sobota, sierpnia 06, 2011

Nieobliczalny mem tygrysi

We wrześniu 1987 Dow Jones spadł w ciągu niecałego tygodnia o niemal jedną trzecią, z czego o ponad 20 procent jednego dnia. Stało się to między innymi wstępem do największej w dotychczasowej historii finansów akcji ratunkowej. Ratowano mało komu znany, choćby z nazwy, fundusz hedgingowy Long Term Capital Management (LTCM). Bez tego rynki finansowe byłyby na krawędzi załamania.

Krachów finansowych było już nieco w historii i nie to jest tutaj na tyle interesujące, bym o tym teraz pisał. Interesujących aspektów ma jednak ta sprawa co niemiara. Nie mówiąc już o ogólniejszych wnioskach i luźnych (co nie musi znaczyć jałowych czy bezsensownych) spekulacjach.

Najciekawsze w opisywanych tu wydarzeniach było, moim zdaniem, to, że do dziś nie udało się znaleźć jakiejś jednoznacznej i niewątpliwej ich przyczyny. Cytując z książki, gdzie znalazłem te informacje (Paul Ormerod "Why Most Things Fail: Evolution, Extinction and Economics", przekład mój własny). Odnosi się to do samego krachu na giełdzie.
Nawet teraz, niemal dwadzieścia lat po tym wydarzeniu, istnieje wiele rywalizujących wyjaśnień ex post, i nikt nie jest pewien przyczyny. Jedyną pewną rzeczą jest, iż żadne zewnętrzne wydarzenie  nie miało miejsca, które by choćby w największym przybliżeniu miało podobną skalę. Żadne odciski palców, żaden dymiący rewolwer nie wskazuje sprawcy tej katastrofy. Nie wypowiedziano wojny światowej, szyby naftowe na Bliskim Wschodzie nie zostały wysadzone w powietrze. A jednak, w ciągu pojedynczego dnia, zostało ogłoszone, że największe firmy na świecie są warte 20 procent mniej, niż były warte dnia poprzedniego.
No to mamy zagwozdkę, prawda? Na szczęście (przynajmniej niektórych) autor robi w tej książce całkiem wiele, aby rzucić jakieś światło na tego rodzaju wydarzenia. Wydarzenia zasadniczo nie do pojęcia w ramach paradygmatu tzw. klasycznej ekonomii. Pomaga tu dopiero podejście zalecane przez Ormeroda, czyli nacisk na obserwacje i statystyki dotyczące RZECZYWISTEGO zachowania różnych ekonomicznych spraw w realnym świecie; plus zdrowy zastrzyk ewolucyjnej biologii (której osiągnięcia, jak to pokazuje Ormerod, dają się z ogromnym powodzeniem do ekonomii zastosować). Dodać szczyptę nowego sposobu wykorzystania teorii gier.

Powiedzmy sobie jeszcze jednak najpierw co to był ten fundusz LTCM. Było to dziecię trzech noblistów w dziedzinie ekonomii z roku 1997, którzy tworząc go, wykorzystali właśnie te swoje naukowe osiągnięcia, które im tego Nobla przyniosły. Fundusz obracał nieprawdopodobną forsą... Jak się łatwo domyślić z faktu, że, by go ratować, wielkiej forsy użyto, poza tym, że w ogóle widziano taką konieczność... Zarabiał też masę forsy. Do czasu!

Szczegóły oczywiście każdy może sobie dzisiaj znaleźć - to nie jest żadna wielka tajemnica - ale też nie o te gołe fakty nam tu chodzi. Rzecz w tym, że owi nobliści i ojcowie tego nieszczęsnego finansowego przedsięwzięcia, dostali tego Nobla przy gromkich brawach całej praktycznie branży, ponieważ udało im się, jak sądzono, domknąć wreszcie teorię wolnego rynku i znaleźć uniwersalny, stały punkt równowagi w KAŻDEJ absolutnie rynkowej sytuacji.

