niedziela, czerwca 27, 2010

Bonmot na następny milion lat

Wiara w to, że ludzkość będzie istniała nieskończenie długo, albo w każdym razie przez miliony lat (co dla wyobraźni jest dokładnie tym samym), jest dokładnie tak samo racjonalna i dokładnie tak samo religijna, jak wiara w Sąd Ostateczny, w zmartwychwstanie Chrystusa, czy powiedzmy, w stworzenie świata podczas tańca przez boginię Amaterasu.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 26, 2010

Na odmianę po prostu parę linków

Dzisiaj, zamiast lawiny elokwencji, po prostu parę linków z trochą komentarza.

Na początek interesujący tekst Mustrum'a na ważny temat. Zachęcam do przeczytania, przemyślenia i wzięcia udziału w dyskusji: http://the-real-mustrum.blogspot.com/2010/06/czy-byle-banda-facetow-ubrana-na.html.

* * * * *

Teraz chciałem wszem i wobec rzec, że jeśli kogoś interesuje, jak to jest z tą nowożytną walką gladiatorów - czyli MMA - i jak to się w praktyce robi, to może się tego dowiedzieć za 5 dolarów. Jest to naprawdę śliczny serwis, gdzie jest masa fajnych rzeczy, ale normalnie kosztuje 20 dolarów (plus @%$^ VAT), ale pierwszy miesiąc można teraz tam sobie figlować za marne 5 dolarów (plus @#^ VAT). A naprawdę jest to b. dobry serwis i ta cena nie jest wygórowana.

MMA to nie jest całkiem to samo co realna walka na śmierć i życie (jeśli komuś akurat to jest do szczęścia potrzebne), bo nie wszystko da się tam stosować i nie wszystko nam ze strony przeciwnika grozi, ale nie da się ukryć, że sparringi ze stawiającym opór i próbującym nas skrzywdzić przeciwnikiem to rzecz niezastąpiona, to zaś trudno jest robić bez żadnych reguł. A więc proszę, oto linek: http://f18a2ovchgyo1qf6hhn3o4uptv.hop.clickbank.net/.

Ale UWAGA! Cena za pierwszy miesiąc podawana tam na przywitanie jest $9.95 - dopiero jak się zaczniesz stamtąd zabierać, skrypt zaproponuje Ci cenę obniżoną do $4.95. Wystarczy zresztą w tym celu przemieścić wskaźnik myszy w PRAWY GÓRNY RÓG.

* * * * *

No to może jeszcze na koniec, korzystając z tej linkowej okazji, przypomnę wszystkim o Tygrysim Forum Młodych Spenglerystów. Oto linek (znowu, ale tym razem w gołej postaci): http://niepoprawni.pl/forum/viewforum.php?f=41. (Powinna być, i była, subdomena http://trygrys.niepoprawni.pl, ale z jakiegoś powodu mi to tutaj teraz nie działa.)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, czerwca 21, 2010

Testosteron

W poświęconym najnowszym naukowym informacjom dotyczącym treningu sportowego biuletynie, który mi co pewien czas poczta z Anglii przynosi, znalazłem interesującą informację. Otóż w Turcji niedawno przeprowadzono studium, z którego jednoznacznie wynika, że 10 mg dodatkowego magnezu na 1 kg ciała, wyraźnie zwiększa ilość testosteronu we krwi. W większym stopniu zwiększa go u ludzi trenujących, ale i u nietrenujących się ilość testosteronu we krwi zwiększa.

O tym, że magnez wpływa na poziom testosteronu we krwi, a jego niedobór ten poziom obniża, wiedziano mniej lub bardziej na pewno od dość dawna, ale to niedawne badanie zdaje się sprawę przesądzać. (Od dawna także wiadomo, że sam trening zwiększa poziom testosteronu we krwi.)

No dobra, spyta ktoś, "a co to właściwie jest ten testosteron?" Będzie to pytanie zasadne, bo, o ile kiedyś testosteron (razem z włosami na klatce) to było coś, z czym na co dzień miał do czynienia każdy facet (a pośrednio i każda niewiasta), to dziś, jak alarmują uczeni (i inni tacy), testosteronu ani na lekarstwo. No, chyba, że mówimy o syntetycznym, ruskiej produkcji, której jest całkiem sporo - w sportowcach i temuż podobnież maniakach.

Całkiem poważnie (bo czasami sobie żartujemy) - w dzisiejszych tzw. "mężczyznach" jest pono 50% tego testosteronu, który był w mężczyznach mojego pokolenia. A w niektórych z owych starców zapewne i dzisiaj jest go więcej - mimo starczego uwiądu i związanego z tym stopniowego, ponoć nieuchronnego, eunuszenia.

