Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald Spengler. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald Spengler. Pokaż wszystkie posty

sobota, lipca 26, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 3)

 Poprzednie części są tutaj:

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych.html

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych_26.html

* * *

Przerwijmy sobie na chwilę tok naszego kazania i posłuchajmy ewentualnych pytań z sali. Pan w drugim rzędzie? Nie pan, tylko ten pan obok! Ten z tym dość inteligentnym wejrzeniem.

Tak, dziękuję! Jeśli dobrze zrozumiałem, to chciałby pan wiedzieć, dlaczego właściwie wciąż przypominamy, iż chodzi o sztukę współczesną, skoro nie jest to tekst z tezą i nie zamierzamy od początku udowadniać (jak w tym poprzednim cyklu, który nam się tak żałośnie wykoleił), że np. sztuka współczesna do dno?

Odpowiedź jest dość prosta. Artysta dzisiejszy tworzy dla dzisiejszego odbiorcy, czyli dla nas, w związku z tym o wiele łatwiej nam rozszyfrować jego zamiary i istotę tego co robi. Artysta z przeszłości (zakładając oczywiście, że też w ogóle istniał) pracował raczej dla ludzi jemu współczesnych, lub ewentualnie dla jakiejś mglistej "przyszłości" - a więc nie wprost dla nas. (Niektórzy zaś także, a może nawet w zasadniczej części, pracowali dla Boga, ale to nam nic w tej chwili nie zmienia.)

Z czego z kolei wynika, że albo musimy badać relację pomiędzy nim i nami - a nie jesteśmy przecież "naturalnymi" i zamierzonymi odbiorcami jego dzieł; albo też musimy się próbować wczuć w psychikę, gusta i potrzeby ludzi z całkiem innej od naszej epoki, żeby tamtą sztukę w jej właściwym kontekście zrozumieć.

Co może być bardzo interesujące, oczywiście, nawet niewykluczone że niezbędne, ale na pewno jest trudniejsze i nie od tego zaczynamy. No a niektórzy mogliby twierdzić, że w ogóle nie jest możliwe wczucie się w kogokolwiek, więc to zawsze będzie tylko bardzo zgrubne przybliżenie. Zarzut ten nie jest bynajmniej bezsensowny - sprawa (poza oczywiście samą jakością wykonania takiej analizy) polega niemal wyłącznie na tym, jak zgrubne przybliżenie nam w istocie wystarcza.

Ktoś jeszcze? Tak, pani w... Jedenastym rzędzie, proszę! "Co z pięknem? Przecież sztuka to kwestia estetyki i piękna." W porządku, zrozumiałem i już odpowiadam. Najkrótsza zapewne z dobrych odpowiedzi na pani pytanie będzie zapewne taka, że przecież związek sztuki i piękna nie jest wcale aż tak oczywisty, jak się często ludziom wydaje. A już na pewno sztuki współczesnej.

Czy może - żeby to wyrazić ostrożniej i jednocześnie bardziej w zgodzie z naszymi własnymi odczuciami - z tym, co się dziś za sztukę, tę współczesną, uważa, i co chłonie, ceni i podziwia współczesny standardowy znawca sztuki. Przecież ta sztuka (żeby już nie kombinować przy nazwach), czyli "sztuka współczesna", często, jeśli nie przeważnie, odrzuca wszelkie "piękno", uznając je za banał, kicz i co tam jeszcze.

I w dodatku my tutaj, w tygrysicznym gronie, wcale, z tego akurat powodu, potępić jej nie potrafimy! Bob Dylan, niebylejaki muzyk w końcu, rzekł był: "Piękna może być tylko szpetota, bracie!" I rzekł całkiem sensownie. Mówię to nie tylko dlatego, że to krótkie, proste zdanie bardzo mi pomogło w początkach liceum w moich kontaktach z dziewczynami.

Podejrzewam nawiasem, że najbardziej je podniecało owo "bracie". A przy okazji, choć obiecałem tutaj nie pakować żadnej szpęglerystycznej terminologii i aparatu pojęciowego, to Dylan nie jest tego typu artystą, którego byśmy w tej naszej analizie mieli jakoś specjalnie na myśli.

My tu rozmawiamy przede wszystkim o sztuce ambitnej, dętej, ktoś by rzekł "z pretensjami" (szpęglerystycznym "Ornamencie", ale sza!), a Dylan to jednak bliska folkloru sprawa względnie prostej i "bezpretensjonalnej" w sumie muzyki, jaka będzie, da Bóg, istniała tak długo, jak długo będzie istniał sam człowiek. ("Imitacja", ale to całkiem poza tokiem naszego wywodu i proszę to natychmiast zapomnieć!)

Oczywiście wokół Dylana mogły być różne, mniej lub bardziej szemrane, związne z wpływaniem na psychikę i propagandą sprawy (z forsa też), ale jednak sam Dylan, jako muzyk (a muzykiem był niezłym, szczególnie jeśli za konkurencję będziemy uznawać przereklamowane zera w rodzaju Michaela Jacksona), to rzecz dość w sumie bezpretensjonalna (no bo przecie żaden Penderecki!) - i chwała mu za to!

Co do piękna zaś, to czy jest coś piękniejszego niż mały kotek? Albo soczysty damski udziec, żeby nie powiedzieć "posterior"? I te rzeczy nie są przecież "sztuką" - w sensie malarstwa czy rzeźby, że już pominiemy muzykę. W istocie każde chyba przedstawienie małego ślicznego kotka w postaci "artystycznej" będzie koszmarną szmirą.

Gdyby nawet ktoś potrafił zrobić to lepiej (a byłby to w takim razie niebylejaki artysta!), to i tak sam kotek, w naturze, bez udziału artysty, farb, płótna, granitu, marmuru, brązu, splatanych ze sobą w wyrafinowany sposób nitek, czy innej tam wypalanej gliny  - będzie znacznie lepszy. Jeśli ktoś zna przykłady czegoś przeciwnego, to jestem niezwykle spragniony je ujrzeć!

To samo zresztą z damskim posteriorem. A jest to przecie temat o wiele częściej traktowany pędzlem i dłutem przez ambitnych i (w miarę przynajmniej) prawdziwych artystów. Mimo to, że pojawiają sie owe posteriory w tysiącach i tysiącach obrazów i rzeźb, często naprawdę niezłych - bo i nie mówimy tu, w tej chwili, wyłącznie o sztuce współczesnej...

To i tak nie spotkałem się jeszcze, a żyję długo i wciąż się rozglądam, z dziełem sztuki, gdzie by damski posterior zasługujący na to dumne miano był piękniejszy niż w oryginale. To wydaje się być po prostu NIEMOŻLIWE! Jasne - mogą być posteriory, i soczyste udźce, w jakichś tam "Śmierciach Sardanapala", które wywołują różne rozkoszne (ach!) i jakżeż artystyczne skojarzenia.

Czy w jakichś tam rokokowych nimfach pluskających się w źródełku. Ale zawsze jednak - albo posterior jest ważny i każdy prawdziwy koneser wie, że w oryginale był o niebo bardziej interesujący; albo też posterior stanowi jedynie mało ważny detal, co poniekąd jest smutne, bowiem zasługuje na o wiele więcej.

Piękny jest też (odpowiednio piękny, bo wcale nie każdy) koń, piękny jest dla znawcy (piękny) prawy prosty... Tu jednak, choć może w sposób nieco mniej jaskrawy, niż w przypadku kociąt i soczystych posteriorów - oryginał będzie o wiele lepszy od każdego jego odtworzenia w postaci "sztuki". (No a prawe proste to w ogóle w ambitniejszej sztuce nie bywają odwzorowywane, a przynajmniej nie tak, by było na czym oko zawiesić.)

Usatysfakcjonowałem panią? No to się bardzo cieszę!

* * *

To na razie by było tyle.

c.d. (tu powinienem rzec "Deo et triario volentibus", ale trochę mi głupio tego ablativusa pluralis do siebie i Boga jednocześnie stosować; z kolei liczba pojedyncza w oczach znawców może być po prostu niegramatyczna... No więc niech będzie samo "Deo volente", ale ja też jednak mam tu coś do powiedzenia!) n.

triarius

wtorek, lipca 22, 2014

Propedeutyka Tygrysizmu Stosowanego, odcinek 2

Poprzedni odcinek był nudny, choć przynajmniej krótki. Był też cenny dla kogoś, kto, po przeczytaniu następnych (Deo volente) pięćdziesięciu tysięcy odcinków, ma nadzieję zgłębić zawiłości Tygrysizmu Stosowanego. Było trochę feedbacku, głównie zresztą oko w oko, prywatnie...

(Swoją drogą, co za cudowna metoda utrzymywania przy życiu jednego z tych nielicznych blogasków, które jeszcze utrzymują życie duchowe w tym nieszczęsnym kraju nieco powyżej poziomu darni - zamiast normalnych komętów, prywatne. O których pies z kulawą nogą nie usłyszy. Ale nie ma tak dobrze - właśnie usłyszał!)

Śmy sobie zrobili co właściwie w tym poprzednim odcinku? Całym zdaniem? Tak proszę! No to śmy sobie, panie psorze, wzięli farbkę i śmy sobie namalowali tło. Bardzo dobrze! Coś jeszcze? Więc, panie psorze, śmy pomalowali dół kartki na zielono, że to niby trawa, a górę na niebiesko.

Znakomicie, trzy z minusem! (Ten dialog miał za zadanie wprowadzić ew. P.T. Czytelnika w nastrój sprzyjający wchłanianiu wiedzy. Wyobraźcie sobie, że za parę tygodni matura z Tygrysizmu.) Teraz sobie luźniutko jeszcze trochę o tych Fellachach i ich epoce uzupełnimy...

* * *

Tych Fellachów będziemy sobie widzieć tam, gdzie jest rolnictwo. Różnych tam łowców i (mitycznych) zbieraczy zostawimy sobie na boku. Dlaczego, spyta ktoś? Nie dlatego byśmy ich lekceważyli jako osoby ludzkie, tylko dlatego, że my tu w sumie zmierzamy do kwestii (jak to mówią ludzie prości, dlatego w cudzysłowie) "cywilizacji" a łowcy (i mityczni zbieracze) raczej jej nie stworzą.

Nie stworzą dlatego, że to są małe społeczności, żyjące w dużym, z konieczności, rozproszeniu, ale także - i może przede wszystkim, dlatego, że ich życie zdaje się zaspakajać wszystkie istotne ludzkie potrzeby (pomijając oczywiście palącą potrzebę różowych golarek do damskich części intymnych, ale to zlozona kwestia).

W związku z czym oni, jak się zdaje, żadnej wielkiej potrzeby tworzenia czegoś wyższego, jakiegoś bardziej złożonego systemu społecznego, który by był, lub mógłby jakoś w miarę bezpośredniio zaowocować "cywilizacją" (znowu w sensie popularnym tego słowa!).

Łowców zlodowaciałych mamutów też sobie zostawiamy poza sferą naszych rozważań, choć to nasi bezpośredni przodkowie i mają na naszą naturę o wiele wiekszy wpływ, niż to się zazwyczaj uważa. Jednak porządny Fellach to jest gość zajmujący się rolnictwem, więc mówimy o czasach od Neolitu, czyli od wynalezienia rolnictwa, hodowli, garncarstwa, co w "żyznym półksiężycu" sięga parunastu tysiecy lat wstecz, a w innych regionach odpowiednio mniej.

Dopiero rolnictwo (a o wiele później oczywiście długodystansowa wymiana dóbr na wielką skalę) może zapewnić odpowiednio dużą gęstość zaludnienia, oraz pewne mechanizmy społeczne, które mogą w przyszłości zaowocować (tym, co lud nazywa) "cywilizacją", a my - jakby nie było szpęgleryści - nazywamy sobie dwojgiem imion: Kultura i Cywilizacja.

Wzorem "niemieckiej idealistycznej historiozofii" (cóż, uczyć się choćby od diabła!), jak to się zabawnie nieco określa, ze Speglerem na czele. Ale to sobie wyjaśnimy dopiero kiedyś, jeśli oczywiście dobry Bóg pozwoli.

Duże litery w naszym wykładzie oznaczają (przynajmniej w większości przypadków), że to jest określenie mające konkretne znaczenie w naszym (ach, jakże ezoterycznym!) języku, i to znaczenie może być inne niż to, co się pod takim słowem zazwyczaj rozumie.

Większość takich nazw będzie pochodzić z wielkiego dzieła wielkiego Spenglera, ale wcale nie wszystkie, bo np. Barbarzyńcy A (nAiwni) i Barbarzyńcy B (zBlazowani) to już nasze własne, o sto lat późniejsze wynalazki i uzupełnienia "kopernikańskiej rewolucji w historiozofii".

Tośmy sobie trochę porozmawiali o sprawach niemal czysto formalnych, więc nie od rzeczy będzie powiedzieć coś w kwestii merytorycznej. Jak to, że ów Fellach, czy raczej całe społeczeństwo z tego typu ludzi złożone...

Choć oczywiście nie każdy tam w sensie dosłownym grzebie patykiem w ziemi, sieje i orze - bo ktoś te ofiary (czasem ludzkie, a jakże) musi składać, i ktoś musi być tym Chilperykiem, który Chlotarowi... I wzajem. Sami rozumiecie.

W każdym razie to jest ta baza, to tło, na którym, nad którym, czasem potrafi wyrosnąć coś o wiele bardziej złożonego, mającego, w odróżnieniu od społeczeństwa tamtych Fellachów pewien kierunek rozwoju, pewną zdolność ewolucji...

A co my sobie nazwiemy Kulturą (jedną formę), Cywilizacją (drugą formę), plus sobie wyróżnimy parę form pośrednich i hybrydowych. Na razie tyle. Nauczyć sie tego na pamięć, w przód i w tył. Na jakiś czas wam roboty starczy, a ja idę zarabiać na chleb, bo niestety ten cholerny realny liberalizm wciąż tu jest, i wygląda, że w ciągu najbliższych paru dni nie zniknie.

triarius

P.S. Już wreszcie chyba wiecie, tak? Więc najwyżej parami, nie zwracać na siebie uwagi, nie rozmawiać za głośno o tajemnicach Tygrysizmu, i pamiętać o możliwych ogonach.

poniedziałek, lipca 21, 2014

Propedeutyka Tygrysizmu Stosowanego, odcinek 1

Chciałem dzisiaj się zabrać, kolejny raz, za problem sztuki - współczesnej i tej wartościowej - od innej strony, blitzkrigowym atakiem na samo centrum i jądro problemu... 

Ale w pisaniu okazało się (głupi byłem, żem tego od razu nie przewidział!), iż to jest o wiele zbyt ambitny temat na krótki blogaskowy tekścik, więc zamiast tego zrobimy sobie wprowadzenie do Tygrysizmu. W sensie zaczniemy go pisać, dając światu odcinek 1.

* * *

Bierzemy sobie spory kawał ziemskiego globu i jakąś zamieszkującą go ludność. (Jednak NIE całą ludzkość i całą powierzchnię Błękitnej Planety!) Z naszego tutaj punktu widzenia możemy mieć trzy zasadnicze stany - w sensie rodzajów życia społecznego, duchowego, intelektualnego, religijnego, artystycznego itd..

A. Życie ludzi zamieszkujących jakiś określony obszar, to w sumie życie zwierzęcia z gatunku "człowiek". Oczywiście żadne żyrafy czy niedźwiadki koala, ale w sumie głównie, jeśli nie wyłącznie, biologia. Rodzenie się, ciężka przeważnie egzystencja dla prostego przeżycia, rozmnażanie się, umieranie.