Nie wdając się w żadne matematyczne rozważania, bo nie jest tam to tutaj potrzebne (a ja w sumie matematyki nie lubię, choć uchodziłem za naprawdę do niej zdolnego), powiemy sobie, że ten punkt równowagi, który wykorzystano praktyczni w funduszu LTCM, zgodnie z najściślejszymi obliczeniami owych laureatów nagrody Nobla, miał się trzymać praktycznie po wieczne czasy. Sytuacja, kiedy jakieś zaburzenie z zewnątrz będzie zbyt duże i cały kunsztowny system się zawali, miała prawo wystąpić raz na kilka milionów lat. (A więc jeszcze mniejsze prawdopodobieństwo, niż to, że Lech Kaczyński zginie w wypadku samolotowym AKURAT lecąc do Rosji Putina na obchody rocznicy mordu w Katyniu!).

Wynikało to z czegoś tak niepodważalnego, jak rozkład Gaussa. (Czyli krzywa rozkładu normalnego, o której sobie jakiś czas temu mówiliśmy. Gaussa wprawdzie nie wspominając, ale akurat w związku ze smoleńską "katastrofą".) Dowcip w tym, że tutaj nie krzywa Gaussa miała zastosowanie, a całkiem inna krzywa, która - niestety dla wszystkich zaangażowanych w fundusz LTCM i podatników, którzy ufundowali interwencję (choć raczej nie dla jej inicjatorów i wykonawców, którzy przecież nie za swoje) o wiele wolniej dąży do zera dla wartości odległych od swego "centrum" (żeby to tak potocznie tutaj określić), gdzie ma maximum.

Jaka to krzywa? - spyta ten i ów. "To bardzo dobre pytanie!", odpowiem klasykiem. Po czym podrzucę parę mądrości wyczytanych w książce Ormeroda. Krzywa matematycznie bardzo prosta, za to, jak się okazuje, bardzo istotna w zastosowaniach (czego chyba do niedawna nikt nie wiedział). Krzywa potęgowa mianowicie.

Kiedy sobie na przykład liczymy ilość gatunków, które wymarły w ciągu kolejnych milionów lat - albo ilość firm z setki największych światowych, zdychających w ciągu kolejnych lat - okazuje się, że układają się one zgodnie z tą krzywą. W tym sensie, że takie okresy z dużą ilością zdechłych firm czy zdechłych gatunków są rzadsze, a te z mniejszą, częstsze - i okazuje się, że średnie odstępy między takimi okresami są równe (w przybliżeniu oczywiście) kwadratowi stosunku pomiędzy ilością umarlaków. Brzmi to mętnie, ale w sumie daje się chyba na tyle zrozumieć, na ile nam to tutaj potrzebne.

Tak więc, chodzi nie tylko o "krzywą potęgową", ale nawet o krzywą po prostu "kwadratową", bo tutaj wszędzie występuje druga potęga, czyli kwadrat. (Taka prosta zależność, patrzcie państwo!)

Ale to jeszcze wcale nie wszystko, choć to podobieństwo wzoru, wedle którego zachowują się wymierające firmy (ekonomia) i wymierające gatunki (biologia) z całą pewnością jest interesujące. I w dodatku mogłoby, a nawet powinno, zabić niezłego ćwieka klasycznym ekonomistom i apologetom "zawsze słusznej i jedynej rynkowej ekonomii". (Niektórym nawet zabija, ale to chyba wyraźna mniejszość. Reszta nie wie, albo też ma w nosie.)

Te wymierania, jako się rzekło, to jednak wcale nie koniec niespodzianek. Okazuje się, że zgodnie z tym kwadratowym rozkładem zachowują się także np. zjawiska rozprzestrzeniania się infekcji (wirusowych, bakteryjnych itp.), czy informacji. Albo i mody. W niektórych przynajmniej typach środowisk, tyle, że tego akurat typu środowiska zdają się występować w realu bardzo powszechnie - w odróżnieniu od środowisk analizowanych w uczonych modelach różnych nauk społecznych, ekonomii nie wyłączając.