Może to z niedoboru magnezu? Choć raczej sądzę, że z względów bardziej, że to tak określę, "spenglerycznych". Tak jak z pewnością przyczyną upadku rzymskiego cesarstwa nie były jednak ołowiane, więc toksyczne, rury wodociągowe. (Ani też inflacja.) Podejrzewam, że przyczyną tego postępującego zeunuszenia jest samo zenuszenie... Że to się tak samo nakręca... Zjadając własny ogon. I wszystko dookoła. Aż niczego nie będzie. Tyko barbarzyńcy i nowe Wieki Ciemne.

O tym testosteronie (jeśli komuś nie wystarczy tego info, które tu ode mnie otrzyma) można sobie potem pójść i przeczytać na jakiejś wikipedii. Na razie ja tu podam jeszcze nieco informacji na jego temat.

Testosteron ma mieszaną, że tak powiem, opinię, bo powoduje agresję i różne typowo męskie zachowania, to zaś w dzisiejszych czasach jest coraz mniej popularne i coraz mniej dobrze widziane. (No, chyba że na ringu czy w oktagonie, gdzie metroseksualny leming może się per procura poczuć super-samcem. Czy raczej obok niego, albo i przed telewizorkiem. Ci w środku to jednak z reguły nie są metro.)

Ostatnio jednak czytałem o takim brytyjskim badaniu, z którego jednoznacznie wynikło, że kiedy podali facetom dodatkowy testosteron, to zwiększyła im się nie agresja, tylko właśnie zdolność negocjacji, odpowiedzialność i różne takie inne słodkie cechy. Także więc typowo męskie cechy, ale jednak nie tyle dziki watażka, co zacny ojciec rodziny.

Co może być prawdą, ale jednak jest o tyle zabawne, że inne badania jednoznacznie wykazują, że kiedy się facetowi urodzi dziecko, to poziom testosteronu momentalnie, z dnia na dzień, spada mu b. wyraźnie. I w ogóle, jak się zdaje, życie cnotliwego żonkosia niezbyt dobrze na poziom testosteronu wpływa.

Swoją drogą, kiedyś, dawno temu, słyszałem na BBC dyskusję panelową kilku sławnych feministek (była tam m.in. Germaine Greer), i te babiany stwierdziły explicite, że "skoro testosteron podwyższa agresywność, to należy chłopców zaraz po urodzeniu kastrować". Było to, dobrze pamiętam, powiedziane z uroczym, figlarnym uśmiechem. Tak, że gdyby ktoś kiedyś miał pod butem szyję jakiejś feministki i zacząłby odczuwać irracjonalną litość, to niech sobie przypomni o czym tu mówię i przestanie odczuwać.

Co jeszcze o tym testosteronie...? Acha, no więc może to, com już tu kiedyś napisał. Otóż z obserwacji miniaturowych szympansów Bonobo - które są najbliżej z nami genetycznie ze wszystkich istot i mają tyle wspólnych z nami genów, że gdyby to był wynik głosowania na PZPR, to by się średni Gomułka nie zawstydził - wynika, że jak taki szympans dokopie innemu, to mu się momentalnie poziom testosteronu podwyższa, coś ze 1300 razy.

Kiedy inny mu dokopie, to mu się momentalnie obniża. Za to podwyższa się momentalnie, choć nie aż tak bardzo, jak przy osobistym dokopywaniu, kiedy taki szympans widzi, jak inne się naparzają. Konkretnie 1100 razy. Stąd zapewne mamy kibicowanie - dość w sumie żałosne, jednak niepozbawione pewnej skuteczności, działanie na rzecz podwyższenia naszego poziomu testosteronu.

OK, co z seksem w takim razie? Jak on się ma do testosteronu? Testosteron ogólnie dobrze wpływa na te sprawy, choć to też nie jest tak jednoznacznie, bo często facet miotany agresywnością i szarpany ambicją pędzi od siebie zalecające się doń osobniki płci przeciwnej. Można by o tym długo, ale na tym tu poprzestaniemy.

W drugą stronę jak to działa? Do niedawna panowała naiwna teoria, wedle której seks obniża poziom testosteronu... No bo jakby miał nie obniżać, skoro jest on do tego potrzebny?! Przecież się zużywa? I podobne prymitywno-mechanicystyczne, oświeceniowe brednie. Jednak tutaj jest, zdaje się, dokładnie tak, jak z mlekiem. Ludzie myślą, że taka pierś (ach!), czy inne wymię, to jest ZBIORNIK mleka. Podczas gdy w istocie mleko jest produkowane NA POCZEKANIU! I nigdzie nie jest tak po prostu przechowywane.

Podobnie zdaje się, choć na to nie mam żadnego naukowego certyfikatu, jest z testosteronem. Tak więc podniecanie się jak się faceci na ringu czy boisku naparzają, podwyższa ten poziom (nie na tyle jednak, zapewne, by to miało uratować naszą nieszczęsną cywilizację przed totalnym zeunuszeniem). Nie mówiąc już o udziale w udanej orgii, czy oglądaniu xxx.

