosowanie, a przez ostatnich z grubsza 10 lat - głosowanie na PiS.

Oczywiście jeden głos o niczym nie może przesądzić itd., zgoda, ale tę kwestię sobie już tu kiedyś dyskutowaliśmy. Pascal rzekł credo quiam absurdum est, no to wy możecie sobie rzec eligo quia absurdum est i jazda na wybory! Takie to proste - żeby każde patriotyczne działanie zawsze było tak proste, oczywiste i w dodatku bezpieczne!

Co powiedziawszy, dodać jednak muszę, że porównanie roku 2015 - dla Polski, bo nie dla Francji i USA przecież, ale też Polska nas najbardziej przecie obchodzi - do lat 1918 i 1920 jest jednak jakoś kulawe i, jak się głęboko zamyślić, nieco przygnębiające. No bo wtedy - wiadomo: niepodległość, która zaraz się sprawdziła i potwierdziła w starciach z agresorami, skuteczne, jakby nie było, zjednoczenie rozbitych społeczeństw z trzech zaborów itd.

Teraz zaś po prostu do władzy - tej dzisiejszej, "demokratycznej" (jak to się oficjalnie wabi, choć jakakolwiek realna demokracja to dziś przecie "populizm", młodszy brat terroryzmu), w kraju zniszczonym, lekceważonym i semi-kolonialnym, gdzie władza w związku z tym wszystkim b. niewiele może... no chyba, żeby z czasem zmieniła różne sytuacje i móc zaczęła... - doszła ekipa mająca, na odmianę, dobro Polski na względzie...

Nie mówię, że jest jakaś gwarancja, że ci ludzie zawsze będą mieli rację, a nawet na pewno zawsze jej nie mają, ale jednak w porównaniu z platfąsami od ośmiorniczek i poklepywania się z Merkelą to jest niebo a ziemia... A więc dobro Polski, to raz, plus dwa, czyli to, że na razie - o dziwo i Deo gratias! - zdają się postępować nieoczekiwanie sprawnie i sensownie.

No i jeszcze trzy, czyli to, że ta ekipa ma już całkiem niemałe poparcie w naszym dzielnym ludzie, a jeśli jeszcze to się trochę pokręci, to ten lud - jak doszczętnie nie byłby chwilowo rozbrojony, pozbawiony wpływu na cokolwiek, zatomizowany i poznawczo/intelektualnie zagubiony - nie da już tego po prostu gładko odkręcić.

"Arabska Wiosna" w Polsce to nie jest jakaś przeurocza perspektywa dla polskiego patrioty, w tym oczywiście dla Stosowanego Tygrysisty, ale ona nie jest urocza także dla naszych ukochanych sąsiadów, przyjaciół, sponsorów i całej tej @#$%^ reszty, która kręci tym nieszczęsnym bantustanem z krzywdą dla tubylców i innych głowonogów. Nieco się jednak zastanowią, zanim zagrają z nami naprawdę ostro - i tym bardziej będą mieli powód się zastanawiać, im dłużej PiS będzie tak fajnie sobie radził, jak to czyni na razie.

Natomiast granie nieostro jakoś im wyraźnie słabo wychodzi - trybuni ludu żałośni nie do uwierzenia, lemingi w demonstracjach antyrządowych gonią w piętkę machając narodowymi flagami i wznosząc patriotyczne na odmianę (!) hasła, ale to są dowcipasy dobre na jakieś lewackie forum, bo, nawet sądząc po różnych szalomach (których linia partyjna, nawiasem, wydaje się ostatnio dość paskudna i targowicka), gdzie patrioci z lewizną bez sensu (chyba głównie dla ilości wejść) gadają, widać, że to nikogo naprawdę nie rusza. A jeśli nie rusza na szalomie, to już nie wiem gdzie by mogło.

I znowu mi wyszło optymistycznie, co za checa! Jednak to, co chciałem na zakończenie rzec, miało być bardziej szpęglerystycznie pesymistyczne. Mianowicie, że o ile kiedyś, te sto lat temu, niecałe, sukces oznaczał, że naprawdę sobie mogliśmy (czas jakiś) robić tak, jak chcieliśmy - mimo wszystkich wrogów i wszystkich dobrze-nam-życzących - to teraz samo w sobie dojście PiS do "władzy" nie oznacza jeszcze prawie nic.

Państwa narodowe nadal zanikają w oczach; globalna biurokracja o jednoznacznie mrówczo-totalitarnych zamiarach, choć ostatnio napotkała pewien opór (sapienti sat), nadal się wzmacnia; przyjaciele i sponsorzy, mimo miliona potencjalnych terrorystów i ich płodnych rodziców w niedalekiej przyszłości, na razie jeszcze zipią; leming nadal jest lemingiem, Obama Obamą, za drzwiami czeka Clintonowa (no bo Trump przecież się nie załapie, choć były milion razy lepszy)... W sumie ten sukces, który z roku Pańskiego 2015 uczynił najlepszy dla Polski i każdego polskiego patrioty od... 95 lat co najmniej, to prawie nic.

