poniedziałek, listopada 21, 2016

Deską go! Deską!

Female Bruisers by John Collet
Pewien Mędrzec zalecił był ostatnio bicie się na deski. Początkowo, przyznaję, miałem pewne wątpliwości. To znaczy - oczywiście wiem, że istnieją sytuacje, gdy deska stanowi idealne narzędzie do takich rzeczy. Pierwsza z brzegu, która mi do głowy przychodzi, to taka:

Właśnie owdowiały stolarz zaprasza do swego warsztatu wdowę z naprzeciwka, do której się zaleca. (Przed śmiercią małżonki też się, po prawdzie, zalecał, choć dyskretniej). Ona przychodzi, praca wre, a w kącie pojawia się tłusty szczur. Nie żeby to był jakiś ewenement - raczej to, że tylko jeden i dopiero po pięciu minutach (widać one też sprzyjają zakochanym), ale ukochana tego jeszcze nie wie, zaczyna wydawać z siebie przeraźliwe piski...

Nasz dzielny stolarz, żeby uratować sytuację, wrzeszczy na swych dwóch czeladników: "Deską go! Deską! Na co czekacie łamagi? Deską mu przywal idioto, mówię!" I to jest taka właśnie sytuacja, która mi natychmiast przyszła do głowy. Nie twierdzę, że nie dałoby się bez większego trudu znaleźć kilku innych, ale ogólnie to jednak wojna na deski to dość niszowa, by nie rzec elitarna, sprawa.

Tak myślałem, ale wczoraj znajoma podpuściła mnie do włączenia "naszej" rzekomo, odzyskanej i w ogóle telewizji. Włączyłem, mając, nie ukrywam, nadzieję, na komisję w sprawie Amber Gold, gdzie dzieją się ponoć przezabawne rzeczy. Prokuratorzy, którzy nas dotąd wsadzali, mają zacząć chodzić z adresem na szyi, żeby się nie zgubili. Na koszt podatnika, czyli nasz.

W dodatku, żeby nie było tak, jak w ślicznej powiastce "Awantura o Basię", trzeba im będzie opłacić także i bindowanie (śmieszne słowo, jak się mieszkało w Szwecji, swoją drogą), bo co będzie, jeśli, jak Basia, zaleją tę kartkę mlekiem? Dwóch przeuroczych aktorów może zabraknąć, bo na przykład będą na zlocie KODu... I co wtedy? Ogólnie, choć do prawa (bez sprawiedliwości) mam stosunek w najlepszym przypadku nijaki, to takie komisje wprost uwielbiam.

Pamiętam też radość jaką dały mi te tam karty do głosowania, co one były w ciąży. Bush vs. Gore znaczy. A także senackie awantury o rozporek Clintona i zastosowania kubańskich (no bo przecież chyba takim chamem by nie był, żeby nie kubańskim!) cygar z przemytu w celach towarzysko-rozrywkowych. (W każdym razie nie zagrażających zdrowiu.) Co się, to drugie znaczy, zakończyło Wojną Rozporkową przeciw Serbii, jak każdy z pewnością pamięta.

Komisji jednak nie było, byli natomiast "nasi" - dziennikarze i co pyskatsi w opinii naszego nieszczęsnego ludu politycy - i od razu pojąłem ideę, którą nam zasugerował Wielki Człowiek. Z ręką na sercu - od razu, po paru pierwszych słowach, zacząłem się rozglądać za deską, żeby przywalić. Przywalić, i to nie temu komuchowi z brodą, co to wygląda góra jak mużyk, a ludzie mu, i sobie, wmawiają, że jak wiking. I tej reszcie wrażego towarzystwa, tylko właśnie tym "naszym". Z konieczności zaś po prostu w telewizor, na odlew.

Mówię wam ludzie - tę bandę, co nas w mediach rzekomo reprezentuje, należy jak najszybciej rozpędzić w cholerę! Niech się wezmą do uczciwej roboty, a jeśli nie potrafią, jak i podejrzewam, to niech nie robią nic, damy im coś na przeżycie - carpaccio z ośmiorniczki, policzki z Kalisza (jest takie miasto)... Byle tylko nas przestali reprezentować, byle tylko przestali nas bronić, byle tylko przestali w naszym imieniu komunę i inne platformiane świństwo zwalczać!

Mówię absolutnie serio! Może jeszcze ten temat rozwinę, bo i byłoby warto, ale na razie wyrażę tu samą esencję tego, co mam do powiedzenia. W płaszczyźnie filozoficznej, historiozoficznej i takie tam, czyli wzniosłej i meta. Bo w konkretnej i przyziemnej kwestii to już wam powiedziałem: "Rozpędzić tę bandę idiotów, i to od razu! A jeśli sam się nie wyniesie, to go deską. Deską go, do cholery, deską, deską i jeszcze raz deską!"

NIE żeby się nauczył. Nie żeby odpokutował nawet. Przestańmy się wreszcie zabawiać w te idiotyzmy - wierszowane hasełka; cytaty z JP2 bez związku z czymkolwiek; odgrażanie się, że "zamiast liści", na co czekam od pół wieku i nic... Cała ta Agresja Społeczna w miejsce Agresji Aspołecznej, która jest tu potrzebna. O czym sobie już tu owocnie mówiliśmy, pamiętamy prawda?

Nie chodzi o uczenie, nie chodzi nawet o ukaranie - chodzi po prostu o to, żeby ich tam nie było! Żeby byli inni, bez porównania lepsi (o co nie może być trudno), ale jeśli nawet z jakichś powodów ci inni nie zechcą (podtrzymywać tej tradycji "polskiej prawicy", my foot!), to lepiej żeby nie było żadnych. Serio!

No więc jaka jest ta tajemnica ich sukcesu i naszej, nie tylko porażki, ale tego, że się kiszki skręcają, grając przy tym "Odę do radości", na samą myśl o "naszych", nas swoim durnym bełkotem reprezentujących. Tak mi przyszło do głowy, że podczas gdy lewizna patrzy celu, stosując się do zalecenia tego, fakt, nudziarza, Cycerona: "respice finem", to my się ciągle podniecamy jak głupki tym, że: "jak on mu cudnie przywalił!