Trening. Czyli zatoczyliśmy niejako pełne koło i powróciliśmy do punktu wyjścia. (Jednak znacznie mądrzejsi niż na początku, a o to przecież chodzi!) Otóż wiadomo, że trening siłowy z naprawdę wysokim obciążeniem zwiększa znacznie poziom testosteronu, podczas gdy trening siłowy z obciążeniem średnim, głównie zwiększa poziom hormonu wzrostu. Nie, żeby to ostatnie było nic nie warte - przeciwnie!

Hormon wzrostu też b. dobrze wpływa na rozwój fizyczny i jest nam istotnie potrzebny. Z powyższego jednoznacznie wynika, że powinno się ćwiczyć zarówno z dużym obciążeniem, jak i z mniejszym. (O bijatykach, orgiach i xxx, już nawet nie wspominam, bo to oczywiste.)

Na zakończenie fajna informacja na temat testosteronu, która do mnie dotarła całkiem niedawno, z b. fajnej książce o kulturystyce. Otóż okazje się, że w czasie intensywnego treningu, poziom testosteronu najpierw się podnosi - mniej więcej przez 27 minut - a potem opada, by około 45 minuty osiągnąć poziom wyjściowy.

Z czego jednoznacznie wynika, że treningi powinny być krótkie i intensywne, bo tak jak większość ludzi trenuje, to zanim skończą rozgrzewkę, ponownie osiągają swój normalny (?) poziom zeunuszenia.

A trening, warto to tutaj podkreślić, wbrew naiwnym wyobrażeniom, polega właśnie m.in. na odpowiednim regulowaniu poziomu naszych hormonów, nie zaś tylko po prostu zwiększaniu przekroju mięśni. Z tym, że także i zwiększanie przekroju mięśni, razem z ich siłą (dla jednych ważniejsze jest jedno, dla innych drugie, ale to raczej chodzi w parze, choć nie do końca) także w znacznej mierze zależy od hormonów. Więc i trening siłowy to w pewnym sensie gra z naszym hormonami własnie - z gospodarką hormonalną naszego organizmu.

I to by chyba było na tyle. Z pewnością coś ciekawego lub istotnego na temat testosteronu zapomniałem... No jasne! Więc dodam, że istnieje kontrowersja na temat tego, czy testosteron (także podawany z zewnątrz, syntetyczny, w postaci popularnych "anaboli") naprawdę wpływa bezpośrednio na przyrost mięśni. Jedni mówią, że nie, bo kobietom mięśnie od treningu rosną tak samo szybko jak mężczyznom, i że testosteron (oraz anabole) jedynie zwiększają maksymalną masę mięśni, jaką jesteśmy w stanie osiągnąć. (Taki pogląd wyczytałem niedawno w tym biuletynie, o którym było na początku.)

Inni, i tych jest znaczna większość, podają wyniki badań, z których jednoznacznie zdaje się wynikać, że anabole ZNACZNIE przyspieszają przyrost masy mięśniowej i siły. O wiele bardziej nawet niż takie skądinąd cudo, jak kreatyna. (Jednak o ile kreatynę bym, przy porządnym treningu, mógł polecić, to anaboli na pewno nie polecam.)

Powinna tu być pewnie jakaś błyskotliwa pointa... Ale nie - "pointy nie będzie i czekać jej na próżno!" (żeby zacytować Waligórskiego). Tym razem to był tekst informacyjny, z którego zawartości należy korzystać i tyle. Żadnych więc końcowych figlasów, które by nam ten nabrzmiały informacją referat obróciły w żartobliwy felietonik! (Nie, nawet nie proście! Nie ustąpię! Nie będzie pointy!)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, czerwca 20, 2010

Dzikim być i więcej nic!

Rozmawiałem sobie z tj na temat zalet i wad Ardreya pod moim niedawnym wpisem o nocnych myślach, i przyszedł mi nagle do głowy taki oto bonmot:

Istota Spengleryzmu-Ardreyizmu-Tygrysizmu (SAT) dałaby się sprowadzić do jednego: być zwierzęciem dzikim, nie zaś hodowlanym, i walczyć o to, by człowiek jako taki okazał się zwierzęciem dzikim, nie zaś hodowlanym.

(Oczywiście "dzikie zwierzę" nie oznacza koniecznie tygrysa czy czegoś równie walecznego i krwiożerczego - łagodne i znajdujące się dość nisko w łańcuchu pokarmowym polna mysz, sarenka czy świnka pekari, to też zwierzęta dzikie!)

Z powyższego wynika jednoznacznie, że SAT to par excellence ANTYTOTALITARYZM - któż bowiem próbuje z ludzi zrobić zwierzęta hodowlane, że spytam, jeśli nie totalitaryści właśnie (w tym liberały)?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, czerwca 18, 2010

Sorry Ludzie Nie Znający Angielskiego (ale "sorry" zrozumieliście?), jednak życie to nie bajka...