Jakie to środowiska, spyta ktoś? Odpowiem (klasykiem też oczywiście, ale potem pojadę dalej) tak... Te "klasyczne" - które się zawsze z takim zapałem analizuje, to takie, gdzie poszczególni "agenci" (tu nie chodzi o WSI, tylko o te tam działające elementy systemu) są w sumie tacy sami, a pomiędzy nimi istnieją sobie różne przypadkowe związki. Mniej czy bardziej trwałe. A wiec mamy swego rodzaju sieć z tych agentów i związków pomiędzy nimi, a po tej sieci rozchodzą się na przykład nasze wirusy, czy nasze... Wymówmy to słowo w końcu! Nasze, o Jezu! Nasze... Memy.

Z tymi memami to jest tak, żę jakoś nigdy do mnie ta koncepcja nie trafiała, kiedy na przykład pisał o tym Nicek. Wydawało mi się, że to w sumie jałowe i nic nie daje. Może jednak nie miałem racji, a oczy otworzył mi właśnie pan Ormerod tą książką, o której tu sobie rozmawiamy.

No dobra - mamy więc tę sieć, i co z nią? A to z nią, że do niej na przykład stosuje się rozkład Gaussa, o którym my tu już mówiliśmy, i na którym budowali swój naukowo-finansowy sukces nasi nobliści. A także i to, że istnieje tu b. ciekawe - a jednocześnie proszące się aż niejako o inżynierię społeczną, niestety! - zjawisko...

Takie oto, że, aby cała populacja tych agentów, czyli cała ta sieć, cały system - aby to całe zostało zainfekowane, konieczne i wystarczające jest zainfekowanie pewnej "masy krytycznej", a mówiąc ściślej pewnej konkretnej ilości agentów. Oczywiście jaka jest to ilość zależy od konkretnego systemu, ale daje się to ponoć oszacowywać... Nieco wyobraźni powinno dać wyobrażenie, jaka w tym niesamowita radość dla uszczęśliwiaczy ludzkości i wszelkiego typu totalitarnych skurwieli. Zresztą na tej zasadzie działają, w sensie społecznym, także np. masowe szczepienia (nie żebym był jakimś ich akurat zdecydowanym wrogiem).

Te drugie sieci - te do których się krzywa Gaussa marnie stosuje, które stały się zgubą naszych genialnych noblistów, i które stanowią zagwozdkę dla (co intelektualnie uczciwszych) mędrców od rynkowej ekonomii - mają tak, że ilość kontaktów każde go agenta z innymi agentami rozkłada się wedle naszej ulubionej (choć noblistów nie) krzywej potęgowej. Czyli, że w sumie mała ich ilość ma ogromną liczbę kontaktów, średnia średnią, a duża malutką.

Tak jest na przykład w internecie, gdzie Google, Yahoo, albo inny Korwin ze swoim blogiem, mają ogromną ilość wejść, Pan Tygrys ma średnią, a rolnik piszący sobie bloga, powiedzmy o tym, jaki to mądry pysk ma jego krowa "Krasula II", całkiem niewielką (i nieważne, że wszystko to jest akurat bez sensu, a powinno być odwrotnie).

Tak samo, podobno (tak mówi Ormerod) jest z ilością partnerów seksualnych - paru ma masę, większość nie ma nic. No i tak samo jest (mówi Ormerod i ja mu wierzę, jeszcze mocniej, niż z tymi partnerami) z realną ekonomią, gdzie istnieje niewielka ilość ogromnych firm, oraz ogromna malutkich. I to tutaj akurat ma dla nas konkretne znaczenie, ponieważ tym samym krąg się zamyka i nawiązujemy do przyczyny upadku funduszu LTCM, o którym'śmy sobie na początku. (W tej sieci, którą jest ekonomia, owa ilość kontaktów to b. abstrakcyjna sprawa jednak - swego rodzaju totalna suma WSZELKICH wpływów, szczególnie pomiędzy firmami i klientami.)