Czasem jakieś wojny, jakieś zmiany władzy, jakieś podboje... W końcu u lwów czy lemurów na wolności także te rzeczy występują cały czas. Religia - oczywiście, choć raczej bardziej jakaś magia. Jakieś sięgające pradawnych czasów kulty, których nikt nie stara się intelektem analizować, czy ulepszać.

Brak wielkich różnic klasowych, brak większego podziału pracy, ludzie żyją głównie z roli i na roli, brak, lub niemal brak, miast wartych tego miana. Duchowieństwo w postaci bardzo mało rozwiniętej. Pismo, jeśli znane, bez istotnego znaczenia dla większości.

Jeśli jacyś historycy będą o tym kiedyś później pisać - będą, z konieczności, swych potencjalnych czytelników męczyć recytowaniem długich, nużących list Chilperyków i Chlotarów. Niewiele bowiem poza tym tam się działo, o czym by sobie można popisać.

Oczywiście, całkiem często jakiś Chilperyk mordował jakiegoś Chlotara i brał sobie jego żonę, całkiem często jakiś inny Chlotar wyłupiał oczy innemu Chilperykowi i zabierał jego królestwo... Czasem nawet któryś taki potrafił zrobić coś sympatycznego i wzniosłego - na przykład podarować boginii cenną przepaskę na biodra. (Ach!)

W sumie to jednak było tyle, życie ludzi nie zmieniało się przez stulecia, choć jakiś Chilperyk czy Chlotar potrafił stracić żonę lub królestwo, a inny zyskać. Żeby nie wspomnieć o dziesięcioleciach - które przecież w takiej Europie na przykład, od tysiąca lat, dają się na ogół dość łatwo rozróżnić, i każde niemal ma swoje wyjątkowe cechy, niemal swoją własną "duszę".

Religia się zasadniczo nie rozwija, choć możliwe są, rzadkie ale jednak, jakieś religijne rewolucje, oraz, zapewne znacznie bardziej prawdopodobne, podboje połączone z narzucaniem jednej religii i/lub niszczeniem innej. Sztuka prosta, odwieczna, niemal niezmienna, właściwie nieuczona w jakimś dzisiejszym szkolnym sensie (no bo i szkół raczej nie ma), choć możliwy wysoki poziom rzemiosła i dopracowana przez wieki forma.

W każdym razie ta sztuka zmienia się niesamowicie wolno, nie jest uczona w żadnych akademiach, nie jest analizowana przez znawców, nie jest towarem, nie ma krytyków, nie ma marchandów, nie ma filharmonii ani kultu samotnego geniusza.

Ma wartość sakralną, prestiżową, poza tym, że po prostu ci, którzy wykonują te wszystkie miecze, zapinki, kielichy i całą resztę, nie wyobrażają sobie, jak i ich "klienci", że mogloby tam nie być wszystkich tych tradycyjnych ornamentów, a forma mogłaby być jakaś całkiem nietradycyjna.

Co jeszcze? Co jeszcze?

Może ten odcinek sobie teraz zakończymy, bo i tak do jakiegoś nowego sedna dojść już, w zwykłym blogaskowym tekście nieprzesadnej długości, nie zdołamy - powiemy tylko, że ludzi żyjących w tego typu epoce, w takich warunkach, nazywamy sobie Fellachami, co jest określeniem szpęglerycznym.

Prawdziwi, pierwotni egipscy fellachowie tymi "naszymi" Fellachami oczywiście byli jak najbardziej, ale absolutnie nie tylko oni, bowiem uprzejmie pozwolili nam stosować to miano do wielu innych, w podobnych w sumie sytuacjach.

("Fellah" pisze się wprawdzie chyba przez samo "h", ale to się fatalnie odmienia, wiec stosujemy tu sobie taką uroczą ambiwalencję und niepewność.) 

A więc - Fellah i ten specyficzny, bliski biologii, rodzaj ludzkiego życia. Pierwszy, który sobie, w ogromnym skrócie, przedstawiliśmy. Przyjdą jeszcze (Deo volente) dwie inne podstawowe formy ludzkiego życia, plus kilka pośrednich, zmutowanych, hybrydalnych, czy jak to tam nazwać.

* * *

(A w ogóle, jak chcecie więcej tej propedeutyki, to wykażcie zainteresowanie, piszcie komęta i w ogóle. Inaczej łaskawie darujcie, mogę nie widzieć sensu. Nie że coś, oczywiście, obowiązku nie ma.)

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. Parami też może być, zgoda. I uważać na ogony.

poniedziałek, lipca 14, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (005)

"Zaraz, zaraz", wykrzyknie nasz oponent, "jeśli ta wczesnochrześcijańska sztuka, czy jak to nazwać, jest tak prymitywna, tak mało urozmajcona... No to, proszę darować, ale po prostu nie zasługuje na miano sztuki! Chodzi o harmonię, o proporcje, o estetyczne przeżycie, złoty podział..."

Na co my, wciąż nieco niepewni, ale serce zaczyna nam bić, jak u kawaleryjskiego rumaka kiedy grają do szarży: "Ale sztukę WSPÓŁCZESNĄ kochasz pan i cenisz?"

"A jakże!", odpowiada tamten. "Nie jakichś tam umarlaków sprzed stuleci, tylko to, czym żyje współczesność, co oddaje rytm i istotę! W formie, której nie zrozumie prostak, profan ani wróg postępu..."

Nam się w tym momencie wzrok rozświetla, a usta wyginają w ledwie dostrzegalną, ale jednak niewątpliwą, radosną podkówkę.

"Jak cudnie!", przerywamu mu tę tyrdę, którą wyraźnie miałby zamiar ciągnąć naprawdę bardzo, bardzo długo.

Potem zaś zgodnym chórem, słowiczymi głosami, dodajemy: "Na tośmy właśnie czekali, drogi oponencie. No bo teraz albo pan masz rację, albo też jej nie masz. Jeśli jej nie masz, no to wiadomo - nasze górą. Jeśli zaś masz... No to proszę posłuchaj, bo sam chyba sobie nie zdążyłeś uświadomić, co właściwie w tej chwili dokonałeś!"

"Co, co takiego niby dokonałem?", protestuje tamten wyraźnie zaniepokojony.

Na co my, że właśnie spuścił był do ścieku sporą, jeśli nie większą... A może nawet nie tylko większą, tylo samo jądro po prostu i samą istotę. Czyż bowiem istotą tej współczesnej sztuki jest estetyczne przeżycie, harmonia, proporcja, złoty podział? Czy też przeważnie chodzi o coś dokładnie odwrotnego? O szokowanie, o burzenie stereotypów, o gwałcenie przesądów, a ślicznie po prostu nie ma prawa być?

* * *

WTRĘT:

Nie żebyśmy my tutaj, w Tygrysicznych sferach, byli aż takimi fanatykami wylizania, łatwości konsumpcji, czy nawet, choć ją cenimy - rzemieślniczej profesjonalności. W sztuce znaczy, co innego w hydraulice czy naprawie komputerów oczywiście. Jednak nie da się ukryć, że więcej tego u Fra Angelica, Braci Limburg, Dufaya, Monteverda, Caravaggia czy Rembrandta. Że architektów, choć też święci nie są, ci współcześni znaczy, tutaj sobie zostawimy na boku, bo przeważnie ich twory chociaż stoją i się nie walą.

* * *

Na co tamten, z wyraźnie już głupia miną: "No niby tak, ale przecież rytm epoki, niepokoje współczesnego człowieka, zagubenie, atomizacja..."

Na co my stawiamy go sobie na lewej dłoni, prawą dajemy mu lekkiego psztyczka w nos, i mówimy: "Nie gadaj człeku, zaplątałeś się jak kompletny neptek, twoja współczesna sztuka, wedle twoich własnych kryterium, nadaje się tylko na śmietnik. Prawda?"

Na co on mdleje, my dzwonimy na *112, przyjeżdżają i go zabierają do szpitala. Tyle!

No a jeśli on jednak nie ma racji, no to sztuka wszesnochrześcijańska jak najbardziej JEST sztuką, a jeśli się ona takiemu znawcy, jak nasz (obecnie zemdlały) rozmówca nie podoba, to jednak znaczy, że może istnieć sztuka, która jest sztuką jak najbardziej i zaspakaja jakieś (jeszcze nieustalone) potrzeby swoich współczesnych, a dla nas - czy raczej dla naszego rozmówcy, bo to już ustaliliśmy - wydaje się nie być sztuką, tylko jej niemal zaprzeczeniem i czymś żałośnie dennym.

W dodatku ten ktoś zapewne, jak to oni, uważa swoje gusta i kryteria za OBIEKTYWNE. Co z kolei otwiera różne sympatyczne możliwości - na przykład taką, że ze sztuką dzisiejszą mogłoby być dokładnie odwrotnie. Prawda?
* * *

Na tym sobie jednak ten odcinek zakończmy, bo pisanie na blogaskach to (na dobre czy na złe) nie wszystko co ten świat ma nam do zaoferowania. Będzie to też zapewne koniec tego cyklu, bo - choć miałbym jeszcze ogromną ilość do napisania - byłoby to już praktycznie pisanie książki, a tego byśmy nie chcieli. Skoro zamilczano Ardreya i Spenglera - formalnie BEZ cenzury! - no to jakie ja mam szansę, żeby się z własną książką przebić? A bez tego, po co?

Jeśli Bóg pozwoli, to na te tematy może jeszcze coś napiszę, ale tyle blogowych "wpisów" pod rzad z jednym tytułem to już i tak sporo wystawiania cierpliwości ew. P.T. Czytelników na próbę. Nie wykluczam jednak (ach to zjadanie własnego ogona, jak ja je lubie!), że opublikuję tu (i tam) jeszcze Appendix do tego cyklu, w którym przedstawię listę tematów, które, gdybym to dalej pisał (czego, jako rzekłem, nie planuję), chciałbym poruszyć. Bo poprzychodziły mi do głowy napradę fajne pomysły i tematy.

Dzięki kto miał cierpliwość, żeby to przeczytać! Dodatkowe dzięki dla wszystkich (no, powiedzmy dla większości) komentatorów! Wasz Rumiany Idiota (ach, jak mi się to nowe gazownicze określenie podoba!)

triarius

P.S. Moi państwo - jeszcze proszę o chwilę uwagi! Wychodzimy pojedynczo albo góra po dwóch. Nie zwracać na siebie uwagi i uważać na możliwe ogony.

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (004)

Po trzech odcinkach otrzymałem nieco komętów, nie wszędzie, ale jednak, plus nieco fajnego i całkiem pochlebnego feedbacku prywatnie. Więc jedziemy dalej z tym koksem! (Ale oryginalne, nie?)

* * *

Spyta ktoś: "A dlaczego mielibyśmy się podniecać tą sztuką wczesnochrześcijańską, skoro ona przecie była toporna pod względem "artyzmu" jak cholera, marnie wykonana pod względem samego rzemiosła, uboga pod względem formy i ikonografii... Ładne toto przecież nie było - nie ma się co czarować!"

Na co ja odpowiem, że tutaj zgoda, a nawet więcej - przecież mieliśmy analizować to, co Spengler nazywa "Ornamentem" (po prawdzie, to gdyby to nazwał "Symbolem", byłoby bardziej zrozumiałe), a tutaj ani formalnego wyrafinowania, ani jakiegoś wyraźniejszego rozwoju... (No i fakt, bo mówimy o sztuce WCZESNO-chrześcijańskiej, a nie o tym, co z niej ewentualnie potem się wykłuło.)

Nie było tam szkół (w sensie uczniów zebranych wokół mistrza i jakiegoś względnie współnego stylu czy maniery), nie było raczej czeladników i terminatorów, a bractwo po prostu miało kilka prostych wzorów, które sobie w miarę potrzeby kopiowało.

A więc zgoda, że taki typowy współczesny koneser i wielbiciel sztuki wszelakiej ma raczej więcej powodów, by się ekscytować świetnie wykonanym starożytnym chińskim brązem, jakąś perska majoliką, kawałkiem pośladka marmurowej Afrodyty (możliwe że drugi wiek przed "naszą erą").

Tylko że my nie mówimy - jeśli ktoś jeszcze pamięta, choć z tym może być problem, choćby dlatego, że to jest w odcinkach - my nie mówimy zatem o rozkoszach estetycznych WSPÓŁCZESNEGO znawcy, tylko o tych ludziach, dla których to było pierwotnie i bezpośrednio robione - którzy to zamawiali, którzy za to (często) płacili, którzy z tym żyli...

Jednocześnie NIE żyjąc z jakąś inną - w sensie CAŁKIEM inną sztuką. To nie było przecież tak, że taki wczesny chrześcijanin miał w jednym pokoju namalowaną na ścianie tę, że tak to nazwę, "proto-ikonę", czyli faceta z aureolą, frontalnie, wielkie oczy, trzymającego i ukazującego nam jakiś fragment Pisma Świętego, na drugiej ścianie ryba, baranek, gołębica...

Te rzeczy, a w drugim pokoju w jednym kącie sporych rozmiarów chińska waza i tuż obok niewielka, ale całkiem nieźle zrobiona, Afrodyta Kalipygos z Amorkiem i motylkiem na dodatek. Nie - tam była WYŁĄCZNIE ta sztuka wczesnochrześcijańska, tak samo zresztą, jak w ogromnej większości przypadków na przestrzeni tysiącleci, gdzie w jednym miejscu, w jednym środowisku, występował tylko jeden rodzaj sztuki.

No i nikt nie tylko nie tęsknił do innego, do urozmajcenia, ale nawet raczej należy przypuścić, że nie zostałoby ono mile przyjęte, gdyby je ktoś tam umieścił. Z tym się chyba ewentualny P.T. Czytelnik zgodzi? To było o publiczności (jeśli w kontekście akurat wczesnochrześcijańskiej sztuki to określenie nie jest nieco zbyt frywolne), czyli o "odbiorcach", a my jesteśmy jeszcze zainteresowani samymi artystami - czy, jeśli czasem to słowo mogłoby się wydać zbyt pochlebne - wykonawcami.

Nie da się ukryć, że istnieją co najmniej bardzo poważne powody by sądzić, iż owi odbiorcy, a zapewne i wykonawcy, właśnie tego typu sztuki pragnęli. Że ani ślicznie polerowany jaspis, a na nim złote intarsje, nie byłby się im wydał bardziej odpowiedni od tej, naprędce sporządzonej farby na tym, mocno ordynarnym (nie bójmy się stego słowa!) tynku.

Ani też żaden, powiedzmy, fantastycznie żyłkowany biały marmur, w dodatku ręką mistrza, jakiego świat ogląda najwyżej raz na pokolenie, ukształtowany w przecudowny kształt piersi Pięknej Heleny lub pośladka Afrodyty Kalipygos - nie byłby nie tylko w stanie ich bardziej od tej ich śmiesznie prymitywnej niby-ikony ucieszyć. I to jest w sumie żartobliwy eufemizm, bo ten marmur z całą pewnością bardzo by im się nie spodobał.

Co z tego, że każdy autentyczny znawca sztuki, niezależnie od miejsca na ziemi i epoki, byłby wpadł w zachwyt, albo i dostał orgazmu? Oczywiście tacy znawcy występują - w różnych wprawdzie miejscach na ziemi, ale jedynie w późnych epokach - czy, mówiąc oględniej i przyjemniej dla ucha, "w epokach o wysoce rozwiniętej cywilizacji". Wczesnych chrześcijan to z definicji nie dotyczy.

No dobra, spyta ktoś (ten sam, albo jakiś inny, taka sztafeta): "A dlaczego by nas to miało obchodzić jak tam oni sami tę swoją sztukę widzieli, przeżywali, odbierali, tworzyli - skoro tu chodzi O NAS i o sztukę WSPÓŁCZESNĄ? Szanowny (dzięki za szacunek!) Autorze - sam już chyba w tej swojej sklerozie, usprawiedliwionej wprawdzie godnym podziwu wiekiem, zapomniałeś co masz w samym tytule! Rzuć sobie okiem!"

