niedziela, maja 24, 2009

Głos współczesnego inteligenta o paskudnie złym guście

Nosiłem się od jakiegoś czasu z myślą o napisaniu czegoś w rodzaju biężączki - tyle że, jak to u mnie, spenglerycznej, w sensie że "byty równoległe", czy raczej "równoległa historia" i takie tam różne historiozoficzne głębie... Temat odpowiednio nabrzmiały i, jak się to pięknie mówiło w epoce środkowego Gierka - "nabolały" - dostarczyli mi goście z Der Dziennika i obecny minister sprawiedliwości (że się zaśmieję) III RP...

No to chciałem napisać, że wszystkie te płacze o wolność słowa to daremny trud, próżne złorzeczenia, bo akurat w tej samej mniej więcej epoce (w latach '80 przed Chrystusem) Lucjusz Korneliusz Sulla wprowadził po raz pierwszy w rzymskiej republice kary za obrazę majestatu, no i to jest w sumie całkiem to samo, czym są obecne procesy o zgwałcenie "dóbr osobistych" (co by to miało znaczyć), oraz różne inne szykany i ograniczenia, które od dłuższego już czasu w zachodnich demokracjach spotykają "wolność słowa".

"Wolność słowa", która - jak nietrudno sobie to uświadomić - jest samym fundamentem zarówno demokracji (skoro bez dostępu do informacji i swobodnej dyskusji demokracja z założenia nie może działać), jak i różnych innych rzeczy, które nam się serwuje jako cudowne i stanowiące niedościgłe osiągnięcia Ludzkości (ach!). Nie mówiąc już o tym, że w serwowanym nam na każdym kroku zestawie tzw. "praw człowieka" ta "wolność wyrażania opinii" wciąż znajduje się na jednym z czołowych miejsc i nikt ze znaczących kapłanów tej (dość) nowej religii tego dotąd explicite nie podważa...

Choć zarówno subtelnych, jak i mało subtelnych, gierek wokół interpretacji "wolności słowa" (a także samej "demokracji") odbywa się na naszych oczach co niemiara, a "wolność słowa" (i "demokracja") nie stwarzają wrażenia, by miały te czułe wobec nich zabiegi długo przeżyć.

Wracając do Sulli i Rzymu - Sulla to był oczywiście człowiek reakcji i "prawicowiec" (zakładając, że takie coś mogło istnieć poza cywilizacją zachodu i w dodatku przed Rewolucją Francuską). Prawo o obrazie majestatu wprowadził więc przeciw temu, co można by ew., dokonując dość dzikiej akrobacji, uznać za "lewicę". Różnic jest oczywiście więcej. Potem jednak to prawo już funkcjonowało i służyło Cezarowi (człowiekowi "lewicy" i niemal monarsze jednocześnie), no i cesarzom, którzy byli już praktycznie, bez owijania w bawełnę, monarchami.

Jednak tutaj, niezależnie już od kwestii, czy to "lewica" czy "prawica" była górą, najistotniejsze było to, że republika - a więc coś, co spenglerycznie odpowiada naszej obecnej liberalnej demokracji, z jej wszechwładzą pieniądza, demagogią (tam głównie sądowo-retoryczną, tu gazetowo-telewizyjną), rozszalałym sądownictwem itd. - ustępowała przed gołą polityką, a mówiąc brutalniej gołą władzą, zaś mówiąc jeszcze brutalnej - niemal gołą przemocą lub jej groźbą...

I to nawet niekoniecznie dlatego ustępowała, że ktoś był tak paskudny i nie lubił (wtedy), czy nie lubi (teraz), demokracji czy republiki, tylko że, w wyniku masy skomplikowanych społecznych procesów, częściowo całkiem różnych, a częściowo właśnie bardzo podobnych - masy stały się (i wtedy i teraz) niezdolne do utrzymania republiki, i w sumie całkiem obojętne wobec własnej wolności, a szczególnie już tej politycznej.

Tam chodziło o to, że ktoś tak czy tak musi to wszystko wziąć, mówiąc brutalnie, za twarz, żeby po prostu nie zgniło i się błyskawicznie nie rozpadło. Dzisiaj, jak ja to subiektywnie widzę, wygląda to w ten sposób, że tak czy tak ktoś to za mordy weźmie - o ile oczywiście przedtem nie będzie katastrofy na skalę niemal kosmiczną, powrotu zlodowacenia (którego już by po 12 tys. lat należało oczekiwać), albo szybkiego podboju naszej cywilizacji przez kogoś z zewnątrz.

No i wybór polega tylko na tym, czy naprawdę temu komuś, kto to wszystko za twarz weźmie, będzie chodziło o ratowanie cywilizacji, zachowanie jakichś (a najlepiej maksymalnej liczby) naszych odwiecznych wartości - czy też dorwą się do władzy szaleńcy z zamiarem przerobienia świata i wszystkich ludzi wedle swych własnych mózgowych rojeń. Na co się w tej chwili zanosi, bo oni właśnie mają praktycznie wszystkie sznurki do pociągania.

I tak to sobie gnuśnie kombinowałem, żeby to jakoś przystępnie dla Młodych Spenglerystów napisać, aż tu nagle niezrównany Artur M. Nicpoń wkleja mi na komunikatorze takie coś:

Jedynie złemu gustowi współczesnej "inteligencji" dzieło Spenglera mogłoby wydawać się oryginalne, podczas gdy jest ono jedynie zręcznym i barokowym przebraniem instrumentarium historiozofii niemieckiej. Nieprzerwane paradoksy, upragniony przewrót cieszących się uznaniem schematów, bulwersujące stwierdzenia i przede wszystkim niski i dyletancki klimat intelektualny, czyli ten, w którym żyjemy od około czterdziestu lat, przysłużyły się książce Spenglera i jej sławie. W rzeczywistości Spengler, zręczny kompilator motywów i sprawny twórca wybiegów, podąża jedynie śladami tego typu historii zbeletryzowanej przez Chamberlaina lub Keyserlinga. Odległe jest to jednak od powagi i spekulatywnej żywotności najlepszego Schopenchauera i bliskich najgorszemu Nietzschemu lub najgorszemu Simmlowi.


Text autorstwa M.F. Sciacca. Z "Historia filozofii XXw" tom 1 "filozofia życia, pragmatyzm, filozofia ducha. Autor Tadeusz Gadacz. Obecnie najwybitniejszy polski historyk filozofii.
Artur tak ma, cholernie go ten mój Spengler wkurza, i częściowo wiem dlaczego, choć tego zapału by mnie wyprowadzić z moich błędów sprośnych i niebu obrzydłych (patent St. Michalkiewicz) nie jestem jednak w stanie do końca pojąć. Może to po prostu taka braterska kłótnia - taki Romulus (czyli ja) i Remus (czyli on)... Kłótnia, która się bardzo podobnie zapewne skończy, jeśli gość się na czas nie pohamuje!

I co ja na to, spyta ktoś? Powiem tak - cóż to wszystko jest absolutna prawda... Pod warunkiem, że ja jestem "współczesna inteligencja". Taka typowa, która się statystycznie liczy i może jakąś książkę i jakiegoś autoryteta skutecznie wylansować. Jednak, jak mi się zdaje, jestem czyste zaprzeczenie "współczesnego inteligenta", i naprawdę nie wiem co by się działo i jak by ten świat wyglądał, gdyby takich "współczesnych inteligentów" jak ja było jeszcze na świecie z parę milionów. Może by ten nie wyglądał lepiej (choć sądzę że tak), ale na pewno by wyglądał INACZEJ!

Ja właśnie w tych krytykach Spenglera - a spotykałem się z nimi przecież od dawna, także zanim się zetknąłem z samym dziełem, np. u Paula Johnsona, który Spenglera zbył jako "głupiego niemieckiego belfra". I jakoś, mimo że "Historia Świata Współczesnego" (którą czytałem po francusku), w sumie mi się podobała, kiedy się wreszcie z książką Spenglera zetknąłem, Paul Johnson zmniejszył się w moich oczach do rozmiaru polnej myszki. Gadacza nie znam, ale także mi tą swoją recenzją nie zaimponował.

Gadacz Spenglera nie rozumie - to by mu można darować. Że nie rozumie a pisze... Cóż, taki ma zawód i trudno pisać historię filozofii pomijając jakieś działy, jednocześnie przyznając się, że się nie jest w stanie czegoś pojąć. Ja jednak JESTEM w stanie coś tam zrozumieć, co z kolei coś chyba oznacza. No bo jeśli coś tam widzę, to albo gorzej ze mną niż z każdym, albo coś tam jest, zgoda?

Tym bardziej to coś oznacza, że, jak rzekłem, uważam się za niemal zaprzeczenie tego przesiąkniętego marnym smakiem "współczesnego inteligenta", a w każdym razie statystyczny "współczesny inteligent" brata by we mnie raczej nie dojrzał. I jakoś nikt, kto mnie nieco zna, za konformistę mnie nie uważa, raczej za gościa chodzącego swoimi drogami i mało układnego. W dodatku Spengler, obok całej masy innych zalet, ma także i taką, że jest bez większego trudu w stanie zrozumieć Gadacza. Podczas gdy Gadacz jego nijak zrozumieć nie potrafi. Poza tym, że nie raczy.

I nawet się Spengler na temat Gadaczy tego świata nie wybrzydza! On po prostu zostawia takim (nomen omen) Gadaczom ich świat - świat Absolutnych i Niezmiennych Prawd, świat gadania do upojenia i intelektualnego orgazmu. Świat mędrców, kapłanów, literatów, ideologów. Sine ira et studio go opisuje, choć to nie jest jego własny świat. Naprawdę, można sprawdzić - Spengler Gadacza rozumie i wcale mu nie ubliża! Jego na to stać.

Sam jednak, choć, moim przynajmniej zdaniem, w tym świecie porusza się nie gorzej (łagodnie mówiąc, znowu moim prywatnym zdaniem) od nich, należy do innego świata. Do tego, do którego i ja należę, także zresztą, jak sobie pochlebiam, nieźle się poruszając w tamtym świecie - świecie Prawd Absolutnych... świecie profesorów... świecie zawodowych i genetycznych gadaczy... świecie historyków filozofii...

W świecie ludzi - żeby to lapidarnie ująć - którzy prawdziwego życia nie zauważą, nie mówiąc już nie zrozumieją, choćby ich w mroźny poranek walnęło w nos. Prawdziwego, nie gadanego, nie opisywanego, nie rozbieranego na czynniki pierwsze za pomocą mózgowej kory - ale życia jakie wszyscy żyjemy, kiedy tamtych rzeczy akurat nie robimy, a niektórzy żyją nim znacznie silniej (choćby nawet dość często je robili).

Tak właśnie ja to widzę: jedni żyją, inni nie żyją, tylko coś tam analizują - często właśnie, szczególnie dzisiaj, od godziny takiej do takiej, w takie a takie dnie tygodnia... Albo czas pracy nieregulowany, ale muszą produkować treści spełniające takie a takie parametry "rzetelnej pracy naukowej". I co takiego prof. Gadacza obchodzi realne życie? To znaczy - wróć! - ono jego zapewne w miarę obchodzi - kiedy na świat przyjdzie mu nowy wnuk, kiedy żona zostawi go i ucieknie z docentem, kiedy bank odmówi mu prolongaty hipoteki... Ale żeby to analizować? Filozoficznie?! W godzinach pracy? Fi donc!

Co by koledzy, co by środowisko, co by publiczność powiedziała?! Bo tak to przecież funkcjonuje - człek ma swoje kafelki do łazienki, szafki do kuchni, ślub kuzynki, rachunki do zapłacenia, samochód nam porysowali... A w godzinach od tej do tej ma człowiek swoją pracę zawodową. Jak jest dziennikarzem, to pisze co karzą. Jak jest politykiem, to mami lud. Jak jest profesorem filozofii, to analizuje to, co analizować należy. A życie? A historia? To przecież leży POZA GRANICAMI naszej dziedziny! To nie mieści się w naukowym paradygmacie! To nie podlega kryteriom naukowości!

Mamy więc "filozofię", która jest albo trywialnym spisem różnych dawnych filozofów z listą ich "poglądów", które nasz szacowny autor raczy nam, maluczkim, przybliżyć z głębi swojej mądrości. Albo mamy filozofię która wprost wypina się na jakikolwiek związek z realem, zadowalając się przestawianiem znaczków (miałem nieco z taką do czynienia w Uppsali, sławna szkoła filozofii tam grasuje, czyste dno!), a filozofowie na żadne pytania zwykłych ludzi odpowiadać nie raczą - po prostu. Won profani od wysokich progów czystej i prawdziwej Nauki! Oczywiście czasem trzeba się jednak wypowiedzieć - kiedy np. oficer prowadzący karze potępić zachodnie zbrojenia i wezwać do jednostronnej rezygnacji z broni atomowej - no, ale mus to mus, a poza tym wtedy nasze moralne racje kompensują odstępstwo od wzniosłych reguł.