Powtarzam:  sorry Wszyscy Moi Kochani Czytelnicy Którzy Nie Będą Mogli Tego Przeczytać Bo Nie Znają Angielskiego! (Ale pamiętajcie o Wnuczku, któren zna. Wykorzystajcie tę latorośl!) Fakt - ten tutaj blogas jest polskojęzyczny i powinny tu być rzeczy po polsku. Zgoda, biję się w piersi... (A piersi mam ci ja cudne.) Jednak poniższego nie mogłem nie opublikować! (Tytuł i Posada Naczelnego Spenglerysty RP wszak zobowiązuje.)

Czyli czego konkretnie opublikować nie mogłem? Spyta ktoś. (Ktoś, kto nie rozumie, co to jest to "poniższe", bo nie zna langłydża.) Czyli, Moi Rostomili Ludkowie, sporych fragmentów wcale-nie-aż-tak-dawno-opublikowanej książki o Spenglerze. Nie mogłem. Opublikować znaczy. Gdzie jest m.in. jego, znaczy Spenglera, dość dokładna biografia. Z której i ja wreszcie się paru rzeczy, które zawsze wiedzieć pragnąłem, dowiedziałem.

W dodatku autor - choć chyba nie aż tak entuzjastyczny w stosunku do Spenglera jak ja (albo też się trochę czai, co wydaje mi się niewykluczone) - jednak wyraźnie jest nim zafascynowany i b. pozytywnie go ocenia. Tak przynajmniej wynika z tych pierwszych kilku stron, które dotąd przeczytałem.

Kto nie potrafi tego przeczytać - serdecznie przepraszam! Kto potrafi - gorąco zachęcam! Sam mam zamiar tę książkę sobie w realu i w całości kupić ($25 na Amazon), tylko akurat znowu nieco wcześniej zaszalałem i trochę mi brakuje płynności.

A oto obiecane fragmenty obiecanej książki... (I znowu hi-tech, wow!)





triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, czerwca 15, 2010

Nocne myśli co mnie naszły, o zdrowych anarchistycznych odruchach i różnych chorych libertarianizmach

Należy przypuszczać, że w stanie źwierzęco-pierwotnym każdy pierwotny źwierz zna swoje miejsce w hierarchii i w sumie się  z nim godzi. Oczywiście, źwierz stara się z reguły swą pozycję poprawić - z tego w końcu cała ta hierarchia się bierze i cała ta dynamika - ale kiedy widzi, że to głową w ścianę, z motyką na słońce i kijem Wisłę, to wtedy źwierz...

Albo więc cieszy się swą pozycją omegi - która w końcu zapewnia mu swego rodzaju immunitet pariasa, w sensie, że je ostatni i wszyscy go popychają, ale jednak nie grozi mu codziennie pojedynek na kły i pazury z alfą, czy aspirującymi betami, przede wszystkim zaś nie ma na głowie odpowiedzialności za swe stado, plemię, czy inną watachę... Kobiety na niego nie lecą, raczej żyje właśnie w celibacie, ale też, dzięki zjawisku psychologicznej kastracji, któremu wszelkie autentyczne omegi z urzędu niejako podlegają, niezbyt go to martwi...

Albo też jest właśnie tą alfą i cieszy się tym najwyższym z możliwych szczęść dostępnych dzikiemu źwierzowi - czyli statusowi alfy, z jego powodzeniem u kobiet, z wynikającą z tego miłego faktu perspektywą, że jego potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu, i posiądzie ziemię... Plus emocjonującym, pełnym przygód życiem... Plus możliwością przykopania każdemu zgodnie z własnym humorem... I tak dalej...

Godząc się i przyjmując, jak to się mówi, z dobrodziejstwem inwentarza fakt, że jest jako ten opisywany przez Frazera Król Lasu znad jeziora Nemi, co to ciągle na czatach, ciągle z mieczem w dłoni, ciągle wypatruje czającego się nań w zaroślach wroga... I wie, że nie dane mu będzie słodko i niewinnie umrzeć po długim i beztroskim życiu na starczy uwiąd i sklerozę, tylko właśnie jakiś nowy kandydat, jakiś kolejny konkurent, jakaś nowa, młodsza alfa... Pozbawi go w sposób gwałtowny i nieprzyjemny życia...

Nie mówiąc już o autentycznej trosce o losy stada czy plemienia, o nieprzespanych z tego powodu nocach, o posiwiałych w końcu, z czasem, z tego powodu włosach, obwisłych policzkach, wyliniałym ogonie... Wszystko ze stresu, ten zaś spowodowany odpowiedzialnością. Jak wykazano swego czasu w (okrutnym, ale chociaż pouczającym) eksperymencie na małpach, taki szympans wrzodów żołądka dostaje nie wtedy, kiedy go po prostu kopią prądem, tylko kiedy wie, że za jego błędy kopią prądem jego szympansich współbraci. I od tego taka alfa po prostu uciec nie może!