"Ludzięta", ja na to - "co do wieku zgoda, co do sklerozy też (choć to ma także i swoje zalety), ale kto tu jest głupi, skoro przecież ta sztuka WSPÓŁCZESNA dla was jest TAK SAMO współczesna jak sztuka wczesnochrześcijańska dla wczesnych chrześcijan? I nie tylko przecież, nie jedynie. Tak samo jak sztuka perska, powiedzmy, XII w. dla Persów żyjących w XII w.

Jak sztuka Renesansu dla ludzi Renesansu. Nie w sensie że tacy koniecznie wszechstronni (wtedy i np. wasz Autor musiałby być zaliczony), tylko że właśnie wtedy żyli, a ani wcześniej, ani później to już nie. Chwytacie o co chodzi? Coś zaczyna docierać?"

No więc to jest tak, że jeśli by nam się udało ustalić czym, z założenia, jest sztuka, każda, dla ludzi żyjących w tym samym kulturowym środowisku i w tej samej kulturowej epoce (co oznacza, że mniej więcej w tym samym czasie)... Że to tak bełkotliwie określę, ale chyba się rozumiemy, a nic zgrabniejszego mi w tej chwili do głowy nie przychodzi...

Jeśli więc to ustalimy, to wykonaliśmy już tak ze trzecią część naszej roboty. Hę? A tak - ponieważ następnie przyjdzie nam ustalić, czy to, jak my dziś odbieramy, oraz jak ją tworza ci tam... Niech już będzie - artyści...

To jest TAK SAMO, jak to się odbywało w tych wszystkich innych epokach. W tych epokach, które nie były "współczesne", w związku z czym ich sztuka - sztuka w nich produkowana i w nich, well, "podziwiana", także "współczesna" nie była. Tyle, jak już wam to przystępnie wyłożyłem, chyba  powinno być jasne?

I to będą jakieś dwie trzecie roboty, ostatnia zaś część, będzie wymagała wykazania, iż ten sposób, w jaki sztukę odbierano i w jaki ją produkowano (artystycznie, ma się rozumieć) KIEDYŚ, jest nie tylko INNY, ale także po prostu LEPSZY, od tego, jaki mamy dziś.

No bo chyba, widząc ten nasz tytuł, nikt nie łudzi się, że ja tu zamierzam wykazać, że sztuka zwana "współczesną" i będąca AMBITNĄ z założenia (muzyka "poważna", sztuka "elitarna" lub "awangardowa" - te rzeczy) nie jest, z definicji praktycznie, niczym fajnym, wyrażając to oględnie.

Mam też zamiar wykazać, że w wielu dziedzinach zaczęło się to już całkiem dawno, a tam, gdzie to jeszcze w ogóle możliwe, to się wciąż pogłębia. Choć te dwie ostatnie sprawy to trochę na deser i opcjonalnie. Realizacja naszego (na razie głównie mojego) zasadniczego zadania będzie i tak nie byle jakim osiągnięciem!

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

piątek, lipca 11, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (001)

Czasem sobie żartujemy, ale temat zawarty w tytule traktuję absolutnie poważnie. Jest to poza tym obszerne zagadnienie, którego na pewno nie uda mi się omówić w jednym blogowym tekście, co jest choćby dlatego nieco smutne, że nie mam już wielkiego przekonania do tekstów w odcinkach. Jednak ten temat chodzi za mną od lat i w końcu chciałbym nieco o tym pogadać.

* * *

Naszym tematem tutaj jest nie tyle cała sztuka - nie wszystko, co się daje tym terminem określić - tylko w sumie muzyka i tzw. sztuki plastyczne (malarstwo, grafika, rzeźba). Plus architektura. Sztuki posługujące się słowami (literatura, dramat) wymagałyby z pewnością sporo osobnego potraktowania.

(Nie żeby na niego nie zasługiwały, po prostu na razie koncentrujemy się na tamtych.) Są też takie rzeczy "z pogranicza", jak film czy pantomima. Nie będziemy ich na siłę w nasze rozważania pakować, ale niewykluczone, że będą one do nich lepiej pasować, bez wielu koniecznych modyfikacji i uzupełnień, niż do tych sztuk "słownych".

* * *

W owych latach, gdy obficie korzystałem z uroków miejskiej biblioteki w Uppsali, wpadła mi raz w ręce dość niezwykła książka z dziedziny, która zawsze mnie, raz bardziej, raz trochę mniej, interesowała. Był to kurs rysowania, ursprungligen duński, oparty na metodzie, której nigdzie indziej nie spotkałem - mianowicie na kopiowaniu dawnych mistrzów.

Autor tego kursu w przedmowie argumentował, że przecież tak właśnie uczyli się swego rzemiosła dawni malarze, rytownicy itd., łącznie z największymi. Z tymi największymi, których dzieła najbardziej podziwiamy... Podczas gdy dzieła współczesnych - przeważnie nikogo nie kopiujących i z tego bardzo dumnych, aż tak genialne, nie da się ukryć, nie są.

Dość do mnie ta argumentacja trafiła, choć już wtedy wydawało mi się, że to aż takie proste nie jest. Nie aż tak proste, żeby samo kopiowane załatwiało sprawę i zasypało, powiedzmy, tę przepaść pomiędzy jakimś Caravaggiem i jakimś tam... Nieważne, nie znam ich, ale wpiszcie tu sobie nazwisko najbardziej cenionego współczesnego malarza...

Albo też wpiszcie sobie zmienną M - bo w końcu tu chodzi jedynie o to, że kiedyś ci najwięksi byli o wiele więksi niż teraz, natomiast ci zupełnie średni (jeśli oczywiście nie mówimy o całkiem prowincjonalnych pacykarzach czy snycerzach) może jeszcze bardziej różnili się na korzyść od dzisiejszej średniej.

Na tym ten wątek na razie zakończę, nie wyjaśniając nawet do czego zmierzam - wrócimy sobie do tej sprawy, Deo volente, w dalszym ciągu naszego (nie bójmy się tego słowa!) eseju.

* * *

Całkiem na marginesie, to zadziwia mnie fakt, że tak wiele spośród najlepszych książek, które udało mi się złowić w uppsalskiej bibliotece, spotkałem tam tylko jeden raz, przez tych dziesięć lat. Co napawa mnie smutną myślą, iż ilość wspaniałych książek, których nigdy nawet nie ujrzałem, musiała tam być także spora, jeśli nie znacznie jeszcze większa.

Szczerze - serce mne boli, kiedy pomyślę, że mogłem nigdy nie trafić na Ardreya, albo że coś innego tej wartości, co jego "Territorial Imperative", było cały czas w czytaniu i już nigdy go nie spotkam.

* * *

I (wracając do poprzedniego wątku) my tu nawet nie mówimy o jakichś tam "performance'ach", wypchanym psie na wypchanym koniu, gównie w szkatułce, sedesie przerobionym na mandolinę... Nie - ta "nowoczesna sztuka", o której chcę mówić, to całkiem poważne, w zamierzeniu całkiem uczciwe, a w dodatku dziko ambitne zamierzenia.

Bardzo łatwo jest wyśmiewać te lewackie hece, na które biedni mocherowi podatnicy bulą, żeby ich obrażano itd., choć z drugiej strony wcale nie jest aż tak łatwo coś na ich temat powiedzieć nowego i sensownego. Może kiedyś i tego spróbujemy, ale na razie mówimy o sztuce jak najbardziej...

Nie powiem "prawdziwej", bo to by wywołało paskudny zgrzyt, o ile nie po prostu wybuch, w zderzeniu z moją przewodnią tutaj tezą - tą mianowicie, że:

AMBITNA NOWOCZESNA SZTUKA TO (NIESTETY) Z ZAŁOŻENIA DNO, PORAŻKA I BARDZO CZĘSTO CZYSTY SATANIZM.

Co więcej, ten "satanizm" nie jest tylko dla ludzi wierzących w realnego, osobowego szatana - nawet dla kogoś całkiem w sumie niewierzacego, jak choćby ja, jeśli się w to naprawdę mocno wgryźć i wczuć - to będzie coś zdecydowanie zalatującego siarką i do czego określenie "satanizm", choćby w jakimś metaforycznym sensie, wprost przedziwnie pasuje, a nawet samo się jakoś narzuca.

* * *

No dobra, a co to będzie ta "nowoczesność" w tej "nowoczesnej sztuce"? Z naprawdę wielką ostrożnością rzekłbym, że na pewno od początku XX w. Ta ostrożność wydaje mi się jednak w wielu przypadkach aż ZBYT wielka, i, może z pewnymi wyjątkami, bez większego trudu bym się cofnął do połowy XIX w. co najmniej, jeśli nie do jego początku.

(Już w XVIII w. w sztuce jest coś, dla mnie, niezbyt zdrowego... Nie całkiem w całej zapewne, ale w sporej części. Ale to jednak było coś w istotny sposób różnego od tej późniejszej, którą tu sobie ochrzciliśmy mianem "nowoczesnej".)

* * *

Ów nasz chronologiczny podział da się, z pewną trudnością, ale jednak, zsynchronizować ze spenglerowską chronologią naszej, to jest zachodniej, czyli "faustycznej" Kultury/Cywilizacji. Tutaj jednak nic nie robimy na siłę - jeśli to się ładnie zgodzi, pięknie! Jeśli nie, cóż, nie musi.

(W końcu Spengler kochał np. Beethovena i nie czuł odrazy do Wagnera, Montevrdiego zaś w swym Opus Magnum wspomina niemal mimochodem, bez orgazmu na słodko... My zaś, Tygrysiści znaczy, dokładnie odwrotnie. Więc tu nie chodzi o żadne mentalne niewolnictwo czy święte księgi.)

Ze Spenglera będziemy jednak potrzebować czegoś o wiele ważniejszego w tym kontekście od chronologii. Chodzi o jego podział sztuk na Ornament i Imitację. Sięgając teraz wyłącznie do własnej kory mózgowej, powiem, że Ornament to jest sztuka najwyższego lotu...

Znaczy niekoniecznie tworzona przez absolutnych geniuszy, ale tego właśnei rodzaju. Czyli sztuka w sporej, jeśli nie w ogromnej, części sakralna, lub, że to tak na razie prowizorycznie wyrażę, z nią duchowo spokrewniona. Jest to sztuka, która posiada swoją "naukę". W końcu teoria harmonii, kontrapunktu, czy architektury takiej jak gotycka, to naprawdę nie jest byle jaka wiedza, i nie jest tego wcale mało.

Człek się tego uczy latami, terminuje, szlifuje, siedząc w ławce albo u stóp Mistrza, lub też zaczynając od malowania fałd na jego obrazach, aby potem ewentualnie przejść do malowania dłoni... Te rzeczy!

Podczas gdy Imitacja, to jest sztuka przy której - w mniej lub bardziej dosłownym sensie - nogi same skaczą (Buck Owens "Streets of Bakersfield"!) i/lub łzy się same cisną do ócz (Mary Travers "You'll Know Me by No Other Name"). Czasem też na przykład ręka sama sięga do głowni karabeli, podczas gdy druga podkręca wąsa.

Czyli sztuka względnie spontanicznie tworzona, folklor albo coś doń w sumie zbliżożonego, i wypływająca w znacznej mierze ze spraw, żeby to tak skrótowo określić, biologicznych. W sensie przede wszystkim rytmu, i to rytmu w każdej postaci i w każdym niemal znaczeniu. Także np. w malarstwie.

Żeby nie było - nazwa Imitacja to nie jest żadna obelga! Ta sztuka może być naprawdę bardzo fajna, wybitna też, nie mówiąc, że ja osobiście gorąco kocham różne folklory i "popularne" rodzaje muzyki (choć też wielu "popularnych" nie znoszę).

Jednak my sobie tutaj zamierzamy właśnie wykazać, że - o ile Imitacja może nadal istnieć i, w niektórych swych przejawach, ma sie całkiem dobrze nawet w tych paskudnych i pozbawionych cienia smaku czasach - to Ornament, czyli ta sztuka z założenia WIELKA, ta sztuka napawdę ambitna i przeznaczona dla "wyrobionej publiczności", to już dzisiaj, i to od co najmnej gdzieś początku XX wieku, o ile nie znacznie wcześniej, niestety i bez ratunku tytułowe DNO, PORAŻKA... I co jeszcze? Zgoda - całkiem często (taki czy inny. mniej lub bardziej świecki, mniej lub bardziej antyreligijny) SATANIZM.

My się tu mamy zamiar skoncentrować na ORNAMENCIE. (Czego już się pewnie co bystrzejszy i pilniejszy P.T. domyślił.)

* * *

W ogóle, w nieco pobocznym wątku, dodam, że jako historyk sztuki Spengler jest naprawdę WIELKI, przełomowy, rewolucyjny i w ogóle! W dodatku, choć tego pracowicie nie porównywałem, to o sztuce i jej historii nie zostało chyba aż tak mocno wykastrowane w tej liberalnie skastrowanej wersji jego Magnum Opus, której polskie tłumaczenie dałoby się jeszcze z pewnością znaleźć, gdyby ktoś naprawdę się postarał. Ale róbcie sobie jak chcecie, kochane ludzieńki!

* * *

Niestety tylko sobie nieco uporządkowaliśmy przedpole, nie dochodząc do żadnych naprawdę istotnych i nowych dla ew. P.T. Publiczności wniosków, ale tego już się zrobiło sporo, pora późna, do wymarzonego celu jeszcze daleko... Więc sobie na razie zakończymy, stwierdzając, że jeśli Bóg zechce, to będzie dalszy ciąg. Czyli, skrótowo...

c.d.n. (Deo volente)

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

sobota, lipca 05, 2014

Maskulinistyczny koniec historii

W zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze sporo pisałem, a niektóre z moich tekstów były długie i z założenia przemądre, mój blogas otaczała urocza trzódka inteligentnych i elokwentnych komentatorów. Mieliśmy wtedy nieraz sporo zabawy, na przykład z książkami. Ja, powiedzmy, zachwalam "Błąd Kartezjusza" niejakiego pana Damasio, na co moi komentatorzy zgłaszają pretensje, że ów pan pisze nie takie rzeczy na temat duszy i w ogóle nie jest po linii.

Ja na to, że w życiu by mi nie przyszło do głowy dowiadywać się od jakiegoś neurobiologa, choćby się i nazywał Damasio, na temat duszy - co za pomysł? Jednak ten pan robi znakomitą robotę, wykazując czarno na białym i niesamowicie naukowo, iż cała te oświeceniowa koncepcja "czystego intelektu"...

Że siedzi sobie jakiś taki Michnik i wymóżdża, a skutkiem tego jest obraz świata - precyzyjny i wierny... To brednie. Po prostu. Pan Damasio wykazuje, iż myślenia w żaden sposób nie da się oddzielić na przykład od emocji. I to wystarczy, by tego tytułowego Kartezjusza możemy poklepać po plecach (łeb miał w końcu nie byle jaki!) i odesłać na zieloną trawkę. A w jeszcze większym stopniu Kanta, który nas od tak dawna prześladuje (żeby już się nie zniżać do Michnika z Korwinem, Johnem Stuartem Millem i Herbertem Spencerem).

Szczerze mówiąc, jeśli w ogóle zwróciłem uwagę na religijne poglądy pana Damasio, to zaraz po odłożeniu tej książki o nich zapomniałem. Co mnie obchodzą religijne poglądy uczonych? Nauka to użyteczne hipotezy, żeby przywołać tezę naszego drogiego Spenglera (nie twierdzę, że na pewno sam to pierwszy wymyślił), religia zaś to sens życia i sens śmierci. Nie ma między tymi sprawami żadnego styku! (O ile oczywiście ktoś nie wkracza bez sensu na teren drugiego, co się niestety często zdarza. Tylko że to nie zmienia istoty sprawy.)

