niedziela, stycznia 21, 2007

Rzepak, Rokita i kolorki (trzy mini-felietonki)

Rzepakowe uroszczenia

Żaden ze mnie l*erał (obraziłbym się, gdyby mnie ktoś tak nazwał), ale naprawdę nie rozumiem całej tej hecy wokół biopaliw i rzepaku. Jakim prawem ktokolwiek śmie ludziom narzucać, co wlewają do zbiorników paliwa swych prywatnych maszyn? Zgoda, mogą istnieć pewne drobne ograniczenia, i np. gazy wydzielane z rur wydechowych przy spalaniu tego czegoś nie powinny być bardziej trujące od Cyklonu B, a może nawet od obecnych oparów marnie spalonej benzyny. Ale poza tym?

Nie wspomnę już (a w każdym razie nie rozwinę tego tematu) o tym, jak samobójczym działaniem jest przedłużanie bez żadnego wyraźnego powodu obecnego uzależnienia od ropy naftowej. Kim by byli Arabowie, w tym terroryści i islamiści, gdyby nie to uzależnienie? Czym by była Rosja po przegraniu zimnej wojny?

Nie znam się na problematyce paliw z rzepaku i innych takich rzeczy, przyznam, że te aspekty ekonomii (w odróżnieniu od spraw czysto spekulacyjnych, które są intelektualnie fascynujące, choć wcale nie twierdzę, iż pozytywne społecznie) są dla mnie niewiarygodnie nudne i trywialne. Samochody też całkiem mnie nie podniecają. Ale z tego co rozumiem, to są jakieś wariackie uroszczenia obecnej światowej władzy, której nawet politycy uchodzący za narodowych nie śmią już się sprzeciwić.


Dlaczego odstawiono Rokitę?

Od miesięcy masa ludzi zastanawia się nad przyczynami odstawienia Jana Marii (Barbary Kunegundy Heleny Zofii Wandy itd.) Rokity od piersi przez Donalda Tuska i przywództwo Platformy Cieniasów (inaczej PO, mało to partii ma dzisiaj po kilka nazw?).

Nikt chyba dotąd chyba nie podał takiej oto prostej i logicznej interpretacji...

Przecież to nikt inny, jak tylko Jan Maria (Barbara Kunegunda itd.) Rokita wykrzykiwał kiedyś buńczucznie "Nicea albo śmierć!". Jakżesz więc teraz powiewać nim niczym sztandarem, kiedy Platforma ewidentnie przygotowuje się do roli lokalnego mini-tarana przy wprowadzeniu w życie "europejskiej konstytucji", czyli tworzenia zrębów "europejskiego" super-państwa, o którym śnili, i o które walczyli już tacy mężowie stanu, jak Bismack i Hitler? (O Napoleonie i Ludwiku XIV już nie wspominając, ale to było znacznie dawniej.)

W tym kontekście nawet to "dziwne" dla niektórych zbliżanie się Platformy do postkomunistycznej i europejsicznie-l*ralnej "lewicy" nabiera nieco większego sensu! Jeśli ta, podana tu przeze mnie, przyczyna nie jest tą najważniejszą, to zaprawdę - w harcach i wygibasach tych panów (i pań) nie ma prawie nic z polityki, a jest tylko histeria, klimakterium i kompleksy.


Chyba lepej być daltonistą

Rzuciłem wczoraj okiem w rodzimej komercyjnej telewizji na zakończenie walki o Mistrzostwo Unii Europejskiej (jest już i taki pas, a zresztą jakiego niby jeszcze nie ma?) w jakiejśtam wyższej wadze, pomiędzy Szwajcarem (to jest Unia Europejska? też dali się przyłączyć?!) a jakimś takim facetem o nazwisku Abdulla, reprezentującym (ja to oni) chyba Belgię, czy inny światły europejski kraj. Tak przynajmniej kojarzyła mi się flaga tego Abdulli.

Walka odbywała się w Szwajcarii. Mówili po niemiecku, ale bardzo wyraźnie powiedziano, że to Szwajcaria, a zresztą publika bardzo się cieszyła, kiedy Szwajcar wygrał. (Przecież chyba nie dlatego, by nie lubiła facetów o nazwisku Abdulla? Takie coś by już dziś z pewnością w Europie nie przeszło.)