OK, długie to już, choć mam niepłonną, że, w swej niekłamanej naukowości, interesujące, przynajmniej dla niektórych, z moimi Czytelnikami na czele. Gdzie jednak, spyta uważny Czytelnik, ów tytułowy "nieobliczalny mem tygrysi"? ("To bardzo dobre pytanie!") Czytelnik faktycznie jest uważny, ale byłby jeszcze bardziej uważny, gdyby zauważył, że jeszcześmy nic nie rzekli na temat tego, jak się w tej drugiej sieci - tej z potęgowym rozkładem ilości kontaktów - ma sprawa rozprzestrzeniania się infekcji, czy to w sensie dosłownym, czy jakichś tam memów (ufff! wciąż ciężko mi się to słowo pisze).

Ma się ona tak otóż, że nie istnieje w tym przypadku żadna "masa krytyczna", i nie sposób w ogóle przewidzieć, jak dany "wirus" (w sensie np. mema) się rozprzestrzeni! Albo czy zainfekuje całą sieć. Ta rzecz jest po prostu całkiem nie do przewidzenia! Z czego zresztą wynikają tego właśnie typu dziwne zjawiska, jak ów krach giełdowy z września 1987.

Ormerod cytuje wybitnego fizyka zajmującego się statystyką, niejakiego Gene Stanleya, który, badając fluktuacje kursów giełdowych wykazał, iż ich reakcje na ten sam czynnik zewnętrzny, czynnik o tym samym dokładnie natężeniu, może mieć natężenie całkiem różne, a różnice sięgają, ni mniej, ni więcej, tylko... Ośmiu rzędów! Czyli, prostym codziennym językiem - od jednego do stu milionów!

Nic dziwnego, że co pewien czas giełdy "bez powodu" polecą na pysk! Nic dziwnego, że co pewien czas genialne, niezatapialne ekonomiczne przedsięwzięcia - jak fundusz LTCM, na przykład - pójdą z Titanikiem na dno! Im większa katastrofa, tym - zgodnie z prawidłowością zawartą w rozkładzie potęgowym - mniejsze jej prawdopodobieństwo. Mniejsze, a nawet znacznie mniejsze, bo mamy tu do czynienia z kwadratem skali katastrofy. A jednak prawdopodobieństwo takie istnieje i jest o wiele wyższe, mimo wszystko, niż to wynikające z rozkładu normalnego.

Co więcej - jest na tyle znaczące i realne, że występuje w rzeczywistości,  i to całkiem często. Ogromna większość gatunków, które istniały na ziemi, już nie istnieje, a każdego roku pada średnio nieco ponad 10 procent amerykańskich firm (nie żeby gdzie indziej było lepiej, choć są miejsca, gdzie oficjalnie firmy oczywiście NIE padają). I wynika to, w przypadku firm, nie z tego, żeby one były jakoś wyjątkowo źle prowadzone, tylko tak to po prostu działa i - o dziwo! - rozkład jest zadziwiająco podobny zarówno dla firm (świadomie kierowanych przez przedstawicieli Homo sapiens sapiens), jak i dla żywych, ale bezrozumnych, istot (bezsilnych ofiar ślepej ewolucji).

A to, dlaczego "nieobliczalny mem tygrysi"... (Nikt się jeszcze nie domyślił? Widać zbyt fascynująco piszę.) To chodzi o to, że, widzicie ludzie - skoro w tym realnym systemie nie ma jakiejś "masy krytycznej", która by kochanej władzy dała pewność, że wywrotowe idee Tygrysizmu nie zainfekują całej sieci... Nie mówimy o podbiciu serc całego świata, bo większość lemingów jest nie do uratowania, ale też lemingi to tylko mierzwa, a nie podmiot... Mówimy o ewentualnej elicie, która by ewentualnie zastąpiła tych obecnych degeneratów i powiedziała lemingom - grzecznie, ale ze stalowym błyskiem w oku - co mają, a czego nie mają, robić. Zgoda?