Albo czytam na tym tam Fejzbuku, gdzie sporadycznie bywam, że: "Taki to a taki, nasz oczywiście jak cholera, znokautował po prostu taką to a taką, ale nie naszą". Pełen nadziei biegnę, klikam znaczy na linek, i patrzę, że gość zabłysnął po prostu jakimś marnym dowcipem, a nikogo, z pewnością już zaś nie lewiznę, nie znokautował. Albo co drugie słowo w ten naszej (?) "prawicowej" debacie to "zmiażdżył". @#$#$%% mać - obudźcie się ludzie i przestańcie bredzić!

Nie tak wygląda nokautowanie, nie tak wygląda miażdżenie, nie tak wygląda skuteczne tępienie lewizny! I jak ci "nasi" mają się poprawić - zakładając oczywiście całkiem obłędnie, że by potrafili... Czy raczej jak mają ci ich nadzorcy wpaść na myśl, że to idioci i trza ich natychmiast zastąpić kimś sensowniejszym, a nawet w ostateczności duża dmuchana lala będzie mniej szkodziła - jeśli oni dostają brawa i wywołują orgazmy na słodko za każdym razem, kiedy coś głupawego wypyszczą?

Pomyślcie o tym, a jak ładnie poprosicie, to ja może tę kwestię rzucę jeszcze na szersze tło, podleję Spenglerem, którego kochamy (obok Ardreya i Pana T.) najbardziej... Ale nie będę już z tego robił felietonu w odcinkach - tutaj mamy swego rodzaju zamkniętą całość i jak coś więcej, to po prostu nowe kawałki. A na dziś, na teraz, i na zawsze - pamiętajcie do @!@#% nędzy: przestańcie tym durniom bić brawo za każdym razem, gdy coś napiszą, albo otworzą japę! Oni tego nawet nie robią za darmo, więc co to z ich strony za...

Nawet nie wiem co by to miało być. Bohaterstwo? Błyskotliwość? Poświęcenie dla Ojczyzny? Dobry smak? Mądrość? Sztuka pisania? Może piękna twarz, powabne kształty i umięśnione ciało zatem? No to duże niebieskie oczy może? Żarty! Tyle się da zrozumieć? No to właśnie!

triarius

niedziela, listopada 20, 2016

Kung Fu a sprawa polska

Też zauważyliście, że jeden znany dziś bezpitul, ten cały Lubnauer, wygląda zupełnie jak Kung Fu Panda bez makijażu? Nikt chyba nie zaprzeczy, że dokładnie ta sama inteligencja i zadowolenie z siebie bije z obu tych twarzy? Żeby nie wspomnieć już o tej samej krągłości księżyca w pełni.

(Swoją drogą, nie mam nic przeciw egzotycznym nazwiskom, ale fakt, że u nich trudno na odmianę o polskie jest dość interesujący. Gdyby ktoś się zastanawiał, to "Kijowski", także nie wydaje się nazwiskiem w ścisłym znaczeniu POLSKIM... Tylko jakim? To nie jest wcale tak trywialne pytanie, jakby się mogło wydawać.)

W każdym razie oto drobne zestawienie obu facjat:

Katarzyna Lubnauer - Kung Fu Panda pod przykryciem
Kung Fu Panda bez swego charakterystycznego makijażu
(coś chyba bestia knuje i się ukrywa)

Kung Fu Panda jakiego znamy i kochamy
Kung Fu Panda w sporo lepszej wersji

(Chciałem ich ustawić koło siebie, jak być powinno, wygenerowałem nawet tabelkę, ale jakoś nie chcą. Widać Kung Fu Panda, ta prawdziwa, choć to przecie samiec, ma mimo wszystko niezły gust. Albo obrazki za duże, choć przecież małe nie miałyby sensu.)

triarius

czwartek, listopada 17, 2016

Takie sobie dwie krótkie sprawy...

Karmienie piersią
Co, że bez związku? Na pewno jakiś jest! Trzeba tylko
trochę pomyśleć, moje drogie ludzie. (A poza tym po prostu
śliczne i budujące. Szczególnie w takich podłych czasach,
jak te obecne.)
Zdrzemnąłem się. Stary już jestem; pogoda jakaś taka; życie szare i nudne, w odróżnieniu od moich snów (ach, gdybym ja mógł te sny światu pokazać, nawet bez sponsorowania ze strony Sił Postępu zrobiłbym karierę!); w dodatku jakoś nie dopiłem drugiego litra mojej południowej herbaty.

Sny miałem faktycznie obłędne (w każdym znaczeniu), ale na samo zakończenie jakiś głos wypowiedział takie słowa: "Upiorna egzystencja na granicy między życiem i śmiercią, którą liberalni propagandziści i ich zmanipulowane ofiary nazywają po prostu 'życiem'". I się zbudziłem.

Niezłe są te moje bonmoty, które mi ktoś, niewykluczone że Duch Święty, albo jakaś kusa Muza, zsyła we śnie! Większość, gdyby to kogoś interesowało, przychodzi na jawie i jest wyłącznie mojego autorstwa, ale niektóre faktycznie tworzymy sobie we współpracy z innymi znakomitymi twórcami i kiedy ja sobie słodko kimam. (Mój ojciec, całkiem na marginesie, mówił na spanie "trening oka". Fajne, nie?)

Co więcej, ten bonmot natchnął mnie i zapłodnił do głębokich myśli, które może kiedyś. (Albo do znajomej przez telefon, jak to ostatnio z naszymi, znaczy moimi i Ducha Świętego czy może kusej Muzy, błyskotliwościami bywa, albo może i, niewykluczone, na tym tu blogasie. Orate pueri (atque puellae) i nie traćcie nadziei!

* * *

Obama w Niemczech, a na CNN przez połowę relacji z tego wiekopomnego wydarzenia pokazywali, obok Obamy... Naszego ukochanego zdRadka! (O Merkeli też oczywiście nie zapomnieli... Jaki ładny wierszyk! Ale zdRadka było niewiele mniej.) Mówią, że CNN to taki Polsat czy inne podobne coś, ale oni sami się przecie chwalą, że są największym informacyjnym serwisem na świecie. Tak że niezła jest ta nagonka na Polskę, którą spróbuję w jakimś drobniutkim ułamku promila zrównoważyć tym oto...