No i jak już ten Szwajcar wygrał, to otrzymał wielki kiczowaty wieniec... Na którym była wielka szarfa... W kolorach jak następuje: CZERWONY... CZARNY... ŻÓŁTY...

Oczom swoim nie wierzyłem, ale tak naprawdę było. Z tego co pamiętam, kolory Szwajcarii to piękna głęboka czerwień i biel (ich flaga to przecież biały krzyż na czerwonym polu). Mam zresztą w kieszeni scyzoryk Victorinox, to wiem. Tutaj jednak były to zdecydowanie kolory Niemiec. Niemcy pełnią zdaje się ostatnio jakąś tam ważną funkcję Oberführera w pan-europejskim Reichstagu (czy jak się to tam nazywa, nie wiem, bo moja pogarda dla Unii Europejskiej nie pozwala mi na wnikanie w tego typu trywialne detale), ale to chyba nie jest jeszcze wystarczający powód, by szarfa Mistrza Unii Europejskiej w Boksie Zawodowym miała być ewidentnie niemiecka? Choć z drugiej strony jest przecież w tym dziwnym nieco fakcie sporo logiki.

Nasuwa mi sie w związku z tym całkiem prywatna refleksja... Z pewnością bardzo niewielu ludzi zwróciło uwagę na opisany tu przeze mnie fakt, a jeszcze mniej odczuło z tego powodu jakiekolwiek zdziwienie, o oburzeniu nie wspominając. Ja od wieków (no, niemal) dostrzegam u siebie przedziwne talenty Kassandry, czyli zdolność przewidywania przyszłych katastrof, których nikt inny nie dostrzega. Nie jest to miła przypadłość, ponieważ rasowa Kassandra nie ma z tego talentu żadnych absolutnie osobistych korzyści, a raczej przeciwnie - nie tylko cierpi z wyprzedzeniem, ale jeszcze wychodzi na głupka i zraża do siebie ludzi. (O zrażaniu władz i osób wpływowych już nie wspominając.)

Jednak wczoraj zrozumiałem, że aby być Kassandrą nie jest potrzebny - wbrew temu co dotychczas, mimo mego racjonalnego umysłu i inżynierskiego wykształcenia, zmuszony byłem uznawać - jakiś specjalny Boski dar... Wystarczy po prostu nie być daltonistą!

Zakończę, całkiem bez sensu, taką oto sentencją z jakiegoś klasyka, nie pamiętam już kogo: "Kto pozwala sobie płacić, pozwala sobie rozkazywać." Jakoś mi się to bez widocznego powodu kojarzy z Unią Europejską, Niemcami, Platformą... I niestety także nieszczęsną, jak niemal zawsze, Polską.

---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, stycznia 20, 2007

Co porusza Tuskiem?

Kłębią mi się po napisaniu tego ostatniego tekstu na tym blogu naprawdę głębokie nowe myśli na temat l*lizmu, który ostatnio stał się poniekąd moim ulubionym chłopcem do bicia. Jednak, by nie martwić niektórych wiernych czytelników, spodziewających się także, a może nawet przede wszystkim, kopniaków rozdzielanych w inne strony, dzisiaj będzie o czym innym.

Daleko mi oczywiście do natchnionej politycznej paranoi mojego ulubionego chyba publicysty - Stanisława Michalkiewicza - która od wielu innych wersji i przejawów spiskowej teorii dziejów różni się co najmniej tym, iż w sporej części jest prawdziwa, ale niniejszym sam spróbuję podobnego podejścia...

Wiecie Państwo, dlaczego Donald Tusk woli gdańskiego l*rała Lewandowskiego na szefa europejskiej komisji od skarbów, ponad Saryusza-Wolskiego na czele europejskiej komisji od spraw zagranicznych? Bo mu Frau Merkel tak nakazała? Zgoda, to oczywiście też by mogła być prawda, bo na "głos swojego pana" zza naszej zachodniej ganicy pan Tusk zawsze był wrażliwy und podatny. (Nawiasem mówiąc, fajnie będzie, jeśli kiedyś naprawdę oficjalnie zrobią go "von Thuskiem", za które to nazwanie Wesołego Donalda wywalono mnie swego czasu z prawica-niet. Co oni wtedy zrobią? Zorganizują raut na moją część i ogłoszą mnie prorokiem? Nie, po prostu zorganizują raut na część Thuska, i tak zresztą będzie on wyglądał jak herbatka u cioci, czyli Wersal jak go sobie mały Kazio wyobraża.)

