Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura francuska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kultura francuska. Pokaż wszystkie posty

wtorek, sierpnia 26, 2008

Bloger marnotrawny i inne budujące przypowieści - część 1

Nie ma i być nie może czegoś takiego jak "prawicowe media". Media z samej natury są lewicowe. Prawicowa może być ewentualnie książka.

Triarius the Tiger


Dlaczego media nigdy nie są i nie mogą być prawicowe? Nie tylko, ale w sporej części po prostu dlatego, że ich przekaz jest w sumie bezwartościowy, a lewicowość, szczególnie zaś w tak zdominowanych przez lewactwo i lewackie idee czasach jak te obecne, to właśnie akceptowanie tego wszystkiego, zgoda na to, metafizyczny lęk przed wszelką próbą wyjścia poza zaklęty krąg owych uświęconych przez autorytety, media i szkolną edukację "prawd".

Media nie są prawicowe, bo nie mówią nic naprawdę nowego, nic co by wykraczało poza utarte banały w których jesteśmy od urodzenia, i od Oświecenia, skąpani... W których jesteśmy tak zmacerowani, że wydają nam się one bez porównania realniejsze od naszego własnego realnego życia, od tego co widzimy, co dotykamy, co nam mówią nasze instynkty i z każdym dniem naszego "dojrzewania" słabszy głos wewnętrznego protestu "przeciw temu wszystkiemu"...

Czemu tak jednak jest? Czemu nie mogą istnieć media które by to wszystko realnie podważały, które by z tym w skuteczny sposób walczyły - media, krótko mówiąc prawicowe? Czemu wszelki medialny przekaz jest z konieczności bezwartościowy, lub niemal bezwartościowy? W każdym razie na tyle, że nie jest w stanie niczego realnie zmienić - ani w duszy swego odbiorcy, ani tym bardziej w realnym świecie?

Choćby dlatego, że przekaz medialny, jak wszelki przekaz w naszej, zdominowanej przez realny liberalizm i komercję, epoce, musi być prosty i łatwo zrozumiały. Zaś taki przekaz po prostu nie jest w stanie nieść naprawdę istotnych treści. Przykro mi, wiem że ta teza idzie pod włos wszystkiego, czego nas uczą, ale taka jest prawda.

Osławiona francuska lekkość to niemal zawsze intelektualna tandeta, po prostu. Mówi wam to człowiek, który we francuskiej historii i literaturze grzebał się naprawdę intensywnie, a samo narzecze było poniekąd jego pierwszym. We francuskiej cywilizacji jest masa świetnych rzeczy, ale mało to ma wspólnego z łatwością i lekkostrawnością. Kto dziś w końcu czyta np. Woltera? Po co miałby to robić, skoro to samo ma u każdego następnego Sierakowskiego i Sadurskiego? No a czy "Niebezpieczne związki" są aż tak lekkie i łatwe w konsumpcji?

O anglosaskiej mądrości już nie wspominając - od czasów Johna Locke, czyli końca XVII w. anglosaska filozofia to płaskie i płytkie dno. Inaczej liberalizm. Zaś z tej filozofii wynika oczywiście wszystko inne, ponieważ na filozofii - która może nie być explicite w myśleniu zawarta, ale zawsze jest zawarta - opiera się całe pozostałe myślenie. Oczywiście po angielsku pisze się wspaniałe rzeczy - rzeczy w swej kategorii najwyższe w całej ludzkiej historii. Ale co innego poradniki jak sobie pomóc w życiu w rodzaju "Stand Up and Live!" Dorothei Brande (wkrótce i po polsku!), co innego podręczniki gry na harmonijce, czy łamania stawów, a co innego analizowanie stanu w którym świat się teraz znajduje i kierunku w którym podążą.

Istnieją oczywiście i na te tematy znakomite dzieła pisane przez Brytyjczyków i Amerykanów - choćby przez Roberta Ardreya, od którego rozpoczął się ten blog, albo cytowanego tu ostatnio Stanleya Loomisa - ale nie stanowią one głównego nurtu, są znane jedynie niszowym kręgom, zaś przez mainstreamowe media i autorytety pracowicie przemilczane. I o to właśnie mi tutaj chodzi.

Spyta ktoś: "Dlaczego miałbym zadawać sobie trud czytania rzeczy niejasnych, trudnoprzyswajalnych? Że spytam." Odpowiem niejako metaforycznie, odwołując się zresztą do jednego z tych , całkiem przecież licznych, przykładów anglosaskich dzieł na poziomie któremu nikt inny nigdy nie dorównał i z pewnością nigdy nie dorówna. Wielki Jack Dempsey (poszukać sobie w sieci, jeśli ktoś nie wie o kogo chodzi, ja nie jestem wikipedia) w swym podręczniku "Championship Boxing" dyskutując kwestię "silnych i wystawiających uderzającego na ryzyko kontry" z jednej, z drugiej zaś "lekkich ale bezpiecznych" lewych prostych, mówi że (cytuję z pamięci): "przeciwnik wart tego by go uderzyć, jest wart tego by go uderzyć porządnie".