Kacapy mają tak, że jak im się coś w jakimś zdominowanym kraju nie podoba, to robią bratnią pomoc - tak było za Katarzyny, co najmniej, i tak było za Breżniewa, wątpię, by się coś w tych instynktach, samych w sobie, istotnie zmieniło teraz, albo miało zmienić w przyszłości. Częścią bratniej interwencji jest to, że jakaś menda, formalnie przynależąca do danej nacji, o nią prosi.

Nie jest to oczywiście, w sensie wąsko pojętych technikaliów, kompletnie niezbędne, ale kacapy lubią takie ładnie zakręcone ogonki na swoich świnkach, bo ich cieszy, że ktoś się na to łapie. (A łapią się równie chętnie, jak pelikany na świeże makrele.)

Prośba o tę bratnią pomoc formalnie powinna być wygenerowana PRZED samą bratnią pomocą, ale oczywiście, jak śmy to sobie już ustalili, nie jest to całkiem niezbędne i jeśli się znajdzie takiego proszącego już PO czy W CZASE bratniej pomocy, to też będzie git, a nawet całkiem cudnie.

No i teraz ci "nasi", żeby to tak przewrotnie wyrazić, durnie, ta miejscowa targowica, wyraźnie pomyliła przyczynę ze skutkiem i naprawdę chyba uwierzyła, że to prośba o bratnią pomoc tę bratnią pomoc wywołuje, a nie całkiem odwrotnie. Naiwniaczki nasze kochane!

(Tym razem, choć to niczego istotnego nie zmienia, ten zew jest faktycznie skierowany głównie na Zachód, pewnym może odchyleniem na Południe, choć w sumie raczej po prostu w porywie rozpaczy rzucony w przestrzeń, bez konkretnego adresata, choć nie bez długawej listy przed oczyma adresatów potencjalnych.)

Biedni durnie miotają się, nic nie rozumiejąc, i, zamiast nas zniszczyć, napuszczając na nas wraże siły różnych Merkeli i czego-tam-jeszcze - kompromitują tylko swoich zagranicznych mocodawców, wzmacniając nasze poczucie siły. Co nie może tych mocodawców nastrajać do nich przesadnie przychylnie, a jeśli to jeszcze trochę potrwa, mogą nawet od nich zacząć brać klapsy. Jakiś poważniejszy rozlew krwi mógłby im pomóc, ale jakoś nikt z nich nie pali się do nadstawiania własnego karku, a przekonywanie kolegów wychodzi im marnie. Pierwsi chrześcijanie biją ich w tym na głowę!

Tak że, choć sytuacja nie jest, i nie może być, lekka, łatwa ani przyjemna, to oni już naprawdę gonią w piętkę, co jest miłą informacją. Do tego stopnia gonią w piętkę, że nawet właśnie wskrzesili słynnych Cieniasów. Pewnie wierzą głupki, że to one właśnie kiedyś ponownie dały im władzę, i to na całe osiem lat, z ośmiorniczkami i carpaccio z żubra w pakiecie, a że zagranica na ich syrenio-łabędzie śpiewy jakoś wciąż nie reaguje, więc może to zadziała, skoro nic innego nie chce. Żałośni durnie, krótko mówiąc, i tyle!

triarius

wtorek, listopada 15, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (D)

Ślicznie złamana od nieumiejętnego boksowania dłoń
Jeśli będziecie bezmyślnie używać domorosłego "boksu"
na ulicy czy w knajpie, to taką co najmniej rączkę macie
po prostu gwarantowaną. Bardzo ładne złamanie dłoni,
choć opowiadano mi o jeszcze sporo piękniejszych, i to
było z bokserskiego ringu - w rękawicach!

OK, spróbujmy sobie zakończyć ten cykl na temat szeroko pojętego "boksu" w ramach naszego ukochanego Uga Uga, które sobie tu szkicujemy, na wypadek, gdyby Pan T. dożyć miał być tego Armageddonu, którego z pewnością świat zachodni nie uniknie, i chciał się elegancko, a także skutecznie, bić z lemingami o względnie jadalne odpadki.

Boję się, że tyle o tym "boksie" i uderzaniu piąstkami wam tu, kochane ludzie, piszę, że naprawdę zaczniecie to w realu stosować, a wtedy taki skutek jak ten po lewej, albo i gorzej, macie w praktyce zagwarantowany!

A więc nie róbcie tego w domu, proszę was, a w ogóle to nie róbcie nic, zanim dogłębnie nie poznacie zasad naszej ulubionej walki, którą tu sobie razem właśnie szkicu-szkicu. Zgoda? Tu nieco niżej macie na pociechę piąstkę poprawnie zaciśniętą, co, w połączeniu z dobrze wybranym celem, oraz prawidłową metodą uderzania, powinno was przed takim stanem, jak wyżej, uchronić, ale też nie ma całkowitej gwarancji.

Prawidłowo zaciśnięta pięść
Pięść na odmianę jeszcze zdrowa i w dodatku
prawidłowo zaciśnięta
W ogóle, to należy się poważnie zastanowić, czy uderzanie piąstkami W OGÓLE powinno wchodzić w skład Uga Uga Jitsu. Przychylam się do poglądu, że tak, ale to raczej nie jest podstawowy etap edukacji. Zresztą, jak mówi znane przysłowie kungfungowców (i to wcale nie był KungFu Panda, skądinąd przeuroczy stwór!): "Śmieję się z gościa chcącego mi przywalić pięścią, natomiast niepokoi mnie taki, który chce to uczynić otwartą dłonią". To wcale nie jest głupie! Tyle że znowu tego uderzania otwartą ręką jest tyle wariantów i tyle w tym możliwości, że aż...

Tak przy okazji, skorośmy już jednak przy tym uderzaniu piąstką, to odkryłem, że silniej się piąstkę zaciska nie przesuwając kciuka aż na palec środkowy - tylko właśnie tak jak na tym zdjęciu, cisnąc palec wskazujący NIECO NAWET Z BOKU. No i oczywiście nie da się pięści długo trzymać mocno zaciśniętych, więc tego nawet nie próbujcie, bo przy uderzaniu będą już kłapciate, ze skutkiem takim, jak na obrazku u góry!