Zapytajmy może inaczej - cóż takiego szepnęła Frau Merkel Herr Tuskowi do uszka, żeby zmienił dotychczasowe poglądy? Częścią tego szeptu z pewnością mogło być coś w rodzaju: "Dziękujemy kochany Donaldku, ale sami sobie świetnie poradzimy z przechnięciem europejskiej konstytucji, nie musisz się zawsze pchać z pomocą nieproszony!" Potem jednak prawdopodobnie zwróciła uwagę Führera PO na fakt, że przecież, zgodnie z informacjami dostarczonymi jej przez odpowiednie służby niemieckiego państwa, Herr Lewandowski - Danziger L*berał (co samo za siebie sporo mówi) jest - słabo to by było powiedzieć - "umaczany", jako że był jego twórcą i wnioskodawcą - w jeden z największych przekrętów III RP. Chodzi oczywiście o słynne NFI, czyli Narodowe Fundusze Inwestycyjne.

Gdyby więc PiS zechciał go, zgodnie ze swą reakcyjną, faszystowską i eurosceptyczną naturą, w końcu wziąć za to za przysłowiową d*pę, to przecież tylko taka wysoka Europejska fucha mogła by go od prześladowań uratować. Tusk, po kilku zaledwie powtórzeniach tej błyskotliwej politycznej myśli, chwycił ją w lot, rozpłakał się, ucałował dłonie i stopy Frau Merkel ("ja Mein Liebe Führer, danke, danke... jawohl, jawohl Meine Liebchen!"), po czym bez zwłoki podjął odpowiednie decyzje. Oto cała przyczyna!

Jeśli ktoś z Państwa pragnąłby jeszcze nieco poczytać, w końcu mamy weekend, to rozwinę może kwestię, dlaczego to nie mogę nawet myśleć o rywalizowaniu z panem Michalkiewiczem. Otóż przerzuciłem sobie parę dni temu - i nie miało to żadnego związku z Dniami Judaizmu, o których nawet wtedy nie wiedziałem! - zbiorek przedwojennych felietonów Adolfa Nowaczyńskiego. (Że antysemita? A co mi to przeszkadza? Jedni lubią małże i ślimaki, inni nie lubią Żydów albo muzyki Country. Ja tam Country uwielbiam, ale myśl o narzucaniu tego upodobania innym ludziom metodami administracyjnymi jest mi obrzydliwa, i to mimo mych reakcyjnych i zamordystycznych tendencji. A że Adolf? Cóż, nie każdy może się nazywać Donald, Waldi, albo inny Igor...)

No i Nowaczyński stanowczo stwierdza w samym wstępie, że poważny publicysta musi codziennie czytać do najmniej 30 dzienników, co weekend 30 tygodników, książki się tutaj nie liczą (choć wyraźnie są potrzebne, tyle że jako coś extra). Ja do czegoś podobnego nigdy bym się nie potrafił zbliżyć, nawet gdybym z publicystyki miał żyć. Oczywiście, dzisiaj parę z tych dzienników i tygodników zastąpiłyby internet i telewizja, ale i tak pozostaje kilkanaście godzin ostrego czytania dziennie, dzień w dzień, i to często treści mało przyjemnych, nie zgadzających się z własnym poczuciem smaku, albo po prostu nudnych... A do tego trzeba by to jakoś wszystko poarchiwizować... Jak oni to potrafili robić bez komputerów??!

Nie wiem dokładnie, jak to było z Nowaczyńskim pod tym względem, ale p. Michalkiewicz w dodatku do tych tygodników, dzienników i internetu, zna jeszcze na wylot Szpotańskiego, Tuwima, Tacyta, życiorysy Jewno Azefa i Pawki Korczagina, kodeks karny i uniwersytecki podręcznik jurysprudencji... I całą ogromną masę innych rzeczy. (Że już o l*ralnych doktrynach obowiązujących w kręgach korwinistów nie wspomnę.)