Jednak mówiliśmy o stanie naturalnym i źwierzętach - nawet gdyby tymi źwierzętami mieli być ludzie. A jak jest z ludźmi - tymi, którzy się już nieco (albo i wiele) oddalili? Którzy mają tę swoję korę i sobie nią kompinują, nie będąc już, przynajmniej bezpośrednio, poddani wszechwładzy swych biologicznych, naturalnych, źwierzęcych instynktów? Oddalają się - powie każdy wart soli którą zjada Ardreyista-Tygrysista - przywiązani jednak przecież do tych instynktów taką grubą gumą od bungee.

Nie, zgoda! Jednak faktem jest, że się oddalają i sobie kompinują, więc wszystko to robi się o wiele bardziej złożone. TO jest faktem, choć także faktem jest (dla Ardreyisty-Tygrysisty), że bardzo daleko i na bardzo długo od biologii i instynktów nie uciekniemy.

No więc, tak sobie myślę, że dzięki tej korze i oddaleniu się jednak nieco od tych pierwotnych instynktów możliwy jest u człeka m.in. zdrowy odruch anarchizmu. Czyli, że nam się cała ta hierarchia, cała ta piramida, nie widzi i nie podoba, i my ją... Chętnie byśmy roztentego - jednak nie tak, że od razu, w miarę jak my ją roztentegowujemy, wchodzimy w buty tej niewyspanej, siwiejącej z poczucia odpowiedzialności za całość, prześladowanej przez żądze zakochanych i pragnących (choć nieświadomie, tu kłania się samolubny prof. D.!) by ich alfa-potomstwo jako te gwiazdy na niebiesiech, jako ten piasek w morzu, samic...

Nie! Taki anarchista - a mówimy tu w tej chwili o zdrowym odruchowym anarchiźmie, nie o jakichś ideologiach czy Kropotkinach - po prostu sobie całą tę hierarchię swego stada czy plemienia odrzuca. Jemu się ona nie widzi, jemu się ona nie podoba, on się nie poczuwa ani do odpowiedzialności i siwego włosa alfy - groźnej i wspaniałej, ale targanej stresem i skazanej na los Króla Lasu...

Ani też nie chce sobie siedzieć w kącie na tyłku i cieszyć się, że jeszcze żyje i może mieć wszystko w głębokim lekceważeniu... Jak to omega. Czyli jak jakiś pijący denaturat kloszard. Albo oglądająca "Taniec z Gwiazdami" gospodyni (?) domowa.

Wydaje się w końcu dość naturalne, że spora kora (rym zamierzony!) i aktywna sprzyja temu, by sobie świat wyimaginowany mentalnie stwarzać, oraz ze światem faktycznym mentalnie się nie godzić. Lepszy świat mogąc sobie bez trudu, za sprawą i pomocą tej kory właśnie, wyobrazić.

Mamy więc tak, że praktycznie każda młoda i pełna energii, potencjału i ambicji jednostka (z tych obdarzonych grubą i zdolną do kompinowania korą) czuje się, w całkiem naturalny sposób i z naturalnych przyczyn, postawiona ZBYT NISKO w hierarchii (swego stada czy plemienia)... I w sposób naturalny zazdrości alfie jego niezliczonych kobiet, platynowych kart Visa, pokazywania się trzy razy dziennie w telewizji, puszystego ogona, pełnego przygód i niebezpieczeństw życia...

Co jest naturalne, choć, patrząc z meta-poziomu, niezbyt w sumie mądre. (I tu znowu lewak od "samoblubnego genu" wystawia swój paskudny łeb.) No, ale kto na to patrzy z meta-poziomu? (Poza lewizną i nami, znaczy. Zabawne połączenie!) My tutaj, zgoda, ale jaki to ma wpływ na ambicje i odruchy takiego młodego ambitnego, który czuje się w swym stadzie czy plemieniu niesprawiedliwie niedoceniany, więc sobie szybko wymyśla lepsze o niebo stado czy plemię...

I (bo co go to kosztuje) sobie je, mniej czy bardziej realnie, mniej czy bardziej mózgowo i w oderwaniu od rzeczywistości, wprowadza w życie. W przestrzeni między czystymi, platonicznymi marzeniami i realnym działaniem.

Możemy się na to wściekać (my starzy i mądrzy), możemy się z tego wyśmiewać, ale trudno tego w sumie nie zrozumieć. To W TYM sensie należy z pewnością interpretować słynne (i mające wielu autorów) stwierdzenie, sprowadzające się do tego, że w młodości wypada być lewicowcem, ale w wieku dojrzałym już nie. 

Mieliśmy Ardreya, teraz będzie szczypta Spenglera, do kompletu. Tak sobie właśnie myślę, że - spenglerycznie rzecz ujmując - taki, poniekąd naturalny, wynikający z wad i zalet młodości, oraz naszej rozbuchanej i w sumie nie bardzo mającej co z sobą zrobić, więc czas sobie zabijającej (tutaj także "Taniec z Gwiazdami"), mózgowej kory, anarchizm, to może być dość i OK dla Człeka Faktów.