Oczywiście Tygrys Ringu nie uwzględnił rosnącego wpływu, jaki na wyniki bokserskich meczów będą miały media, niewyrobiona publika i idący jej na rękę sędziowie. Trudno się nawet dziwić, mnie w każdym razie, po tym com tu o mediach napisał, że media i publika wolą pyskatego błazna o postępowych poglądach (choć oczywiście Ali był znakomitym bokserem, tyle że nie AŻ tak znakomitym jak się to ludowi wmawia), od autentycznego ringowego fightera i w sumie normalnego faceta poza ringiem, jak choćby wspomniany Dempsey. I to oczywiście także jest pewnym, niewielkim, wsparciem dla mojej tezy.

No i jeśli ktoś się zgodzi na temat tego lewego prostego, to to samo da się stwierdzić o mediach... O artykułach prasowych, o tekstach na blogach, o czymkolwiek... "Jeśli kogoś warto czytać, to warto także zadać sobie trud, by go zrozumieć!" Miło by może było, gdyby genialne myśli przenikały do naszej mózgoczaszki bez wysiłku, przez osmozę, przez telepatię... Tyle, że tak się po prostu nie dzieje! Może lewizna o tym marzy, może brukselskie gremia nad tym pracują, ale dla prawicowca taka opcja po prostu nie istnieje i tyle.

A więc, odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy chcecie nurzać się w prawicowych myślach! Odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy szukacie metody, by jakoś zacząć zwalczać ten lewacki i z każdym dniem coraz bardziej totalitarny (excusez le mot) syf! Łatwej drogi nie ma! Łatwej drogi nie będzie co więcej! Blogi nie są żadnym cudownym rozwiązaniem. (O czym jeszcze powiem w przyszłości, Deo volente ma się rozumieć.) Nie ma i nie będzie łatwo, bo kontrrewolucja łatwą być nie może!

* * * * *

Każda wysoce rozwinięta, dynamiczna i samosterowna struktura, wraz z osiągnięciem wyższego stopnia rozwoju, zaczyna się w coraz większym stopniu żywić własnym ogonem. Wydaje się to być niezmiennym i wiecznym Prawem Przyrody. Tak jest w przypadku literatury, sztuk tzw. pięknych, filozofii... Co ja zresztą będę wymieniał, skoro nie dostrzegam żadnego przypadku, gdzie by to Prawo zdecydowanie nie działało.

Działa ono także w przypadku dziennikarstwa. Jakże by miało być inaczej, skoro liczy ono już co najmniej trzysta lat, a od stu jest czwartą - czy może, jak twierdzi wielu, pierwszą władzą? Co wiąże się m.in. z tym, że idzie w nie masa wszelakich zasobów i wielu stara się, by jego głos należycie donośnie rozbrzmiewał. Osiągnęło więc dziennikarstwo taką fazę rozwoju, że zaczyna żywić się własnym ogonem. Dyskutując samo siebie i tym zabawiając swych czytelników.

Co jednak rozumiemy przez "fazę rozwoju"? Co w ogóle rozumiemy przez "rozwój"? Od razu kojarzy mi się mój ulubiony intelektualny chłopiec do bicia, Arnold Toybee. (Widzę, że napisałem "Toybee". Freud jakiś?) Do którego mam - obok tysiąca innych, równie miażdżących - także i tę pretensję, że cały czas gada o "rozwoju", nigdy nie dając niczego co można by uznać za definicję tego pojęcia.

Czym jest zatem ta "faza rozwoju" dziennikarstwa, na której, gnany jakimś kosmicznym przymusem, zaczyna ono zjadać własny ogon i zajmować się coraz bardziej wyłącznie samym sobą? Czy chodzi o pełnię formalnego rozwoju? Jakąś dojrzałość, z którą można by porównać dojrzałość, rozwój, dorodnego tygrysa w najlepszych latach, wspaniale odżywionego i wytrenowanego.

I zaspokojonego erotycznie dokładnie na tyle, na ile sprzyja to jego doskonałości? Nasuwa się jednak - nie każdemu, bo temu właśnie media nie sprzyjają, ale niektórym, bardziej na uroki mediów odpornym - pytanie... No dobra, ale skoro ten tygrys jest na samym szczycie, to co będzie... POTEM? Przecież już nie dalszy rozwój.

Może tak samo jest i z dziennikarstwem? Albo... To naprawdę myśl przerażająca, ale teoretycznie możliwe jest coś jeszcze gorszego... Że to, co dziennikarstwo ma przed sobą, jest tym samym co czeka naszego króla dżungli... A jednocześnie, wcale nie musi być tak, by w tej chwili dziennikarstwo - w odróżnieniu do króla dżungli - było w jakimś fantastycznym stanie, w jakimś punkcie, gdzie doskonałość po prostu bije w oczy i przejawia się w każdym, najmniejszym nawet działaniu.

Być może... Daje się to w każdym razie pomyśleć... powiem to wreszcie, choć to trudne... że dziennikarstwo wyczuwa po prostu swój schyłek i TO właśnie jest tym bodźcem, który skłania je do autoanalizy, do zjadania własnego ogona i zabawiania tym spektaklem publiczności! A więc jednak szczyt rozwoju, zgoda, ale szczyt w tym sensie, że teraz będzie już w dół, być może szybko i radykalnie... Podczas gdy dotychczas faktycznie nakłady, wpływy, zasięg - wszystko to rosło i rosło.

No dobra, a jak mają się do tego wszystkiego blogi?

I tutaj będzie supspense godny Hitchcocka... Innymi słowy c.d.n. (Deo et triario volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.