Oczywiście mówimy tu o duszy w sensie religijnym, bo kiedy np. Spengler używa tego słowa, to nie chodzi o religijną duszę, tylko o coś w rodzaju "wewnętrznego oprogramowania", "immanentnej istoty"... A to całkiem co innego, żadnej religii nie udaje, i na pewno inteligentnego komentatora mojego blogasa nie ma powodu wnerwiać. "Dusza" u pana Damasio może, ale naprawdę szkoda nerwów - tacy jak on, powtarzam, nie są od uczenia nas o duszy, tej religijnej!

A zresztą, powiedzmy to sobie otwarcie - czy ja jestem religijny? Czy religijny jest Ardrey? Albo Spengler? Spengler mówi miłe rzeczy o katolicyźmie, ja, mam nadzieję, też, ale zaprawdę powiadam wam - nie rozmawiajcie o duszy i takich sprawach, ani z lewakami, ani z naukowcami, bo nie ma sensu! (Z posoborowymi księżmi też, chciałoby się dodać, ale już zamilczę.) U niektórych da się natomiast znaleźć rzeczy naprawdę cenne - z ich dziedziny, czyli tych użytecznych hipotez - i z tego korzystajmy!

No więc książki... Akurat sobie podczytuję "Mózg i płeć" autorstwa pani o imieniu Deborah Blum. O duszy nic tu akurat nie ma, za to jest parę innych aspektów - na poziomie meta, jeśli ktoś rozumie taki ezoteryczny język - o których by może warto. W książce tej jest w każdym razie sporo interesujących informacji, choć dla Pana T. - dyslektyka z urodzenia i przekonania - te wszystkie części mózgu i większość tych substancji (poza takimi oczywistymi jak testosteron) to sprawa, którą zaraz wypuszcza drugim uchem, bo ani go to nie kręci, ani nie byłby tego w stanie zapamiętać.

Niezbyt go też cieszą opisy doświadczeń polegających na wycinaniu źwierzętom części mózgu, lub kastrowanie ich, oraz wstrzykiwaniu im różnych świństw, w celach naukowych. Wciąż jakoś tam doceniam osiągnięcia nauki... To na przykład, że w dalszej rodzinie urodziło się niedawno głuche dziecko, które odzyskało słuch, kiedy mu po pół roku wszepiono cośtam...

Piękna sprawa, przyznaję! Jednak cały ten religijny w sumie zapał do nauki, charakterystyczny dla wieku XIX, znika, i we mnie też całkiem już w sumie zanikł, choć w młodości mnie to pasjonowało (fizyka i takie tam, nie kastrowanie źwierząt). Eseje czerpiące informację z nauki - także z niej - jak najbardziej, ale sama nauka pozostawia mnie obojętnym. Dávila ma rację, że każde osiągnięcie "Ludzkości" obraca się w bat na jej własne plecy i pogrąża ludzi w jeszcze większym niewolnictwie wobec tego, kto te nowe cuda może dystrybuować, albo nie dystrybuować - wedle swej woli.

To była (długa) dygresja - teraz znowu o książce pani Blum. Nasunęła mi się na jej temat taka myśl: o ile, bardziej znana, książka "Mózg i płeć" jest jak niezłe liceum w czasach PRL - czyli solidna i niezakłamana wiedza, plus obowiązkowe hołdy oddane Molochowi - w przypadku tej akurat książki zachwyty nad równouprawnieniem głównie...

To książka "Mózg i płeć" pani Blum jest jak dzisiejsze liceum. Nie żeby od razu ministra Hall i podobne koszmary, bo to jest w sumie rzecz wartościowa (mimo, że jej autorka jest laureatką nagrody Pulitzera), w dodatku napisana przez kobietę, która wprost i otwarcie odżegnuje się od politycznej poprawności i feminizmu... W każdym razie w ich skrajniejszych postaciach, a to w Ameryce dzisiaj nie jest takie byle co. A jednak nie ma tu rozdziału prawdy od Molocha, bo wszystko zdaje się być na przysłowiowej kupie.

O ile na przykład "Płeć mózgu" - przy wszystkich swoich postępowych, równouprawnionych sloganach - wyjaśniała w sumie prawdopodobną genezę i istotę homoseksualizmu, oraz ewidentnych różnic charakteru kobiet i mężczyzn - to "Mózg i płeć", choć zawiera sporo fragmentów ukazujących (ewidentne dla każdego ardreyisty oczywiście) biologiczne, ewolucyjne przyczyny wielu z tych różnic (o homoseksualiźmie jest w niej niewiele), ale żadnych bardzo konkretnych i finalnych tez nie stawia.

Wszystko raczej jest zawieszone w sferze możliwości interpretacji, nigdy całkie pewne... Kiedy na przykład pani Blum poświęca cały rozdział rozważaniom nad tym, czy kobiety rzeczywiście w pewnych okresach księżycowego cyklu stają się szalone - rozważa tezy za, rozważa tezy przeciw...

Przytacza, faktycznie dość koszmarne, przykłady z dziewietnastowiecznej (i późniejszej też, choć w mniejszej skali) medycyny, kiedy to "niezrównoważonym" kobietom usuwano jajniki i/lub łechtaczkę (obrzydliwe słowo, swoją drogą!), w ramach terapii oczywiście... (Nic nowego pod słońcem, nawiasem mówiąc, kłania się aborcja z eutanazją.)

Jednak ani słowem się nie zająknie, że przecież w dawnych  czasach, w naszej ewolucyjnej historii, o której sama tyle mówi, kobiety mogły sobie wariować w pewnych momentach tego cyklu... Po prostu dlatego, że takich cykli bylo w ich życiu zaledwie parę, góra dziesięć! (Plus specjalne tabu itd.) O tym fakcie (nie o tabu jednak) mówią wyraźnie autorzy tej drugiej książki, tej od prlowskich hołdów Molochowi, żeby to tak złośliwie określić. I to więcej wyjaśnia, niż cały ów długi, napakowany informacjami rozdział pani Blum.

Swoją drogą, niektóre z tych informacji są dość przerażające. Na przykład o kobiecie, która celowo rozgniotła samochodem byłego kochanka o słup telegraficzny, a została wybroniona, bo akurat taki miała dzien cyklu. (W Angli to było, nawiasem. Precedensy i te sprawy. Nie "prawo rzymskie".) Paranoja! Nie jestem zwolennikiem strasznych kar dla zabójców w afekcie, ale to to już przesada.

Jeśli tak to ma działać, to przecież kobiety powinny być - cyklicznie, albo i nie, bo to by cholernie komplikowało - traktowane jako niepoczytalne i potencjalnie niebezpieczne. Albo albo! My jednak dzisiaj mamy zamiast tego parytety i za autorytety robiące dnie tygodnia.

No dobra, długie nam się to zrobiło, a co z tytułowym maskulinizmem? (Spyta ktoś.) Z maskulinizmem mianowicie to, że on - tak samo zresztą jak sama autorka - broni ponoć mężczyzn przed zarzutami, że oni, pod wpływem tego całego testosteronu, to tacy po prostu jaskiniowcy z maczugami, co to tylko "uga uga" i agresja. No i przyznam, że to dla mnie była cenna informacja, bo nie miałem w sumie pojecia, co te wszystkie liczne "ruchy wyzwolenia mężczyzn" w tych Stanach robią i o co walczą.

Spotkałem takich kiedyś na Facebooku, ale o ich dążeniach i ideologii trudno by było coś pewnego rzec, bo oni zajmowali sie głównie biężączką - broniąc facetów przed zarzutami i pokazując światu różne brutalne mordercznie. Nie mówię że to bez sensu, ale jednak biężączka, a nie filozofia i zmienianie świata.

No, ale też trzeba sobie zdać sprawę z tego, że gdyby oni tam, w tej Ameryce i na tym Facebooku, głosili jakieś naprawdę "męsko-szowinistyczne" poglądy, w stylu choćby Pana Tygrysa... (Z całym należnym szacunkiem dla kobiet i oczywiście bez bezinteresownego chamstwa z wulgarnością prezentowanych przez np. Korwina. Chamstwa obrzydliwie ociekającego Oświeceniem, przynajmniej dla mnie.) To by od razu mieli poważne kłopoty. A po co im to?

No i teraz, dla mnie, ta pani Blum broniąca mężczyzn przed feministkami, które by ich chciały w kołysce kastrować (mówię serio, słyszałem i takie głosy!) jest słodka i ma sporo racji, ale jednak mnie u niej razi to, że ona rzeczywiście chyba wierzy, iż całe to równouprawnienie, wszystkie te kobiety-dyrektory, wszyscy ci wspaniali tatusiowie pozbawieni agresji i niemal karmiący dzieci piersią - to NAPRAWDĘ!

Że tak to już będzie, i coraz tego będziemy mieli więcej. Że "uga uga", maczugi i męska agresja to zło samo w sobie... Choć wyraża to bardzo kulturalnie i oględnie, to jej przyznaję... Zaś te kobiece pragnienia "osiągnięć", te nowe, do niedawna niesłychane i nieoglądane... No, niemal... Żeńskie ambicje, cale to "równouprawnienie" - to będzie szło i szło, i opanuje świat. I tylko ono już będzie, wszędzie... Hurra!

I to byłby ten "koniec historii", który nam wywróżono. Po prawdzie, to w sensie głęboko szpęglerycznym dałoby się powiedzieć, że mamy już "koniec historii" - tylko że to jest całkowicie inny sens, i całkowicie inny koniec historii, od tego co się pod tym mianem rozumie. Nie wiem co sam Fukuyama chcial wyrazić pod tym mianem - nigdy tej jego książki w rekach nie miałem i nie ciągnęło mnie do niej, ale bardzo wątpię, bym się pomylił i książka była w istocie szpęgleryczna. To nie te czasy, to nie ten kraj... Nie ten koniec po prostu!

W każdym razie, o ile w "Płci mózgu" mieliśmy zdrowe pojmowanie świata plus bicie czołem przed Molochem Politycznej Poprawności, to tutaj - mimo całej ewidentnej sensowności i umiarkowania autorki! - mamy totalne przemieszanie i absolutne przekonanie, iż to wszystko naprawdę - że kobiety będą "coraz ambitniejsze" i "coraz bardziej aktywne", mężczyźni zaś coraz łagodniejsi i mniej skłonni do awantur, bo w tym kierunku idzie świat i co do tego nie ma wątpliwości.

Model małosygnałowy, jeśli mnie spytać. (O tym modelu śmy sobie już parę razy pisali. Poszukać!) A jednocześnie hołubiony przez Amerykę kraj wali się na pysk, na Bliskim Wschodzie, który (z mniej i bardziej sensownych, mniej lub bardziej koniecznych powodów) jest pępkiem dzisiejszego świata, powstaje fundamentalistyczny kalifat... Masa ludzi oswaja sie z bronią, z ryzykiem własnej śmierci i zabijaniem bliźnich...

A my tu mamy ten koniec historii, tych łagodnych tatusiów i te ambitne, wyemacypowane białogłowy. I tak miałoby być zawsze, hłe hłe! Za to, przyznam, że zabawnych momentów w tej (fajnej przecie w sumie, polecam, choć ze sporą szczyptą soli oczywiście) książce nie brakuje. Czasem jest to nawet śmiech przez łzy, kiedy na koniec tego księżycowego rozdziału autorka przedstawia statystykę dotyczącą depresji u kobiet i mężczyzn, oraz jak się ona zmieniała przez ostatnich kilkadziesiąt lat.

Dla Tygrysisty jest w tych paru suchych liczbach o wiele więcej treści, niż by się pani Blum w najwiekszych porywach potrafiła domyślić. W istocie, kolejny raz fragmenty układanki wskakują na swoje miejsca. Panią Blum i jej książkę można postrzegać jako jedną z armat, czy może raczej dronów, w tej kosmicznej zaiste walce między "uga uga" nowopowstałego kalifatu z przyleglościami, oraz słodkiej (do porzygania) dzisiejszej zachodniej wiary w Człowieka i Postęp.

Tylko że teraz trzeba by szybko to dzieło przetłumaczyć na arabski, wydrukować na miliardach ulotek, a potem zrzucać to nad owym kalifatem. (Może być z dronów.) Bez tego, zajęci innymi sprawami, oni się mogą w ogóle o tych sprawach nie dowiedzieć, a wtedy, niestety, nasz ukochany koniec historii może ucierpieć w starciu z, turpe dictu, uga uga. Czegobyśmy oczywiście nie chcieli - niezależnie od dziwnie nieprzyjemnych statystyk dotyczących depresji.

triarius

środa, czerwca 11, 2014

Pan Tygrys znowu na szalomie! (Łał?)

Wkurzyło mnie (żeby się nie wyrazić dosadniej) w końcu to, co tu się dzieje. A że się zaczyna chyba dziać i w skali macro - nie mówię, że koniecznie na plusa, ale jakiś armageddon, jakaś wojna światowa, te rzeczy - to może warto nieco ludziom przejaśnić w głowach. I tak dalej, o czym może kiedyś szerzej.

Oto mój pierwszy szalomowy tekst po latach...

Od czegoś przecie muszę zacząć, nie?

Trochę mi się faktycznie znudziło prowadzenie blogaska bez komętów. Jest w tym sporo mojej własnej winy, bo przez długie okresy nic nie pisałem, w dodatku ludzie nie lubią tej tam captchy, a z @#$% Firefoxa nawet ja sam nie mogę od wieków wpisać sobie komęta, ale też jedni się ("dla Ojczyzny", psia mać!) rozmnożyli, i teraz tyrają na kafelki do łazienki...

Inni mają już całkiem dość tego bantustanu i na starość emigrują tak gruntownie, że nawet mi komęta na blogu, który kiedyś był ich życiem, nie wpiszą... (Za to chyba Putin mnie czyta, bo ostatnio odkryłem własny mirror na rosyjskiej domenie. Ale nie komentuje.) No i jeszcze był Nicek, ale to w ogóle tragikomedia. Która kiedyś w historii Gazownika - ktoś ją w końcu kiedyś, z takich lub innych powodów, z takich lub innych pozycji (wolałbym z innych) napisze - będzie sobie figurować. I nie tylko tam.

A jeszcze inni, z tego co kojarzę, dostali od Zielonej Wyspy tak po... No tym... Po dupie, że nawet się nie chcą odezwać... Jakbym to ja był, cholera, Tuskiem albo jakimś, excusez le mot, Rostowskim. Ech, żiźń! A przecież towar dostarczałem cały czas niezłej jakości, choć może nieczęsto aż tak wysokiej, jak niegdyś. (Cóż, dobry doktor Alzheimer też ma coś do powiedzenia. Nie - na serio to po prostu nie bardzo widziałem powód się męczyć. Może teraz go dojrzę?)

No i to by było na tyle zjadania własnego ogona, które, jakeśmy sobie to kiedyś z nieodżałowanym Hrabią Ponimirskim ustalili, jest dla każdego szanującego się dobrze rozwiniętego systemu, w tym blogaskowego tekstu, niezbędne. No to teraz będą ziemniaki i trochę mięsa.

* * *

Oswald Spengler: "Socjalizm to kapitalizm biedoty".

Pan Tygrys: "Kapitalizm to socjalizm burżujów".

Szczególnie tę drugą myśl należy raczej potraktować jak koan (taką zagwozdkę np. o klaskaniu jedną ręką), ale to wcale nie jest całkiem bez sensu! I jak się w to wgryźć, to niewiele zostaje z podstaw do tego groteskowego moralnego oburzenia różnych tam czcicieli "wolnego rynku" na "darmozjadów". Zresztą ze mną sam Guru nigdy jakoś nie miał ochoty dyskutować, choć dawałem mu szansę. Mógł mnie, teoretycznie, zmiażdżyć na oczach swych wyznawców, ale jakoś nie spróbował.