Czyli człeka normalnego, niepozbawionego hormonów i społecznych instynktów, które to nam Mama Natura przez miliony lat wdrukowywała, i całkiem nieźle, wbrew temu, co się nam ostatnio wmawia, jej sie to udało. Mówimy teraz o człeku nie całkiem przez rozszalałą korę zdominowanym. No i taki człek albo się buntuje w ten młodzieżowy sposób, albo się nie buntuje.

A ponieważ społeczeństwo dalekie jest - jak wszystko co ziemskie - od doskonałości (a niektórzy twierdzą nawet, że od pewnego czasu wciąż od niej dalsze), więc i jednostki dojrzałe intelektualnie i emocjonalnie, także mogą się z hierarchią swego (ale właśnie nie do końca swego, w tym rzecz!) stada, plemienia, czy społeczeństwa nie zgadzać.

No i mamy wtedy różnych Diabłów Stadnickich (mój krewny by the way, choć nie przodek), czy innych upiornych warchołów, albo i bez porównania bardziej ideowych i bezinteresownych buntowników. (Bo buntownikiem się albo jest, albo się nie jest. To sprawa taka jak wzrost, czy skłonność do łysienia.)

Ludziom jednak Prawd... Przypominam, że mam na myśli spengleryczne rozróżnienie Prawd od Faktów, oraz ludzi, którzy się jednym czy drugim kierują. Ludziom Prawd zatem - tym (by użyć języka Brantome'a w przekładzie Boya) "mózgowcom", co to im kora bez żadnej kontroli czegokolwiek szaleje, kreując wizje, hiper-logiczne i całkiem oderwane od rzeczywistości (ale za to jakie uwodzicielskie i o ile od rzeczywistości lepsze, ach!) świata interpretacje i modele.. Tym więc... Niech będzie po prostu "ludziom"...

Więc im to po prostu nie wystarcza. W ich oczach taki zwykły odruch anarchii, to goły i trywialny Fakt. Zresztą to samo mamy na przykład z liberalizmem. Dla takich ludzi liberalizm to także goły i trywialny Fakt. Fakt, a więc nic pięknego, nic ważnego, nic wzniosłego... Nic PRAWDZIWEGO w końcu. Jak się takim czymś podniecać?! Jak takie coś miałoby sprowadzać człeka z drogi ku lepszej, PRAWDZIWEJ wreszcie przyszłości, lepszemu i PRAWDZIWEMU wreszcie światu...?

Mamy więc, w miejsce mniej lub bardziej REALNEGO liberalizmu, w miejsce mniej lub bardziej realnego i naturalnego anarchizmu, anarchizmy wyrozumowane różnych szczerych i (ach, jakże!) bezinteresownych kniaziów Kropotkinów... Albo mamy liberalizmy mózgowe, "korowe", niewyrastające z (wulgarnych dla tego typu ludzi) Faktów, nie ograniczone ułomnością i niedoskonałością wszystkiego, co ziemskie... I w ten oto sposób otrzymujemy np. libertarianizm i inne tego typu ideologie.

Swoją drogą, choć to cholernie śliski temat, oraz nie całkiem organicznie się z naszym dotychczasowym wywodem splata, jednak wśród tych moich nocnych myśli była i taka, że jednak może i tutaj toczy się owa podziemno-podskórna, często nieświadoma, podjazdowa walka, która zdaje się splatać w miłosnym-lecz-nie-tylko uścisku naszą faustyczną cywilizację i cywilizację...

No tych... Tych, co to czasem są nami, albo całkiem takimi samymi jak my... A czasem całkiem nie są, bo są lepsi... Albo może (innym razem) niekoniecznie lepsi, ale tacy biedni, tacy biedni, że jak my byśmy mogli im cokolwiek zarzucić? Ale często są lepsi, no bo oni akurat potrafią grać w te klocki, a my nie. Ale w inne klocki grać nielzia - nie mamy prawa nawet o tym pomyśleć!

Jak im akurat wygodnie. Chodzi, jak się już może ktoś domyślił, o (spenglerycznie rzecz biorąc) ten istotny i wciąż aktywny odłam pradawnej Magiańskiej K/C, o którym, z takich czy innych powodów, zawsze głośno. No i w końcu panowie "von" Mises i Rothbart, wynalazcy, jak rozumiem, libertarianizmu i "prawdziwego" - czyli mózgowego i nie liczącego się z wulgarną rzeczywistością, czy ludzkimi instynktami - liberalizmu, to byli właśnie ludzie wyszli tej specyficznej grupy. I zapewne nie oni jedyni.

No i tak sobie myślę, że może w tym jednak jest to, że oni całkiem nie rozumieją i nie potrafią zaakceptować naszego faustycznego państwa i narodu. Bo, jeśli mamy wierzyć Spenglerowi, a ja mu wierzę i bardzo ładnie mi się to właśnie zgadza, to każda K/C ma swoje własne rozumienie takich spraw, a on mają takie, które Spengler nawet b. dokładnie opisał.