No wiec, choć prawdopodobieństwo nie jest specjalnie po naszej stronie, to jednak nie ma żadnej obiektywnej i niepokonanej zapory dla Tygrysizmu! To już coś, prawda? Ktoś może rzec, że zgoda, ale przecież taki powiedzmy Korwin ma o wiele większą szansę, bo tych tam kontaktów ma jednak o wiele więcej, i o wiele więcej po prostu wyznawców.

Ja się z tym całkowicie zgadzam - przynajmniej, jeśli sprowadzamy sprawę wyłącznie do owego modelu z agentami i rozkładu potęgowego. Jednak, odchodząc nieco dalej od owego modelu, daje się zaobserwować ciekawy fakt, taki mianowicie, że z Tygrysizmu nikt się chyba jeszcze nigdy nie "wyleczył", a z Korwinizmu paru ludzi już tak, choć może nie wszyscy do końca.

Tak więc, jakby na tę sprawę nie patrzyć, to, jeśli nie poddamy się czarnemu pesymizmowi, to nawet Nauka i tutaj jest po naszej stronie. A gdzie Nauka, tam i Nadzieja! (Takiego sobie bonmota na poczekaniu wymyśliłem, fajny?) Tak więc, powiadam wam - idźcie i nieście Dobrą Nowinę Tygrysizmu pod każdą strzechę, pod każda dachówkę! O azbeście nie zapominając, ani o zielonej od śniedzi blasze renesansowych pałaców! Zwycięstwo może jeszcze być nasze! Nie mówię, że mem Tygrysizmu MUSI zwyciężyć, że mamy to jak w saku - ale warto walczyć, bo zwycięstwo MOŻE być jednak przy nas!

(Oczywiście w tej końcówce nieco się wygłupiam, ale cały ten tekst jest jak najbardziej NAUKOWY, a nawet HIPERNAUKOWY. A więc - IDŹCIE I GŁOŚCIE!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, sierpnia 03, 2011

Kozacy, Duch Święty i karmienie kaczek (czyli Wszystko Co Chciałeś Wiedzieć o Politycznych Demonstracjach)

W swoim długim życiu brałem udział w niemałej ilości politycznych demonstracji. Nie we wszystkich z własnej woli, przynajmniej we wczesnej młodości, choć Bóg mi świadkiem, że bardzo się starałem tego uniknąć. Kiedy zaś z własnej woli, to często jednak miałem różnego rodzaju wątpliwości - natury już to estetycznej, już to jakiejś innej, choć przeważnie obu tych kategorii na raz.

Te wczesne i mimowolne, to oczywiście różne tam pierwsze maje ze szkołą, i co tam jeszcze było. Człek robił, co mógł, żeby nie pójść, albo przynajmniej urwać się tak szybko, jak to było możliwe. Żeby żadnej tam szturmówki, czy jednej z nóg transparentu nie nieść... Kiedy już był zmuszony do przedefilowania przed trybuną honorową, oczywiście starał się człek, żeby patrzeć w całkiem inną stronę, a nie z tym samym wniebowziętym zachwytem, co większość rówieśników, o belfrach nie wspominając.

Człek tak muzykalny jak ja, a jednocześnie tak źle do całego tamtego (i tego) syfa nastawiony, musiał się niemało namęczyć, żeby nie maszerować w takt skocznej muzyczki z niezliczonych głośników, jak to było zaplanowane i co działało nawet na ludzi o całkiem drewnianych uszach. Możecie mi wierzyć, że owo ciągłe staranie, by gubić krok i nie maszerować jak prlowski leming...