* * *

Józef Piłsudski (z pamięci, bo jakoś, o dziwo, trudno to znaleźć w sieci): "Kto mówi, że chce wolnej Polski, ale musi to być Polska bez więzień, bez policji - nie chce wolnej Polski."

Pan Tygrys: "Kto mówi, że chce wolnej Polski, ale musi to być Polska bez furmanek, bez krytych strzechą dachów, bez studni z żurawiem, za to z wakacjami na Majorce dla każdego - nie chce wolnej Polski."

Ta druga myśl, znowu, jest oczywiście dość przewrotnie sformułowana i nieco z przymrużeniem oka, ale w sumie tak to właśnie widzę. Oczywiście nikt inny tego wam ludzie nie powie, i ja sobie zdaję sprawę, że po napisaniu czegoś takiego (mimo "prawa do zapomnienia", hłe hłe!) nigdy już demokratycznie wybranym Prezydentem nie zostanę. (Nie mówimy oczywiście o III RP, bo na kolanach by nas mogli błagać i nic by nie ugrali, tylko o jakiejś następnej.)

* * *

Mogła nastoletnia Marysia z Gorzowa, to mogę i ja... Wiem, że to cholernie niepolitycznie, szczególnie tak na samym początku - bo człowieka zaklasyfikują i zaszufladkują, a w końcu wśród licznych naszych obsesji, ta akurat wcale specjalnie nie dominuje. (Tłumacz to zawodowym łowcom, którzy z tego łowienia żyją i kochają swoją robotę.)


9
Jednak natchnęła mnie ta - całkiem obłędna i w mniej podłych czasach nie do uwierzenia - historia z ZUS i tymi tam jej nowymi, naszym kosztem, beneficjentami. Wprowadzając, tak cenny w podobnych kontekstach, motyw osobisty, zwierzę się, że parę lat temu otrzymałem pismo z ZUS, gdzie mi obiecano nieco ponad 7 (słownie siedem) złotych miesięcznej emerytury. (A we wcześniejszym o parę lat podobnym piśmie było tego coś koło złotych jedenastu, więc można tu dostrzec pewien, jak to mówią giełdziarze, trend.)

Nie chcę nikomu wmawiać, że ja na te 7 (słownie siedem) złotych tyrałem jak stachanowiec czterdzieści lat, ale jednak ponad dziesięć lat te składki płaciłem, a tutaj... Ciekawa matematyka, nie ma co! Musi ministra Hall maczała w tym ręce, choć może był to tylko Rostowski. Ja ich za bardzo zresztą nie rozróżniam.

No i ja jeszcze muszę do tej mojej wypasionej emerytury dożyć! Parę lat, ale jak mi to pismo przysyłali, to było więcej. Nie mówiąc już o tym, że musi dożyć ZUS. Czego ja mu akurat niespecjalnie życzę, bo z 7 (słownie siedem) złotych to ja sobie nawet i dziś niewiele kupię - pomijając już nawet kwestię trendu - a co dopiero za dobrych (w III RP?!) parę lat!

No to oto ten bonmot, do którego mnie opisane tu... Naprawdę nie wiem jak to @#$%^ nazwać... Natchnął:

Wiekopomnym wkładem Żydów w dorobek ludzkości jest wynalezienie słowa HUCPA i ilustrowanie go gdzie się tylko da tysięcznymi przykładami.

Ostre? Anty...? Niesprawiedliwe? A może ktoś mi zechce wmówić, że im te pieniądze przemocą wpychano, a oni się rękami i nogami bronili? Albo może umówmy się tak - wy nam oddacie tego tam Bogsika z tym drugim, dorzucicie jeszcze paru, obiecacie, że tych obecnych nie przyjmiecie... A ja wtedy się zastanowię nad złagodzeniem mojego błyskotliwego bonmota! Zgoda?

* * *

A linek to tego tekstu tutaj: http://triarius.salon24.pl/589479,od-czegos-przecie-musze-zaczac-nie

triarius

niedziela, czerwca 01, 2014

No to i ja o Marysi...

Sprawa dzielnej Marysi z Gorzowa, która wygarnęła Tuskowi to, co pół Polski by miało ochotę, ale albo nie ma okazji, albo się boi, nadal się rozwija. Zgodnie z tym, czego należało oczekiwać, wytoczono już bardzo ciężkie działa, mianowicie "antysemityzm", a słychać nawet pomruki na temat "kłamstwa oświęcimskiego".

Czego można było się spodziewać? Przecież pojawiło się ryzyko, iż nasz dzielny Premier zacznie się obawiać spotkania z każdym młodym człowiekiem - choćby był wykształcony i z dużego ośrodka - bo ten może się okazać Marysią! Czy można do tego dopuścić żeby się zaczął jąkać jak nie przymierzając Michnik?!

Całe to bicie piany (bo z "naszej" strony też niewiele dostrzegam powodu do zachwytu nad poziomem argumentacji), cały ten smród... Nie jest to coś, w co bym się miał wielką ochotę pakować. Ożenić się z Marysią, tak, na pewno, ale chyba by się rodzina nie zgodziła i te rzeczy. Więc jeszcze parę słów o "antysemityźmie" i to będzie na tyle.

"Antysemityzm" - piękne słowo, idealna wprost maczuga w rękach totalitarystów, internetowych trolli, platfąsów wszelkiego typu i, niestety, także tej sporej, słabej na umyśle i pozbawionej gonad, części naszej "prawicy", która, z jakichś względów, najgłośniej brzęczy... ("Jako miedź brzęczaca, jako cymbał brzmiący." Ksiądz Wujek. I komu to przeszkadzało?)

Pała "antysemityzmu" jest po prostu super - do określonych celów, ma się rozumieć... Przecież nawet samo w sobie zawiera kłamstwo! Cóż może bardziej pasować ludziom z urodzenia podłym i załganym? Swoją drogą, na zarzut "antysemityzmu" (prędzej czy później każdego to spotka, rebe Bratkowski dwoi się przecie i troi, żeby każdemu dogodzić, i nie on jeden) radzę odpowiadać w stylu: "Ja antysemitą?! Ja przecież nie mam nic przeciw Arabom! Co za pomysł!"

(I opcjonalnie dodać: "A Palestyńczyków to ja nawet bardzo lubię." Tylko że wtedy istnieje pewne ryzyko, iż na nas wtedy naślą brygadę antyterrorystyczną. Ale to z drugiej strony w III RP nie powinno nikogo przesadnie takie coś zaskoczyć, bo prędzej czy później i tak Brunonem zostanie, chce tego czy nie. Wybierzmy zatem przyszłość!)

Powyższe wyjaśniło, jakie tam kłamstwo jest w samym określeniu "antysemityzm", a kto nie zrozumiał, widać czyta służbowo i nie widzę powodu, by go w robocie wyręczać. Dodam jeszcze, że istnieje bardzo ciekawa prawidłowość z tym "antysemityzem. Otóż "oni"... (Wiadomo kto, albo pzynajmniej CO. Nie mówię o zwykłych, względnie przyzwoitych, ludziach, niezależnie od pochodzenia. Czy nawet od religii, choć po prawdzie nie za każdą przepadam. Z tym, że oczywiście nie mówimy tu o religii komunistycznej.)

Otóż po "onych" obelgi przeważnie (o ile akurat prawda etapu nie wymaga inaczej) spływają jak woda po przysłowiowej gęsi, natomiast NIENAWIDZĄ dziko, by ich jakoś próbować analizować, by starać się ich zrozumieć jako zjawisko. I te rzeczy. Sapienti sat. Stąd, jestem pewien, na przykład ta dzika nienawiść dzisiejszego establiszmętu do Spenglera... Na pewno nie wyłącznie z tego powodu - mają ich tam nieco więcej, ale między innymi.

Gość jest tak daleki, jak to tylko możliwe, od jakiegokolwiek, w rozumieniu normalnego człowieka, "rasizmu" - a w Wikipedii załapuje się jako hiper-rasista. Podobnie z "antysemityzmem". Milion bluzgających prymitywów to dla tych... Nie bójmy się tego slowa - macherów - miód w serce. Zwykły kulturalny człek od nich się z odrazą odcina (z przyczyn słusznych lub mniej słusznych, ale jednak), macherzy i autorytety przybierają pozy i tony godne co najmniej Markizy de Lamballe...

Wszyscy są zachwyceni! Jednak spróbujcie publicznie pozastanawiać się nad tym, co motywuje te wszystkie... Jak to nazwać...? Nie wiem, ale że to istnieje nie da się wątpić, skoro wciąż gada, poucza, grozi, żąda... Prawda? No i na tym ten wątek sobie na razie zakończymy.

A na koniec wiadomość niemal z ostatniej chwili - tak, BIĘŻĄCZKA! (Łał!) Na jakimś CNN, co go czasem oglądam... (No i kto mógłby mnie oskarżyć o anty, że spoytam? TV Trwam ostatnio nie, a to tak.) Więc na tym CNN (chyba to ono było, zresztą one wszystkie podobne) mówili, że przeprowadzono ostatnio wszechświatowe badanie na temat antysemityzmu (bez cudzysłowu), i wyszło im, że to występuje po prostu wszędzie, w każdym kraju na świecie (dziwne, nie?), ale najmniej tego jest...

Fanfary, werble... Zgadniecie gdzie? Nie zgadliście - na Cejlonie. Dlaczego? A spróbujcie zadać takie pytanie Michnikowi, Bratkowskiemu czy innemu łowcy. Albo tej od nakrywania się kopytami. (Ja bym ją chętnie też kopytami nakrył, ciekawe co by wtedy rzekła? Tak na marginesie.) Naprawdę ciekawym co odpowiedzą. Jeśli się dowiecie, prosiłbym o upublicznienie (brzydkie słowo, swoją drogą), dobra?

A przy okazji, to Kurak wczoraj bardzo sensownie napisał na temat '68 (w aspekcie prlowskim, bo były przecie i inne) i "antysemityzmu" Jaruzelskiego. Od początku mówię (wprew takiemu np. Coryllusowi), że Kurak jednak to autentyk. Nie da się po prostu z takim zapałem i tak inteligent w każdym razienie wyrabiać dniówki, czy udawać cudze przekonania. A ja, dodam skromnie, to tego typu spraw mam naprawdę niezłe oko.

Oto linek:

http://kontrowersje.net/uniwersalna_hipokryzja_wobec_zbrodni_jaruzelskiego_czystki_antysemickie

(Dyskusja pod spodem, jak przeważnie, jest tam także warta uwagi.)

triarius

P.S. Marysiu, gdybyś jednak miała ochotę poślubić stojącego nad grobem wykolejeńca bez grosza (ale jednak grappling i te sprawy), trochę też jakby mało pobożnego (ale jak Ci wytłumaczę co i jak z tym V2, i się na pewno dogadamy), no to ja  jak najbardziej. Jeśli nie, to w każdym razie przyjmij ode mnie wyrazy najwyższego szacunku i w ogóle!

sobota, marca 08, 2014

O umieraniu i innych sposobach rozstawania się z życiem

Jako to było w Iliadzie? Całym zdaniem? Tak Prymusiak, całym zdaniem! No to w Iliadzie, panie psorze, to było tak, że tam się młodzi... W sile wieku... Ale młodzi... Wojownicy zabijali w tych tam pojedynkach i autorowi, ksywa Homer, to wyraźnie bardzo pasowało. No dobrze, Prymusiak, o to mniej więcej chodziło. Czyli w sumie, powiedzialbyś, że tam oni żyli względnie krótko, kończyli w sposób gwałtowny, i tak właśnie, ich zdaniem, było w porządku?

Tak panie psorze! OK... A ty Tygrysiński, co tak siedzisz jak jakaś sowa? Raz jesteś aż nadmiernie elokwentny, a czasem... Uzupełnij Tygrysiński! No dobra, uzupełniam... Wiec tam był także ten Nestor, co dożył późnego wieku, miał chyba niezłą sklerozę i stanowił swego rodzaju chodzącą antyreklamę długiego życia i oczekiwania na naturalną śmierć. O to panu profesorowi chodziło? Tak, jak zwykle trafiłeś w samo sedno, Tygrysiński. O to właśnie chodziło.

Są tu pewne analogie do germańskiej Valhalii, choć tam było to w cyklu dobowym, więc bardziej poniekąd wyrafinowane... Dobrze Tygrysiński, Valhalla faktycznie ma z tym związek, ale odłożymy ją sobie na później. Na razie dzięki!

* * *

I mógłbym tak jeszcze długo snuć tę litaraturę, te natchnione dialogi w stylu "Wspomnień niebieskiego mundurka" (jednej, nawiasem, z ulubionych książek mojego dzieciństwa), ale jednak teraz przejdę na prozę - na zwykły suchy wykład. Bo taką mam fantazję. Albo też coś całkiem innego jest przyczyną i nic nikomu do tego.

Tytuł mamy naprawdę klasowy i w sumie wszystko na niebie i ziemi dałoby się pod niego zgrabnie podciągnąć. Czyż w końcu jest na tym świecie wiele innych istotnych tematów? Tematów w dodatku, które by się z tym naszym, wyrażonym w tytule, ściśle nie wiązały? Pytanie było oczywiście retoryczne, bo jasne jest, że takich tematów nie ma. A teraz będzie wtręt aktualny...

Wstyd się przyznać, a przynajmniej powinno mi być wstyd, ale nie udało mi się, w te parę minut, które byłem gotów na to poświęcić, znaleźć w sieci, ani nigdzie (choć tylko w sieci szukałem, bo gdzie miałbym?), jak dokładnie brzmiało to pytanie, na które 49% Polaków (niech będzie, że "Polaków", choć przydałaby się definicja) odpowiedziało, że nie zamierza, co ma nas, wedle oficjalnej "prawicowej" interpretacji niesamowicie martwić.

Otóż (naprawdę powinienem to był znaleźć, ale nie potrafiłem, żaden ze mnie bloger!) jeśli to pytanie naprawdę, tak jak mi się wydaje, brzmiało w stylu: "Czy byłbyś gotów zginąć za dzisiejszą Polskę", to ja niniejszym ogłaszam, że za DZISIEJSZĄ "Polskę", to ja też absolutnie ginąć nie mam najmniejszej ochoty. Za III RP znaczy. Jeśli miałbym ginąć, albo choćby narażać się na jakieś, nie daj Boże, otarcia czy odciski - to za POLSKĘ i z nadzieją, niepłonną, że ta przyszła, za którą narażałem, czy nawet, nie da Bóg, poświęciłem życie, będzie O NIEBO LEPSZA, naprawdę nasza, wolna...

I tak dalej. Skoro mam ginąć, to sorry, ale w dupie mam wszystkie te załgane politpoprawne pierdoly, że to niby Polska tak samo należy się potomstwu Jaruzelskiego, Urbanowi czy Michnikowi, jak mnie i różnym innym porządnym ludziom. Czyli prawdziwym Polakom, bez żadnych cudzysłowów, w odróżnieniu od tamtej komuszej swołoczy. Porządnym Polakom, którzy by tamtym nie tylko ręki nie podali, ale nawet, mam nadzieję, kropli wody na pustyni, gdyby była akurat po temu okazja.

(Swoją drogą, takie kacapskie słowa jak "swołocz" są bezcenne, bo inaczej wciąż człek by obrażał jakieś biedne niewinne źwierzęta. A tak ma ruskie słówko. Dzięki!)