Żyjąc wśród nas i w dużej mierze zapewne uważając się za jednych z nas (niby czemu nie?), jeśli jednak coś w ich wychowaniu (bo nie chodzi zapewne o żadne gołe geny), w ich tradycjach, w filozofii, którą mimowiednie nawet nasiąkali, jest coś z tej ichniej pradawnej K/C... No to dla nich rzeczywiście nasze państwo i nasz naród (nie mówię tu o polskim, tylko o wszelkich państwach i narodach rozumianych na sposób "zachodni") muszą być ANATEMĄ!

Ci ludzie, w takim wypadku, co im całkiem chętnie przyznaję, wcale nie muszą być żadnymi oszustami, idiotami, czy zbrodniarzami (Marks i inni tacy też, a nawet być może częściowo i Trocki) - oni właśnie są cholernie wierni własnym przekonaniom i, często, w tym bezinteresowni! Te przekonania są ze swej istoty religijne, lub, ostrożniej, quasi-religijne, a ta bezinteresowność także być może jest bezinteresownością religijnych fanatyków i proroków. (No bo dobre uczynki w sensie inwestycji, żeby potem balować w Raju, to raczej późna, mieszczańska i liberalna idea. Z autentycznymi prorokami ma to raczej mało wspólnego.)

Marks rozwalał państwo, Trocki rozwalał państwo (w odróżnieniu od takiego Stalina czy Putina) - a cóż'że innego czyni "von" Mises czy Rothbart? (Że spytam.) Uważam, że sprowadzanie WSZYSTKIEGO do geszeftu, forsy, oraz brzydkich skłonności odwiecznych handlarzy czy lichwiarzy, jest zarówno naiwne, jak i dość, w sumie, chamskie. Na pewno jest tego sporo, ale tego sporo jest przecież niemal wszędzie. Czy w Polakach na przykład nie?

Oczywiście często chodzi o forsę, ale też forsa - od ponad dwustu lat stanowi o praktycznie wszystkim, z wielką polityką na czele. To się na naszych oczach zdaje kończyć (co genialnie przewidział Spengler), ale wciąż jeszcze trwa i długo jeszcze się definitywnie nie zmieni. A jeśli tak, to cóż się dziwić, że droga do władzy, do Nowego Świata, Nowego Człowieka, Prawdy i Raju Na Ziemi, wiedzie przez zdobycie ogromnego majątku?

Przyznam, że naprawdę wkurza mnie powtarzanie przy każdej okazji, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze". Jest to dowcipne (jeśli się to słyszy raz, góra dwa razy), jest to w interesujący sposób cyniczne... To z pewnością jakiś pradawny szmonces. Powiedziałem to już kiedyś w jednym tekście, Jarecki cały ten mój tekst opublikował na jakimś lewackim blogowisku, i był niezły ubaw, bo rebe Bratkowski, z wirtualną pianą na pysku, nawymyślał mi (i Jareckiemu chyba też) od "antysemitów". (A skąd on, że spytam, wie, jaki jest mój stosunek do Arabów?! Na przykład Palestyńczyków?)

Wracając do wątku głównego, pragnę zakończyć stwierdzeniem, że moim zdaniem warto analizować opisywane tu zjawiska z opisanego tu punktu widzenia. Na odmianę. Bo niewykluczone, że może to się okazać płodne. I niewykluczone nawet, że właśnie TU leży prawda o tych sprawach. ("Prawda" z małej litery, uwaga!)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 05, 2010

Jack Dempsey uczy "Słodkiej Wiedzy"

Jack Dempsey
Dzisiaj będzie coś całkiem specjalnego. Po pierwsze ten blogas robi spory krok w kierunku hi-tech. (Łał!)

Poza tym coś fajnego z tego wyniknie - poza fajerwerkami i zawodzącymi starcami. Niestety nie dla wszystkich wyniknie, przykro mi, ale ci nieszczęśnicy sami są sobie winni. I niech się poprawią! A dla reszty mamy naprawdę nie byle co. Na początek jednak nieco wyjaśnień. (Podejrzewam, że z tych "nieco wyjaśnień" i tak wyjdzie całkiem spory wpis, ale to nie zmienia faktu, że nie to jest dzisiaj samą istotą sprawy.)

Co to jest tytułowa "Słodka Wiedza"? Boks po angielsku kiedyś popularnie nazywało się "the Sweet Science", bardzo a propos, i "Słodka Wiedza" to właśnie maksymalnie dosłowne tłumaczenie tego określenia. (Nawiasem "science" to całkiem już dosłownie "nauka (ścisła)", więc tu nie tyle chodzi o to, by jedynie "wiedzieć", tylko o praktyczne umiejętności. Bez lania wody typowego (i coraz jakby bardziej) dla nauk nie-ścisłych.