Tak więc, szanowny Arturze M. Nicponiu, trafiłeś jak kulą w płot i całkowicie mnie tym gadaczem nie przekonałeś. Tak właśnie działa współczesna nauka - opisuje to b. dokładnie na przykładzie biologii i antropologii inny z moich ulubionych myślicieli, Robert Ardrey. Zresztą fakt, że dzieła Ardreya - które są, w odróżnieniu od dzieł Spenglera, naprawdę przystępne i łatwe w czytaniu - zostały w przeciągu dwudziestu lat tak gruntownie i skutecznie przemilczane, to jeszcze lepszy dowód, że z naukowymi autorytetami dzisiaj trzeba naprawdę ostrożnie.

Spenglera oczywiście spotkało to samo, ale to mnie mniej dziwi, bo sama myśl, iż nikt inny, tylko Spengler to właśnie ten poziom, który najbardziej podnieca owego "współczesnego inteligenta" o wulgarnym smaku, powoduje, że turlam się ze śmiechu. To tak nie działa, panie Gadacz! To tak nie działa panie Nicpoń! Tacy panowie jak prof. Gadacz robią swoją naukową i zawodową robotę, dostają za to pensje i tytuły naukowe... Mając totalnie w dupie to, co się wokół nich dzieje. I co się dzieje z normalnymi ludźmi - takimi którzy coś poza przestawianiem znaczków w życiu dostrzegają.

I ZA TO WŁAŚNIE są wielkimi naukowcami, autorytetami, i, jak sam piszesz, "obecnie najwybitniejszymi polskimi historykami filozofii". I za to ich kocha współczesny inteligent, którym, wyjawię teraz tę straszną tajemnicę, gardzę nie mniej niż Twój ukochany prof. Daj im Boże wszystkim zdrowie i długie życie! - ale ja do takich panów jak profesor G. sięgam tylko tak, jak sięgam do podręcznej encyklopedii czy innej wikipedii - nie interesują mnie ich opinie, ja tam szukam co najwyżej w miarę rzetelnie podanych faktów. Wszystko inne co tam jest wydaje mi się tylko watą na użytek wykształciucha... Czyli jednak kogoś, kogo z o wiele większą niż mnie słusznością można określić jako "współczesnego inteligenta", pokiwać z pogardą nad jego wulgarnym smakiem (może także nad jego stadnym konformizmem i kultem marnych autorytetów), a potem zająć się swoimi sprawami, nie chcąc już z kimś takim mieć do czynienia.

A jednak nie każdy głosząc się filozofem czy antropologiem ignoruje te istotne pytania. Nie ignoruje ich Spengler, nie ignoruje ich Ardrey. I dlatego właśnie zresztą ja ich czytam i cenię! Inaczej po co? Po prostu dlatego - z żadnej innej przyczyny! Gdybym był "współczesnym inteligentem", czytałbym całkiem co innego. Gdybym był "współczesnym inteligentem", wiedziałbym, że należy takie pytania ignorować, bo nie należą one do Nauki, do Filozofii, a Filozofem czy innym (ach!) Uczonym jest ten, kto ma odpowiedni certyfikat i o którym piszą "najwybitniejszy obecnie polski historyk filozofii". Bo to się przecież liczy!

Filozofia to przecież coś takiego jak muzyka, prawda? Na co dzień kafelki, zbieramy na urlop na Balearach, a raz na jakiś czas ubieramy się w garnitur i idziemy do filharmonii, posłuchać Frycka, pooglądać jak artysta cudnie rzuca włoskami (bo przeżywa), a potem przedyskutować z żoną czy znajomymi subtelności interpretacji... Nie mając wprawdzie zielonego pojęcia o podstawach muzyki i nigdy nie wygrawszy wlazkotka na żadnym instrumencie, ale cóż to znaczy?! - liczy się, by być... Kim właściwie, jeśli nie "współczesnym inteligentem"? A jeśli nie współczesnym, to co? Łacina i Tukidydes do poduszki? Machault i Monteverdi jako poobiednia rozkosz? "Principia Mathematica" jako coś, co innym, tym bardziej typowym "współczesnym inteligentom" zastępuje krzyżówkę czy sudoku?

Nie panie Nicpoń - Pan sobie wmawiasz, że tutaj chodzi o jakąś Świętą Księgę. Pan sobie wmawiasz, że mój kult Spenglera (a mogę to chyba aż tak mocnym słowem określić) wynika z konformizmu, nie zaś z czegoś dokładnie przeciwnego. Znasz mnie Pan na tyle, że musisz wiedzieć, ile we mnie konformizmu i czegokolwiek typowego dla "współczesnego inteligenta" - choćby tego "prawicowego".

Wydaje mi się, że jeśli naprawdę jesteś Pan w stanie zrozumieć Spenglera - choćby po to, by go skrytykować z góry do dołu czy nawet całkiem odrzucić, choć w życiu od Pana nie słyszałem żadnego konkretnego i sensownego zarzutu... Jeśli jesteś Pan w stanie choćby prof. Gadacza naprawdę zrozumieć... To zrozumiesz Pan to com tutaj napisał i zastanowisz się pan nad tym i owym.

Nikt tu Pana na żaden kult Świętej Księgi nie namawia, nikt tu Pana nie namawia na żaden kult jednostki, ani też na żadną inną religię (poza katolicyzmem). To naprawdę nie o to chodzi i musisz Pan świetnie wiedzieć, że to nie są sprawy, które by mnie jakoś kręciły. Jednak Pan tworzysz sobie (by użyć Pana własnego określenia) słomianego luda i go walisz.

Jeśli Pan nie uważasz, że - mimo tego co ja na ten temat mówię - Spenglera znać warto, to Pańskie prawo! Ale proszę, nie wmawiaj Pan sobie i innym, że wynika to albo z jakichś moich brudnych czy durnych zamierzeń, albo że to właśnie ja jestem tym najbardziej konformistycznym, obdarzonym najwulgarniejszym smakiem, najbardziej pogardy godnym "współczesnym inteligentem" ze wszystkich! I, co już całkiem zieje absurdem, nie wmawiaj Pan ludziom, że właśnie to dzięki milionom takich jak ja Spengler w ogóle uzyskał tę swoją "popularność"! Jakże niewielką popularność zresztą uzyskał! I jakże krótkotrwałą - skoro większość nawet z tych, którzy go znać z zawodowego obowiązku muszą i jakoś się starać zrozumieć, ewidentnie nie znają, a obowiązek zrozumienia o co mu chodzi traktują tak, jak nieświętej pamięci Geremek traktował obowiązek lustracji.

A więc, zaczniemy wreszcie rozmawiać poważnie? Albo przynajmniej niech ci, którzy traktują te nieco trudniejsze intelektualne zagadnienia - te które naprawdę dotykają spraw naszego niepowtarzalnego ziemskiego życia i historii od której wszystko w nim zależy - tak samo jak typowy współczesny inteligent traktuje swoje wyjścia do filharmonii, przestaną się na te tematy wypowiadać.

Bowiem ktoś, kto kto się mądrzy, a nie raczył czegoś na tym poziomie trudności co Spenglera magnum opus przeczytać - starając się w dodatku uczciwie i lojalnie wobec autora zrozumieć o co tam chodzi - jest dla mnie jak pewna moja znajoma sprzed lat, która potrafiła godzinami analizować poszczególne interpretacje na obejrzanym w prlowskiej telewizji festiwalu szopenowskim, tyle że ja dusiłem się ze śmiechu, wiedząc, że ona nie potrafiłaby w miarę znośnie zanucić choćby wlazkotka.

Ty oczywiście, drogi i znamienity Arturze, jesteś dla mnie kimś lepszym, ale w tym akurat temacie to Ty właśnie bardziej się zbliżasz do modelu "współczesnego inteligenta". Tyle że, wbrew jakżesz zgrabnemu dictum prof. Gadacza - to nie Spengler dzięki takim ludziom jest popularny, a raczej właśnie sam pan profesor! (Zabawna ironia, nie sądzisz?)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, maja 20, 2009

Ogłoszenia... nie aż tak drobne - wiosna 2009

Zawiadamiam wszystkich ew. zainteresowanych, że jednak zamierzam wziąć udział w nadciągających ojrowyborach. Nie żebym na samą o tym myśl nie odczuwał mdłości, ale jednak trzeba.

Tym, którzy nie wiedzą, o co chodzi, wyjaśniam: Otóż jakiś czas temu napisałem wpisa, w którym rzekłem, że niemal na pewno nie wezmę w tej obrzydliwej parodii demokracji udziału. Nadal oczywiście uważam, że "demokracja unijna" to parodia, w której udział w jakiś sposób brudzi, jednak są sprawy jeszcze ważniejsze. Nie czas na celebrowanie swego wybrednego powonienia, kiedy nam jedyna sztuczna szczęka wpadła do szamba, a w spiżarni mamy jedynie suchary! Tak zaś właśnie widzę tę sytuację.

Moja początkowa opinia wynikała z tego, że oceniałem, iż najbardziej tych wszystkich "europejskich demokratów" zaboli b. mała frekwencja. Teraz jednak wydaje się pewne, że każdy procent głosów zdobyty przez PiS i każdy procent głosów oddanych na Platformę mniej, niż głoszą to serwowane nam sondaże, będzie ich (mini)klęską i naszym (mini)sukcesem. Oczywiście bez większych naszych sukcesów i ich klęsk i tak jesteśmy w dupie, ale lepszy mały sukces, niż żaden. Nie mówiąc już o ICH sukcesie - jakimkolwiek.

Porównania z PRL są o tyle nieadekwatne, że tutaj mimo wszystko mechanizm kłamstwa i manipulacji znajduje się gdzie indziej, niż w liczeniu głosów, a więc zapewne i my się jednak dowiemy prawdy o oddanych głosach, i dowiedzą się tego nasi eurodemokratyczni... Jak ich nazwać...? No ci, wszyscy chyba wiedzą o kogo chodzi.

A więc jednak GŁOSUJEMY. I oczywiście na PiS - wszelkie gadki-szmatki na temat tego, że "PiS nie jest przecież antyunijny czy nawet eurosceptyczny" to kretynizm (z wyjątkiem przypadków, gdy to robota agentów wpływu, czego też nie brakuje). Jak już to niedawno wyjaśniałem, w polityce nie ma co się lubi, tylko co jest możliwe, a w tym naszym (?) nieszczęsnym kraju po prostu nie jest możliwe wypięcie się na Ojrounię i pozostawanie w nurcie realnej polityki. Po prostu - trzeba by przedtem zamknąć do jakiejś maxi-Berezy wiele milionów lemingów i rozwalić piątą kolumnę. A to, oczywiście, choć też oczywiści niestety, jest całkiem niewykonalne.

A tutaj b. adekwatny obrazek dzieła Artura M. Nicponia:



* * * * *

Chciałbym zachęcić, a nawet może i wezwać, wszystkich Młodych Spenglerystów i kandydatów na takowych do rozejrzenia się po swej okolicy w celu znalezienia fajnego klubu, gdzie mogli by sobie (np. od nowego roku szkolnego) potrenować Brazylijskie Jujitsu. BJJ to po prostu cudo, łączące w sobie masę najprzeróżniejszych zalet - szachy w 3D i w czasie rzeczywistym, to szorstkie męskie pieszczoty, to b. w sumie skuteczna metoda realnej walki, to fizkultura, to sport i to naprawdę bezpieczny...

Mógłbym o tym pisać i pisać, może nawet to kiedyś zrobię, szczególnie, gdyby w komentarzach pojawiły się pytania i tego typu postulaty. Na razie proszę mi po prostu spróbować uwierzyć. Wiem dość sporo o tych sprawach, mam niemałe doświadczenie, ale BJJ, które w praktyce poznałem całkiem niedawno, po prostu mnie zachwyca bardziej niż wszystko z tej dziedziny, com dotychczas spotkał.

Żeby nie było, że tu jakieś zamordyzmy, powiem tak: jeśli z jakichś względów to nie może być BJJ, albo ktoś woli judo, boks, zapasy, ruskie sambo (ale nie dać się zwerbować KGB ani GRU!), boks tajski... To niech sobie to wybierze. Ja bym stanowczo polecał BJJ, ale uzupełnić można i tę sztukę, a inne też mają sporo do zaoferowania. Szczególnie właśnie te, które wspomniałem. A są oczywiście i inne, które też mają zalety, choć nie tylko zalety. No i oczywiście masa zależy od jakości samego klubu, klasy instruktorów, atmosfery itd.

W każdym razie, żeby już w nieskończoność nie drążyć poszczególnych sztuk walki, zakrzyknę magna voce: Młodzi Spengleryści, żeby nam wszystkim nie spuchła przesadnie kora mózgowa kosztem naszych kochanych ciałek, żebyśmy byli nieulękli, a w razie czego potrafili też tego czy owego pouczyć i z nim popolemizować... Pomyślcie o BJJ!

Zresztą każda fizkultura ma swój wdzięk i stanowi swego rodzaju odtrutkę na martwienie się tuskami tego świata i godziny spędzane na blogowaniu. Nawet może nie wiecie do jakiego stopnia fizkultura uzdrawia tego typu duszne bole! Jednak, jeśli mnie spytacie, naprawdę najbardziej, najgoręcej, na teraz, polecam Wam BJJ!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, maja 18, 2009

Unia płonie!