Jeśli zaś w tym pytaniu chodziło o "ginięcie za Polskę" - no to oczywiście, że to by trzeba zrobić i, teoretycznie w każdym razie, nie zgłaszam zastrzeżeń. I jeśli na to drugie hipotetyczne pytanie 49% odpowiedziało że nie, to jasne, że powodu do wielkiej radości nie ma, choć oczywiście o tego typu sondach moje zdanie jest marne. Natomiast powtarzam - jeśli chodziło o "dzisiejszą Polskę", no to dla mnie jest jasne, iż część ludzi zrozumiała "za Polskę", a reszta "za ten cały obecny syf", więc wynik musiał być niespecjalnie wysoki. (I niespecjalnie niski też.)

Swoją drogą za główną przyczynę ogromnych politycznych problemów Bizancjum uznaje się fakt, że tam istniały ogromne konflikty pomiędzy czcicielami obrazów i obrazoburcami, a władza raz należała do jednych i prześladowała tych drugich, a potem na odwrót. Skutkiem czego to społeczeństwo zaczęło traktować całe państwo tak, jak wkrótce ludność Europy (i w mniejszym nieco może stopniu całego Zachodu) będzie będzie traktować Europę (i Zachód).

No bo w końcu wszystkie te cyrki z "rodzicem 1 i rodzicem 2", cała ta propaganda pedalstwa, wszystkie te dżendery, całe to pedalskie "równouprawienie"... Do czego one prowadzą, jak nie do tego przede wszystkim, że zwykły człek zaczyna traktować władzę jako okupanta? I na szczęście dla tych ponadnarodowych sił, które tym kręcą, mają one, te siły, wciąż jeszcze także owe szczątkowe "państwa narodowe" jako bufory, dzięki czemu pięknie daje się rozgrywać hecę pod tytułem: "Car super, tylko bojarzy (albo czynownicy) bydlaki".

W tym przypadku rolę bydlaków, mniej lub bardziej gorliwie, odgrywają te własne państwa, a "super" jest to niby to coś, co w sumie nawet nie wiadomo czym jest, gdzie jest i co właściwie robi... Ale coś w końcu super być musi, więc leming wierzy, że to gdzieś tam, w kulisach Unii Europejskiej, w kuluarach ONZ... Itd., itd. istnieje.

Podobnie, jeśli nie nawet o wiele bardziej, było z podbojem rzymskiej Afryki przez Wandalów. Tam konflikty społeczne i religijne (a czymże jest "dżender", jeśli nie świecką, naprędce wysmażoną, religią?), wynikające przede wszystkim z tego, że ten czy ów dostojnik kościelny brzydko się zachował w czasie prześladowań chrześcijan - więc zdaniem jednych wiernych, stracił łaskę Ducha Św., podczas gdy zdaniem innych nie mógł jej stracić, bo to całkiem nie tak działa - doprowadziły do takiego stanu, że "obywatele" w nosie mieli w sumie kto dorwie się do władzy i do żłobu, bo się z tym "swoim" państwem całkiem już przestali utożsamiać.

* * *

Wracając do naszego zasadniczego wątku (nikt zresztą wciąż jeszcze nie wie, jaki on jest), bo to powyższe to była tylko - długa, fakt - dygresja. Otóż zastanawialem ci się ja długo, skąd się wzięło to specyficzne podejście starożytnych Greków, i w sumie, szpęglerycznie, Apollinów, w ich fazie Kulturowej, do świata. O którym tak przekonująco mówi Spengler.

Chodzi o to (choć idiotyczne wydaje mi się streszczanie tu dziewiećsetstronicowej książki), że dla nich świat, w sensie wszechświat, to był zbiór ciał fizycznych, próżnia nie istniała i nie miała sensu... Takoż liczby niewmierne, o urojonych nawet nie wspominając... A co dopiero całki i inne tam rozkłady Fouriera!

Ale do tego oni faktycznie nie mieli poczucia Historii - nawet i takiego Thukidydesa jest teraźniejszość plus jednolite tło, sięgające historycznie może dwóch pokoleń wstecz, a poza tym to już rzeczywistość czysto mityczna - nie mieli potrzeby trwania, nie mieli tego dążenia do nieskończoności, w każdym sensie, które dla nas, dla naszej K/C, jest czymś tak oczywistym, że przekonani jesteśmy, że to tak musi być zawsze, że każdy tak ma, i że inaczej być nie może. (K/C to "Kultura/Cywilizacja - dwie fazy w rozwoju/schyłku każdej "cywilizacji" wedle Spenglera.)

No i tak myślałem nad tym, myślałem, aż mi się skojarzyło z tą Iliadą, gdzie oni tak radośnie się zabijają i niemal równie radośnie giną... Bo i tak nie chcą dożywać starości. I te dwie sprawy mi się ślicznie zazębiły. Co się zazębiło, spyta jakiś co mniej wyspany P.T. Czytelnik? Ta niechęć do dożywania starości z Iliady z tą niechęcią wobec trwania, z tą miłością (żeby to tak kokieteryjnie nieco określić) do namacalnego i SKOŃCZONEGO konkretu. I niechęć połączona z ignorancją wobec wszystkiego, co choćby lekko zalatywało nieskończonością czy nienamacalnością.

(Swoją drogą do dziś mówi się o czymś doskonałym, że jest "skończoną doskonałością". To oczywiście bzdura, że ktokolwiek w dzisiejszej Europie miałby być "cywilizacją łacińską" - jeśli oczywiście ta "łacińskość" miałaby być czymś więcej, niż tylko pustym dźwiękiem - ale jednak zachodnie elity tą starożytnością i ichnią mitologią żyły prze tysiąc co najmniej lat, więc takie apollińskie relikty mogłyby się w intelektualnym języku uchować.)

No dobra, ale skąd wzięło się to pozytywne nastawienie do umierania młodo, w wyniku przebicia włócznią czy czegoś podobnego, we wspomnianej Iliadzie? Nie jest to oczywiście kwestia, którą by się dało łatwo i na pewno rozstrzygnąć, ale dla mnie to się znowu przecudnie (od drugiej strony) zazębia z tym, co Robert Graves pisze w swej "Białej Boginii", a jeszcze bardziej w PRZYPISACH do swych "Mitów Greckich".

"W przypisach", ponieważ tekst sam w sobie to w sumie niemal takie standardowe "mity greckie", jakie znamy z Parandowskiego czy prof. Zielińskiego. Tylko że Graves robi to o wiele bardziej naukowo, bo podaje różne wersje, nie zamazuje niekonsekwencji, niekompletności i absurdów, no i podaje źródła.

* * *

Co do Parandowskiego, to sam od tego zaczynałem, jednak mity greckie, choćby w tej "klasycznej" wersji, spisane przez ucznia klasy maturalnej, to trochę zbyt ad usum Delphini na mój gust. Choć z drugiej strony, jeśli chcemy delfinów właśnie w mitologii szkolić, to chyba właśnie to jest nam potrzebne, a nie dzikie orgie und zboczenia? Nagość tam przecież i tak jest, plus całkiem sporo innych pikantnych szczególików, bo inaczej by się nie dało. Profesora Zielińskiego cenię za to bardzo i wciąż poszukuję jednej jego książki, której mi brakuje, mianowicie "Po co Homer?"

Ta "klasyczna" mitologia, produkt późnych hellenistycznych mędrków, nie ma wiele wspólnego z tym, co naprawdę w starożytności miało znaczenie, ale to jest to, na czym chowały się i czym żyły zachodnie elity przez tysiąc lat, więc dla ętelektualnie rozbuchanego człeka Zachodu znaczenie to ma, i to spore. Taka jest moja na ten temat opinia

* * *

Same "mity" nawet w książce Gravesa można sobie darować, albo przeczytać je raz i tyle, natomiast te przypisy, obszerne zresztą, to jest, zaprawdę powiadam wam, lektura dziko fascynująca! O co tam chodzi? W nieprzyzwoicie ogromnym skrócie, chodzi tam o to, że przed Indoeuropejską inwazją były tam ludy matriarchalne, różni tacy np. Pelazgowie, i oni nie mieli małżeństw, nie mieli także męskich bóstw...

Mieli za to na przykład liczne kolegia kapłanek, a główna kapłanka stanowiła wcielenie jakiejś tam bogini, wyłaniana zaś zostawała w jakichś zawodach - często w biegu - jakich w mitologii, tej "klasycznej", zdroworozumowej, dla ludzi kulturalnych, spotykamy całkiem przecież sporo. No i parzyła się ta kapłanka, a jej koleżanki też, z (przyszłym) Herosem (na razie zaś Królem), który także zostawał często wybrany w wyniku zawodów (których późnym potomkiem są na przykład dzisiejsze Paraolimpiady, a także dawniejsze nieco igrzyska gladiatorskie), czy jakiejś walki (o jakich sporo itd.)... Albo łapali sobie obcego przybysza... A po jakimś czasie bardzo fajnego und elitarnego życia zostawał taki Król (on to bowiem był, drodzy Monarchiści!) składany na ofiarę...

Przez co "uzyskiwał nieśmiertelność" i stawał się Herosem. Jego głowa, zakopana koło bramy, chroniła miasto, a do tego często miała dar prorokowania. Brzmi to niesamowicie? Zgoda, ale najbardziej fascynujące jest to, że jakoś tak właśnie było i Graves ma rację. Może nie w każdym szczególe, nawet na pewno nie, bo to by było już bardziej chyba nieludzkie od genialności Spenglera, ale jakoś tak to właśnie wyglądało - z tego wzięły się te konwencjonalne "mity greckie" dla kulturalnych ludzi... I sporo innych spraw, jak choćby Paraolimpiady.

Nie powiem, że ten temat od dawna chodzi mi po głowie, ale tylko dlatego nie chodził, że wydaje mi się on o wiele zbyt ambitny jak na moją nikłą blogaskową pracowitość i w ogóle to blogaskowe medium. Ale jest to faktycznie coś, co mnie od dawna dziko fascynuje. Dlaczego w ogóle zatem podjąłem trud napisania o czymś tak, jak na moje blogaskowe możliwości, trudnym, skoro wiem, że za darmo i na blogu to nie wyjdzie tak, jak powinno?

Otóż zapłodnił mnie pewien ebook o sztukach walki, który ostatnio zdobyłem, a rozpoczyna się od stwierdzenia, że w naturze wszystkie źwierzęta giną śmiercią gwałtowną, bo kiedy już nie są w stanie... Sami wiecie. Nawet jeszcze nie wiem co jest dalej, bo tylko tyle przeczytałem i zacząłem rozmyślać o apollińskiej K/C i matriarchacie Gravesa.

I tak się, między innymi, zacząłem zastanawiać, czy przypadkiem nie ma ogromnej jakościowej różnicy pomiędzy ludźmi, którzy chcą żyć nieskończenie długo - nawet za cenę kompletnego zidiocenia, kompletnej bezsilności, kompletnego poniżenia... Aż do samej eutanazji znaczy... I takimi, którzy godzą się, czy nawet radują się na myśl, że zginą młodo i w miarę szybko.

Ma to z pewnością znaczenie militarne i dałoby się na tej problematyce sporo zbudować w historii militarnej świata. Jednak oczywiście my tu nie mamy najmniejszych możliwości porządnego zbadania takich kwestii, natomiast to z tymi Grekami, Herosami i Apollinami mi się z tamtym bardzo wyraźnie wiąże, więc poczułem się zapłodniony i o całej tej fascynującej, dla mnie w każdym razie, sprawie napisałem. Niech mi to Bóg wybaczy!

triarius

niedziela, marca 02, 2014

Tekst bez tytułu (na blogu bez komętów - jak Kuba Bogu...)

Znajomy mi parę dni temu w mailach napisał co następuje:
A ja sie powoli Coryllusem rozczarowuje.Jednak stwierdzenia ze nie ma zadnych roznych cywilizacji a za wszystkim zawsze stoja roznorakie (najczesciej zreszta angielskie) kompanie handlowe to straszne uproszczenie.Czyzby Zyd,Chinczyk,muslim i krzyzowiec reprezentowali ten sam typ osobowosci?To sa jednak zbyt daleko idace stwierdzenia ktore wypaczaaj obraz rzeczywistosci.
Ja mu nawet nie odmowie ze to jego doszukiwanie sie budzetow za kazdym wydarzeniem historycznym jest interesujace i wielokrotnie prowadzi do ciekawych wnioskow ale chyba jednak wyznawca "coryllizmu" nie zostane.
Tym bardziej ze nie wydaje mi sie aby problemem wspolczesnej Polski bylo City(majace zreszta swoje za uszami ale to inna sprawa)-zeby nie pasja bijaca od Coryllusa to powiedzialbym ze to agent wplywu odwracajacy uwage od Kremla i Berlina-tak to powiem ze to ciekawie piszacy facet ktory przekonal mnie do pary spraw(no tak), pokazal sile Kosciola (ktory zreszta moim zdaniem nieco zbyt wybiela)i ktory stworzyl ten swoj "coryllizm"-metode badawcza niewatpliwie nowatorska,ciekawa ale jednak nie az tak doskonala jak sie jej tworcy wydaje.Pewnie nawet kolejne "Miski" kupie ale to juz chyba blizej mi do Spengleryzmu,Konecznego,Toynbego i im podobnych(wlasciwie to na pewno).
Oczywiscie.Dla jasnosci-ja NAPRAWDE widze w "coryllizmie" nowatorska i dosc bezpardowno skuteczna metode ale nikt mi nie wmowi ze "rteciowiec" nie rozni sie mentalnie od "lacinnika",ze zawsze chodzi o przejecie nieruchomosci i sily roboczej(CZASAMI oczywiscie tak jest)i ze glowne problemy RP biora sie z dzialanosci City(bo ze niektore sie biora to nawet jasne).Ale ja "skret" w strone Berlina zauwazylem u niektorych tam komentujacych juz jakis czas temu-a przeciez jakby nie patrzec to wlasnie obecnie Berlin rekoma Brukseli wykancza polski przemysl i rolnictwo(Londyn co najwyzej bierze swoja "dzialke").Niezly ten Coryllus jest,naprawde niezly ale nie az tak dobry.
 (Przyznaję się bez lampy w oczy, że nieco to rozbiłem na więcej akapitów, dla czytelności. I niech mi będzie wolno wyrazić mieszane nieco uczucia, że sporo ludzi ze mną różne takie sprawy dyskutuje i komentuje, ale jakoś zawsze prywatnie, podczas gdy ten blogasek zamiera. Oczywiście - przede wszystkim z mojej winy zamiera, bo nie piszę, ale także z braku interaktywności i komętów. To było w ramach obowiązkowego zjadania własnego ogona.)

No a teraz spróbujmy jakoś to skomentować, co mi ten znajomy napisał...

No więc jak się całkiem zgadzam, że Coryllus (ani nawet Maciejewski Gabriel) nie jest źródłem Absolutnej Prawdy i nie zawsze ma rację. Chodzi mi, w moich nad nim zachwytach, głównie o to, że przeważnie wolę jednak z Coryllusem zgubić, niż z większością naszych "prawicowych" rodzimych mędrków znaleźć.

Nie żeby nic sensownego nie pisało się na rodzimych "prawicowych" blogach, ale jednak przeważnie brakuje tam metody, konsekwencji... Nie mówiąc już o nieprawdopodobnej wprost energii i pracowitości Coryllusa-Maciejewskiego, która znacznie wykracza oczywiście poza blogosferę. Gdyby Polska miała tak z 500 Maciejewskich (oczywiście nie wszyscy mieliby robić dokładnie to samo!), to naprawdę byłaby innym krajem. (I zapewne zaraz mielibyśmy tu bratnią pomoc.)