Skoro już uderzamy piąstkami na sposób względnie bokserski, to w naszym Uga Uga widzę takie oto możliwości:

- w tułów (zakładając, że nie będzie to w coś b. twardego, jak spluwa, kamizelka z płytkami ceramicznymi, czy mały sejf, oczywiście łokcie, kości biodrowe itp. należy pilnie omijać), także poniżej pasa

- w (excusez le mot) jaja, choć do tego są i inne, nie gorsze narzędzia, np. otwarta dłoń

- w udo, najlepiej od środka lub od zewnątrz (choć to stosunkowo rzadko dostępny cel i średnio skuteczny, choć za to zaskakujący), na ogół, kiedy my siedzimy na ziemi, a brzydal stoi nad nami

- na górę, w sensie w głowę, ale JEDYNIE:

  - meksykańskim sierpem, czyli takim nieco z dołu, w szczękę, jak to ślicznie pokazuje Dempsey w "Championship Fighting" (do znalezienia choćby na tym blogu)... taki sierp może być od całkiem poziomego ciosu - byle na szczękę, a nie w czachę! - do zupełnie pionowego podbródkowego, jeśli ktoś potrafi i ma okazję, ale gdzieś tak pomiędzy tymi obiema alternatywami jest najlepszą i najbardziej użyteczną wersją... fakt że to krótki cios, ale w końcu istnieje wiele innych

  - prostym w szczękę - całkiem w brodę od przodu (albo, w rzadkim przypadku, kiedy głowę ma gość b. mocno skręconą, choć w tym drugim przypadku dostrzegam alternatywy sporo lepsze od pięści, tyle że czasem nie zdążymy się przełączyć, więc może być pięść)

  - prostym w nos, ale najlepiej takim "gunbarrel punchem", jaki występuje w niektórych szkołach Kung-fu, czyli skręcając dłoń wierzchem do dołu, żeby uderzyć kostkami w poprzek kinola (daje się to ładnie skrzyżować z backfistem, czyli uderzeniem "na odlew" kostkami pięści, backhandem, tym razem jednak akurat nieco z góry do dołu)

- nerki, jeśli jest okazja z tyłu lub z boku.

Nic innego bym z piąstkami - w sensie domorosłego boksu, bo "młotki" i tym podobne jak najbardziej - nie robił w realnym starciu. I w ogóle bez dużych rękawic i owijek. A na pewno już nie jakieś walenie "boksem" w czaszkę.

Czarne kobiety pełne temperamentu

Może zakończę ten nasz mini-maxi-cykl anegdotką z mojego własnego życia... Otóż, kiedy przeprowadziłem się z Krakowa do Elbląga i zacząłem tam chodzić do piątej klasy, nie miałem życia i ciągle musiałem się bić, w dodatku ze starszymi chłopakami i często mnogimi.

Nie podobało mi się to za cholerę, byłem wtedy chudy, samotny, nerwowy i w ogóle, ale co robić. Byłbym większość z nich łatwo rozwalał, korzystając z wiedzy zawartej w podręczniczkach jujitsu, przede wszystkim pana van Hasendocka (fajne są, i jeszcze do dostania po allegrach), ale niestety nie miałem z kim ćwiczyć, a mojego młodszego brata, wtedy zresztą o połowę mniejszego, choć potem nadrobił, nie dawało się nijak zmusić.

Pewnego dnia wpadłem na taki pomysł, że narysowałem na pakowym papierze popiersie faceta, zaznaczyłem mu na gardle dużą kropkę... Ten jakżesz specjalny punkt na ciele znalazłem z pewnością właśnie u van Hasendocka, którego pilnie wtedy studiowałem, niestety głównie teoretycznie, choć jak ktoś mi pozwolił na sobie sprawdzić, to i na całkiem fajne Tomoe-Nage potrafił pofrunąć, serio! Powiesiłem w każdym razie sobie ten papier na szafie w dużym pokoju (biedna była ta szafa, sporo przeżyła!) i zacząłem w to narysowane gardło walić pięścią. Może nie bardzo mocno, bo albo szafa, albo moja dłoń, by od tego zmarniała, ale celnie i dużo.

No i zdarzyło się, jak co drugi dzień zresztą, że po dwóch czy trzech dniach zaczepiło mnie paru chłopiąt z wyższej klasy, nie mówiąc już o zimowaniu w tych samych klasach. Trzech chyba, i było to akurat na schodach w dół od tego korytarza, po którym sobie śmy w koło na przerwach spacerowali (jeśliśmy się akurat nie bili, ja znaczy i moi prześladowcy), niczym więźniowie na spacerniaku.

Od razu na dzieńdobry dałem najbliższemu krótkim prostym w samo gardło... To nie był bokser i brodę trzymał nieco zbyt wysoko, bo inaczej by to tak gładko nie weszło. Ale weszło i to cudnie. I chyba nawet tym razem nie zdążyłem nic zrobić z pozostałymi chłopiętami, bo reakcja tego uderzonego była tak potężna, że reszta, dwóch ich chyba było, rzuciła mu się na pomoc, o mnie pragnąć, jak myślę, jak najszybciej zapomnieć. Gość mianowicie znieruchomiał z oczyma w słup, nie mogąc złapać oddechu, czy wydać dźwięku. A to było dość lekkie uderzenie w grdykę - mocnym można dość łatwo zabić, więc radzę uważać!

Pięść
Szczęśliwa piąstka, której się udało uniknąć nieszczęść
Wzięli go czule pod ręce i odprowadzili, a ja wykonałem honorową rundę. Pięknie się zaczęło, znaczy ta moja kariera w no rules fighting, ale niestety byłem wtedy taki znerwicowany, że nie poszedłem za ciosem. Nie mówię tu o znęcaniu się nad tamtym biedakiem, tylko o trenowaniu jujitsu, z naciskiem na tego typu wysoce skuteczne sztuczki, jak ta. Ale też, z drugiej strony, gdybym dalej rozwijał tego typu umiejętności, to w słodkim PRLu z moimi poglądami i moim temperamentem na pewno prędzej czy później skończyłbym marnie, więc... Tak czy tak denne było życie w PRL, choć niby nie było Platformy.