Dzisiaj palił się jakiś ważny unijny budynek w Brukseli. Dowiedziałem się tego z mailowego biuletynu "Wprost" (straszne tuskolewactwo się z niego zrobiło, tak nawiasem), kliknąłem na linka, żeby przeczytać więcej... No i jakoś tak mi się zebrało na wspomnienia.

Przypomniało mi się mianowicie - całkiem nie mam pojęcia dlaczego - że kiedy w roku 1982 tow. Breżniew przeniósł się na łono Abrahama... Tak się mówi, a w każdym razie do niedawna się mówiło. Tylko, czy aby łono owego patriarchy jeszcze jest koszerne? Bo tak szybko to się teraz zmienia, a ja bym nie chciał... Cóż, zaryzykujemy, choć z drżeniem, bo jak inaczej moglibyśmy ładnie i adekwatnie powiedzieć o tow. B.? Że zdechł? Nielzia!

No więc kiedy tow. Breżniew przeniósł się na to koszerne łono, radio France Internationale... Że lewizna? Fakt, ale wtedy zadbano o to, byśmy mieli same lewackie media - czy Wolna Europa pod kierownictwem agenta SB Najdera była lepsza? Albo ówczesny Głos Ameryki? No więc to France Internationale doniosło, że ich reporter spotkał na terenie politechniki... Chyba nawet mojej poniekąd Alma Mater (choć niezbyt kochanej), bo Gdańskiej, w końcu Gdańsk to była wtedy stolica świata, ach! Spotkał więc dwóch radosnych studentów siedzących sobie na schodach pod gołym niebem (a był to listopad) i pijących piwo.

No i na pytanie dlaczego to czynią, jeden z nich odpowiedział, po angielsku, coś, co pamiętam do dziś. Cytuję: "Well sir, on a day like this!" Całkiem nie wiem dlaczego mi się to akurat przypomniało, ale widać nie tylko mnie, bo głosy czytelników pod tym tekstem o pożarze Unii także były raczej na pogodną nutę. Ktoś nawet zamierzał na tę okoliczność otworzyć parę butelek zimnego piwa. Słusznie zresztą - zimne piwo schłodzi rozgrzaną od pożaru Unię!

Znajomi zaś moi snuli dziś przeróżne teorie na temat przyczyn i znaczenia tego unijnego pożaru. Jeden stwierdził nawet, że to nowy pożar Reichstagu i teraz zacznie się polowanie na antyunijną opozycję. Nie wiem, aż takim pesymistą bym w tym pogodnym dniu - kiedy mi się bez widocznego powodu przypomniało pogodne wydarzenie sprzed 27 lat - bym nie był. Nikt chyba dzisiaj nie jest tak naiwny, by móc uwierzyć, że do tego tam unijnego budynku ktoś niepowołany mógłby się w ogóle dostać. To nie te czasy!

W 1933 można było, ale dzisiaj kamery, bajery, i jestem pewien, że nikt nie sprawdzony jako namiętny wielbiciel Unii nie mógłby się do tej całej Brukseli (co dopiero na trzynaste piętro tego budynku!) zbliżyć nawet na pięćdziesiąt kilometrów. Jak oni to sprawdzają? Nie mówią nam, ale czy to trudno, przy odrobinie wyobraźni, odgadnąć? Mają na pewno na przykład takie skomputeryzowane orgazmometry... Pokazuje się facetowi flagę Unii, do tego podkład z "Ody do Radości", i jak w ciągu 30 sekund nie dostanie dwudziestominutowego orgazmu, to wróg! I z całą pewnością w pobliże Brukseli go nie dopuszczą, niech się facet cieszy, że na razie jeszcze nie wywalą go z pracy i nie ześlą na Sybir!

Z tego co widać na blogowiskach, to podobne, choć może nieco mniej technicznie wyrafinowane, mają w Platformie "Obywatelskiej". Przy castingu na platformianego hunwejbina pokazują takiemu Tuska, a on musi mieć co najmniej dziesieciominutowy super-orgazm. Na dźwięk nazwiska w rodzaju Rosa bullterrierin von Luxemburg und Laederhosen - co najmniej trzy pięciominutowe orgazmy w przeciągu 20 minut. I tak dalej.

Nie wierzę więc ani w zamach, ani też w prowokację w stylu pożaru Reichstagu. Nic pewnego, ale mam raczej przeczucie, że albo płonęły niewygodne dokumenty - a raczej niewygodne pendrivy, laptopy, płytki DVD i twarde dyski... Że co? Czy ja mówię, że ktoś je celowo podpalił? Nic takiego nie powiedziałem! A że niewygodne? Czy to wygodnie taszczyć wszędzie takiego laptopa? A używać go? Ekran mały, klawiatura mała, bateria szybko się wyczerpuje... Pendriva wsadzić do tej dziury, kiedy się ręka trzęsie - wygodne? Albo płytkę DVD? Więc bez paranoi, nic niekoszernego nie mówię.

Możliwe też, że po prostu ktoś chciał poprawić wydajność unijnych urzędników, mówiąc im niejako: "Albo przyłożycie się do tej europejskiej integracji i Europa się zintegruje, z Traktatem Reformującym (Konstytuję Europejską) na czele... Albo też może niedługo wybuchnąć pożar na parterze, aparatura alarmowa... Która, o dziwo (jerum jerum!) zadziałała z półgodzinnym opóźnieniem, zadziała z trzygodzinnym... I się wszyscy, leniwi i mało lojalni urzędnicy, upieczecie. I pójdziecie do świeckiego raju. Gdzie co prawda będziecie mogli ucałować tow. tow. Trockiego, Ulbrichta, Causesku, Schumanna, Kuronia i Geremka... W oba policzki i w ust pąkowie, czyli zrobić sobie z nimi misia i karpia... Co nie jest oczywiście sprawą do pogardzenia, bo ci towarzysze to sam kwiat, same gwiazdy, sam sierp i młot... Ale też - zważcie łaskawie - stracicie swoje unijne diety i różne takie korzyści. A więc, urzędnicy unijni, wasz wybór!"

A w ogóle, to przy tych wszystkich kamerach czyhających na wandali na każdym rogu, przy tych wszystkich cudownych technologiach rozpoznających automatycznie uśmiech w każdym, tanim nawet, aparacie cyfrowym, zaczynam się zastanawiać, czy to, żem dzisiaj nie miał zbyt smutnej miny - nie tylko z powodu unijnego pożaru zresztą, czy raczej, ma się rozumieć, tego, że nikomu się tam nic złego nie stało - nie zostanie zapisane w jakichś archiwach, a kiedy władza, już wtedy z pewnością paneuropejska i unijna, zdobędzie odpowiednie środki techniczne, czy za to nie beknę. Ale za to od razu złapiemy - my i Unia, Unia i my, jej wierni wielbiciele i pod... obywatele - tego podpalacza, tego brzydkiego terrorystę! O TEN TO DOPIERO będzie miał roześmianą gębę!

W końcu wielkim zarzutem wobec Polaków jest ten, że nie sypali sobie głów popiołem i nie rozdrapywali sobie paznokciami biustów, niczym Hekuba, kiedy... Można powiedzieć kto? Lepiej nie! Powiem "naziści", to jeszcze chyba ujdzie. Niedługo będą to pewnie oficjalnie "faszyści", albo i "oszołomy", ale na razie ryzykujemy... Wiec kiedy ci bezpaństwowi naziści mordowali Żydów, to Polacy zachowywali się w miarę normalnie, jakby ciesząc się nawet, że to nie ich akurat spotyka. Koszmar! Szkoda, że wtedy takich kamer nie było, bo dzisiaj autorytety moralne miałyby cudowny środek wychowawczy: "X nie czyta Gazety Wyborczej, a nawet śmie się z nią głośno nie zgadzać? Trudno się dziwić, skoro jego pradziadek w '43 miał całkiem wesołą minę, a co wtedy się działo?! Na Sybir!"

Taki mały w sumie pożar, a tyle różnych myśli, prawda? W dodatku na początku jakby było mi z tym wesoło - w końcu nikomu nic się nie stało, dzięki temu mieliśmy szansę pooglądać sobie dodatkowo śliczną brukselską architekturę i błękitną flagę z dwunastoma tańczącymi gwiazdami, ach! - ale potem jakby obsiadły mnie mniej radosne myśli... Natura ludzka jednak jest ułomna! Przynajmniej dopóki Unia z tym czegoś nie zrobi. Nie potrafi się długo niczym cieszyć, żeby zaraz się nie pojawiły różne refleksje i takie tam. Na szczęście zawsze mogę sobie puścić na cały głos "Odę do Radości"!

Że późno? Że sąsiedzi zaczną się wściekać? A niech spróbują! Niech spróbują powiedzieć panu policjantowi, że mają coś przeciw temu, by ich sąsiad słuchał sobie dla rozweselenia unijnego hymnu! I tym, jak się to mówi, optymistycznym akcentem, żegnam się z Szan. Państwem.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, maja 16, 2009

Spodnie z wbudowanym generatorem i co było dalej

Właśnie sobie kupiłem na rynku (!) nowe spodnie. Poprzednie, a miałem ich kilka par, rozsypały mi się praktycznie w rękach, a raczej nie tyle w rękach, co w tzw. kroku. Emocje związane z tym faktem, jak też szukanie i zakup nowych spodni uruchomiły u mnie procesy myślowe... I zacząłem się zastanawiać. Najpierw nad tym, dlaczego te wszystkie portki tak krótko żyją. To akurat nie było trudne, wiadomo bowiem nie od dzisiaj, że najlepsze zarobki są nie na produktach, które ktoś kupuje raz, a potem jeszcze jego prawnuki się tym cieszą, tylko przeciwnie - na produktach wielokrotnego użytku (proszki do prania, tampony, żele do pięt - końcu z jakiegoś powodu tyle nam ich pokazują!), rzeczach silnie podlegających modzie (co daje w sumie ten sam efekt, co w przypadku tamponów), oraz właśnie tandety, co to się zaraz rozsypie i trzeba ją będzie kupić znowu. To są podstawy ekonomii i każdy z żyjących w tych szczęśliwych czasach powinien sobie z tego zdać sprawę. Oszczędzi mu to niepotrzebnych wydatków na listy do redakcji z narzekaniami i marnowania czasu na różnych forach konsumentów.

I uświadomiłem sobie, że, patrząc na tę sprawę bardziej filozoficznie i abstrakcyjnie - spodnie które noszę na tyłku mają wbudowany generator zysków! Oczywiście nie dla mnie, tylko dla ich producenta i sprzedawcy. Jakich bym bowiem spodni na wolnym rynku nie nabył, z góry wiadomo, że wkrótce wymuszą one na mnie (i na każdej innej ofierze realnego liberalizmu) zakup następnych... Które też oczywiście będą miały wbudowany generator zysków... I tak ad infinitum, a raczej aż mnie śmierć od tego wyzwoli.

I zacząłem się zastanawiać nad tym zjawiskiem w skali bardziej ogólnej. Ja tak mam - jedni patrzą na las i krzyczą "o, drzewo!"... Snują uczone rozważania o rzeczach, które nigdy nie istniały i istnieć nie będą... Walczą o sprawy, które na moment tylko zagościły w historii świata, a teraz odchodzą w dal i nigdy się już nie powtórzą (kapitalizm, liberalna demokracja, wolność słowa)... A ja odwrotnie - dajcie mi przetarte w kroku portki, a ja wam z nich wywróżę bieg historii i przyszłość ludzkości!

No więc się zacząłem zastanawiać, gdzie podobne do tych spodni z wbudowanym generatorem zjawisko występuje jeszcze, najlepiej w jakimś wzniosłym historiozoficznym kontekście. I od razu przyszedł mi na myśl niejaki Eryk Mistewicz, o którym bym nigdy pewnie nie usłyszał, gdyby nie to, że Jarecki o nim sporo ostatnio opowiada i w ogóle, na ile się orientuję, łączą ich dość dziwne, niejednoznaczne stosunki. Nie żeby jakaś wprost wielka miłość, ale na pewno się chłopaki wzajemnie zapładniają, a nawet drug drugu poprawiają ponoć przecinki. (Jeżeli to oczywiście prawda, co Jarecki opowiada, bo niewykluczone, że to tylko taka narracja. Niewykluczone też, że ja po prostu niewiele z tego, co Jarecki opowiada, rozumiem. W końcu postmodernizm to niełatwe.)

No i w każdym razie ten Mistewicz, jak go Jarecki przedstawia, wszystko sprowadza do "narracji". A już politykę to najbardziej. Ta polityka to jego zdaniem w ogóle nie jest polityka, tylko postpolityka. Nie wiem co się stało z polityką, gdzie ona poszła, nie wiem też skąd się ta postpolityka wzięła... Mamy jednak tę postpolitykę, mówi Mistewicz (a raczej Jarecki mi go referuje, a ja wierzę, bom ufny), i ta postpolityka polega właśnie na tym, że rządzi nam miłościwie NARRACJA.