Ja, choć coś tam się w życiu przeczytało, a myślenie przychodzi mi poniekąd łatwiej od rapowania czy kładzenia kafelków, o czymś podobnym nie mógłbym nawet marzyć. Tak więc pozostaje mi takie sobie pisywanie na blogu z okazjonalnymi przebłyskami spiskowej paranoi, pozwalającej coś tam z tej bezkształtnej, i powiedzmy sobie szczerze - przeważnie dość wstrętnej - magmy, zrozumieć.

---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, stycznia 18, 2007

Sępy, gołębie i liberalny Nowy Człowiek

Normalnie w opisywanej tutaj sprawie z teorii gier występują gołębie i jastrzębie. To się po polsku dość głupio jednak rymuje, więc jastrzębie przemianowałem na sępy. Mam nadzieję, że mi teoria gier wybaczy.


Kardynał Wyszyński określił Naród, jako "rodzinę rodzin". Bardzo mi się to określenie podoba, i nie znam szczerze mówiąc żadnego, które by mi choćby w przybliżeniu tak pasowało.

Wydaje mi się także, że konserwatyzm polega w dużej mierze właśnie na tym, że wszelką społeczność postrzega jako swego rodzaju rodzinę. Co wcale nie musi oznaczać jakiejś ckliwej słodyczy czy naiwnego idealizowania - prawdziwa rodzina wcale taka przecież taka być nie musi, i każdy w miarę przytomny człowiek zdaje sobie sprawę, że - nawet jeśli jego własna jest cudowną oazą szczęścia i miłości - to istnieją i inne.

Jeśli ktoś się z powyższym zgodzi, to możemy sobie sformułować roboczą tezę, że rodzina jest konserwatywnym modelem życia społecznego. No dobrze, jak w takim razie ma się sprawa w przypadku innych ideologii (zakładając, że konserwatyzm jest "ideologią", co nie do końca zgadza się z prawdą)? I jakie jeszcze modele życia społecznego mogą istnieć, choćby czysto teoretycznie?

Liberalizm oczywiście ujmuje całe życie społeczne w kategoriach ekonomicznych. Lewactwo, choć jest wyjątkowo mało precyzyjne w swej ideologii, a do tego składa się z tysięcy sekt i kierunków, ujmuje je w kategoriach piaskownicy. Prusy, jak wiadomo, były "armią posiadającą swoje państwo", a więc istnieją też ideologie ujmujące życie społeczne w kategoriach armii, i to takiej staroświeckiej, z poboru i żelazną, automatyczną, bezmyślną dyscypliną.

Istnieją też różne formy zamordyzmu, które, choć się tym nie zawsze chwalą i oficjalnie to głoszą coś całkiem innego, wyraźnie ujmują życie społeczne w kategoriach więzienia czy obozu pracy. Do takich z pewnością należał realny socjalizm i nazizm.  [Uzupełnienie po latach: realny socjalizm na pewno, ale nazizm jednak dzielił ludzi na panów i niewolników i ten obóz pracy miał być dla tych drugich, dla pierwszych zaś jakaś taka wspólnota wojowników. Amicus Plato, ale prawda jest ważniejsza i nie róbmy sobie w głowie zamętu.]

Co z powyższego wynika? Wiele rzeczy, z których jedną jest to, że apodyktyczny ojciec, to jednak nie to samo, co naczelnik obozu pracy, więc szczerze konserwatywny dyktator, to nie to samo, co Stalin czy inny Pol Pot.

Innym wnioskiem jest taki oto, dotyczący liberalizmu... Ekonomia, czyli tworzenie i wymiana dóbr nie odbywa się nigdy w społecznej próżni. Rodzina może być praktycznie izolowana od reszty świata, armia także (kłania się tu np. "Anabasis" Ksenofonta), obóz pracy czy więzienie (ze względu na swój personel i osadzonych tam nieszczęśników) właściwie także. Jednak życie ekonomiczne zawsze toczy się w jakiejś szerszej społecznej rzeczywistości. Potrzebne są znane wszystkim stronom, względnie niezbędne reguły, oraz jakiś organ, wymuszający ich przestrzeganie i karzący za nieprzestrzeganie.