A morał z tego jaki? Wielo-moim skromnym-raki nawet: 1. warto się uczyć; 2. jak coś, to gardło jest super celem (choć nie każdemu i nie zawsze akurat pięść tam najlepiej się wpasuje); 3. niekoniecznie pięścią w szczękę, jak każdy leming! 4. samotnym treningiem też można sporo osiągnąć. I tak dalej. Tak więc, niech nam żyje Uga Uga Jistsu, proszę o trzykrotne hip hip hurra!

No to może jeszcze zdjęcie piąstki, którejście sobie nie złamali, a, jeśli Bóg pozwolił, uszkodzili nią swego wroga. Prawda że cudna?

triarius

sobota, listopada 12, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (C)

Uga Uga Jitsu w wykonaniu dwóch czarnych pasów

Z tego co dotychczas, ktoś mógłby dojść do wniosku, że my tu w ogóle uważamy walenie pacjenta w szczękę za głupotę, a w porywach nawet i do takiego, że całe Uga Uga polega na genialnym pomyśle, by zamiast wszystkich bloków, parad, zasłon i uników, nadstawiać gościowi szczękę do bicia, bo to najlepsza obrona.

Oczywiście to bzdura i my nic takiego nie mówimy. (Nawet czoła nie radzimy podstawiać pod pięści, choć to ma trochę sensu, o czym może kiedyś, szczególnie jeśli poprosicie. W każdym razie bywa to swego rodzaju mniejszym złem, ostatnią linią obrony... I to z ukrytym żądłem. No a niektórzy, jak np. Archie Moore, uczynili nawet z tego tricku swoiste Wunderwaffe, Czego nijak nie da się powiedzieć o nadstawianiu szczęki, nawet jeśli jest mocno makromegaliczna.)

Walenie w szczękę ma oczywiście swoje zastosowania, niektóre nawet bardzo użyteczne - trzeba tylko wiedzieć o co to chodzi. Fakt, w boksie, takim współczesnym - w rękawicach i z dłońmi dodatkowo ciasno i fachowo owiniętymi metrami bandaża - występuje to, wedle naszej własnej oceny, znacznie rzadziej, niż się to panom sprawozdawcom, i co za tym idzie panom kibicom, wydaje, ale to inna sprawa.

Uga Uga, trzeba sobie powiedzieć, bardzo docenia wszelkie takie chytre sposobiki, które umożliwiają oswojenie się z padającymi w naszą stronę ciosami; z pewnym, jakby nie było, zagrożeniem; przycelowanie w szybko poruszającego się i dodatkowo w naszą stronę wymachującego kończynami człowieka, itp., itd. - czyli wszystkie te juda, boksy, BeJotJoty, zapasy, samba, suma (!) - jednak jest najbardziej zainteresowane walką realną. (Choć nie zawsze na śmierć i życie, do czego ogranicza się całkiem spora część nastawionych na real metod, szczególnie tych wojskowych, co w ich przypadku zresztą jest sensowne.)

No i tutaj mogę wam, drodzy P.T. Potencjalni Czytelnicy, sprzedać jedno z podstawowych twierdzeń Uga Uga. Oto ono: Rękawica jest bronią. W tym sensie, że zmienia, jeśli nie wszystko, to cała masę istotnych rzeczy. Zmienia w obie strony, ale masę na korzyść urękawiczonego jednak. (Podobnego typu twierdzenie mówi, że But jest bronią. Jest on nią w innym sensie i z innymi skutkami, niż bokserska, czy jakaś do MMA powiedzmy, rękawica, ale też masę zmienia. I tu już w praktyce wyłącznie na korzyść obutego zresztą. Oczywiście nie mówimy o szpilkach czy innych koturnach.)

* * *

Dygresja:

Nie mam wątpliwości, że sporo ludzi będzie uważać, że zajmuję się głupotami, nikogo nie interesującymi, i w ogóle zaniżam poziom. OK, mogę to zrozumieć, a nawet na swój sposób się z tym zgadzam. Tylko że, po pierwsze, nikt mnie dotąd nie przekonał, bym ten blog traktował jako coś więcej, niż moje prywatne poletko do figli. I nie pisał tu tylko wtedy, kiedy akurat najdzie mnie taka (dziwna) ochota, oraz tego, co mnie akurat, z jakichś przyczyn, nierzadko z pewnością przyczyn na granicy patologii społecznej, bawi

To mogło zabrzmieć szorstko, a nie chciałbym tak brzmieć wobec ludzi, którzy, jakby nie było, jakoś się moim blogasem interesują, czym wyświadczają mi jednak pewien zaszczyt. No to, w tonie na odmianę pojednawczym, oraz po drugie, powiem, że aktualności tutaj nikt chyba nigdy nie znalazł i chyba się ich nadal nie spodziewa, a jest tu już ponad 10 lat pisania i czasami było to bardzo poważne pisanie, w zamierzeniu sondujące niezmierzone głębie, więc jeśli tego komuś brak, to może by się tamtym dawnym zainteresował. Nawet i tym, co już kiedyś widział, choć na pewno nikt wszystkiego tu nie czytał, nawet pomijając różne błahe figlasy.

Tak że zachęcam wszystkich, którym nie odpowiada ta obecna moja problematyka, a jednocześnie, z jakichś względów, nie chcą sobie zamiast mnie, poczytać Blogera X, czy Blogerki Y, do rozejrzenia się po naszych tu dawniejszych tekstach. NO I OCZYWIŚCIE ARDREY, do @#$# nędzy, bo to podstawa! Już i tak myślę, żeby zmienić nazwę tego bloga na coś w rodzaju Niepubliczne Przedszkole Podstawowego Kojarzenia Prostych Faktów "Pełzający Leming" - i to właśnie głównie z powodu waszej, ludzie, pilności w czytaniu Ardreya.

Ardrey, powtarzam, to PODSTAWA, a jeśli to do kogoś nie trafia, to w ogóle nie rozumiem... Znowu zabrzmiało szorstko, sorry! Widać te mordobicia i córki mariachich tak na mnie działają. Plus liberalizm, oczywiście.

Choć jest dla was i inna opcja, ludkowie moi rostomili... Rozkręćcie mi tu wściekłą INTERAKTYWNOŚĆ, a wtedy będę was kochał, kochał tego blogasa, i pyskował zapamiętale na wybrane przez was tematy. Albo albo!