I akurat przed chwilą przypadkiem obejrzałem sobie na jednym polskojęzycznym francuskim (choć kto to może naprawdę wiedzieć? w każdym razie taka jest narracja) lewackim kanale duszoszczipatielnyj biograficzny program o Andersenie, tym od bajek. No i wyszło, że ten Andersen to był pedał i bardzo z tym nieszczęśliwy, bo facet, w którym się kochał, zawarł małżeński związek z kobietą... A więc zdrada podwójna, albo i do kwadratu. Nie wiem wprawdzie, na jakiej podstawie Andersen uznał, że ma powód czuć się zawiedziony, bo programu nie widziałem od początku, za to mówili, że Andersen był dziewicą i zostać nią miał zamiar na zawsze, bo go te sprawy okrutnie brzydziły.

W każdym razie był nieszczęśliwy i miał takie skłonności. Cóż więc tu mamy? Brawo! Mamy tu NARRACJĘ. (Proszę to sobie w zeszycikach zapisać i podkreślić.) Idźmy dalej! Skoro zaś mamy narrację, to niewykluczone, że mamy i... co? Postpolitykę, znowu brawo! I faktycznie, gdyby ktoś tak się zaczął głęboko zastanawiać, to by może stwierdził, że problemy duszne zbliżone do tych, które Andersen w owym biograficznym programie przeżywał... No, co te problemy? Oczywiście - od jakiegoś czasu stanowią rdzeń i jądro polityki, którą nas się częstuje, targa za uszy i ogólnie przerabia z nielubiących pedałów zjadaczy chleba, na postpolityczne anioły (świeckie ma się rozumieć) - jeśli nawet nie do końca odczuwające andersenowe dreszcze na temat własnej płci, to z pewnością erotyczne dreszcze na temat homoseksualizmu jako takiego.

I tak sobie zacząłem na temat tych narracji rozmyślać... Taką sobie narrację na ten temat snułem - jak to być może (choć co ja mogę o tym wiedzieć, przedpostpolityczny cham, goj i heteryk?!) powiedziałby Eryk Mistewicz, albo jakiś jego postpolityczny uczeń... Aż przyszła mi do głowy taka oto rzecz...

Faktycznie narracja zdaje się być od całkiem dawna metodą tego, co ogólnie nazywamy lewicą. Metodą propagandy, to na pewno. A niewykluczone, że to jest naprawdę ich sposób, ich metoda, na rozumienie świata. Po prostu, że oni tak świat rozumieją i bez "narracji" po prostu nic dla nich nie istnieje, albo w każdym razie nic o tym nie potrafią powiedzieć. Całkiem to możliwe, ale trudno to w tej chwili stwierdzić, więc pozostańmy przy propagandzie. Czyli przy metodzie zdobywania zwolenników, kształtowania poglądów innych ludzi, zwiększania własnej roli i możliwości oddziaływania.

Weźmy Marksizm. Czy tam nie było narracji? Ależ była, jak najbardziej. Tu robotnicy, tu szlachta, tu pokrętna burżuazja - najpierw obiektywny, choć pogardzany, sojusznik, potem wróg... Największy, zanim nie okaże się, że jednak największym wrogiem jest heretyk - inny marksista, ale o nieco innych poglądach na jakąś kwestię. A w każdym razie komuch o nieco innych poglądach.

Narracja potężna, epicka, wywołująca emocje. Tego się jej nie da odmówić, prawda? Zejdźmy jednak z tych manichejskich wyżyn, gdzie zło walczy z dobrem pod nielitościwym słońcem dialektycznego i historycznego materializmu, by powrócić na chwilę do moich podartych spodni z wbudowanym generatorem. Czy w świetle tych spodni zaczynamy dostrzegać w owej epickiej narracji o walce klasowej, o Partii - nowym Prometeuszu, w tych wszystkich sugestywnych i mobilizujących do walki obrazach i scenach - jakiś malutki, ale jednak dotkliwy, brak?

Cóż, niestety. Ułatwię zadanie mojemu czytelnikowi, który mógłby się nad tą kwestią zastanawiać tygodniami, a tyle czasu jednak nie mamy, i powiem, że tym malutkim, ale z punktu widzenia rewolucji niemiłym brakiem jest to, że ta narracja nie ma wbudowanego odpowiedniego generatora. Jaki generator byłby tu potrzebny? Generator narracji oczywiście, jakiż by inny?

Chodzi o to, że historia walki klasowej, uciśnionego proletariatu, który potem... Wszyscy z grubsza wiemy o co chodzi. Więc ta historia jest super, ale jakoś, jak już się nią nacieszymy, to nam się zaczyna wydawać... Apage Satanas! Nieco monotonna. I co można na to pomóc? Kazać robotnikom pisać powieści? Próbowano to robić, ale jakoś ta najbardziej zapalna, najbardziej skłonna do walki o Postęp i wiary w przyszły Raj Na Ziemi część Ludzkości - inteligencja - nie reaguje wystarczająco silnie na subtelne narracje w stylu "no to my wzięli śrubokręta i my dokręcili te śrubę, a majster był świnia, bo potrącił nam wszystkim premię".

A więc robotnicy, proletariat, uciśniony lud roboczy - nie sprawdzili się jako generator narracji. Nie okazali się, wbrew pierwotnym nadziejom, zakochanym spojrzeniom, ukradkowym pieszczotom... Tym wybranym, tym jedynym dla walczącej o Postęp Ludzkości i Stworzenie Nowego Człowieka (krótko mówiąc o Raj Na Ziemi) lewicy.

Smutne to, ale w końcu tak bywa. Prędzej czy później to proletariat miał odczuć smutek tego rozstania. Lewica zdołała się po tym miłosnym zawodzie dość szybko pocieszyć. W czyich ramionach? No przecież, że w ramionach takich, którzy lepiej potrafili generować odpowiednią narrację! Kto to był konkretnie? Żartujecie sobie, każdy chyba już wie, jakie były kolejne WIELKIE MIŁOŚCI lewicy i Sił Postępu. W dodatku, w odróżnieniu od proletariatu (w pierwotnym sensie, czyli biednych, a przede wszystkim robotników), te nowe miłości nie obracają się w brzydką niechęć. Nie znaczy to oczywiście, że lewica jest monogamiczna, a tym mniej, że (po swym pierwszym nieudanym małżeństwie) trwa w dozgonnej wierności, ale o swych nieco już wyblakłych dawnych miłościach nie zapomina.

Jakie one były? No dobra, przypomnę: freudyzm, feminizm, trzeci świat, Żydzi, Palestyńczycy, przestępcy, przypadki psychiatryczne, imigranci, kolorowi, młodzież... No i wreszcie obecna wielka miłość - czyżby już ostatnia? czyżby już TA PRAWDZIWA, TA JEDYNA? - homoseksualiści.

Co te wszystkie grupy mają ze sobą wspólnego? Jaką mają wspólną przewagę nad mało elokwentnymi robotnikami od śrubokrętów i majstra co jedzie po premii? Już wam ludzie bardzo ułatwiłem, chyba nie jest trudno odgadnąć. No dobra, ale nie mam już czasu, więc powiem: wszystkie te grupy mają nie byle jaką zdolność tworzenia WŁASNYCH NARRACJI! Innymi słowy, mają one taki wbudowany generator narracji... Generator sprzedaży po prostu - sprzedaży własnej ideologii, a przy okazji ideologii z nią sprzężonej, czyli... No właśnie - lewicowości i Ideologii Postępu jako takiej! O co przecież właśnie chodzi, prawda?

A więc, kochane ludzie - nie pytajcie się, co jest tak atrakcyjnego w homoseksualistach, że całe watahy Autorytetów Moralnych i Ludzi Światłych dostają orgazmu na samą o nich myśl! W nich jest to samo, co w moich spodniach. W tych, com je sobie dzisiaj kupił na rynku, i w tych, co mi się tak paskudnie przetarły na (excusez le mot) dupie... Zarówno tych chińskich, com je sobie kupił w "Realu", jak i tych... Co się boję powiedzieć, żem je kupił w "Tesco", bo pan Bratkowski może znowu mnie zganić, żem anty.

W każdym razie ludzie teraz już wiecie, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, na pewno chodzi o sprytnie wbudowany generator narracji. A narracja, co z pewnością potwierdziłby pan Mistewicz, gdyby raczył mnie czytać i komentować moje kawałki, to sprzedaż. Postpolityka... płaczliwy i zakochany Andersen z dłuuugim nosem... Inni smutni (wbrew oficjalnej od jakiegoś czasu wesołej nazwie) homoseksualiści, którym nieludzkie heteroseksualne społeczeństwo nie daje... nie pozwala... się, ten tego... Wiadomo, o co chodzi. To wszystko to po prostu przecudowny generator narracji! A tym samym generator sprzedaży. Dokładnie taki, jaki wszyscy mamy wbudowany w spodnie, które nosimy na tyłkach! (Nie mówiąc już o tamponach i papierze toaletowym, które też to mają, a nawet im to łatwiej przychodzi.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Jeszcze trochę walki ze słomianym ludem

Jeśli się chwilę zastanowić, to dochodzi człowiek do wniosku, że albo absolutnie wszystko co ludzie robią jest "wolnym rynkiem", albo też "wolnym rynkiem" nie jest absolutnie nic i takie coś po prostu w realnym świecie nie istnieje. No i teraz, niezależnie od tego, które z tych twierdzeń jest prawdziwe - oczywistym jest, że wszelkie smęcenia i płacze o "braku wolnego rynku" czy "ograniczaniu wolnego rynku" to albo dowód ciężkiego umysłowego upośledzenia, albo też czysta propaganda.

Zgoda, ktoś sobie może woleć, żeby np. było więcej kramików z pietruszką i podrabianymi jeansami Levi's (TO też anty? panie Bratkowski, proszę mnie oświecić!), mniej zaś policji, urzędników, tajnych służb i powiedzmy sprzątaczek. Jednak to "wolny rynek" (zakładając, że takie coś w ogóle istnieje) tak zadecydował - prawda panie liberał? Jeśli nie, to prosiłbym o oświecenie mnie, dlaczego nie rynek, gdzie on się w takich przypadkach podziewa i dlaczego nic w swoich własnych sprawach nie robi?

Pojęcie "wolny rynek" ma swoje uprawnione zastosowanie, zgoda... W czysto intelektualnych modelach, kiedy mówimy "mamy wolny rynek i teraz sobie zobaczymy jak się zmieni..., kiedy zwiększymy...". Gdzie określenie "wolny rynek" oznacza DOKŁADNIE TO, że uwzględniamy kilka ściśle określonych, mierzalnych czynników, pozostawiając wszelkie imponderabilia i cały praktycznie realny świat NA ZEWNĄTRZ - właśnie TO oznacza zwrot "mamy wolny rynek"!

Całkiem na marginesie można by sobie rzec, że skutkiem stosowania tego typu intelektualnych modeli "wolnego rynku" są przede wszystkim hiper-odkrycia w rodzaju słynnej "krzywej Laffera", której przebieg średnio zdolny uczeń liceum byłby w stanie przewidzieć, choćby słowa "ekonomia" i "rynek" w życiu nie słyszał, bo to po prostu matematyka na poziomie góry szkoły średniej... Obok zaś tego typu hiper-odkryć skutkiem stosowania modeli wolnorynkowych są ekonomiczne przedsięwzięcia w rodzaju funduszy hedgingowych... Wraz z ich głośnymi (choć i tak pilnie z jakichś względów wyciszanymi) bankructwami i wielomiliardowymi stratami w nie inwestujących raz na parę lat.

No dobra, powie ktoś, że handel pietruszką na rynku (!) to jest właśnie "wolny rynek" i on przecież obiektywnie istnieje. Ja mu odpowiem, że handel pietruszką na jakimś placu to jednak jest handel pietruszką na placu, nie zaś żaden "wolny rynek". Z czego wynika też, że okrzyk "więcej wolnego rynku" powinien - jeśli ma być w uczciwy i z sensem - zostać zastąpiony przez "więcej handlu pietruszką na miejskich placach!" Wtedy to by miało sens.

(A tytuł, jakby ktoś chciał wiedzieć, zadedykowany jest Arturowi M. Nicponiowi, który właśnie mi zarzuca, że "znów walczę ze słomianym ludem". Zdałem sobie sprawę, że dokładnie to właśnie czynię - no bo czymże jest "wolny rynek", jeśli nie słomianym ludem właśnie? Mam więc fajny tytuł, co stanowi przecież połowę całego wpisu. Więc fajnie jest. Dzięki Artur!)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, maja 14, 2009

Bonmot kulturalny

Stalinizm to kubizm w polityce, kubizm to stalinizm w plastyce.


Glossa:

Niektórzy mogą podnieść rwetes, że jeszcze przecież istniał socrealizm - i to właśnie jest prawdziwy stalinizm w plastyce (i całej sztuce). Ja jednak odparuję, że obok stalinizmu siermiężnego na rynek wewnętrzny, istniał także i stalinizm eksportowy - skierowany na Zachód - no i o nim właśnie tu sobie rozmawiamy.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, kwietnia 30, 2009

Zagadka wiosenna

Spróbujmy mój Czytelniku wspólnie zgadnąć, jakie to nożyce się odezwą, kto się (łagodnie mówiąc) obrazi, jeśli powiem coś w takim oto stylu: "Plemię, o którym dzisiaj wolno mówić tylko same pochlebne rzeczy - dla pewności zaś najlepiej na klęczkach, bijąc głową o podłoże i merdając przymilnie ogonkiem."