Kto to tytułowy Jack Dempsey? To jeden z największych championów boksu w historii - mistrz świata wszechwag z lat '20 ubiegłego wieku. (Sama książka pochodzi jednak z o wiele późniejszej epoki, bo Dempsey, jak wielu dawnych mistrzów, był zadziwiająco rzeźki do późnej starości.) Jakby ktoś pytał, to to nie był jakiś błazeński tancerz, uwielbiany przez profanów i lewackie media, jak powiedzmy przesławny Muhammad Ali, tylko twardziel.

Twardziel, który od czasu do czasu leżał na deskach, czasem przegrywał, ale też większość swych przeciwników, nawet o wiele większych i silniejszych, w krótkim czasie potrafił dosłownie zmasakrować. Stąd jego liczne i budzące respekt przydomki, takie jak "Tygrys" (nie żeby coś), czy "Manassa Mauler", bo gość urodził się w mieście Manassa, a "to maul" znaczy "masakrować" - czyli "taki co masakruje (i jest z Manassa)".

Rzecz którą chcę tu umieścić, to w moim głębokim przekonaniu bez porównania najlepszy podręcznik boksu, jaki kiedykolwiek napisano. Tym bardziej, jeśli mówimy o boksie praktycznym i użytkowym. Boksie odpowiadającym potrzebom ludzi, którzy tej specyficznej słodyczy mogą czasem potrzebować znienacka w jakiejś knajpie, ciemnym zaułku... Czy powiedzmy na jakiejś "paradzie równości".

Wynika to z tego, że większości z tego co Dempsey pokazuje można się nauczyć samemu, nawet bez partnera. A kiedy już partnera potrzebujemy, to i tak obejdziemy się bez całego klubu i fachowego trenera. Fakt, że olimpiady z tym pewnie tak łatwo, bez odpowiedniego szlifu, nie wygramy, ale nie każdemu akurat o to najbardziej chodzi. Tutaj mniej jest bowiem ringowych subtelności, do których opanowania konieczne byłoby co najmniej dziesięć lat prawdziwego bokserskiego treningu ze sparringami, a więcej akcentu na siłę i skuteczność ciosu, prawidłowe poruszanie...

Oraz to, żeby sobie po prostu nie połamać dłoni waląc przeciwnika w czaszkę. Kto nie próbował walić kogoś gołą pięścią w prawdziwej ulicznej walce, nie ma zapewne pojęcia, jak łatwo sobie uszkodzić dłoń, trafiając w jakikolwiek twardy punkt na ciele wroga. Może to być czaszka, łokieć, biodro... A także, czemu nie, szczęka czy kość policzkowa - a więc miejsca teoretycznie bardziej wrażliwe na uderzenie, niż nasza dłoń. Ale niestety, sam wiem, z własnego bolesnego doświadczenia, że tak nie jest zawsze.

Dempsey w młodości boksował na gołe pięści i naprawdę wie, jak należy ciosy zadawać, żeby zaszkodziły przeciwnikowi, a nie nam. Fakt, że ten były górnik, włóczęga i co tam jeszcze, był nieprawdopodobnie silny (tyle że w czasach, gdy mistrz wszechwag to był gość ważący nieco ponad 80 kg, a nie 110 kg jak dzisiaj). Zresztą w tamtych czasach cały boks miał jeszcze, pod względem technicznym, wiele z dawnego boksu na gołe pięści. Który nie wyglądał może na nasz dzisiejszy gust przesadnie subtelnie i elegancko, ale ci ludzie naprawdę znali swoje rzemiosło, tego możemy być pewni.

Książka Dempseya jest po angielsku, ale na to nie ma rady, przynajmniej na razie. (Ja mam ją w wersji papierowej po szwedzku, ale to raczej nikomu tutaj nie pomoże.) Naprawdę podobają mi się ludzie, którzy operują tylko jednym językiem - własnym - ale za to wspaniale. To jest poniekąd, szpęglerycznie mówiąc, Kultura, w odróżnieniu od kosmopolitycznej Cywilizacji, w której żyjemy my, ci wielojęzyczni. Jednak nieradzenie sobie z angielskim to dzisiaj to samo, co nieumiejętność obsługi water-closetu (że się posłużę słowem obcym)!

Fakt, Kultura tego nie umiała i fajnie, ale w Cywilizacji bez tej umiejętności - jakkolwiek by mało była wzniosła i tak dalej - nijak! A więc, jeśli ktoś odczuwa potrzebę poznania Słodkiej Wiedzy od samego Jacka Dempseya, a nie czyta w language'u, to niech się zastanowi nad swymi priorytetami. A na razie poszuka sobie wykształconego wnuczka, który mu przetłumaczy. Przy okazji wnuczek też z tego coś będzie miał, co wszystkich nas ucieszy.

Teraz zaś, już bez zbędnych słów...


Championship Fighting Jack Dempsey

triarius ---------------------------------------------------  
P.S.  Caeterum lewactwo delendum esse censeo.