* * *

W kwestii uderzania - brzydkich ludzi znaczy - mamy dwie zasadnicze sprawy: 1. narzędzie którym uderzamy, oraz 2. miejsce które dostaje. W dyskutowanym tutaj przez nas przypadku narzędziem jest przód pięści, pierwsza falanga palców dłoni, jak by to chyba należało przemądrze określić, jak w (szeroko pojętym) zachodnim boksie, czy w tsuki w karate. Na tym się koncentrujemy, choć, jeśli jeszcze trochę na ten temat porozmawiamy, to i mimochodem powiemy rzeczy, które odnoszą się do pewnych innych "narzędzi". (Takich jak np. "pięta dłoni", czyli z japońska teisho; łokieć, czoło (!), plus parę innych.)

Już sobie powiedzieliśmy, że dzisiejszy boks nie jest i nie może być traktowany jako absolutny wzorzec bicia ludzi - i to nie tylko dlatego, że tam się z założenia nie kopie, nie obala, nie gryzie itd., ale także dlatego, że tam dłonie są spowite masę bandaży, plus grube rękawice. Zresztą dziś nawet w MMA, gdzie rękawice są znacznie mniejsze, jednak także dłonie zaczęli bandażować, i to jest już chyba wszędzie nawet obowiązkowe. Nie tak wyglądał dawny boks na gołe pięści! Nie tak wygląda współczesny boks na gołe pięści uprawiany wciąż np. przez irlandzkich "wędrownych ludzi" (którzy bywają uważani za Cyganów, choć podobno genetycznie nie mają z nimi nic wspólnego.)

Na razie kończę, przynajmniej ten odcinek, ale na zachętę rzucę taką oto myśl z głębi intelektualnego dorobku Uga Uga, że cały ten "mit uderzania w szczękę" to właśnie w znacznej mierze relikt dawnego boksu na gołe pięści, gdzie tą wrażliwą jak cholera, złożoną z masy drobnych kostek dłonią, w pięść zaciśniętą, zgoda, walono delikwenta po tułowiu, a jeśli w głowę, to właśnie w szczękę, bo gdzie indziej było to bardziej zgubne dla uderzającej dłoni, niż dla głowy pacjenta. (Mówimy tu o w miarę potężnych ciosach, a nie o prztykaniu w nos, na co zresztą bokserzy od wieków są mało wrażliwi.)

Tylko że wcale nie każdy cios, nawet nie każdy piękny i technicznie hiperpoprawny dzisiejszy cios bokserski się do tego nadawał! W tym właśnie rzecz. Natomiast w dzisiejszym boksie walenie naprawdę w samą szczękę jest rzadsze, niż się myśli, choćby dlatego, że żaden bokser wart soli, którą zjada, tak łatwo w szczękę trafić się mocno nie da. Dużo łatwiej trafić gościa sporo wyżej, co przy ciężkiej, miękkiej rękawicy pięknie ogłusza, dając pożądany skutek, a do tego wtedy trudniej ruchem głowy, mniej czy bardziej świadomym i celowym, siłę tego ciosu zniwelować.

Oczywiście kiedy gość jest już półprzytomny, ogłuszony, albo po prostu totalnie skołowany, albo kiedy cios padnie absolutnie znienacka - wtedy taki cios w samą szczękę, o jakim mówiłem poprzednio, na podstawie mego własnego (ach jakże smutnego! żartuję) doświadczenia, także go ma szansę zwalić z nóg. Może nie na bardzo długo, ale zwalić szansę ma i to sporą. Albo i na długo. Albo i złamać, lub co najmniej zwichnąć.

I to by było na razie na tyle.

triarius

piątek, listopada 11, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (B)

Po prawdzie, to wszystkie te emocje i stany świadomości nie zajęły mi kilku sekund - i nie mogły, bo
nasze delikatne okładanie się gdzie popadnie trwało nieprzerwanie - tylko ułamek sekundy, ale skoro ludziom potrafi pono w podobnie krótkim czasie całe życie przelecieć przed oczyma, no więc i tu mogło się to stać.

(Swoją drogą, ta kompresja czasu, że tak to nazwę, po angielsku "time distortion", występująca czasem przy hipnozie, cholernie mnie fascynuje i być może okaże się to kolejną cudowną bronią Tygrysizmu.)

No i można to było ładnie zorganizować, prawda?
Te urocze panie prezentują najtypowszą gardę stosowaną
w dawnym boksie na gołe pięści. Co dla nas interesujące,
ponieważ ta garda nie była stosowana bez powodu, a my
chcielibyśmy te powody poznać i tę wiedzę wykorzystać.
(Poza tym one są po prostu czarujące nie do opisania
i szczęśliwy facet, o którego mają się zamiar okładać
po tych ślicznych mordkach.)
W każdym razie naprawdę przeróżne emocje walczyły wówczas w mojej jaźni o lepsze, a skończyło się to dość smętnym rozczarowaniem. Wszystko uczyniłem jak należy, a wynik okazał się po prostu żaden, zamiast tego, co mi obiecywano. A włożyłem w to dość sporo wcześniejszej pracy: studiów, wizualizacji, powtarzania techniki. W czasie zaś samej walki (jeśli tak to można nazwać, dla jednych to by były kpiny, a nie walka, dla innych jednak więcej, niż sami z walki kiedykolwiek przeżyli) - ach, ileż ja wykazałem czujności i zimnej krwi! A tu nic...

Dobra, teraz, niczym Herakles, doszedłem ci ja do rozstajnych dróg i muszę dokonać wyboru. Albo nadal będę potencjalną wyimaginowaną P.T. Publiczność zabawiał starczymi wspominki, albo też przejdę do rzeczy i przekażę wyżej wspomnianej wskazówki jak, moim i Ugiugi zdaniem, należy przy... Brzydkim ludziom... To znaczy, chciałem rzec jak rozwijać wyższą świadomość, rozwinąć się osobiście w lepszego człowieka, uzyskać końskie, a nawet rybie, zdrowie...

Mówiąc serio, to te wszystkie rzeczy - z wyjątkiem może wyższej świadomości - wydają się mi całkiem OK i nie wątpię, że byłyby skutkiem pilnego studiowania, z faktycznym ćwiczeniem w realu, naszej Ukochanej Sztuki, tylko że nie lubię, kiedy od tego się zaczyna. Najpierw bądźmy, potencjalnie oczywiście w tej chwili, prawdziwymi wojownikami,... Czyli nie dajemy się nikomu, z wrogami na czele...