No więc któż wtedy okaże się tymi nożycami? Któż się obrazi, któż zacznie grzmieć... grozić... bluzgać... któż (poza ew. Piotrem Bratkowskim z "Newsweeka", ma się rozumieć) zacznie się natychmiast obnosić ze zbolałą miną niesłusznie (za zżarcie ciasta ze świątecznego stołu) zbitego spaniela?

Sam nie mam pojęcia (jak Bozię kocham!), rzucę więc kilka sugestii - całkiem na wyczucie - a Czytelnik niech łaskawie którąś z nich wybiera. Będą to zatem najpewniej:

1. Szkoci?

2. Włosi?

3. Turcy? (tak, przedtem byli Eskimosi, ale z nimi się nie da żyć)

5. Polacy? ("wydało go polskie plemię")

6. Meksykanie?

7. Amerykanie z USA?

8. Czesi?

9. Węgrzy?

10. Ekwadorczycy?

11. Czukcze?

12. Indianie Kiowa?

13. Indianie Hopi?

14. Siouxowie? (to też Indianie, jakby coś)

15. Metysi?

16. Pół Chińczycy - pół Mongołowie?

17. Francuzi pochodzenia wietnamskiego?

18. Cyganie europejscy?

19. Polscy Tatarzy?

20. Kibice "Celticu" Glasgow mający ojca z Jamajki, matkę zaś spod Norrköpingu (Szwecja), i zarabiający pomiędzy 5 tys. a 20 tys. funtów rocznie (brutto)?

21. Albinosi rasy negroidalnej? (ta "rasa" nieco mnie niepokoi, podobno ONZ ustalił, że ras nie ma)

22. Ludzie Sukcesu, niezależnie od pochodzenia czy miejsca zamieszkania?

24. rudzi płci nieokreślonej i nie wymawiający "r"?

To by niemal wyczerpało wszystkie możliwości, prawda? Ponieważ wiązka elektronów już mi się kończy, a mgliście mi się kojarzy, że mogłem o kimś zapomnieć, więc na wszelki wypadek dodamy sobie jeszcze jedną kategorię. Zbiorczą. Oto ona:

25. INNI?


A teraz proszę ładnie głosować, nie gwałcąc ciszy wyborczej ani nic! (Przyda nam się przecież ten trening, bo to już tak niedługo. Ach!) Może coś uda nam się zbiorowo ustalić, co by na pewno było z pożytkiem dla postępu nauki i w ogóle wszystkich ludzi dobrej woli, miast i wsi, niezależnie od kontynentu i płci (czy ew. jej braku).

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, kwietnia 27, 2009

Do Unii też należeć chcę... czyli Totalitaryzm grafomański

W dzisiejszym przeglądzie prasy tygodnika "Wprost" naprawdę ciekawe rzeczy. Na przykład taka wiadomość, że (jak donosi "Nasz Dziennik") sześciolatki są teraz w zerówce uczone wierszyków na chwałę Unii, na przykład takiego: "Do Unii też należeć chcę, to drugi dom, więc cieszę się". Cóż, wyjaśnia się powoli dlaczego już sześciolatki muszą chodzić do szkoły, ale ja tu dostrzegam jeszcze znacznie więcej materiału do refleksji.

Wykrzyknie ktoś: "tak, tak, ktoś na tym zarabia, korupcja, kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze!" A ja odpowiem: "sorry, ale gdybyż to tylko o to chodziło!" Na to tamten się spieni, nadmie, jak to oni mają w zwyczaju. Wyjaśniam: bonmota, że zawsze chodzi o pieniądze, uważam za błyskotliwego i całkiem głębokiego... Jeśli odniesie się go do właściwego kontekstu. Czyli do życia prywatnego i zawodowego geszefciarzy, szczególnie tych określonego, choć niewymawialnego, pochodzenia. (I to nie jest żaden anty, nie tym razem!)

Oczywiście - jakiś urzędnik ma szwagra grafomana, więc mu załatwił napisanie wierszyków dla nowoczesnej, europejskiej zerówki. Szwagier se na tym zarobił, odwdzięczył się urzędnikowi. Zgoda, ale jeśli ktoś mi powie, że to jest cała tajemnica, uznam go za durnia. W każdym razie za politycznego durnia. To tak nie działa! Ci co mówią, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze" - odnosząc to do polityki - to albo polityczni idioci, albo też agenci wpływu. Po prostu, tertium non datur!

Nie wierzy ktoś? Cóż, skoro ten ktoś zadał sobie dość wysiłku, by dotąd doczytać, wypada mi zadać sobie też nieco trudu i spróbować mu wyjaśnić co i jak. A więc próbujmy!

Oczywiście, że mały urzędniczyna (tak nawiasem, jeśli on jest mały, to jacy jesteśmy my, "obywatele" Unii?) robi swoje małe, brudne interesiki, kosztem naszych dzieci! Jednak tak właśnie ma być - to stanowi część wielkiego planu! Ktoś nie wierzy w wielkie plany? Naprawdę trudno mi w to uwierzyć, ale spróbuję sceptyków przekonać.

Co mamy dziś na czołowym miejscu, na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej"? (Nie, nie czytam, po prostu widzialem wywieszone na kioskach, a zresztą pisze także o tym "Wprost", oto link.) Tytuł "Lubimy być piratami", a zaraz potem jak to 5 milionów Polaków radośnie ściąga piracką muzykę i oprogramowanie. Dlaczego taki akurat temat na tym właśnie, najbardziej eksponowanym miejscu tej specyficznej gazety?

No to proszę się zastanowić, czy to nie ma przypadkiem - czy może w ogóle nie mieć - związku z tym, że Unia w najbliższych dniach ostro zabiera się za kontrolowanie internetu, do czego oczywiście eleganckim i nie płoszącym zwierzyny pretekstem jest skala tzw. "piractwa". Można sobie o tym poczytać tutaj i np. tutaj. (Warto to także rozpropagować. Ta stronka jest w wielu językach, więc także wśród znajomych za granicą, jeśli ktoś takich ma.)

Zaawansowanym koneserom teorii spiskowych polecam to. Naprawdę, jeśli w kraju tak "świadomym swych zagrożeń", namawia się akurat papieża, by zrezygnował ze swych zwykłych, i jak dotąd niezawodnych, środków bezpieczeństwa, to coś to oznacza. Czy ktoś sobie wyobraża, co by się stało, gdyby papież tam zginął w zamachu? Widać jednak ktoś ocenił, że to co by się stało, miałoby, z jego punktu widzenia, więcej zalet niż wad. Inaczej tego się nie da ocenić. No, chyba, że ktoś należy do wesołej gromadki powtarzającej jak mantrę, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, z pewnością chodzi o pieniądze".

Wszystko tu się ze wszystkim zazębia! Wszystko jest kontrolowane z góry. Co z tego, że mały urzędniczyna tych wszystkich subtelności nie rozumie? Jego po prostu popycha się, kijem i marchewką, w odpowiednim kierunku... Jemu się po prostu umożliwia pewne działania, innym zaś się uniemożliwia inne działania - takie, które by spowalniały postępy projektu.

Pogadaliśmy sobie o zaletach i wadach sentencji i tym, że "jak nie wiadomo... to..." - sprawa zasługuje moim zdaniem na wyjaśnienie, ale teraz chciałem przejść do sprawy, dla mnie przynajmniej, najistotniejszej w tych żałośnie grafomańskich, za to czołobitnych wobec Unii, wierszykach.

W każdej walce, a polityka nie jest tu wyjątkiem, niezwykle ważne jest, by mieć inicjatywę. Mieć inicjatywę, oznacza, że to my za każdym razem decydujemy, jaki wykonamy ruch, przeciwnik zaś musi dopiero znaleźć nań odpowiedź. Nie ulega dla mnie cienia wątpliwości, że w walce pomiędzy Unią i związanymi z nią (mniej lub bardziej formalnie i mniej lub bardziej ściśle) Siłami Postępu, a ich przeciwnikami, to Unia i Siły Postępu mają całkowitą inicjatywę. Powiedzmy sobie zatem, co z tego faktu dalej wynika.

Wynika to, co w każdym przypadku walki, w której jedna strona ma cały czas inicjatywę - to, że ta strona ocenia, jaki stan chce i jest w stanie osiągnąć w następnym ruchu ("ruchu" w takim sensie jak w szachach: raz ty, raz ja, choć oczywiście tutaj to jest raczej w czasie rzeczywistym), i to dyktuje jej podejmowane decyzje.

Profesjonalny gracz w bilard nie tylko wbija te tam kule do tych tam dziur, ale także przewiduje ich ułożenie po wykonaniu uderzenia. Szachista, jak każdy wie, przewiduje wiele ruchów naprzód. Wyszkolony bokser zadając cios, przewiduje już własną pozycję i pozycję przeciwnika, przygotowując swój następny cios czy obronę. Każdy to chyba wie, tyle, że nie w polityce, bo tam różni cwani macherzy uczą nas mądrości w rodzaju, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze".

No i teraz zadajmy sobie pytanie: jakiegoż to stanu oczekuje Unia skutkiem przymusowego uczenia sześciolatków wierszyków w rodzaju tego, któryśmy sobie tu na początku zacytowali? Że dzieci staną się euroentuzjastami, tak? Z całą pewnością to także. Co dalej? Że rodzice wielu z tych dzieci, ci kochający Unię, dostaną z tego powodu orgazmu. Zgoda, pewnie dostaną, choć po prawdzie nie wiem, czy tego by się nie dało zorganizować znacznie prostszymi środkami.

Istnieje bowiem - mówię teraz czysto teoretycznie - ryzyko, że jakaś część rodziców tych dzieci, niech to będzie 20%, niech to nawet będzie i mniej - gnana elementarnym poczuciem smaku wyśmieje przy dziecku ową grafomańską a wobec Unii czołobitną "poezję". Jakaś drobna część może także przekazać dziecku swoje zastrzeżenia i argumenty z przyczyn merytorycznych - uważając na przykład, że taka indoktrynacja małych dzieci jest po prostu obrzydliwa i typowa dla reżimów totalitarnych.

Zgoda, to będzie mniejszość. Cóż jednak, jeśli ta mniejszość nie da się przekonać? Nie da się ugłaskać? Jeśli trwać będzie w swych sprośnych, antyunijnych błędach niezależnie od wszystkiego? A w dodatku... aż się włos jeży, może się, teoretycznie oczywiście, zdarzyć tak, że Unia z jakichś powodów straci nieco ze swego nieodpartego uroku... Jakiś kryzys, jakaś świńska grypa dotykająca brukselskich urzędników i ich lokalnych kolaborantów... Był AIDS, którego się nikt przecież w radosnych latach wolnej miłości i kwiatów nie spodziewał, może być i taka grypa...

No i tutaj mamy znowu gambitową sytuację. Coś takiego, jak z tym papieżem w Izraelu, który nie ma chronić się w papamobilu... Nie wiadomo oczywiście dlaczego nie ma, ale jeśli się człek zastanowi, co z tego może wyniknąć, to sprawa staje się dziwnie jednoznaczna... Coś jak ta dzisiejsza tytułowa strona w "Gaziecie Wyborczej".

Jeśli ktoś zastrzeli papieża, w końcu, choćbyśmy przyjęli, że prawdopodobieństwo jest minimalne, to po co i tak je zwiększać, prawda? Jeśli byśmy przyjęli, że zawsze istnieje ryzyko, iż ludzie, których nachalna unijna propaganda skierowana do małych dzieci - w dodatku przy pomocy żałosnej grafomanii - Unię tę kompromituje... Że ci ludzie zdołają do swej opinii przekonać innych ludzi, ci zaś następnych... Po co ryzykować? Prawda pani minister?

No właśnie, rozumowanie jest słuszne, ale tylko pod warunkiem, że się przyjmie, iż jest tu jakieś ryzyko. Co wcale nie jest jednak takie pewne. Bardzo prawdopodobne bowiem jest, iż Unia - ci którzy to wszystko jakoś na parę ruchów naprzód przewidują, ci którzy to jakoś wszystko koordynują, oczywiście nie ten mały urzędas, co to swemu szwagrowi załatwił grafomańską fuchę! - ryzyka żadnego tutaj nie dostrzegają. I że mają w tym rację.

Po prostu ci ludzie tak to widzą, że oporu nijakiego nie będzie... Że ci, którzy swoim dzieciom mieliby przekazywać antyunijne treści, czy powiedzmy wyśmiewać prounijną "poezję", szybko się, pod naciskiem faktów, opamiętają. Nikt przecież nie chce swoim dzieciom zamknąć drogi do wykształcenia - kiedy już praktycznie każdy ma wyższe studia, nasze dziecko ma zakończyć edukację na... Zerówce, chciałem powiedzieć, ale przecież nikt nie powiedział, że takie dziecko, co to nie potrafi nawet wyrecytować prostego i duszoszczipatielnego prounijnego wierszyka w ogóle tę zerówkę ukończy!