Gorzej! Żeby ten zbiorowy, wesolutki rytm, w tej, niemal zawsze ładnej pogodzie, jaką sobie komuchy u swoich świętych świeckich chyba zawsze skutecznie wymodlały, człowiekowi nie zaczął przenikać do krwi, do układu nerwowego, żeby człek nie stawał się też, niezauważenie prlowskim lemingiem.

Pierwsze moje w miarę efektowne osiągnięcia na dyskutowanej tu przez nas niwie miało miejsce w ósmej klasie podstawówki, kiedy to po prostu nie poszedłem na pochód, a nagabywany przez kierownika szkoły odparłem z niewinną minką, że "wydawało mi się, że to jest wolny dzień, a pójście na pochód jest dobrowolne".

Groziła mi ponoć z tego powodu trója ze sprawowania, a była to ostatnia klasa podstawówki, zaś w owych czasach obniżone sprawowanie nie było częste i stanowiło pewien problem. Przynajmniej w takich wzgl. cywilizowanych miejscach, jak owa elbląska szkoła. Założenie było w każdym razie takie, że z tym obniżonym sprawowaniem nie załapię się na żadną fajną dalszą edukację.

Nie wiem, jak to tam naprawdę było i jak realne wisiało nade mną zagrożenie, ale sprawa nabiera właściwego kolorytu dopiero, kiedy się wie coś o owym kierowniku. Którego, nawiasem, omal apopleksja na miejscu nie strzeliła, kiedy usłyszał moją odpowiedź, a cała liczna klasa wraz z nim. To był gość o wyglądzie tow. Kalinina - toczka w toczkę (b. adekwatne określenie) bliźniak jednojajowiec. Jak wyglądał tow. Kalinin? Można sobie poszukać, ale dla niecierpliwych powiem, że coś jak dwujajowy bliźniak tow. Trockiego.

Opowiadać by o nim można godzinami, bo to naprawdę był relikt z czasów nieco już wtedy, mimo wszystko, minionych, choć, jeśli właściwie odgaduję prądy epoki, to nie aż tak długo. (Komuś się nie chce, choć tego naprawdę nie rozumiem, odtwarzać w pamięci wyglądu tow. Trockiego, to powiem, że tow. Kuczyński także jest niezłym przybliżeniem. Pod wzgl. wyglądu, poglądów i zachowania.)

Od tej chwili jednak nie musicie sobie nic wyobrażać, bo macie tu, na samej górze, fizjonomię tow. Kalinina do naocznego oglądu. (Dzięki Iwona za znalezienie tego cudnego zdjęcia! Jednak tow. Bartkiewicz miał chyba głupszy pysk i mniej urodziwy, choć w sumie b. podobny.)

No to tyle było owej wesołej anegdotki (która, mam nadzieję, przy okazji pomoże mi zająć należne mi miejsce w jakimś przyszłym ZBoWiD'zie), a teraz przejdziemy do demonstracji dobrowolnych. Zrobimy to jednak tylko bardzo pobieżnie, zostawiając sobie ew. dokładny opis (und liczne impresje) na czas emerytury i komponowania własnych autobiografii.

Fakty sobie potraktujemy pobieżnie, jednak nie da się pominąć talkiego oto (z kategorii duchowych), że zawsze, od kiedy pamiętam, bardzo mi się nie podobały demonstracje z założenia mające stanowić apel do władzy, co do której człowiek, o ile nie był kompletnym durniem, nie mógł mieć żadnych złudzeń, że ma człowieka, swoich tzw. "obywateli", całą Polskę i wszystkie wartości etyczne w dupie...

A my tutaj apelujemy, nawołujemy do dialogu, jak Polak z Polakiem, prosimy, skamlemy i wyrażamy nadzieję, że teraz to już będzie inaczej, lepiej, bo władza przecież już, przed chwilą, zrozumiała. Tego typu pedalskie pierdoły, żeby było jeszcze obrzydliwiej, okraszone zazwyczaj masochistyczno-infantylnymi okrzykami i skandowanymi częstochowskimi wierszykami gdzieś z podnóża Góry Kalwarii.