Oczywiście liberałowie nie chcą o tym myśleć, próbując sami sobie wmawiać, że przestrzeganie reguł można w jakiś sposób uczynić immanentną częścią samego procesu ekonomicznego. Jest to jednak ewidentna bzdura, z czego co inteligentniejsi i uczciwsi, zdają sobie zresztą sprawę. (To chyba Milton Friedman niedawno stwierdził, że przestrzeganie prawa jest ważniejsze dla rozwoju ekonomicznego, niż prywatyzacja.)

Sytuacja jest w związku z tym dość zabawna, ponieważ ogół "normalnych" (to znaczy tych mniej inteligentnych i mniej uczciwych) liberałów wmawia sobie i innym, że organ wymuszający przestrzeganie reguł TAKŻE może i powinien działać na zasadach czysto rynkowych. Co oczywiście prowadzi do absurdu, bo gdyby tak było, to nie ma powodu, dlaczego to przestrzeganie reguł nie mogłoby być wbudowane w sam WOLNY RYNEK, jako jego integralna część. [Uzupełnienie po latach, bo to nie jest tutaj całkiem jasne: Gdyby "wolny rynek" był tak słodki, że sam by się tak przecudnie uczciwie regulował - to po kiego grzyba trzeba by do niego wprowadzać jakieś specjalne organy, które by tę słodycz i uczciwość wymuszały? A jeśli te organy jednak NIE mogą działać na wolnorynkowych zasadach, bo by przestrzegania słodyczy nie potrafiły dopilnować, no to widać z tą słodyczą nie jest w "wolnym rynku" aż tak cudnie.]

Taka optyka ma poza tym ten skutek, że liberalizm - realny, czyli ten w wykonaniu mało inteligentnych i mało uczciwych - ma stałą tendencję rozpleniania się na wszelkie strony. (Niczym zakalcowate ciasto, do którego porównywał Związek Sowiecki Amalrik. Albo właśnie niczym ten Związek Sowiecki. Lub obecnie Unia Europejska.) Działa to tak, że w sytuacjach, gdy uznaje się względnie powszechnie, iż ktoś musi przestrzegania reguł pilnować i wymuszać, tworzy się organy do tego przeznaczone. Potem zaś te organy próbuje się przetworzyć w duchu liberalnym, czyli czysto (lub niemal) wolnorynkowym, co oczywiście z miejsca pozbawia je ich naczelnej funkcji. I tak to się toczy, czego świadkami jesteśmy na każdym praktycznie kroku.

Istnieją też inne, bardziej radykalne i mniej ortodoksyjne, sposoby ominięcia tego nieuniknionego liberalnego paradoksu. Jednym z nich jest zakłamywanie rzeczywistości, do czego na przykład skwapliwie wykorzystuje się zmanipulowaną historię i zmanipulowaną antropologię, dzięki czemu dowiadujemy się, że np. Wikingowie byli pacyfistycznymi handlowcami, brzydzącymi się wszelką przemocą.

Jeszcze bardziej radykalną metodą jest wychowywanie nowego człowieka. Uczestniczyłem kiedyś w Sztokholmie w trwającym cały semestr kursie teorii gier na prywatnym uniwersytecie zorganizowanym przez tamtejszą organizację pracodawców. Ku memu zdziwieniu, nie uczono nas tam wiele o typowych sytuacjach, do których stosuje się teorię gier, tylko chodziło przede wszystkim o to "jak wychować ludzi samych z siebie przestrzegających reguł, nawet gdyby nie było to w ich wąsko pojętym interesie".

Specem od tego typu teorii gier, i jego klasykiem, był Szwed o nazwisku Axelrod. Z tego co rozumiem, to osiągnął on w miarę skuteczne metody wyuczenia grającego - metodą kija i marchewki - by przestrzegał reguł w danej grze, ale absolutnie nic więcej. Zaś metoda kija i marchewki tak samo nie jest liberalna, w sensie, że nie ma wiele, sama w sobie, wspólnego z "wolnym rynkiem". Tak samo nie ma, jak jakiś, powiedzmy, CBOŚ.

