Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kultura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kultura. Pokaż wszystkie posty

czwartek, lipca 14, 2016

Kibel w Historii

Starożytna publiczna toaleta w Ostii
Jakiś czas temu ktoś na szalomie strasznie się cieszył, że kiedy Henryk Walezy przyjechał do Polski, zastał tu w zamku kible, których we francuskich zamkach wtedy nie było. Co miało świadczyć o naszej cywilizacyjnej wtedy wyższości. Rozśmieszyło mnie to nieco, choć przyznaję, że śmieszność tego akurat powodu do narodowej dumy nie bije po oczach i wychodzi na jaw dopiero na poziomie meta. Albo może i nigdy, zgoda. W każdym razie mnie to nieco zapłodniło do pewnych, jakże głębokich, rozmyślań.

Teraz znowu jeden z naszych dawnych znajomych, hrPonimirski, który od jakiegoś czasu znowu próbuje swych sił w szalomie, napisał takie coś:

http://hrponimirski.salon24.pl/720467,sinusoida-epok-czy-madrosc-etapu

Na razie do jakichś wstrząsających wniosków nie doszedł, zobaczymy co będzie dalej, ale mnie dodatkowo zmobilizował, tak że, wcześniej zapłodniony, choć tej tematyki szczerze nie lubię, postanowiłem się swymi intuicjami z P.T. Światem podzielić.

Otóż tak mi się widzi, że istnieją dwa podejścia do życia, a konkretnie do problemu uwznioślenia go na tyle, by człek miał odczucie, że żyć warto, że to coś innego niż bydlęce żarcie i, excusez le mot, wydalanie, z seksem niewiele się w sumie różniącym od tego drugiego, jako uzupełnieniem od czasu do czasu...

Tak więc mamy dwa rodzaje Epok (na ile, oczywiście, można w ogóle mówić o charakterze "epoki"), kultur czy cywilizacji (w sensie nie-spenglerycznym, tylko zdroworozumowym), może też ideologii. Rozumiemy się, tak? Są dwa typy, z czego jeden z całych sił dąży do tworzenia coraz doskonalszych kibli, drugi zaś wszelkie kible i całą tę (fascynującą, hłe hłe!) problematykę usilnie stara się ignorować. I tutaj nam się właśnie ładnie wkomponywują Francuzi i Polacy z końca XVI wieku.

Trafia? Dla mnie ta myśl jest bloody wprost genialna, powiem skromnie. Ale mam jeszcze więcej, bo oto przed chwilą przyszło mi do głowy, że być może cały spenglerowski podział okresów w historii - w odniesieniu do owych cybernetycznych tworów złożonych z ludzi i ich różnorakich, szeroko pojętych dzieł, że tak to inteligentnie określę, czyli do Kultur i Cywilizacji (tym razem w sensie jak najbardziej spenglerycznym) - dałoby się może sprowadzić do kwestii kibli właśnie.

Więc słuchajcie: najpierw nie ma żadnych kibli, tak? Religia rozbuchana, twórcza und kreatywna, epos rycerski, początki matematyki, architektura zadziwiająco kwitnie, tworząc całkiem niespotykane formy... Ale nawet nikomu do głowy nie przyjdzie wymyślać jakieś kible. Jakoś to sobie rozwiązują, że tak to określę, "odruchowo". Na poziomie - z punktu widzenia całej Kultury (bo to przecie ona, albo ew. okres przedkulturowy, spenglerycznie) - podkorowym, nieświadomym. I tyle tego.

Żaden geniusz się do tego nie zniża. Potem w końcu jednak przychodzą kible... I już nie ma odwrotu. Jeśli już kible są są, to nie mogą, nie mają prawa zniknąć. Bo byłaby cywilizacyjna degrengolada. Chyba że znikną wraz z całą daną Cywilizacją. Wtedy zgoda.

Jeśli już są, ale będą zaniedbane, jeśli dane społeczeństwo przestanie o nie dbać - staną się paskudne, brudne i w ogóle, ale nie znikną. Ponieważ kibel czysty i rozkoszny jest, jakby na to nie patrzeć, lepszy i rozkoszniejszy od brudnego i lepkiego, więc tutaj postęp (z małej!) i naprawa jest w oczywistym kierunku - tak samo jak w oczywistym kierunku jest upadek i smród. Tu też musi być postęp. Nieunikniony. Coś niemal jak finansowa piramida, która jeśli nie idzie do przodu, cofa się.