TW Bolek szkół nie kończył i jest euromędrcem, fakt - jednak kto zagwarantuje, że nasze dziecko drugim Bolkiem zostanie?! A to przecież nie wszystko. Jeśli rodzice sami stracą pracę... Jeśli zostaną publicznie napiętnowani... Jeśli nie będą mieli czasu nic dla siebie i dziecka zrobić, będą bowiem ciągani do szkoły... Albo i po sądach, czemu nie? Pobrykają, pobrykają, ale w ciągu paru lat się nauczą. A potem wymrą, zaś dzieci, wychowane na prounijnych wierszykach urosną, zajmą przysługujące im miejsca w społeczeństwie, no i będą dalej głosić i egzekwować miłość do Unii.

I o to przecież tu chodzi - nie o żadne pieniądze dla szwagra! To jest pierwszy krok... No, nie całkiem pierwszy, bo takich kroków była już przecież masa i wciąż mamy nowe... To jest kolejny krok na drodze, którą Unia idzie całkiem świadomie... A przynajmniej ci, którzy wiedzą, którzy koordynują, od których coś (poza fuchą dla szwagra) zależy.

Jeśli Unia może sobie pozwolić na tak wulgarne, tak totalitarne postępowanie wobec małych dzieci, oraz ich rodziców, to widać ma opracowane dalsze ruchy. To zaś świadczy jednoznacznie o tym, że Unia ma opracowany plan wprowadzenia całkowitego totalitaryzmu. Ja sam nie mam co do tego wątpliwości od całkiem dawna, ale może cała ta powyższa analiza przekona o tym kogoś następnego. Oby!

P.S. Już po napisaniu tego tekstu znalazłem tutaj całość wierszyka, a w każdym razie większą porcję. Otóż idzie on tak:

Do Unii też należeć chcę,
to drugi dom, więc cieszę się.
Dwa domy mam tak bliskie mi,
w jednym chcę żyć, w drugim chcę być.

Nic dodać, nic ująć, prawda?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, kwietnia 25, 2009

Nietolerancyjna samica kameleona i Karol Marks

Znalazłem sobie przed chwilą w ostatniej książce Roberta Ardreya "The Hunting Hypothesis" fajny cytat, którym chciałbym moim ew. Czytelnikom zaprezentować. Jest tu nieco i o prawie własności (i to nie tak, jak by się może niektórzy po mnie spodziewali), jest o Marksie, Leninie... I o paru innych istotnych sprawach nieco bardziej między wierszami. Warto jednak przeczytać i się zastanowić.

(Tłumaczenie stosunkowo luźne, bo Ardrey ma nieco barokowy styl i inaczej trudno dokładnie, ale oczywiście merytorycznie jest wierne. Dla lepszej czytelności rozbiłem ten tekst na nieco mniejsze akapity.)Niezależnie od różnych interpretacji terytorialności, istnieje niewielkie zróżnicowanie sposobów jej wyrażania. Wszędzie istnieje ta sama izolacja w prywatnym mateczniku*, ta sama nietolerancja wobec sąsiadów. Wszędzie istnieje ta sama troska o granice, ten sam, niezmienny opór wobec nieproszonych wizyt, oraz niemal ta sama pewność, że intruz zostanie odparty. Dlatego też w jednej z mych wcześniejszych książek postawiłem tezę, iż człowiek jest gatunkiem terytorialnym. Bronimy naszej przestrzeni nie dlatego, że tak chcemy, tylko dlatego, że musimy.

Wyznawcy tezy, że wszystko-jest-wyuczone tego oczywiście nie lubią. Są też tacy, których smucą wszelkie asocjacje z rodzaju "człowiek i zwierzę", jednak, skoro oni rzadko czytają moje książki, sprawiają mi niewiele kłopotu. Większość czytelników, nieco zaszokowanych, przyjrzało się swym własnym doświadczeniom z całego życia i mruknęło: "No więc tak to jest. Oczywiście!" Ci, którzy sprawili mi trwały problem - choć ta odpowiedź może być zaskakująca dla tych, którzy się zgodzili - to marksiści.

A przecież reakcja marksistów była wymuszona. Jeśli prywatna własność jest ludzkim wynalazkiem, powodującym walkę klasową, jeśli państwo zostało stworzone by chronić posiadaczy przed pozbawionymi wszelkiej własności, w związku z czym abolicja prywatnej własności, jak to Lenin przewidywał, doprowadzi do zaniku państwa (zdarzenie, którego dotychczas jakoś nie udaje się w historii zaobserwować) - wtedy odwieczność terytorium stanowi problem.

Albo bowiem żyjące na płotach jaszczurki, kanadyjskie bobry, pieski preriowe, cierniki o trzech kolcach, małpy wyjce, agresywne samce antylopy gnu, nietolerancyjne samice kameleona, najprzeróżniejsze gatunki ptaków śpiewających i najprzeróżniejsze gatunki mew mylą się... Albo też mylił się Karol Marks. Ta druga konkluzja jest nie do pomyślenia. (Tak nawiasem, to Marks był zafascynowany Darwinem, któremu pragnął zadedykować Das Kapital. Darwin był mniej zafascynowany.)

Tak więc mam kilka politycznych problemów. A ponieważ jest niemal niemożliwe dla politycznie motywowanego naukowca dojść do wniosku, który by wyniknął z innych, niż ideologiczne motywy, mam nadal kilka problemów.

-------------------

* W oryginale "preserve", czyli coś w jak "rezerwat". Uznałem jednak, że to będzie bardziej mylące od "matecznika". W każdym razie nie chodzi tu koniecznie o gęstwinę leśną, a po prostu o własną "posiadłość", gdzie człek (lub zwierz) ma święty spokój od współplemieńców.

-------------------

Koniec cytatu. Co do posiadania problemów, to Ardrey już z nich nie wyszedł - nie dość, że od dawna nie żyje, to jego, głośne swego czasu, książki są obecnie całkiem zamilczane. Na ich miejsce - jako że natura nie znosi próżni - mamy wprawdzie sporo innych, niewątpliwie interesujących, rzeczy, jednak w idealnym świecie człowiek sam powinien móc zadecydować, czy woli prof. Sadurskiego, prof. Śpiewaka, rebe Michnika, czy też może jednak, mimo wszystko, Ardreya. Widać jednak to z przyczyn obiektywnych niemożliwe w dzisiejszym, skażonym świecie i musimy poczekać na Ziemski Raj, który nam od dość już dawna Nasi Światli Przywódcy (z których paru Ardrey w tym fragmencie wspomina, ale innych nie zdążył poznać) obiecują...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, kwietnia 24, 2009

Ek Oiko Douleias... który to już raz w naszej historii?

Nie chciałbym zabrzmieć melodramatycznie, ale to, co się dzieje w III RP i to co się zamierza dziać w "Europie", napawa mnie takim obrzydzeniem, że zacząłem się nosić z zamiarem emigracji b. daleko od Europy - zapewne do Południowej Ameryki. Fakt, może mi się nie udać, przede wszystkim z powodu wieku, bo wszyscy chcą imigrantów młodych, naiwnych i gotowych podjąć najgorsze roboty, a ja, przynajmniej metrykalnie, młody już nie jestem. Jednak naprawdę się postaram, bo nie da się już tego smrodu wytrzymać, a boksowanie się z gównem nie ma moim zdaniem wiele sensu. Tym bardziej, jeśli gówno jest w obecnej chwili o tyle silniejsze. Trzeba więc uczynić unik, jaki zmuszeni byli czynić nasi liczni przodkowie, a potem ew. zaatakować wroga od zadu. (Białe konie i te sprawy, jeśli się uda, też.)

Jako jeden z pierwszych kroków założyłem sobie prywatną YahooGroup, gdzie zapraszam znanych mi patriotów i prawicowców (czyli nie ciebie Zemke i nie lewiznę od K*wina), a z czasem może i nieco więcej ludzi, do przedyskutowania sprawy ew. emigracji w jedno miejsce na większą skalę. W końcu w gromadzie raźniej, łatwiej, a w tym przypadku także i patriotyczniej.



Przystąp do ek_oiko_douleias




Silnik us.groups.yahoo.com


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, kwietnia 22, 2009

Nagłe nocne oślnienie

Przyszła mi nagle do głowy taka oto myśl: Czy nie uczynilibyśmy przypadkiem sporego kroku w stronę poznania prawdy o świacie, gdybyśmy przyjęli, że dosłownie każdy okres względnej swobody gospodarczej w historii to był swego rodzaju NEP? ;-)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, kwietnia 21, 2009

Krótko i węzłowato o tzw. "wolnym rynku"

Nie ma i być nie może sensownej dyskusji o "wolnym rynku" - dyskusja może być co najwyżej o MICIE wolnego rynku. (I ew. o głupocie tego mitu wyznawców.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, kwietnia 20, 2009

Zapłodniony i sprowokowany...

... przez Nicponia (przed chwilą, w prywatnej rozmowie, a co Zemke myślałeś?) powiem teraz parę rzeczy. Związanych z tym, cośmy z Nicponiem sobie dyskutowali.


Leberały są durne, albo łżą (a zapewne i to i to) gadając jaką to straszną rzeczą jest państwowa biurokracja i przeciwstawiając to zbiurokratyzowanie mniej lub bardziej "liberalnemu" państwu, gdzie biurokracja państwa jest stosunkowo mniejsza... Tyle że... Okupione to jest odpowiednio (?) większą ilością prawników, ze wszystkim, co jest z tym zawsze związane. Jak to: samowola i w sumie niemal wszechmoc prawniczej korporacji, ogromne koszty "usług" prawnych dla normalnych ludzi, selekcja "odpowiednich" ludzi do tych korporacji... Itp., itd.

To jest kwestia definicji i ustalenia granic - gdybyśmy liczyli biurokrację WRAZ z prawnikami, a czym w końcu oni się aż tak bardzo z punktu widzenia normalnego człowieka różnią, że spytam? - to sprawa wyglądałaby inaczej, niż się to na ogół widzi, inaczej niż nam to różne załgane leberały przedstawiają!

Powiem od siebie, że tak samo jak, z dwojga złego, wolę państwową (a konkretnie polską, bo inaczej mówimy o okupacji, co samo w sobie mi nie odpowiada) policję od wolnych i niezależnych gangsterów, tak samo wolę jednak państwową (polską) biurokrację, od wolnych i niezależnych prawników. Którzy to prawnicy jak się zaczynają w realu panoszyć, jeśli im państwo pozwoli, to widać i u nas, i np. w USA.

* * * * *

Kto jest gorszym szkodnikiem?

1. ktoś, kto daje - samorodnym i licznym, czy tego chcemy czy nie, one będą i tak, nie oszukujmy się! - lemingom codzienne SMS'y (w przenośni), dyktujące im co mają myśleć i mowić, organizujące ich w pewną "opinię" i docierające z tym ich "głosem" do innych miejsc, gdzie jakiś zabłąkany i nie otrzymujący jeszcze owych światłych SMS'ów leming mógłby się znaleźć...

czy też...

2. ktoś, kto dociera do ludzi w dużej części potencjalnie sensownych, patriotycznych, niegłupich, starających się myśleć w miarę niezależnie, a do tego często ambitnych, zaradnych i niebiednych, w sumie materiał na zdrową patriotyczną polską prawicę - po to, by ich zarazić wirusem (nieuleczalnego jak wskazują dotychczasowe doświadczenia) infantylnego egoizmu, absolutnej politycznej głupoty (a właściwie to wstrętu do wszelkiej mającej jakikolwiek związek z realem polityki), mózgowym utopizmem i organiczną niemal skłonnością do wszelkich kolaboracji, ze służalczością wobec Rosji na czele?

Jeśli ktoś umie sobie na powyższe pytanie odpowiedzieć, odpowie sobie równocześnie na pytanie o to, kto zasługuje na tytuł NAJBARDZIEJ NIEDOCENIANEGO SZKODNIKA III RP i jednocześnie NAJBARDZIEJ NIEDOCENIANEGO WROGA POLSKIEJ NIEPODLEGŁOŚCI OSTATNICH 20 LAT.

Nie jest chyba trudno odgadnąć, kto są te dwie osoby, o które tu chodzi, prawda? No więc byłbym ciekaw opinii czytelników i ew. polemik.

* * * * *

Parafrazując nieco (ale tylko niewiele) słynne zdanie Piłsudskiego o więzieniach i policji, powiem, tak: Kto mówi, że pragnie wolnej Polski, ale musi to być polska bez państwowej biurokracji - nie chce wolnej Polski!

Rzekłem to całkiem nie dlatego, bym biurokrację - jakąkolwiek - osobiście kochał, czy np. sam w niej pracował. Nie, całkiem przeciwnie. Tylko po prostu poziom biurokracji nie jest czymś, co możemy sobie (wbrew poglądom różnych "realnych" świrów) dowolnie zmieniać - to jest kwestia stopnia skomplikowania społeczeństwa (i państwa, a jakże!); etapu w rozwoju (czy też schyłku) całej cywilizacji, do której należymy...