Grudzień '70 to nie było takie coś, przynajmniej nie tam, gdzie ja byłem, czyli w Elblągu. Tego nie mam powodu się w żaden sposób wstydzić, choć oczywiście siły były w sumie dość nierówne, co nie jest w moim guście - z jednej strony czołgi, nawet strzelające, choć na szczęście tylko ślepakami (ale huk był niesamowity, a nikt nie mógł przecież wiedzieć, czym one będą strzelać za chwilę), z drugiej kamienie i odrzucane petardy. I tak udało się osmalić budynek Komitetu, co nie jest złym wynikiem. (Ja jednak nie miałem w tym osmaleniu żadnego osobistego udziału - mówię to, choćby mi to miało zaszkodzić w przyjęciu do nowego ZBoWiD'u.)

No dobra... Przeskakujemy czas jakiś - czas mrocznej epoki Gierka i jej pochodów, z którymi człek we własnym zakresie wojował jak potrafił, jako uczeń liceum i potem student. Dochodzimy do schyłkowego okresu mrocznej epoki i działającej już opozycji. Ta opozycja to oczywiście temat rzeka, temat na naukowe rozprawy, które już nigdy nie powstaną, temat dla nowego Spenglera, który już się nam nigdy nie narodzi...

Ale jednak masa porządnych ludzi - przeważnie chyba, jak ja sam, po początkowych wątpliwościach (ach, jakżeż uzasadnionych i jakżesz, jak teraz widać, słusznych!) - zaczęła w tym brać naprawdę aktywny udział, a  z czasem, zgodnie z zasadą contra spem spero, nawet wierzyć w jakiś tego wszystkiego pozytywny skutek.

Mamy więc te ostatnie lata mrocznej epoki Gierka, ja już pracuję sobie w biurze, bo inaczej się nie dało, a koledzy, którzy chodzili byli do tego samego gdańskiego liceum, co przywódcy Ruchu Młodej Polski i ludzie piszący w jego piśmie "Bratniak", dają mi te Bratniaki do czytania i ciągną na demonstracje. Demonstracje z okazji 11 Listopada, to na pewno, i czegoś tam chyba jeszcze. (No przecie, że 3 Maja! Przypomniało mi się po latach.)

Ja zaś, choć idee wyrażane w Bratniaku naprawdę mi się podobają (a jednocześnie trudno mi uwierzyć, że tak po prostu wolno w PRL je sobie w druku wyrażać, no i oczywiście miałem rację, o czym warto by było kiedyś szerzej), ale do demonstracji jako takich, mam stosunek dość mieszany, żeby nie powiedzieć niechętny. Po prostu postulaty składane do stóp zgrai bandziorów i zdrajców (na swoje usprawiedliwienie przypomnę, że wtedy jeszcze nie mogłem wiedzieć, że oni w tym jedynie wtedy raczkowali, a prawdziwi mistrze dopiero przed nami) były mi obrzydliwe.

Aż tu nagle - w tym Bratniaku chyba, no bo gdzie indziej, skoro znikąd poza tym nie sączono we mnie endeckich mądrości i endeckich prawd? - wpada mi w oko tekst, gdzie właśnie jest o endeckim stosunku do demonstracji. Endeckim w sensie nie jakichś tam dzisiejszych neo-komucho-endeków i czcicieli Konecznego, tylko autentycznego Dmowskiego i autentycznej Narodowej Demokracji. Do której dotychczas miałem stosunek niezbyt entuzjastyczny, bo nie pasował mi ten jej idealizm i zbyt, jak to widziałem, pozytywny stosunek do Rosji.