Coś podobnego mówiłem, jak ten i ów może pamięta, o przeczytaniu Ardreya, tak? Nie o bratniej pomocy wprawdzie, ale że by była inna. Otóż ja z tym Ardreyem to nadal podtrzymuję. W dodatku przeczytanie Ardreya nie musiałoby na nas od razu ściągnąć bratniej pomocy, za to mogłoby zapoczątkować procesy ważne, ale działające początkowo w ukryciu...

Czyli, przede wszystkim, tworzenie elity, której tak bardzo tu brak. Elity, która raczej powinna być na początku przede wszystkim intelektualna, jak sądzę, no bo z głupimi każdy sobie bez trudu poradzi, tym bardziej, że nie mają armat, ani nawet wielu różowych golarek. Ale to tylko nawiasem.

Początkowo zamierzałem odpowiedzieć na każdy poruszony przez rozmówcę temat i napisać dosłownie wszystko, co na temat Coryllusa mam do powiedzenia. (Ryzykując, że zostanę znowu obwołany czcicielem kultu jednostki, jak to już bywało ze Spenglerem.) Ale to by była książka, a nie wpis na blogasie. Nawet tytuł - stosownie dęty - już dla niej w myślach miałem: "Coryllizm w świetle Tygrysizmu". (Bomba, nie?)

Jednak aż tak dobrze nie będzie. Kiedyś może bym się starał to napisać, ale teraz, wobec nikłego odzewu i takiegoż uznania, z jakim się to moje pisanie spotyka, nie mam ochoty. Mam za to nadzieję, że mi mój rozmówca wybaczy. (Na pociechę ma to, że nic nie powiem o Toynbeem i Konecznym.) Może kiedyś, jeden punkt na pół roku - nie wiem. Zamiast tego dam się zainspirować najnowszym tekstem Coryllusa - tym oto: http://coryllus.salon24.pl/571262,znowu-o-irlandii.

Którego akurat nie uważam za wyjątkowo wybitny, jak na tego autora. Naprawdę interesujący, sporo się z niego dowiedziałem, mimo że Irlandią i Celtami interesuję się od bardzo dawna... I jeśli go potraktować - bo w końcu wiąże się on także z najaktualniejszymi wydarzeniami na Ukrainie - jako OSTRZEŻENIE - byśmy się nie dawali podpuszczać i nie byli zbyt naiwni w naszych chałupniczych "analizach" tego typu wydarzeń... To jak najbardziej zgoda!

Jednak tego akurat tekstu, jak rzekłem, nie uważam za szczególnie wybitny, dlatego, że w nim właśnie wyjątkowo dobrze widać OGRANICZENIA tej coryllicznej metody. Metody polegającej (choć nie jest to wcale wszystko, co zawiera się w coryllicznej wizji świata) przede wszystkim na poszukiwaniu EKONOMICZNYCH motywów wszelkich wydarzeń - przy czym ta "ekonomia" jest w sumie ogromnie "tygrysiczna" (albo nawet i bardziej), ponieważ nie mówi się tu o krzywych Laffera i podobnych błahostkach, tylko owych znaczących macherów i geszefciarzy traktuje się w kategoriach gangsterów. Po prostu!

I nie jest to nawet aż tak nowatorskie, ponieważ tak właśnie, choć może nie aż z taką zaciekłością i tak konsekwentnie, robi to pewien odłam historii, często określany jako... "marksistowski". Który, nawiasem mówiąc, kiedy sam miałem jakiś czas do czynienia z akademicką historią, bardzo ceniłem. Chodzi o takich facetów, jak np. w starożytnej historii prof. Finley, którzy zaczynają od analizy interesów, ekonomicznych przede wszystkim, ale i różnych innych, i analizy "klasowej". Nie przesadzając przy tym z jakimiś "materializmami dialektycznymi" oczywiście, bo to by było już denne.

Coryllus-Maciejewski robi także coś takiego, i chwała mu za to! Faktycznie interesy związane z na przykład produkcją tkanin i rynkami zbytu na nie, z produkcją i rynkami zbytu na żywość, na broń, metale, paliwa - to są sprawy ogromne, przy których jakieś tam wojenki, wiele religijnych natchnień, czy parę tysięcy zabitych, to, z pewnej perspektywy, drobiazg.

Dla mnie aż taka konsekwencja i zaciekłość w tropieniu tych spraw, choć nie całkiem nieznana, była jednak pewnym intelektualnym przełomem. A co dopiero musi to być dla wielu innych, choćby i "prawicowców", którzy tak często "gadają Michnikiem"! Czyli kręcą się jak w przerębli w świecie liberalnych aksjomatów i mądrości.

Tym niemniej jednak, kiedy mówimy o historii akurat Irlandii i jej wolnościowych aspiracjach... Kiedy mówimy o irlandzkich resentymentach, o irlandzkiej nienawiści do Anglików... O całej masie takich spraw - od bodhranów przy Guinessie, po Powstanie Wielkanocne... Trudno jednak, jak mi się wydaje, zrozumieć to w tych ekonomiczno-mafijnych kategoriach, które nam proponuje Coryllus.

Oczywiście - one tam są i one tam działają. Jednak bez "Ardreya" - z agresją międzygrupową, ze spójnością wewnątrz grupy będącą funkcją tej agresji... Z instynktem terytorialnym... I masą innych tego typu socjobiologicznych spraw... Po prostu się nie da. I one są tutaj, te sprawy, jak mi się widzi, o wiele istotniejsze, niż ewentualne kanty angielskich fabrykantów zarabiających na irlandzkiej irredencie, czy żydowskich miliarderów stręczących Irlandii komunizm. (O czym, gdyby ktoś nie wiedział, pisze Coryllus w zalinkowanym tekście.)

W tej akurat analizie Coryllusa najbardziej mi brakuje "ardreyizmu", ale w wielu innych przypadkach bardziej brakuje mi innych aspektów mojego tygrysiego światopoglądu i wizji historii. O ile Coryllus-Maciejewski opiera się przede wszystkim na ekonomii i swego rodzaju "kryminologii" (co, powtarzam, faktycznie daje bardzo ciekawe i potencjalnie płodne wyniki), to ja przede wszystkim (jak to sobie nie tak dawno temu uświadomiłem) opieram się na szeroko pojętej PSYCHOLOGII. (Wiem że taka nauka istnieje głównie po to, by gazetowi astrologowie czuli się poważnymi uczonymi, ale ja nie o tym!)

I z tej psychologii wynikają różne takie "ardreyiczne", "spengleryczne", "tygrysiczne" sprawy, o których Coryllus nic na ogół nie mówi, i o których zapewne nie ma nawet (jak i większość) bladego pojęcia. Sprawy takie proste, jak niechęć do brutalnego i agresywnego najeźdźcy (w Irlandii choćby), do nieprzesadnie sympatycznego sąsiada (praktycznie wszędzie, z Polską na czele)... Ale także tak "subtelne" i "mgliste", jak pragnienie, odczuwane przez niektórych tylko być może, ale za to takich, którzy sporo mogą, by być DEMIURGIEM Nowej Ludzkości...

By - niezależnie od tego, że jesteśmy mali, szpetni, pokręceni (nie ja oczywiście!) i niezbyt bystrzy, to właśnie my mielibyśmy zostać twórcami Nowej Ludzkości, jakiegoś nowego gatunku, przy którym obecni i przeszli ludzie będą jak dla nas małpoludy. A gdyby ktoś, w tej przyszłości, miał mieć jeszcze jakieś wątpia, to przecież od czego eugenika, propaganda, "wolność słowa" rozumiana w sposób nareszcie lepszy i o ileż właściwszy?

I tę psychologię (że nie wspomnimy już o innych, "bardziej spenglerycznych", żeby to tak określić, sprawach), Coryllus całkowicie niemal ignoruje. W jego narracji nie widać już niemal autentycznego pragnienia wolności u jakiegoś ludu, a tylko machinacje geszefciarzy. Jeśli takie pragnienie jest, to albo jako psychopatologia, albo coś mało istotnego. Nie ma też, a przynajmniej trudno je dostrzec, autentycznych religijnych olśnień (nieważne w tej chwili, czy heretyckich, czy wprost przeciwnie), które by nie były jedynie narzędziem brutalnych i cynicznych cwaniaków.

A jednak... A jednak mnie się wydaje, że one są, istnieją i działają. Często wcale nie słabiej od tych ekonomiczno-mafijnych przyczyn. I tu się z Coryllusem w poglądach różnimy. Nie tylko tu, ale długo by było to analizować, a to jest chyba różnica najistotniejsza. Psychologia, w najszerszym sensie, albo jej praktyczny brak. A także to, że u Coryllusa (powiedzmy to, bo nam zarzucą, że odstępujemy od naszego Guru!) ludzie są cały czas tacy sami - nie ma tego spenglerycznego "duchowego rozwoju" (i potem upadku) każdej cywilizacji.

A przynajmniej nic nie słyszymy o tym, by na przykład krzyżowcy mieli być istotnie inni od renesansowych humanistów, ci zaś, powiedzmy, od współczesnych lemingów. Oczywiście - "odkrywanie" i ujawnianie ludziom, że taki Hohenzollern miał te same w sumie motywy, co współczesny miliarder "filantrop", jest cenne i słuszne, a dla wielu nawet szokujące. Ale jednak nie wszystko da się zrobić w każdej epoce... Choćby chodziło o wiarę w stylu Św. Franciszka - która kiedyś była możliwa, a dziś nie jest. Dobrze to czy źle, ale tak właśnie sprawa się ma.

Z czego między innymi wynika i to, że KATOLICYZM NIE JEST ABSOLUTNIE ŻADNĄ IDEOLOGICZNĄ BRONIĄ, KTÓRA MOGŁABY SIĘ MIERZYĆ Z RELIGĄ "PRAW CZŁOWIEKA" i całym tym @#$%^ liberalizmem w ziemskich naparzankach. Niestety! Katolicyzm jako ZADANIE i WYZWANIE - zgoda! Ale jako recepta na ziemski sukces - nie te czasy Arlekinie! Jeśli to ma być recepta (razem z własnością - skąd ona? Jak?!), no to sorry, ale szukajmy dalej!

* * *

Nie powiedziałem tu nawet połowy procenta tego, co bym chciał powiedzieć i co by powiedzieć chyba należało, ale podsumuję, powtarzając, iż bardzo często to poszukiwanie ekonomiczno-mafijnych motywów wydarzeń wydaje mi się ogromnie płodne i czasem niewiele by trzeba dodać, ale w innych przypadkach, jak na przykład w tym cytowanym irlandzko-ukraińskim tekście, te motywy, choć istotne i dające do myślenia, nie wydają mi się jednak najistotniejszymi. I dobrze by też było taki tekst odpowiednio odczytać.

OSTRZEŻENIE przed naiwnością - jak najbardziej! Ale sprowadzanie tego wszystkiego (wolnościowych dążeń, powstań narodowych, także np. przełomów religijnych itd. itd.) do pokrętnych działań różnych ekonomicznych mafii, uważam za grubą i szkodliwą przesadę.

I to by było na tyle. Wiem, że nie odpowiedziałem solidnie na uwagi mojego znajomego, ale, jak każdy kto doczytał do tego miejsca widzi, to by wymagało co najmniej normalnych rozmiarów książki, a nie blogowego wpisu. W razie czego mogę o tym dalej rozmawiać, ale, darujcie, potrzebna by mi do tego była interaktywność.

triarius

środa, lutego 05, 2014

O jednym łysoniu, żonie Roberta de Vere, Monteverdim, i paru innych sprawach

Byłem na spotkaniu autorskim z Gabrielem "Coryllus" Maciejewskim. Okazał się naprawdę znakomity. W dodatku wcale nie przypominał tego Savonaroli, którego człek sobie nieco (powiedzmy sobie to uczciwie) wyobraża, szczególnie czytając jego blogaskowe komęta. Facet był dowcipny, zrelaksowany, a z jego wykładu nawet taki stary historyczny lis jak ja, który parę Misiów też w życiu przecie przeczytał, wyniósł masę nowych informacji.

Szczerze mówiąc, to ja gadałem nie aż tyle mniej od Coryllusa. Na szczęście chyba mnie nie ponosiło, gadałem z sensem i bez zapamiętania. Poza jednym łysoniem, nikt inny zdawał się nie mieć pretensji, a paru nawet spytało pod jakim pisuję nickiem. (Bo gadałem do szanownego Autora per ty, "jak bloger do blogera". Stąd wiedzieli.)

Gdyby z tego spotkania były jakieś nagrania, to wnoszę parę drobnych poprawek. Po pierwsze - Lancecrona była Agnes, a nie, jak mi się wydawało, Catherine. Sprawidziłem to przed chwilą w sieci. Swoją drogą, Anglicy i ich językowi pobratymcy zdają się nie mieć najmnejszego pojęcia, że to niemal na sto procent była nasza (moja tym bardziej, bo mam ich wśród przodków) poczciwa Lanckorońska.

O co chodzi? A o żonę, drugą, i w wielkim bigamiczno-dynastycznym skandalu wziętą, przez Roberta de Vere, faworyta nieszczęśliwego Ryszarda II, króla Anglii. Wcześniej ulubioną dwórkę czeskej żony Ryszarda. Którego tronu i życia pozbawił późniejszy Henryk IV... Ten, który wcześniej podbijał z Krzyżakami Litwę. O czym Coryllus, i nie bez powodu, sporo pisze.

Anglicy, za Froissartem, gadają o jej, Agnieszki znaczy, "niskim zapewne urodzeniu", i że "pochodziła raczej chyba z Niderlandów, niż z Czech"... Co za głupki! Nawet im do głowy nie przyszło, że to nasza! Że to moja, choć zimna, pra-pra-babcia!

Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałem. Na zakończenie, które u mnie ma zwyczaj rozpoczynać się gdzieś tak w jednej trzeciej tekstu. Sprawa poniekąd dość marginalna, ale jednak się z tym wszystkim - z całym tym protestantyzmem, liberalizmem (czyli "państwem zawładniętym przez finansową mafię", wedle jednej z licznych liberalizmu definicji Pana Tygrysa), Anglią, katolicyzmem i całą resztą (no, niemal całą) poruszanej przeez Coryllusa problematyki - wiążąca.

Otóż, czekając na owo autorskie spotkanie, które odbyć się miało, nawiasem mówiąc, w ładnej, trza jej przyznać, i dużej, bibliotece, mieszczącej się w handlowym kompleksie we Wrzeszczu, noszącym pretensjonalną i prowincjonalną nazwę "Manhattanu" - oglądałem ja sobie biblioteczne książki na półkach. Aż ci znalazłem jedną, po angielsku, z biografiami "50 Największych Kompozytorów".

Z większością tych nieszczęśników my oczywiście nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego (wszystkie te Beethoveny, Bizety, Rachmaninowy i Czajkowskie, o Verdim nie wspominając), ale jednak miał autor tej książki dość przyzwoitości, by tam umieścić i Monteverda. No i dowiedziałem się o tym największym z kompozytorów (Bach przy nim to tylko b. zręczny rzemieślnik, przykro mi, jeśli komuś sprawiam tym stwierdzeniem ból) paru interesujących rzeczy. Których nie jest się łatwo dowiedzieć, bo jakoś nikt nam o tym nie mówi. (Ciekawe czemu?)

Nie będę wam streszczał całej biografii - powiem wam, kochane ludzie, tylko tyle, że Monteverdi w 1632 (rok śmierci Gustawa II Adolfa, tak przy okazji), czyli w wieku 65 lat, przyjął święcenia. Mimo to (lub może raczej "mimo to") nadal pisywał i świecką muzykę. ("Świecka muzyka" to oczywiście w jego wypadku jakieś "Lamento della Ninfa", a nie cancan z "Orfeusza w Piekle", czy inne tego typu koszmary.)