Geniusz, jeśli się gdzieś szczęśliwie wykluje, nie zajmuje się już bohaterską epiką czy posągami bogów, tylko kiblami. Nawet nie ma sensu nad tym przesadnie ubolewać. Z czasem albo te kible zaczną - jak w dzisiejszej Japonii - podgrzewać nam tyłki, mierzyć zawartość odżywczą tego, cośmy kiedyś zjedli, oraz śpiewać nam kołysanki - albo zastąpią je takie, jak tu i ówdzie. A nawet takie jak bardziej na wschód. (Alternatywnie, zamiast Japońskiej cud-techniki, jaspisowe kafelki ze złotą inkrustacją i tłusty eunuch czyniący miły wiaterek wachlarzem z pawich piór.)

Nie ma odwrotu, nie ma odwrotu, nie ma odwrotu... Dramat! Coraz większa część geniuszu (także w sensie bardziej starożytnym) idzie w te kible, coraz zaś mniejsza w inne sprawy. Łącznie z tymi silnikami samolotowymi i mostami, o których Spengler. One może w pewnej fazie stają się najważniejsze - kosztem porcelanowych pasterek do postawienia na stole podczas uroczystej kolacji i lakierowanych kasetek na kosmetyki - ale z czasem kible wygrywają, bo po prostu muszą.

Z czasem jednak ludzie odwracają się od kibli - albo dlatego, że paskudne i cuchnące, albo dlatego że ich śpiew nie wydaje im się rzeczą dostatecznie wzniosłą, a prostota życia bez podgrzewanego tyłka i wiedzy na temat zawartości tłuszczów nasyconych zaczyna do nich coraz mocniej przemawiać. Wydaje się przede wszystkim o ileż bliższe Boga i tego typu spraw. Kibel znowu staje się niepotrzebny, a nawet absurdalny, niesmaczny, z czasem i grzeszny. Zaczyna się druga religijność. Koło Historii się zamyka.

Tak mi się to właśnie w umyśle wyjaśniło i sądzę, że jestem co najmniej na dobrym tropie. Dzięki za uwagę! (Tu mógłby być jakiś skatologiczny dowcip, ale my nie z takich.)

triarius

P.S. Zgodnie z (świeżą) tradycją uwiecznimy tu sobie nasze czołowe motto, które zastąpimy nowym. Żeby się nie zmarnowało Oto i: "Życie w tej epoce wymaga od każdego z nas naprawdę ogromnej samodyscypliny - jeden nieostrożny ruch i człek może coś nieopatrznie zrobić dla Postępu i Szczęścia Ludzkości." (Triarius the Tiger)

piątek, maja 13, 2016

Dwa bąmoty z kluczem (plus um pequeno bônus autobiográfico)

amore siciliano
Na początek bąmoty. Z kluczem. (Łał!)

*

Człowiek prawdziwie kulturalny to ten, który wulgarnie bluzga, kiedy przypadkiem włączy się na sam koniec "Amore Siciliano".

*

Istnieją autorzy zdolni do pisania fascynujących rzeczy, którym jednak przemożny moralny imperatyw nakazuje zanudzać czytelników niemal na śmierć.

* * *

Teraz zaś obiecany bonusik. (Faktycznie w jakimś stopniu autobiograficzny.)

Otóż, pomijając kwestię mego braku spontanicznej sympatii do banksterów i "centroprawicy" (z ew. wyjątkiem naszego PiS), zaimponował mi ten nowy przejściowy rząd w Brazylii jedną rzeczą - mianowicie swym kawaleryjskim wypięciem się na politpoprawność. Wszystkie zachodnie stacje trąbią, szczerze zszokowane lub nieźle to udając, iż w tym rządzie są sami biali faceci. Absolutnie żadnej kobiety! (Nie mówiąc już o jakichś dziwotworach z implantami.)

Do tego faktycznie, w tych podłych czasach, trzeba mieć jaja. I nie jest to, Jakżesz Szanowna Targowico (to była ironia!), żadna tam aluzja do naszej polskiej sytuacji, a tym mniej "otrzeźwienie"! Nasza pani Premier na razie wypada w moich oczach bardzo dobrze, wczoraj nawet widziałem jej zdjęcie, na którym mi się, pierwszy raz, spodobała jako kobieta...

Niby mogłaby to być robota retuszera, ale zobaczcie jak skutki takiej roboty wyglądają na przykładzie Schetyny, ozdabiającego ponoć całą Warszawę swą nową fizjonomią przedwojennego filmowego amanta! Ładny?

Tak że nie o pani Premier tu mówimy, i ja drgawek na widok każdej kobiety w polityce wprost nie dostaję, ale też osobiście widziałbym je raczej gdzie indziej, to raz, a dwa, i ważniejsze, jest to, że wszelkie te parytety i inne lewackie totalitaryzmy to jawna kpina z proli i ich "demokracji".