A poza tym ten "nowy człowiek" do każdej naprawdę nowej gry podejdzie ze świeżym umysłem i będzie się starał uzyskać jak najwięcej własnych egoistycznych korzyści. Jeśli w tej nowej grze nie będzie żadnych kijów i marchewek, to na nic cała poprzednia nauka. Z czego wynika, że to nie jest "wychowywanie do uczciwości", tylko ordynarna tresura wpajająca strach przed możliwą karą, choćby nawet tylko mgliście przeczuwaną. A i to w najlepszym tylko przypadku.

W ogóle teoria gier stanowić musi swego rodzaju kolec w boku liberalnego intelektualizmu, bo po prostu całkiem obala jego najważniejsze założenia. Co być może tłumaczy, dlaczego akurat takich rzeczy uczy się na kursach teorii gier na uniwersytetach zorganizowanych i ufundowanych przez szwedzkich pracodawców - wcale nie po to, by kogoś przekonać akurat do tego, czego się tam uczyć, ale by zniechęcić do teorii gier, jako takiej.

No bo weźmy taką całkiem podstawową sprawę, jak "Gołębie i Sępy". Jest to prościutka gra (w sensie teorii gier), w której istnieją dwa rodzaje stworzeń: Gołębie, które przy każdym spotkaniu drugiego Gołębia wygrywają (powiedzmy) 5 punktów, zaś przy spotkaniu Sępa tracą (powiedzmy) 15 punktów; oraz Sępy, które przy spotkaniu Gołębia zyskują (powiedzmy) 15 punktów (czyli, w tym przypadku, jakby Gołębiowi po prostu zabierały punkty), zaś przy spotkaniu drugiego Sępa tracą (powiedzmy) 50 punktów. Przy osiągnięciu (powiedzmy) minus 100 punktów dane stworzenie umiera i znika z gry. (Można zresztą sobie różnie te punkty ustawiać i czasem całkiem sporo z tego wynika.)

Kiedy taką grę puścimy w ruch, to po pewnym czasie utworzy się pewna równowaga - będzie pewna w miarę stała ilość Gołębi i Sępów. Jednak, jeśli do gry, w której mamy same Sępy wpuścimy gołębia, to będzie prosperował znacznie lepiej od wszystkich Sepów. Co ciekawsze jednak, jeśli do gry z samymi Gołębiami wpuścimy pojedynczego Sępa (a w każdym razie taką ich ilość, by tylko wyjątkowo się pomiędzy sobą spotykały), to będzie on prosperował wprost cudownie! Każde spotkanie z Gołębiem, a przecież nikogo innego tam nie ma, da mu 15 punktów, zaś tracić punktów nie ma po prostu jak.

Czy ta teoretyczna gra, której nawet nie trzeba w praktyce rozgrywać, bo sama intelektualna analiza daje wystarczające wnioski - przynajmniej w tych progowych sytuacjach, gdy wpuszczamy jednego Gołębia do stada Sępów, albo jednego Sępa do stada Gołębi - ma jakieś praktyczne zastosowanie? Oczywiście że ma! Proszę się do następnego razu nad tym zastanowić.

---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, stycznia 11, 2007

Co z Leszkiem Bublem?

Ileś tygodni temu specsłużby zawiozły tego człowieka "na jednodniowe badania do Tworek".

Podejrzewano u niego antysemityzm, a istniała też zdaje się możliwość - przerażająca zaiste! - istnienia schizofrenii bezobjawowej.

I co teraz? Zamknęli go tam w tych Tworkach? I nic nam nie mówią, a my nic? Czy go wypuścili, nic nie znaleźli, a teraz nie raczą przeprosić i wyjaśnić? Czy może przepisali mu witaminy i zalecili odpoczynek? Tylko kto zalecił - lekarze czy ABW? To w końcu pewna różnica, choć szczerze mówiąc, tych lekarzy też nie byłbym tak do końca pewien.