Potem zaraz my im, jakże często, sami potrafimy zrobić wbrew, w optymalnych przypadkach nawet i kęsim,,, Od nas to w sumie zależy... Potem wdowy i sieroty, panny płaczą, szkaplerze i apele poległych... I gdzieś w międzyczasie, oczywiście, zdobywanie miast, ze wszystkimi z tym związanymi atrakcjami, oraz odwiedziny u upadłych niewiast w przerwach w kampanii...

Po osiągnięciu tego wszystkiego, jeśli komuś jeszcze potrzebne zdrowie i rozwój duchowy, stawanie się lepszym, to oczywiście Ugauga zapewni mu to bez najmniejszego problemu. Tylko że to nie jest coś, od czego należałoby zaczynać reklamowanie czegokolwiek aspirującego do miana sztuki walki. Zgoda? I my właśnie nie od tego zaczynamy, choć także i o zdrowiu i fizkulturze mamy sporo do napisania i, jeśli Bóg pozwoli, a mnie się zechce, to i napiszemy.

Ugauga to bowiem, w istotnym sensie, Tygrysista BEZ BRZUCHA, mięśniami jak stalowe łańcuchy i z super postawą - czyli po prostu Tygrysista-Tygrysista, Tygrysista Całą Gębą. I nie tylko gębą zresztą... Chyba nie będę już dzisiaj pisał tego, co miałem zamiar, bo mi się ten (nieco figlarny, zgoda, ale jednak nabrzmiały poważną treścią) wstęp rozrósł, utył i teraz woła jeść. A więc na razie pozostajemy na rozdrożu, ale już chyba wiem co zrobię. Nie ma jak kompromis!

A więc, do następnego! (Albo i nie. Ale w każdym razie uwierzcie, że w Ugauga są niesamowite głębie i bardzo praktyczne nauki dla wszystkich chłopców malowanych in spe. Słowo! I może coś z tego w końcu zacznę ujawniać, choć już np. nasz tekścik o uczłowieczaniu małpy sprzed lat nie był przecie bez wartości.)

triarius

czwartek, listopada 10, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (A)

Panie się publicznie tłuką po ryjach, ale za to chociaż w sukniach i wyglądają jak kobiety.
(Wiem, że formalnie mamy do dokończenia kawałek o Tai Chi, ale co nam kto zrobi, jeśli sobie to zostawimy na zaś, czy nawet na Św. Nigdy?)

* * *

Siedzisz sobie jak basza... Nie wiem i nie czas tu dochodzić, czym sobie zasłużyłeś, ale zostałeś na godzinę zwolniony z obowiązku pracowania na kafelki do łazienki, instalowania rzeczonych kafelków (lub szafek w kuchni), udziału w obiadku u teściów, czy (w przypadku, jeśli to nie waląca się nagle na ciebie alimentacja jest twoim problemem, tylko wręcz przeciwnie) podchodzenia po raz tysięczny do tak upragnionego dziecka...

W każdym razie udało ci się na chwilę wymknąć z twego raju codzienności, w którym co najwyżej mogłeś pomasturbować swą, jakże zasłużoną, aureolę męskiej (ach!) odpowiedzialnej dojrzałości... I teraz siedzisz sobie na kanapie. Rozparty niczym basza, oglądasz boks. Popijając, jeśli ci się naprawdę w życiu powiodło, coś z bąbelkami i pewną, niewielką wprawdzie, ilością alkoholu. Patrzysz sobie na tych facetów, takich spoconych i już nawet nieco zakrwawionych - dla ciebie to robią, tylko dla ciebie! - i czujesz się nie tylko jak basza, ale nawet jak basza od dużego święta, podczas egzekucji swego ulubionego wezyra, albo ukochanej do wczoraj nałożnicy.

Ty się bawisz, ty odpoczywasz, ale sprawozdawca (mniejsza już o samych bokserów i sędziego) jest w pracy, i w dodatku musi ci zaimponować swoją znajomością tematu, tokuje więc bez opamiętania, a co najmniej dwa razy na rundę musi histerycznym głosem oznajmić, że: "jeśli Piecuhov trafi czysto na szczękę, to M'Buma może już nie wstać". (To się co czas pewien zmienia i w pewnych okresach to M'Buma czysto trafia, a Piecuhov już nie wstaje. Historyczne trendy, materiał do głębokich rozważań, ale to nie teraz.)

W końcu rzeczywiście: spełniło się i zrealizowało bez pudła! Piecuhov trafia M'Bumę (alternatywnie M'Buma Piecuhova), tamten pada. Sprawozdawca - z powodu swej genetycznej skazy, z radości że już niedługo pójdzie do domu, instalować kafelki, z poczucia obowiązku wreszcie... Najpewniej ze wszystkich tych przyczyn na raz... Woła: "I oto mamy czysty cios na szczękę! To jest nokaut, moi państwo, nokaut!".

Ty, jeśli cokolwiek kojarzysz, a kafelki nie rozpuściły ci jeszcze doszczętnie kory mózgowej, masz drobne wątpliwości, ale czekasz na powtórkę, która ci je powinna wyjaśnić. Wątpliwości dotyczą tego, czy cios był rzeczywiście "na szczękę", bo tobie się wydawało, że jednak sporo wyżej. Mamy w końcu powtórkę, nawet ujęcia z różnych stron i różnych kamer, no i widzisz, że faktycznie cios nie padł na żadną "szczękę", tylko gdzieś w okolicy skroni, albo co najmniej kości policzkowej. Rękawica bokserska jest dość sporo i trudno to z milimetrową dokładnością ocenić, ale szczęka to zdecydowanie nie była.

Jako wybitny teoretyk i znawca historii boksu przypominasz sobie, że wielki Jack Dempsey najbardziej lubił bić swoich przeciwników nie w żadną tam szczękę, tylko w kość policzkową. Może naprawdę miał po temu jakieś powody? Powody, których twój ulubiony sprawozdawca bokserski z jakichś przyczyn nie zna, a może nawet nigdy o Dempseyu nie słyszał?