Tym niemniej - albo my coś chcemy robić dla TEGO KRAJU (nie do końca rozumiem histerię na temat tego określenia, przyznam), naszego kraju, Polski - albo nie chcemy, kładziemy na wszystko i mamy w dupie. Jeśli to drugie, to nie ma o czym rozmawiać. Dla Tygrysisty może dałoby się znaleźć jakąś inną drogę - od razu jechać globalnie itd., ale bez żartów - to by było jeszcze mniej pewne, jeszcze o wiele trudniejsze... Ktoś to niby realizuje? Wątpię!

A jeśli lagi nie kładziemy i na Polsce (tenkraju) nam zależy - no to sorry, ale ktoś już zrobił jeden mały, jednak zdecydowany i w dobrym kierunku, krok, a my, jeżeli nam zależy - jeżeli tacy z nas junacy, husarze, bataliony Zośka itd. - możemy to pociągnąć dalej. I raczej po prostu powinniśmy.

Zamiast przeżuwać kolejną klęskę swej ukochane wizji świata, i wizji ukochanego patriotyzmu (cnotka, masaż, biały koń, choć istnieją i inne, równie, jeśli nie bardziej absurdalne i szkodliwe) i wymyślać alibi mające kogoś przekonać, że "jednak mieliśmy i tym razem rację, tylko trzeba na to spojrzeć dialektycznie..."

W sumie, żeby ładnie to podsumować, ponownie zakrzyknę (a echo mi zawtóruje): to był bardzo dobry rok, a w dodatku NIEOCZEKIWANIE I W SPOSÓB GWAŁCĄCY RACHUNEK PRAWDOPODOBIEŃSTWA dobry rok. Może jednak Bóg istnieje i w dodatku naprawdę da Polsce jeszcze jakąś szansę? Nie wiem dlaczego miałby być aż tak cierpliwy, ale może ktoś to wymodlił, albo... Co ja o tym mogę wiedzieć.

triarius

P.S. A tak zupełnie bez związku z czymkolwiek, to znalazłem w jednym kursie bicia brzydkich ludzi fajne stwierdzenie. W swobodnym tłumaczeniu brzmi to tak, że "Jeśli gość jest uzbrojony, to na pewno zostaniesz zraniony, ale uwierz, że zupełnie inaczej odczuwa się postrzał czy ranę od noża jeśli to ty go zabijasz, a inaczej jeśli jesteś sam zabijany". Bez związku z naszym dzisiejszym tematem, ale daje do myślenia, i w dodatku chyba warto.

poniedziałek, grudnia 21, 2015

Na koszulki...

... i/lub inne takie. Jakoż to: na transparenty, grafitti, tatuaże; wzory na firaneczkach, na sukieneczkach, na majteczkach, śliniaczkach, papeteriach, czołgach itp. Nie zapominając o obrusach, oczywiście (szczególnie restauracyjnych), bombach i rakietach (termojądrowych też, czemu niby nie?) i kaftanach bezpieczeństwa.

A że CO2 w jonosferze szaleje, lodowce topnieją, zima rozkosznie ciepła - więc to nawet nie jest aż takie bardzo przyszłościowe z tymi koszulkami. Które jednak są najprostszą i najszybszą opcją.

Szczerze mówiąc myślałem raczej o ośmiornicy z widelcem wbitym w grzbiet, ale artysta miał nieco inną wizję. Tak chyba też jest nieźle. Może nawet jest bardziej czytelne, bo to przekreślenie by nam obraz nieszczęsnego stworzenia zasłaniało und zaciemniało.

ośmiorniczki na prorządowe koszulki
Mam jeszcze parę niezłych, jak sądzę, pomysłów na tego typu obrazki, więc proszę trzymać ogień pod kotłem pras drukarskich i popracować nad formą fizyczną, żeby w w pełni koszulkowego sezonu, z tak ślicznym obrazkiem na piersi (czy gdzieś) - za to bez bufek, falbanek, watowanych ramion, tupecików (skoro nawet Trump okazał się być autentykiem, to nie ma rady!), implantów łydek, wstrzykiwania tłuszczu w zadek i zabierania go z ust pąkowia, makijażu, kamuflażu - przez kontrast nie wyglądać jak lewacka dupa zza krzaka. OK?

A jeśli ktoś z przekonaniem uważa, że widelec w grzbiecie gada (cicho! wiem że głowonóg) byłby lepszy, to albo niech mi powie, a ja się postaram ten pierwotny pomysł zrealizować, albo niech sobie sam zrealizuje. Nie zapominając jednak o blogasku https://bez-owijania,blogspot.com i Panu Tygrysie, któremu świat ten szatański/szampański pomysł zawdzięcza, o czym warto by było nieświadomych informować. I te rzeczy.

triarius