Ten człowiek sam w sobie jest mi dość obojętny, nie znam go ani jego działalności, nie jestem nawet do końca pewien jego imienia... Ale coś tu chyba nie tak? Nie poczuwam się też do żadnego duchowego pokrewieństwa z ludźmi z różnych szemranych organizacji "obrony praw człowieka", ale jest chyba DO JASNEJ I NIESPODZIEWANEJ COŚ TU NIE TAK, PRAWDA?

Nie ma na razie aresztowań o piątej rano, przepowiadanych przez Cieniasów, a w każdym razie mnie o tym nie wiadomo. Ale wystarczy zmowa pięciu "intelektualistów", żeby człowieka można było zawlec przemocą do wariatkowa, rozgłosić o tym całemu światu, a potem już ani słowa na ten temat. Proszę o wyjaśnienia (proszę grzecznie, ale ze stalowym błyskiem w oku) - zarówno na temat dalszych losów p. Bubla, jak i prawnych podstaw dla tego typu działań.

(Swoją drogą, ciekawe ilu normalnych - bo o "autorytetach" trudno przecież w takich sprawach nawet marzyć - ludzi musiałoby podpisać wniosek o zabranie na "jednodniowe badania" do Tworek p.p. Edelmanna, Śpiewaka czy Kuczyńskiego?)

---------------------------------------------------
triarius

Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, stycznia 10, 2007

Od Małysza do Wielgusa

Ten blog ma już do siebie parę linków z bardzo szacownych i popularnych stronek, więc nie ma rady - trzeba co pewien czas coś tu napisać, nawet jeśli życie goni w inną stronę, a melancholijna natura sufluje, że to i tak nie ma cienia sensu...

Wymyśliłem sobie nawet, już całkiem dawno zresztą, wspaniały tytuł, którego szkoda by było zmarnować. Chciałem napisać o tym, a przy najmniej od tego zacząć, jakie to absurdalne wrażenie zrobiło na mnie, kiedym niedawno usłyszał entuzjastyczny głos sportowego sprawozdawcy, ogłaszającego, że "zawody wygrał dwudziestojednoletni Niemiec" (a może nie Niemiec, tylko jakiś inny podbiegunowy Papuas, tyle, że miał wygrać Małysz, a jeśli już nie, to przecież i tak musi być entuzjazm, bo sponsorzy zapłacili a głupia publika entuzjazmu oczekuje). Potem miało być o stanie umysłów i innych takich mniej-uchwytnych cech naszego ludu, oraz to co zawsze, czyli utyskiwanie na komunę (że nie było wieszania i te rzeczy), na przesiąknięcie całej tej RP nr 3,02 ubectwem (tu idealnie pasowały ostatnie rewelacje na temat Przewielebnego Agenta Wielgusa), na "europę" wraz z lewactwem (że nas zalewa i wkrótce strawi do reszty).

Tego jednak nie będzie. Chyba, że się samo napisze, bo piszę - jak często zresztą - metodą "gawędy szlacheckiej", czyli niemal swobodnego toku skojarzeń. (Co do tych skojarzeń, to mam nadzieję, że skutek jest nieco inny, niż w przypadku nudziarzy w rodzaju Joyce'a, i nie tylko w kwestii ogólnoświatowego aplauzu i płynących z tego zaszczytów cum profitów).

Właśnie wymyśliłem, że ten FANTASTYCZNY tytuł mogę wykorzystać w całym cyklu artykułów, a teraz skończyć i zobaczyć, jak wygląda na blogu moja mordka.

A więc do następnego! Czyli, jak to się mówiło w świecie "Kajtka Majtka i Koka" - c.d.n.

Psia mać, jednak pisanie takich głupotek potrafi nieco poprawić humor. Nawet jeśli ktoś był takim autodestukcyjnym kretynem, że nie ma za sobą dwudziestu lat współpracy z bezpieką (jak Przewielebny i z pewnościa spora część pozostałej rodzimej Elity), ani nawet dwudziesu lat w partii-podnóżku-PZPR (jak Guru naszych kochanych ultra-liberałów, o czym zresztą dowiedziałem się ze zdziwieniem dopiero b. niedawno), więc jest nikim i nawet na żadną placówkę do Chile (mimo znajomości narzecza) go nie wyślą...