Poważny polityk, kiedy się gra w siatkówkę, nie zaczyna wrzeszczeć, że on siatkówki nie lubi i życzy sobie grać w piłkę wodną. Może, jeśli ma akurat szansę i masę siły, ew. wymusić granie w piłkę wodną, ale jest to b. rzadki przywilej, a w każdym razie poważny polityk nie będzie o tym w koło gadał, zanim to zrobi. (A potem już też nie, bo po co?)

Jeśli ktoś jeszcze nie zrozumiał, to powiem wprost - polityk (?) krzyczący o tym, że jemu się demokracja nie podoba, bo on sobie chce wprowadzić dyktaturę, to błazen i tyle. Niech wprowadza, ale gadanie na ten temat? Ze stałymi odniesieniami do Rewolucji Francuskiej, którą trzeba oczywiście widzieć dokładnie tak, jak Guru - bo inaczej jest się lewakiem? A czemu nie do Wojen Punickich albo Wojny Trojańskiej?

I potem mamy taki skutek, że rzekomo "prawicowi" ludzie, zarażeni jednak wirusem tych "realnych" poglądów, wymyślają na jedyną naprawdę realną i realnie patriotyczną partię w tym przeklętym od Boga kraju, że to niby "bolszewicy"... Dlatego, że nie likwidują całej biurokracji państwowej. Całej POLSKIEJ biurokracji państwowej - na której miejsce od razu wskoczy biurokracja PONADPAŃSTWOWA - europejska czy globalna... Takich ludzi naprawdę powinno się rozstrzeliwać za głupotę i szerzenie zdrady.

Powiem to, testując niejako nowe przepisy, zwalczające "szerzenie nienawiści i rasizmu", które niedługo będą sankcjonować represje za samą głośno wyrażaną niechęć do "Wielkiego Projektu Europejskiego"... Ale co mi tam! W tym smrodzie i w tej przerażającej powszechnej głupocie i tak nie sposób wytrzymać! Jeśli siedzenie w pierdlu było zaszczytem w czasie zaborów i w mrocznej epoce PRL - to i dzisiaj musi być zaszczytem, bowiem III RP, jeśli nawet jeszcze tego poziomu pod niektórymi względami nie osiągnęła, to, z "europejską" i nie tylko pomocą, szybko, nie tylko do osiągnięcia, ale i do przekroczenia tamtych wzniosłych standardów podąża.

A jeśli mnie ktoś spyta dzięki komu, to powiem, że jest takich wielu, co do większości z większą częścią odwiedzających mojego bloga (tymi co nie służbowo) łatwo się zgodzimy, ale także dzięki temu panu, na którego temat była tu przed chwilą zagadka. Jeśli nie właśnie DZIĘKI NIEMU NAJBARDZIEJ. Głupota, kochane ludzie - na przykład taka, jaką ten pan w tym nieszczęsnym narodzie rozsiewa - to w polityce naprawdę rzecz nie do wybaczenia... Wcale nie mniejsza zbrodnia od tchórzostwa czy konformizmu. I wcale nie mniej się mści na narodach nią dotkniętych.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, kwietnia 19, 2009

No i Unia wreszcie się do czego dąży przyznała...

Chcecie biężączki? Bardzo? Jak bardzo? Aż TAK bardzo?! No to ją dostaniecie! Nie dziękujcie, wyznam wam szczerze... (I tu dalej "Powrotem taty".)


Obejrzałem ci ja sobie dziś... A właściwie to było wczoraj, bo to już 22 minuty po północy... W każdym razie to był konwentykiel komuchów z SLD. No i chłopcy naprawdę dali czadu. Jeden mały Napieralczak zawodził, nie dość że bez sensu, ale takim głosem, że widać było, że mu coś dali. Publice się w każdym razie tym bardziej chyba podobało, jeśli oczywiście zbiorowy orgazm można tak banalnie i zdawkowo określić.

Drugi mały Napierniczak, nie żeby miał całkiem normalny głos, bo tego nigdy nie ma, ale zawodził nieco jakby mniej, za to stała się rzecz historyczna. Napieralczak zdradził był bowiem licznie tam zebranym i rozentuzjazmowanym komuchom - a przy okazji paru milionom przy telewizorach - o co tak naprawdę chodzi Unii... Napieralczak stwierdził otóż (audite populi!), że (cytat z pamięci, ale dokładnie o to szło):

w Unii mamy standardy na oscypki i ogórki, nie mamy jednak wciąż standardów na ludzi!
Łał, mocne! Proponuję te wzniosłe słowa odszukać w jakimś WSI24, by je wykuć w marmurze, a dzień wczorajszy ogłosić Świętem Europejskim. Tylko nie wiem, jako żywo, czemu towarzysze tak późno tę rewolucyjną prawdę ludowi zdradzili! Przecież zawsze o to chodziło, prawda? Tylko że lud nie wiedział, no to i lewicowy entuzjazm trudno było zeń wykrzesać. Teraz jednak mamy o co walczyć, mamy do czego dążyć! A więc, tawariszczi:

Ruszaaaaajmy z posad bryłę świaaata, dziś niczym, jutro... Soczyste diety posła w Parlamencie Eurooo-o-o!
Nie zapominając oczywiście o przerabianiu Europejczyków na oscypki. Albo ogórki. Byle standardowe. Odpowiednio zakrzywione. I kochające Unię ma się rozumieć. (Ostatnio taki jeden mędrzec z PSL... Ale to już inna historia.) A na myśl o standardyzacji automatycznie dostające orgazmu. Niemal takiego jak towarzysze obecni na sali w czasie tej historycznej enuncjacji.

Inną - choć nie aż tak historycznie znaczącą jak ta standardyzacja ludzkich ogórków - a raczej lekką zabawną, rzeczą, było stwierdzenie jednego z braci Napierdolczak, że (cytat z pamięci): "SLD to partia, która nie zmienia szyldów". Hłe, hłe, hłe!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, kwietnia 01, 2009

Pytanie do Premiera

Czy wyście się Tuś na łby z piłką pozamieniali?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, marca 31, 2009

Moja modlitwa

Moja modlitwa jest krótka. Moja modlitwa jest krótka, bo ani Bóg, ani ja, nie mamy czasu na codzienne wysłuchiwanie czy powtarzanie tych samych długich modlitw. Moja modlitwa jest krótka, ale każde jej słowo wymawiam zawsze z naciskiem i najszczerszym przekonaniem, przemawiając w imieniu zarówno własnym, jak i całego nieszczęsnego narodu, którego jestem częścią. Oto moja modlitwa:

Od głodu, moru i k*winicznego obłędu chroń nas Panie!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 30, 2009

Dajcie im kopa czyli Ojropa

Jacek Jarecki nawiązał wczoraj do mojej niedawnej notki na temat bojkotu nadciągających nieuchronnie ojrowyborów. Oto link. W sumie mnie gorąco poparł, więc mógłbym niby się już tą sprawą nie zajmować, ale jednak uznałem, że muszę coś wyjaśnić. A jak już to coś wyjaśnię, to zapewne posypią się dygresje, aluzje i pogłębianie tematu. Pisać bowiem w sumie nie lubię, ale jak już zacznę, to jakoś samo idzie, bo tyle w człeku rzeczy do powiedzenia... (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Otóż z wypowiedzi Jareckiego (mówię po nazwisku, choć jesteśmy na ty, ponieważ to nazwisko stanowi już pewnego rodzaju firmowy branding) na temat mojego bojkotu - a było ich w istocie więcej niż ta jedna, choć nie każdy o tym wie, ponieważ tę poprzednią zaraz po publikacji autor usunął ze złości, kiedy zgłosiłem do niej swe drobne zastrzeżenia - wynika, że dla niego bojkot ojrowyborów to przede wszystkim demonstracja protestu przeciw polskiej klasie politycznej. I tu właśnie nie ma zgody! Dla mnie bowiem, po pierwsze - nie jest to żadna demonstracja. Po drugie zaś - nie przeciw polskiej, tylko właśnie przeciw ponadnarodowej, a konkretnie brukselsko-berlińskiej. No to wyjaśnijmy to sobie po kolei, o co chodzi i dlaczego.

Demonstracja to nie jest, ponieważ od małego miałem wstręt do wszelkich petycji, listów otwartych i demonstracji rozumianych w podobny sposób - czyli jako forma dialogu z "władzą", w dodatku z pozycji podległej, uniżonej, niemal z klęczek. Nie ma się co oszukiwać, dokładnie tym właśnie są wszelkie listy otwarte, petycje (co wskazuje poniekąd sama ich nazwa) i tak właśnie rozumiane demonstracje - zarówno te "manify" na ulicach, jak i różne inne formy, do których mógłby także należeć i bojkot ojrowyborów.

Miałem ten wstręt do wszelkich tego typu form "prostestu" od małego, cholernie mnie to raziło w okresie "S"... Ktoś by mógł rzec, iż to taka moja prywatna idiosynkrazja, a ja bym się musiał zgodzić, gdyby nie to, że dokładnie tak samo zdaje się uważać np. Dmowski. Z tego co wiem, Narodowa Demokracja odrzucała demonstracje jako próby nawiązania dialogu z władzą, natomiast organizowała demonstracje - także te uliczne - mające być demonstracją własnej siły wobec siebie samych (działaczy i sympatyków), mas, oraz dopiero na końcu i niejako mimochodem, władz zaborczych.

Jeśli się w tym mylę, proszę wybaczyć, nie jestem żadnym specjalistą od tych spraw, ale nieźle pamiętam, że w którymś ze znanych pism Dmowskiego, znalazłem wsparcie dla moich własnych odczuć w tych kwestiach. Sławny epizod z zastrzeleniem oficera kozaków podczas jednej z takich ulicznych demonstracji dalej potwierdza, że mam chyba tu, mimo b. ograniczonej w tych sprawach wiedzy, rację.

Cała ta sprawa wydaje mi się naprawdę istotna i interesująca, a do rodaków, nawet tych najbardziej prawicowych i najbardziej nieprzejednanych, całkiem, jak się zdaje, nie trafia. Dla mnie, przyznam, szkoda. Nie mając już specjalnie teraz czasu tej kwestii drążyć, podsumuję ją tylko... I to w taki sposób, jak to u mnie, że nikt nic nie zrozumie. Ale ja będę miał satysfakcję, że powiedziałem coś głębokiego i z sensem, a kto nie rozumie, sam sobie jest winien. Otóż, z tymi demonstracjami to jest tak, ja z agresją społeczną, antyspołeczną i aspołeczną u Tima Larkina. (Wiem, że nikt nie wie, kto to jest, ale można sobie poszukać.)

Tośmy sobie z grubsza wyjaśnili kwestię dlaczego mój prywatny bojkot nie jest żadną demonstracją, teraz wyjaśnijmy sobie, dlaczego nie jest przeciw polskiej klasie politycznej. Otóż, nie przeczę bynajmniej, że ta klasa jest w ogromnej części niewarta splunięcia, a targowica to przy niej niemal wzór patriotyzmu i politycznej mądrości. Jednak z pewnymi ale. Po pierwsze (choć to nie jest najistotniejszy aspekt), ja całkiem cenię PiS i braci K. Nie żebym całkowicie się z nimi zgadzał we wszystkich sprawach, ale absolutnie nie odmawiam im ani patriotyzmu, ani politycznej mądrości.

Jasne, sam byłbym za tym, by PiS naciskać z prawa i jednocześnie w prawo pchać (choć to, widziane okiem wyobraźni, sprzeczność). Postawa PiS wobec Ojropy mnie oczywiście nie zachwyca, ale... No właśnie, ale... Ja, w odróżnieniu od wielu innych, zdaję sobie sprawę z tego, że polityk działa w zastanych warunkach, a warunki w jakich działa PiS - po prostu warunki istniejące w Polsce i wokół niej - są, by nie nadużywać mocnych słów, koszmarne. Żeby wymienić kilka najważniejszych czynników: dominująca gospodarkę, media i sądownictwo postkomuna, lemingi ("młodzi, dobrze wykształceni"), "prawica" w dużej części otumaniona przez K*wina, trockiści i wszelkie lewactwo w roli autorytetów, genetycznie lokajskie usposobienie wszelkich praktycznie elit, wpływy obcych tajnych służb, tendencje imperialne w Brukseli i Berlinie, mniejszości narodowe, quasi-narodowe i obyczajowe...

Ja sobie mogę - i chyba powinienem - mowić, np. że Unia Europejska jest po prostu złem, nowym totalitaryzmem i wkrótce może się okazać nowym ZSRR. Jarosław Kaczyński, zakładając nawet, że ma na ten tamat podobne opinie, mówić tak nie może. Zresztą samo założenie, że ma podobne opinie, opiera się na nieco naiwnych przesłankach. Otóż, prawidziwy polityk (jakich jest dzisiaj b. niewielu, ale jakim jest dla mnie JK) po prostu nie dostrzega wielkiej różnicy miedzy "chcieć", a "móc". W tym sensie, że jeśli czegoś "chce", ale wie, że to całkiem jak z motyką na słońce, to tego chcieć przestaje.