Kpina czyniona przez rozbestwioną już do ostateczności globalną lewacką (a przy tym jak najbardziej zblatowaną z finansami, "kapitalizmem", i chodzącą na pasku Rosji) biurokratyczną międzynarodówkę. Czyste plucie prolom w gębę, plus kolejny kamień pod ich nogi, gdyby kiedyś zechcieli odzyskać jakąś w miarę autentyczną demokrację.

Żródłem, fontanną i mekką politpoprawności - co by ktoś o tym nie myślał i sobie nie wmawiał - jest Ameryka. W dużym stopniu w wyniku leberalnej wszechwładzy panoszących się tam bezczelnie prawników, bo bez nich cała ta rtęciowa lewizna na różnych Harvardach mogła by sobie gadać do upojenia.

No i ta północna Ameryka w oczach słabnie, coraz więcej państw i innych sił urządza z niej sobie jawne kpiny, ale jednak ten przejściowy rząd, osłabionej w tej chwili mocno, Brazylii, przysłowiowe gonady pokazał.

Nie było to wcale takie znowu "pequeno", ale może da się czytać, więc nie płaczmy. No a dlaczego "autobiográfico". A dlatego, że w pewnym sensie omal nie urodziłem się Brazylijczykiem. W każdym razie w połowie. Czy jak to tam liczyć. Matka, w wieku licealnym, w roku Pańskim 1947 miała się z rodziną załapać na ucieczkę z rozkosznego PRLu - właśnie do Brazylii. Niestety cała ta siatka tuż przed finałem wpadła. Cóż, mówi się...

Cały taki, jaki jestem, bym nie był - zgoda. Może równie piękny, może trochę bardziej beżowy, choć raczej mniej mądry. (I tak byście
amore siciliano
mnie kochali, estou certo?) Jednak Brazylia, w porównaniu z PRLem, ma swoje zalety i zawsze jakoś mnie do tych tam spraw... Że wszystkich nie wymienię, bo są z nami kobiety i dzieci... Ciągnęło. Jak to do bębnów, BJJtów, braku PRLu, dwóch mężów Dony Flor... Ciepło jest... (Choć węży nie lubię.)

Tak więc, choć Brazylii nijak w moim sercu do Szkocji (tylko że to raczej chodzi o Szkocję wyczytaną w młodości u Walter Scotta i R.L. Stevensona, plus oczywiście ta muzyka, ach!), jednak jest dla mnie jakoś specjalna. Ich język też ma fascynującą fonetykę i, choć naprawdę go nie znam i chyba już nie zdążę, kręci mnie mocno. A skoro jesteśmy przy języku, to oczywiście i Amália, której imię zakorzeniło się nawet dość mocno w mojej, jakby nie było, rodzinie.

Tak że kończymy w sposób wywołujący u tego gościa, który lata temu stwierdził na prawica-niet coś w stylu, że: "nawet taki naturszczyk jak pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tylko nie mówił tyle o sobie", intensywne kręcenie się w grobie. Czy gdzie on tam teraz jest. (Tak czy tak, niniejszym go pozdrawiam.) Jednak, na poważną na odmianę nutę, trzeba rzec, iż w tej historyjce jest jednak spory kawałek naszej wspólnej historii. Não é?

A żeby na zupełny koniec było coś mniej egocentrycznego i bardziej ponadczasowego, pozwólcie mi wykrzyknąć: "Na drzewo z politpoprawnością i tzw. "równouprawnieniem"! Tymczasowy rządzie Brazylii - prowadź nas!" ;-)

triarius

wtorek, stycznia 26, 2016

Rozmyślania nad czaszką słonia (1)

Moje #$%^ życie to już taki @#$%^ mess (po polsku "burdel"), że najchętniej bym z tym wszystkim po prostu skończył... Czyli ze sobą... Tylko, @#$#% mać, co będzie, jeśli naprawdę tam zaraz jakiś @#$% diabeł wbije mi widły w dupę? Bo do kotła z wrzącą smołą, to mi się, @#$%^, mimo wszystko nie spieszy!
To nie ja mówię (nie ciesz się lewizno!), tylko młody i nie potrafiący odnaleźć swej drogi książę, będący głównym bohaterem pewnej bardzo znanej sztuki. Mówił to, trzymając w dłoni zbielałą czaszkę, podobno swego dawnego znajomka, a z zawodu błazna (pacz pan, już wtedy!) Yorricka.