* * *

Zmieniamy scenerię. Pan T. młody jeszcze, choć już nieco zbyt stary, by go mogli wepchnąć do ringu na oficjalną walkę, sparuje sobie luźno w klubie o dźwięcznej nazwie "Uppsala Boxningsklubb". Klub dość lokalnie znany, do Olimpiady (wiem że w starożytności to znaczyło co innego!) niedaleko, w klubie przygotowuje się do niej paru reprezentantów Szwecji, z którymi nawet Panu T. zdarza się chodzić lekkie sparingi. ("Szparingi", jak mówili kiedyś w Gedanii.)

To był, całkiem nawiasem, jeden z tych bardziej intensywnych, ze sportowego, treningowego znaczy już tylko w sumie, punktu widzenia, okresów w życiu Pana T., bo jednocześnie całkiem intensywnie uprawiał on był Aikido, pod kierunkiem pana Ichimury, posiadacza w tym szóstego dana, oraz szóstego dana w Iai do (czyli sztuce połciowania kmiotka z zasadzki), plus także czarnego pasa w karate. (Takie przeplatanie okresów intensywnego wysiłku z okresami względnej fizycznej gnuśności wydaje mi się tym, co Mama Natura dla nas, w dobroci swojej, przewidziała. I co jest chyba cholernie zdrowe. Sądząc przynajmniej po mnie, w mej obecnej, rzeźkiej przecie, starości.)

Przeuroczy był to człowiek ten pan Ichimura! Zresztą chrześcijanin, który, z tego co słyszałem, niedługo potem wrócił do swej ojczyzny i wstąpił do zakonu. Silny był jak cholera i, mimo całej tej "walki bez walki", co ją niby uprawialiśmy, nie chciałbym się z nim na serio musieć bić. No i co może najważniejsze, on nas naprawdę osobiście niemal cały czas trenował, co się naprawdę nieczęsto, z tego co wiem, zdarza. Bardzo sobie chwalę te moje trzy chyba lata Aikido, choć po prawdzie na więcej, tym bardziej bez pana Ichimury, nie mam już wielkiej ochoty. To bym akurat mógł, ale nie czuję woli Bożej.

No i dobra, to była taka sobie luźna dygresja autobiograficzna, dla przyszłych, a jakże, doktorantów. W każdym razie jestem sobie ja w tym Boxningsklubbie i czasem sobie nawet posparuję z jakimś nie-za-długo olimpijczykiem. Jak z tym Finem (szwedzkim), co wprawdzie przegrał w superciężkiej już swoją pierwszą walką w wyniku potwornie rozwalonych łuków brwiowych, bo też miał potężną megamegalię i te łuki niemal jak u potwora Frankensteina. (Był jednak miły, jak i ów potwór zresztą chyba.) Lekkie to wprawdzie było prztykanie i ja mu nic nie rozwaliłem, ale też brakowało, by im absolutny amator i aikidoka na dodatek rozkwaszał mordy tuż przed startem w Olimpiadzie!

Albo z takim też sparowałem, co już kiedyś, a teraz jest trenerem. Był lżejszy, szybki, dobry technicznie. Nakładł mi serią po żołądku, po czym stanął i spytał, czy coś poczułem. Poczułem jak cholera, ale nie na tyle, bym nie mógł tego ukryć i rzekłem z obojętną miną, że nie. (Honor i Ojczyzna!) Na co on filozoficznie stwierdził, że tak myślał. (Ciekawe, nie? Miły gość był zresztą, jak i większość.)

Nie ma się czym puszyć, naprawdę, bo żaden ze mnie bokser, ale w teorii, i nawet w technice jestem mocny. (Choć oczywiście zardzewiały jak cholera.) W każdym razie wtedy sparuję z jednym takim, nie z kadry chyba, ale niezłym, no i widzę, że będzie szansa walnąć go sierpem... Gdzie? W samą szczękę, moje kochane ludzie! Nawet na ringu to nie było, chyba bez kasków, żadna rzeźnia, ale jednak moje sierpy, luźne jak u figlarnego kotka walącego łapką papierek na nitce, jak to zaleca "Champ" Thomas, a mnie to świetnie wychodzi (o ile puls akurat ze stresu zbytnio nie podskoczy i człek się nie usztywni), to i tak słodycz.

W końcu jest! Udało się! Trafiłem go prawym sierpem w samą szczękę! Walczyłem (jeśli to tak
A tutaj nawet gołe cycki... Brawo!
można nazwać) wtedy jeszcze chyba wyłącznie z lewej, "normalnej" pozycji, więc to był sierp z tylnej ręki - zarówno łatwiejszy technicznie, jak i silniejszy.

Walnąłem więc i czekam... Nie tyle na oklaski, co raczej na jakieś powszechne oburzenie, że oto nagle w lekkim spraringu nokautuję przeciwnika, któren pada od tego niczym szmaciana lalka! Tylko że... Długo nie musiałem czekać. Co do cholery? On tylko lekko, pod wpływem tego mojego ciosu - ach, jakże czystego i pięknego, mówię serio! - lekko odwrócił głowę... Czy raczej sama mu się lekko obróciła, cios sobie luźno spłynął po tej jego brodzie, i tyle. Gość dalej się ze mną prztykał, jakby nigdy nic. Nawet chyba niewiele zauważył - nie mówiąc poczuł!

To autentyczne fakty, których mi nawet moja obecna, zaawansowana już, skleroza nie zatarła w pamięci. Daje do myślenia? No to właśnie!

I to by był nasz odcinek A tego zamierzonego eseju, do którego mam jeszcze masę bardzo ciekawego materiału, i jeśli Bóg pozwoli... Sami wiecie. Na razie proszę komęta, zachwyty, wprzęganie się do powozu, kąpiele w szampanie, matki, siostry i ciotki... (Że o wulgarnych przelewach na konto nie wspomnę, ale to tylko ze względów estetycznych, bo merytorycznie to jak najbardziej.) Jak zawsze!

Nawiasem, komuś się może wydawać, że tu chodzi tylko o starcze, napędzane sklerozą, wspominki, ale nie - naprawdę mamy do powiedzenia sporo ważnych rzeczy na temat bicia brzydkich ludzi i Naszej Ukochanej Sztuki Walki - Uga Uga Jitsu.

triarius