(Czysty Epiktet, jeśli ktoś kojarzy. A dla cybernetyków to taki fajny przerzutnik, co to jak się ustawi w stanie A, to zaraz i tak wróci do stanu B.) No i w takich warunkach JK, a z nim PiS, po prostu nie zastanawiają się nawet, czy są "za Unią", czy też "przeciw Unii". Unia bowiem jest po prostu faktem, z którym muszą się liczyć. Faktem na kilkanaście lat, oby nie więcej. No i oby nie było potem jeszcze gorzej.

No to może - skoro ja jednak nie jestem żadnym politykiem i u mnie rozziew między "chcieć" i "móc" jest, jak u większości normalnych ludzi, znacznie większy - powiedzmy sobie, jak ja widzę Ojrounię. Więc sprawa jest taka, że ja się w sumie zgadzam, iż jakaś forma integracji Europy byłaby sprawą naturalną i pożądaną. Tyle że nie ta. Naprawdę z tego zgniłego pomidora nic się dobrego wystrugać nie da, po prostu. Unia ma grzech pierworodny, który nie pozwoli jej ani się zmienić w coś lepszego, ani też skutecznie i sensownie działać. Grzech, którego nie miało żadne dotąd imperium w historii.

Otóż Unia powstała nie kiedy Europa kwitła i była silniejsza od otoczenia, tylko wprost przeciwnie - kiedy była zniszczona, wystraszona i egzystowała jedynie dzięki amerykańskiemu parasolowi, a wcześniej amerykańskiej misji ratunkowej. Wielu rodzimych "prawicowców" zachwyca się ową Wspólnotą Węgla i Stali, z której koszmarny brukselski moloch powstał. Miało to być cudo i do tego stanu powinniśmy dziś pragnąć wrócić. Ja mowię bzdura! Bzdura i kłamstwo!

Unia powstała, kiedy skurwiona i niemal już zeszła na starczy uwiąd liberalna Europa, pod wspomnianym amerykańskim parasolem, merdając przymilnie do Sowietów w nadziei, że... Po prostu dadzą jeszcze pożyć w tergalowej rzeczywistości z "Dimanche à Orly"... Kiedy ta żałosna Europa, dała się zorganizować Francji i Niemcom w rodzaj pokracznego i niewiarygodnie żałosnego "imperium nowego typu". Imperium, w którym lewizna z '68 po prostu MUSIAŁA dojść do najwyższej władzy - więcej powiem! Ona, ta lewizna, po prostu o tym wiedziała już wtedy, mniej czy bardziej świadomie, a rozruchy w '68 były właśnie tego wyrazem i pierwszym istotnym krokiem do tej dzisiejszej władzy.

Unia powstała, gdy Francja, skompromitowana, co by tu nie mówić, w wojnie światowej, wpadła na genialny pomysł, by na plecach "ohydnego Kalibana", czyli Niemiec, który został akurat szczęśliwie upokorzony, spętany i przenicowany, odbudować imperium Napoleona i - czemu nie? - Karola Wielkiego. Pod amerykańskim parasolem, dopóki będzie trzeba i będzie to korzystne, a potem w tak bliskiej współpracy z Rosją/ZSRR (zależnie od aktualnego stanu spraw), jak to okaże się opłacalne i/lub konieczne.

Niemcy to oczywiście samo jądro zachodniej cywilizacji, temu nie przeczę - wszelkie mądrości Konecznego na temat ich "bizantynizmu" i "łacińskości" Polaków" traktując jako dobry żart. Jednak ten kraj od stuleci był politycznym potworkiem (jak i Polska zresztą, choć w diametralnie inny sposób), a po swym zjednoczeniu przez Bismarcka, stał się, co by nie mówić, właśnie swego rodzaju Kalibanem. I tak to co najmniej musieli widzieć światli dziedzice Woltera, te przecudne, w swoim rozumieniu przynajmniej, Ariele. Na których kraju temat ich własny rodak G. Lenotre stwiedził, że: "to cudowny kraj, gdzie żadna zasługa nigdy nie ma szans w konfrontacji z bezczelnością". (Akurat wczoraj na to trafiłem. Cytat z pamięci.)

Ludzie zachwycają się Unią, że żadnej przemocy, żadnego imperializmu i podbojów, jednak to idiotyzm. Unia jest taka "łagodna" po pierwsze dlatego, że europejskie lemingi są aż tak potulne, a po drugie właśnie dlatego, że powstała tak, jak powstała i nosi w sobie swój grzech pierworodny. Fakt, przywódcy Ojropy są tchórzliwi i sami by się bali czegokolwiek, co by mogło doprowadzić do najbledszej choćby namiastki stalinowskich czystek... Ale spokojnie! Historia ma swoją dynamikę i bynajmniej się nie zatrzymała!

Mógłbym tak jeszcze godzinami, mógłbym na te tematy napisać książkę albo dwie, ale już kończę, podsumowując, że dla mnie Unia Europejska jest to twór co najmniej proto-totalitarny, w którym pozorna demokracja służy tylko do usypiania lemingów zanim nie sporządzi się dla nich odpowiednio mocnych okratowanych cel i odpowiednio skutecznych kajdan... Z czego wynika, że branie udziału w tego typu "wyborach" jest takim samym co najmniej uwiarygodnianiem cynicznej przemocy i brutalnego kłamstwa, jak udział w wyborach w PRL. Wtedy tego nie robiłem, to i dzisiaj nie widzę powodu.

Pójść do urny i poskreślać, czy inne tego typu genialne pomysły, to dla mnie już "dialog z władzą", to właśnie to "demonstrowanie", którego tak od dziecka nie lubię. Tych typków należy po prostu ignorować, na ile to możliwe, i tak długo, aż nie będzie im można - wylewnie, a jakże! - podziękować.

Mój prywatny bojkot nie odnosi się jednak wcale do wyborów na szczeblu krajowym. (Co by można wnosić z entuzjastycznego, ale nie całkiem kompatybilnego z moimi poglądami, podchwycenia go przez np. Jareckiego.) Jasne, rachunek prawdopodobieństwa itd., obiektywnie udział w wyborach, z matematycznego pkt. widzenia, to bezsens, ale... CREDO QUIAM ABSURDUM EST! I właśnie to stanowi pewnego rodzaju pascalowskie wyznanie wiary. Wiary politycznej w tym przypadku.

Mój wyborczy "protest" - powtórzę to raz jeszcze na koniec - nie dotyczy polityki krajowej, nie tym razem! On dotyczy polityki jak najbardziej PONADNARODOWEJ. A co do klasy politycznej, to, oczywiście do orgazmu daleko, ale PiS, Jacku Jarecki, dość mi się w sumie podoba. Co oczywiście nie oznacza, by każdy musiał być aż tak mu przychylny, albo by nie należało PiS'u ganiać, pouczać i karcić. Jednak PiS to nie to co postkomuna czy wesoła trzódka Tuska, albo totalitarne ojrobiurwy. Nie dla mnie!

Mam nadzieję, że wszyscy którzy to czytają, zauważyli, że zaraz potem radykalnie ZMIENIŁEM ZDANIE na temat udziału w ojrowyborach. (Oczywiście nie na temat samej Unii.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, marca 18, 2009

Bonmot mulierystyczny...

... dedykowany Pierwszej Mulierystce RP Iwonie Jareckiej i wszystkim P.T. Mulierystkom z Pierwszej Brygady (to znaczy z numerem legitymacji poniżej 1000):


Kiedy facetowi brakuje 5 cm kutasa - kupuje sobie czerwone Ferrari. Kiedy mu brakuje 20 cm - zostaje feministką.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 09, 2009

BOJKOT!

Jeśli mnie nikt nie przekona, bym zrobił inaczej (w co wątpię), to mam zamiar zignorować najbliższe ojrowybory i namawiać wszystkich wokoło, by uczynili to samo.

Wydaje mi się, że każdy kto może to przeczytać, jeśli się chwilę zastanowi, będzie wiedział dlaczego tak uważam. I przyzna mi rację. I sam uczyni to samo.

W razie czego zapodyskutujemy to sobie w komętach, choć naprawdę nie sądzę, by to było niezbędne. No dobra, dla tych mniej kumatych powiem, że:

1. wyraźnie b. im (wiadomo komu) zależy, byśmy te ojrowybory potraktowali jako coś swojego... z czego oczywiście wynika, że nam powinno zależeć na czymś wprost przeciwnym;

2. żadnego realnego wpływu na politykę Orjounii ci ludzie i tak tam nie mają - jeśli są coś warci, to więcej dobrego zrobią w kraju;

3. tego typu akcja zawsze ma swój wdzięk i czar, dodatkowo niszcząc morale naszych wrógów, co z kolei...

Na zakończenie przywołam jeszcze jedną z najważniejszych politycznych książek mojego dzieciństwa - "Oblicze Trzeciej Rzeszy" Joachima Fasta (naprawdę nie potrafię zrozumieć, że oni to wtedy wydali!). Otóż jej autor twierdzi, wiele razy to powtarzając i b. przekonująco motywując, że (cytuję z pamięci): "Totalitaryzmy zajmują się przede wszystkim wymuszaniem spontanicznego poparcia". Warto się nad tą tezą zastanowić. Warto też zastanowić się nad nią właśnie w konkretnym kontekście Ojrounii. A kiedy się tego dokona, wniosek wydaje mi się oczywisty: BOJKOTUJEMY TE OJROWYBORY!

Zwolennikom PiS (do których w pewnym stopniu sam należę) powiem tak: jasne że PiS musi w tym cyrku startować, skoro startuje, to chce osiągnąć najlepszy wynik... Ale przecież do bojkotu, choćby tego w duszy pragnął jak powietrza, jak wody, i tak wezwać nie może. Ale my możemy!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 02, 2009

Nie ma dziś bardziej lewackiej idei niż...

Zadziwiająca jest bezczelność zawodowych kłamców, demagogów i agentów wpływu, jak też ich pogarda dla ludzi, którzy ich słuchają. Niemal równie zadziwiająca, jak naiwność i głupota ludzi, którzy tego od lat słuchają i nie zauważają podstawowych sprzeczności i b. grubej nici, którą te manipulacje sfastrygowano.

Przykładów mógłbym przytaczać tysiące, ale weźmy sobie na początek taki oto, pierwszy z brzegu...

Otóż ci sami ludzie, którzy z oburzeniem wrzeszczą, że obowiązek wywieszania państwowych flag w państwowe święta gwałci wolność obywatela, jednocześnie potrafią temu obywatelowi (zamiast pogardzanej przez siebie "d*kracji") wciskać... Nie do uwierzenia - monarchię!

Kiedy przecież prawdziwa monarchia, ta pierwotna, magiczna, niemal-religijna, odeszła już wieki temu w mrok historii i najgłupszy nawet kmiotek nie uwierzy dziś, że np. jakikolwiek realnie istniejący król naprawdę swym dotykiem leczy skrofuły.

Tak uwielbiana przez tego typu świrów "monarchia konstytucyjna" to pokraczna hybryda, dziecię Oświecenia (i to z tych mniej udanych), a dzisiaj trzymane jest to przy życiu jako nieco inna forma seriali dla głupiego i zawsze szmirowatej rozrywki spragnionego ludu. Nie ma chyba dzisiaj wiele bardziej lewackich idei niż idea "monarchiczna"! To poniekąd takie odwrócenie sytuacji faszyzmu.

Który to, mając w istocie jak najbardziej prawicowy cel (odkręcenie liberalizmu, socjaldemokracji i innych lewackich prądów), z konieczności musiał się posługiwać współczesnymi środkami, pasującymi do masowego społeczeństwa wielkomiejskich lemingów, miał więc, na powierzchni, sporo cech nie różniących go od ruchów lewicowych. (Z nazizmem widzę to dość podobnie, choć tam był już totalitaryzm i o wiele więcej czysto lewackich, często z sowieckiego z komunizmu zapożyczonych, aspektów.)

No i ci skurwysyńscy kłamcy, demagodzy na żołdzie i agenci wpływu (jak i ich durne poputcziki) robią coś dokładnie odwrotnego: czysto lewacką ideologię (Postęp, panekonomizm, człowiek rozumiany w całkiem oświeceniowy sposób, "Prawo" żywcem wzięte z Locke'a czy innego Woltera itp. itd.) ubierają w niby "prawicowe" fioritury, w rodzaju "monarchii" (oczywiście w lewackiej wersji), czy "katolicyzmu" (który dobry jest oczywiście tylko o tyle, o ile daje się wykorzystać, "na szczęście" dziś każdy może sobie katolicyzm interpretować jak zechce, więc ci ludzie proplemów tu nie napotykają).

Waracając do głównego wątku - czyż postawienie nad wolnym, zdrowym i mającym do siebie szacunek człowiekiem jakiegoś "monarchy", którego ten ma czcić, uważać się za jego "poddanego", za którego ma walczyć, ale krytykować - nielzia! Bo za TĘ osobistą wolność obywatel (?) zapłaci i to sporo! W majestacie Prawa (przez duże "P").

Czy to nie jest tysiąc razy gorsze, tysiąc razy bardziej poniżające, tysiąc razy bardziej ograniczające osobistą wolność - ba, kpiące sobie z tej wolności w żywe oczy! - niż np. obowiązek wywieszania państwowej flagi w narodowe święta?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.