W tym tekście jednak znalazłem niejako odpowiedzi na wszelkie swoje wątpliwości dotyczące politycznych demonstracji. Powiedziano w nim bowiem, że owi dawni endecy nie traktowali demonstracji, jako pożal się Boże "dialogu" z zaborczą, opresyjną i w dupie mającą władzą - tylko na zasadzie "my sobie tu demonstrujemy, bo mamy na to ochotę i nikt nie ma prawa nam tego zabronić". I tak obchodzili różne tam narodowe rocznice, choćby to się nieprzesadnie podobało owym nie-naszym władzom. Bardzo to do mnie trafiło. A przy okazji przekonałem się, że z tą endecją nie jest wcale tak źle, jak myślałem.

No i było tam jeszcze o takiej jednej konkretnej demonstracji tej endecji, na której oni sobie tam tę rocznicę czcili, aż tu nagle wpada na nich galopem sotnia kozaków. I zabiera się do płazowania szablami, czy też walenia ich nahajkami. (Wydaje mi się teraz, po tych cholernie wielu latach, że czytałem tam o płazowaniu, ale jakoś te nahajki widzę jako bardziej prawdopodobne.) Wtedy jeden z owych demonstrantów, jakiś student...

(Ale wyjaśnijmy sobie, że tam były podane wszelkie informacje o tej demonstracji - kiedy, kto, kiedy, i tak dalej. Bo to było jak najbardziej historyczne wydarzenie, tylko że ja zapamiętałem samą istotę sprawy, za to bardzo, mimo upływu lat, wyraziście. Jeśli ktoś mi powie, jak tam dokładnie było, będę mu wdzięczny, bom dość ciekaw.)

Zatem, wracając do naszego głównego wątku, ów student wyciąga z kieszeni rewolwer i z najbliższej odległości kładzie trupem dowódcę tych kozaków. Mówiąc mu w ten sposób: "Sorry, ale pan nie byłeś zaproszony, a w dodatku przyłazisz pan tu z całą zgrają koleżków, którzy w ogóle nie potrafią się zachować. Takie coś nie może w porządnym towarzystwie ujść bezkarnie, przykro mi!" (A wszystko to zawarte w jednym krótkim "BAM!")

Kozaków ogarnął chaos, student znikł z tłumu, dłuższy czas skutecznie się ukrywał i, jeśli kojarzę, to żył potem długo i szczęśliwie. (Jeśli ktoś z was spotka kiedyś dziarskiego stupiętnastoletniego staruszka, karmiącego kaczki w jakimś parku - niewykluczone, że to właśnie będzie on.) I nikomu, z tego co pamiętam, nic się już nie stało, w każdym razie nic strasznego. Poza tym dowódcą kozaków, żadnych ofiar.

A jakiż z tego wszystkiego morał, spyta ktoś? Musi być morał? - spytam z kolei ja. Był kawałek wspomnień z czasów bardzo już zamierzchłych, w dodatku zamierzchłych słusznie... Była wesoła historyczna anegdotka... Było też nieco rozważań nad naturą politycznych demonstracji jako takich. Mało?

Jeśli naprawdę mało, no to proponuję wszystkim zwolennikiem tezy "swobodnym dostępie do broni", jako "najlepszej gwarancji wolności obywatelskich przed samowolą władzy", małe umysłowe ćwiczonko: proszę się zastanowić i napisać parustronicowe wypracowanie na temat: "Jak by się wypadki potoczyły, gdyby dzisiaj ktoś w podobnie elokwentny sposób udzielił lekcji manier dowódcy kozaków?"

To znaczy - wróć! Nie kozaków, przynajmniej na razie, tylko policjantów III RP, czy choćby chłopców od Zubrzyckiego (i tej tam natchnionej przez Ducha Świętego). Ale w sumie chodzi o analogiczną sytuację, tylko DZISIAJ.

Tak, całkiem z głowy. Nie, poważnie mówię! Żadnych opracowań, z tego co wiem, na ten temat zresztą nie ma. No więc jak będzie? Ktoś się odważy? Czy jednak fajniej jest cytować Jeffersona (o bardziej współczesnych mędrcach nie wspominając) i nie zaprzątać sobie zbytnio głowy myśleniem?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?