No i w końcu, już w wieku 75 lat, tuż przed śmiercią, napisał nasz Claudio tak niesamowite (i tak świeckie, choć oczywiście żaden to, turpe dictu, Offenbach) arcydzieło jak "Koronacja Poppei". Arcydzieło jest zaiste nieziemskie, wiek jego twórcy też budzi szacunek, ale mnie najbardziej zafascynowała informacja znaleziona w omawianej tu książce (a raczej na tych paru jej stronach, które sobie kazałem przekopiować i przeczytałem już po powrocie do domu), że "Koronacja Poppei" - słuchajcie, słuchajcie: w Stanach pierwszy raz została wystawiona w roku... 1926, a w Wielkiej Brytaniii w... 1927. Dla mnie szok!

No, ale jest w tym i niewątpliwa logika. W końcu - jakiś zakonnik, katolicki jak najbardziej, a tu żadne tam "ponure i nudne" kawałki, "jak być przecież powinno", tylko dziko seksowna i romantycznie, choć nie całkiem bezinteresownie i niewinnie, zakochana w wysoko postawionym jegomościu Poppea...

Plus cała masa różnych innych, jak najbardziej "życiowych" i - nie da się ukryć - fascynujących, choć i lekko (?) kontrowersyjnych (żaden oczywiście Offenbach, ani żadna pornografia) spraw. No i JAK TO MOŻNA LIBERALNEMU LUDOWI W LIBERALNYM, JEŚLI JUŻ NAWET DZISIAJ NIE CAŁKIEM "PROTESTANCKIM", KRAJU, TAK SOBIE, OD NIECHCENIA I BEZ WIELKIEGO POWODU, POKAZAĆ? No jak?! Że super sztuka? Że genialna muzyka i całkiem potencjalna od ludu strawna? A co z tego? Są ważniejsze sprawy!

Niby drobiazg - ten rok 1926 i 1927 - niby żadnego ścisłego związku z niczym, a już szczególnie tym, o czym Coryllus lubi mówić (i Pan Tygrys czasem też) to nie ma... Ale jednak, "hermeneutycznie rzecz biorąc", i dla ludzi mających intuicję ("tact", jak to w angielskim przekładzie nazywa Spengler) - czyż może być piękniejszy dowód na to, że te corylliczne opowieści i hipotezy z związane Anglią i protestantyzmem (a także z finansowymi mafiami, czyli liberalizmem, choć to już moje połączenie) są jak najbardziej celne?

Dla mnie to naprawdę piękny zakręcony ogonek na tej dorodnej śwince. Coś takiego jak niegdyś potrawka z osła w związku z "katastrofą" smoleńską w jednym moim wcześniejszym tekście. Prawdziwy artyzm - mój w tym przypadku - tak właśnie ma!

triarius

wtorek, grudnia 24, 2013

Z czego się wzięła cywilizacja łacińska?

Wielu potencjalnych czytelników z pewnością od razu zniechęcę, ale z wrodzonej szczerości na przywitanie mówię, że właściwie to w tym tytule "cywilizacja łacińska" powinna być w cudzysłowie. Nie chodzi mi tu bowiem o wyjaśnianie skąd się ona wzięła - z założeniem że ona rzeczywiście istnieje lub istniała... (U nas znaczy, bo tu o tę polską "cywilizację łacińską", odkrytą przez Konecznego, chodzi.) Tylko o to skąd w ogóle wzięła się taka dziwna koncepcja.

Dodatkowo muszę z góry powiedzieć, że poniższe wywody stanowią jedynie moją własną prywatną hipotezę, na którą formalnie nie ma żadnych hiper-naukowych dowodów. I w ogóle nie zamierzam tutaj jakiejś szczególnie "naukowej" formy udawać. (Do nauki mam zresztą stosunek w sumie pozytywny, ale nie fanatyczny. A historia idei to w ogóle nie całkiem nauka.) Co nie znaczy jednak, by ta hipoteza, moim zdaniem, nie była jak najbardziej słuszna i by tu się wszystko ładnie nie zazębiało. No i oczywiście wszystkie fakty i informacje staram się podać ściśle i bona fide.

A więc wyjaśnijmy sobie jak to z tą "cywilizacją łacińską" naprawdę zapewne było. Będziemy się w tym celu musieli cofnąć o dwa tysiąclecia. (Do czasów zatem, w których naprawdę jakaś "łacińska cywilizacja" bez cienia wątpliwości istniała.)

Mamy rok dziewiąty po narodzeniu Chrystusa. Trzy rzymskie legiony maszerują przez puszcze i bagna Germanii, wspierane przez dużą ilość pomocniczych germańskich oddziałów, dowodzonych przez mocno zromanizowanego Arminiusza. (W oryginale "Arminius" i ja, mimo ks. Wujka, o wiele taką oryginalną formę wolę. Ale cóż.) W sumie jakieś 30 tysięcy ludzi, z czego około 20 tysięcy Rzymian.

Arminiusz, niczym szczery Konrad Wallenrod, niby pomaga Rzymianom sforsować bardzo dla nich przecie trudny teren, ale naprawdę dąży do wciągnięcia ich w zasadzkę. Co mu się udaje. W pewnym momencie germańskie oddziały zwracają ostrza przeciw legionistom, z zarośli wyłaniają się dalsze watachy Germanów... Skutkiem jest rzeź, z której uratowało się kilku zaledwie Rzymian.

Bitwa ta (na ile bitwą tę rzeź można w ogóle nazwać, kwestia definicji) była z pewnością jedną z najważniejszych w historii. Cesarz August nigdy już się podobno z szoku wywołanego tą wiadomością nie podniósł. Miał po nocach chodzić i wołać "Warusie, oddaj mi moje legiony". (Warus, w oryginale Varus, to był ich dowódca.) Rzymianie zrozumieli, że ich siła zbrojna ma jednak poważne ograniczenia, a odludzia Germanii i ich bitni mieszkańcy, to nie to samo co zmęczone cywilizacją krainy Bliskiego Wschodu, czy wiecznie ze sobą skłócone plemiona Celtów.

Z czasem doprowadziło to - ta świadomość i te obiektywne ograniczenia - do próby otoczenia jądra imperium fortyfikacjami, a potem do stopniowego porzucania tych fortyfikacji, poczynając od tych najbardziej zewnętrznych. Sukces zaś - jeśli spojrzymy na to od tej przeciwnej strony - Germanów, dał im świadomość, że nie są wobec Rzymu bezbronni, ukazał im ich własną siłę i luki w gardzie przeciwnika. Co z czasem okazało się dwiema z tych rzeczy, które doprowadzily do upadku Imperium.

Po co cofnęliśmy się aż tak daleko? Po co ja o tym tutaj opowiadam? Ano dlatego, że w czasach, gdy, po Napoleonie (który tam wyczyniał różne rzeczy i sporo się przyczynił do tego, co się potem tam działo), rodziły się w Niemczech narodowe uczucia - wszystkie te "wędrowne ptaki", czyli młodzież wędrująca pieszo po kraju, zbierająca legendy i ludowe śpiewki...

Masa takich rzeczy była tam w wieku XIX, lewizna tego strasznie nie lubi i wciąż pisze książki o tym, jak to prostą drogą prowadziło do Hitlera... (Spengler też się tam oczywiście załapuje - jakżeby nie! Ale też właściwie nic poza Szkołą Frankfurcką z przyległościami nie ma szansy się tej brawurowej lewackiej burzy i naporowi oprzeć, więc czym tu się przejmować.)

No i w tym całym ruchu - narodowego odrodzenia, który stanowił zresztą część o wiele szerszego, ponadnarodowego historycznego trendu panującego w owym okresie - nie mogło przecież zabraknąć kultu Arminiusza! Prawda? My też byśmy go wykorzystywali, gdybyśmy go mieli. Zdrada, fakt, ale jakież to ma znaczenie wobec wolności i jej alternatywy - niewolnictwa?

No bo w końcu my możemy sobie tę, prawdziwą, pierwotną, łacińską kulturę chwalić i wyobrażać sobie na jej temat bógwico, ale dla wielu to była wtedy swego rodzaju Ojropejska Unia, i to taka, jaką ta "nasza" (?) będzie dopiero za lat parę, o ile dożyje, o ile jej się uda, kiedy zacznie tępić niepokornych "eurosceptyków" i udzielać bratniej pomocy krajom, którym się członkostwo nie dość podoba. (Że o powtarzaniu referendów aż do pożądanego przez ojrobiurokratów skutku nie wspomnę.)

No i faktycznie kult Arminiusza był ogromny, kult "miłujących wolność, męskich i w ogóle cudnych, Germanów" takoż. Trudno się dziwić. No a dość naturalną koleją rzeczy Imperium Romanum nie miało za to w tamtych kręgach dobrej prasy. Były to zaś kręgi naprawdę szerokie, elokwentne i wpływowe. Była w nich także młodzież, miało to zatem przyszłość... (Bo to nie była III RP, ani nawet Unia Ojro.)

Wybudowano na przykład Arminiuszowi niesamowicie wysoki pomnik, który w dodatku stał na jakiejś tam wysokiej górze, i było go widać z... Nie pamiętam ilu, ale paru dni drogi od tego punktu. Albo co najmniej z jednego dnia drogi, a i to nie jest byle czym. (Mam to opisane w jednej książce, ale chyba jej tak łatwo nie znajdę, więc mówię w przybliżeniu.) I tak dalej. A pism - mniej i bardziej uczonych, mniej lub bardziej duszeszczipatielnych - nie zliczysz!

Tak więc mieli Niemcy swoją narodową ideologię - "wolna Germania, skutecznie broniąca się przed łacińskim pedalstwem i niewolnictwem"... Te rzeczy. A ideologia narodowa, czy może ładniej "narodowa IDEA", to, jak celnie cały czas podkreśla choćby "Coryllus" Maciejewski, to PODSTAWA. Absolutna!

Bez tego obywatele... (Jacy obywatele? To będzie stado lemingów albo innych fellachów, jeśli bez narodowej idei!) Nie wiedzą, dlaczego by w ogóle się mieli dla tej "ojczyzny" poświęcać.... Obcy zaś nie widzą powodu, by jej przyznawać prawo do istnienia. Co czasem jednak ma swoje znaczenie - ludu III RP!

W najbardziej skrajnym przypadku taka narodowa idea potrafi być tak skuteczna, że po prostu paraliżuje całe otoczenie, które, wulgarny najczęściej i egoistyczny, interes danego państwa zaczyna z przekonaniem uważać za samą wcieloną PRAWDĘ. To jest dopiero osiągnięcie! Nie znacie takich przypadków?

No to spróbujcie spojrzeć, tak jak to robi Coryllus, na miłościwie nam panujący LIBERALIZM ("liberalną demokrację", jeśli ktoś woli, bo to o to tutaj chodzi), wraz z PRAWAMI CZŁOWIEKA, jako na angielską (czy może brytyjską) IDEĘ NARODOWĄ właśnie! Powtarzam: taka naprawdę super dopieszczona narodowa (i państwowa jednocześnie) ideologia po prostu PARALIŻUJE OFIARY! Zastanówcie się chwilę podczas oglądania najbliższego Dziennika TV, a może zrozumiecie o co mi chodzi.

Ta właśnie ideologia jest nam wpajana od niemal trzystu lat, z drobnymi przerwami. I jak najmiłościwiej nam przecież panującą - do tego stopnia, że mało kto odważa się ją widzieć jako coś innego niż PRAWDĘ, DOBRO LUDZKOŚCI i SPRAWIEDLIWOŚĆ. Możecie także dodać tu "wolny rynek", bo to jest w tym samym pakiecie, tylko nie chciałem na to tutaj kłaść akcentu.

Albo weźcie sobie na warsztacik kwestię taką, dlaczego najwiekszą zbrodnią jest dzisiaj "antysemityzm", choć po prawdzie nikt nie wie co to oznacza i nikomu zdaje się to nawet nie przeszkadzać. To także narodowa idea, choć może nie tylko to. (No i ten naród też byłby nieco innego typu. Spengler, Rtęciowcy, te rzeczy. Kto wie to wie, inni wiedzieć nie muszą, skoro nie chcą.)

Wróćmy jednak po tym długim marszu przez lasy i bagna do naszego Konecznego. Do naszego Konecznego i jego koncepcji. Koncepcji tej mianowicie, że Polska to "cywilizacja łacińska", a Niemcy (sorry, muszę zmienić pampersa, bo się posikałem ze śmiechu) to Bizancjum.

Czasy były wtedy takie, jakie były. (Teraz też są, choć w szczegółach nieco inne.) Każdy naród musiał mieć narodową ideologię. No i każdy szanujący się naród ją miał. Niemcy co mieli? No właśnie - śmy sobie o tym przed chwilą rozmawiali. Germanów, ach jakich męskich, bitnych, kochających wolność... Wrogich łacińskim miazmatom i całemu temu pedalstwu. (Rosja też oczywiście zawsze swoje ideologie miała. I to jakie!)

No to jak na to miała odpowiedzieć Polska? Wolni Słowianie, broniący się przed wolnymi Germanami? I nie lubiący jak cholera Rzymian? Czyli może tych z Watykanu? Niespecjalnie to mi się wydaje przydatne w przepychankach między państwami i narodami, a wam? Konecznemu też się nie wydawało, więc poszedł po rozum do głowy i rzekł: "Wy wolni Germanie? No to my Rzym! Kto w końcu obficiej figuruje w uczonych pismach? Kto ma więcej popiersi w muzeach? Kto zaliczył więcej sławnych zwycięstw i chwalebnych klęsk? Jasne że MY! Rzym znaczy."

Nieźle im przygadał, ale to był człowiek bystry, miał twórczą inwencję, więc jeszcze poprawił i szkopom dodatkowo przywalił. Mówiąc im tak: "Zresztą jacy z was wolni Germanie? Bizantiany jesteście, a to znacznie gorsze od Rzymu Augusta i Werusa!" No i ci Niemcy faktycznie by się po tym nie podnieśli, gdyby nie takie drobiazgi, że np. oni o tym w ogóle nic nie wiedzieli. Ale i tak kompleksy doprowadziły ich do tego, że dali nam w kość w '39, potem wyprawiali u nas różne dość paskudne rzeczy, a na koniec stworzyli Unię.

Można to oceniać różnie, trzeba jednak oddać Konecznemu sprawiedliwość - gość postawił sobie zadanie, które było istotne i na czasie, rozwiązując je w sposób znakomity i błyskotliwy. Że jest to narodowa propaganda, a nie żadna tam "naukowa" czy "paranaukowa" historiozofia (jak np. ta Spenglera), to chyba powinno być już w tej chwili jasne. Czy to jest jakaś wada? Ja tego tak nie widzę.

Młotek służy do młotkowania, dłuto do dłutkowania, szydło do szydełkowania... Czy jakoś tak. Wiecie o co chodzi, nie? No a narodowa idea, czy, inaczej mówiąc, nacjonalistyczna propaganda, to całkiem co innego niż próba autentycznego odczytania historii na nowo. (Niezależnie od tego, czy z danym konkretnym odczytaniem na nowo historii ktoś się zgadza, czy też nie.) Bez narodowej idei, a nawet idei państwowej, się nie obejdziemy!

To co zrobił Koneczny było sensowne i zapewne jakoś skuteczne - tylko że to było wtedy, a to nie były nasze czasy. Teraz, obawiam się, lepiej by było zostawić Arminiusza, pseudo-Bizancja, podrabiane Rzymy swojemu losowi. I spróbować znaleźć coś aktualnie skutecznego. Nośnego - ach!

Dixi! (Bo tak się składa, że ja łacinę jednak liznąłem, a nawet mam z niej eksternistyczną maturę na maksymalną uppsalską ocenę. Mimo to, za "cywilizację łacińską" się nie uważam.)

triarius

P.S. O Adasiu nic nie było. No i dobrze, przeżyje!