Nie są to zresztą dokładne jego słowa, bowiem w tamtych czasach panowała dęto-pokrętna konwencja, i tego typu sceniczne gadki musiały, zgodnie z nią, być dęto-pokrętne. Taki jest jednak sens owego monologu. (Zresztą jak możliwości na Autora owej sztuki, ten akurat fragment był całkiem krótki i zrozumiały.)

Od czasu pierwszego wystawienia owego dramatu, ów neurotyczno-asteniczny  królewicz o przedziwnym imieniu "Przysiółek" (i to po angielsku, bo z duńskim to to już całkiem nie ma nic wspólnego; ciekawe o co Autorowi tutaj chodziło?) stał się ważnym elementem pejzażu kulturowego (jak to cudnie brzmi, prawda?) Zachodu, choć o co w sumie chodzi w owym dramacie mało kto umiałby dokładniej opowiedzieć.

Jest to od stuleci przede wszystkim wdzięczny motyw dla karykaturzystów i stand-up komediantów, bo i cóż może być wdzięczniejszego, niż facet z fryzurą na pazia i w obcisłych rajtuzach, przemawiającego do trzymanej w dłoni czaszki? Czaszka tego Yorricka, tak czy tak, jest zapewne najważniejszą czaszką w mentalnym świecie kulturalnych ludzi. (Ludzi Zachodu oczywiście, bo też innych kulturalnych ludzi już dawno nie ma. Dla mnie mogliby oczywiście być, ale nie ma i tyle.)

Są jednak w tym świecie, i inne czaszki. Albo przynajmniej były. Na przykład ludzka czaszka stanowiła przecież, wraz z kilkoma innymi, starannie dobranymi rekwizytami, główny atrybut melancholii - tej rzadkiej, i przez to fascynującej, co najmniej artystów, choroby duszy, atakującej emerytowanych alchemików.

Siedzi taki alchemik przy stole, poradlone czoło oparł na dłoni, przed nim wielka księga, klepsydra, gdzieś tam z boku na szafie sowa... No i na poczesnym miejscu oczywiście bielutka, sardonicznie wyszczerzona, ludzka czaszka... Wtedy, w tamtych ponurych czasach, to było naprawdę rzadkie i rozkosznie przerażające.

Potem liberalizm zbudował nam raj na ziemi i melancholia, zwana także depresją, stała się dostępna praktycznie wszystkim, a lobotomie, elektrowstrząsy i Prozac to od dawna dynamicznie się rozwijające gałęzie gospodarki.

(Dobra - żeby nie było, że uprawiam propagandę, przyznam, że lobotomia i elektrowstrząsy to raczej kiedyś, a Prozac i podobne środki dziś, tyle że nikt nie wie, kiedy i tamte mogą w chwale powrócić... W ramach np. udoskonalania ziemskiego raju. Czy czego tam.)

Coś jeszcze dałoby się tu dodać, na temat kulturowej roli czaszek? Oczywiście, jeśli cofniemy się do prehistorii, albo do japońskich Ajnów, no to mamy tego jeszcze sporo. Z czaszkami niedźwiedzi poniekąd na czele, choć i ludzkich by się sporo znalazło.

Poza tym oczywiście mamy też grzechotki różnych "tubylców" (fajna nazwa na "tambylców"!) zrobione z  małpich czaszek. No jasne - Attyla i jego puchar z oprawionej w srebro czaszki jakiegoś jego wroga... Czy to może nie był Attyla? Bywały w każdym razie takie puchary i jest o tym sporo w historii.

Ja, po tym ogólnym kulturowym wstępie (który po prawdzie do mojego poważnego tematu ma się nijak, jak to u nas bywa, albo prawie, bo tam jednak też ma być o czaszce, ale nie mogłem sobie napisania tego tutaj błyskotliwego szkicu odmówić, bo w końcu ktoś musi mieć z tego jakąś przyjemność, a skoro nikt ani mi nie płaci, nie klepie po plecach, nie umawia ze swoją siostrą... itd.) zrobimy sobie krótką (lub długą, wedle woli Boskiej) przerwę...

A potem opowiem wam, ludkowie rostomili (b. lubię to określenie, chyba spod Góry Kalwarii, i was do niego mam zamiar przekonać, tak mi dopomóż Bóg!) o jeszcze jednej całkiem już zbielałej i martwej czaszce, która do mojego mentalnego świata całkiem ostatnio dotarła, a która władna jest zainspirować bardzo interesujące i głębokie rozważania. O czym? A o życiu, ludkowie moi, o życiu!

triarius

wtorek, lutego 17, 2015

O istocie Cywilizacji (w sensie szpęglerycznym)

Sam Spengler stwierdza w swym Magnum Opus explicite, że rozwój Kultury daje sie w sumie sprowadzić do rozwoju miast. (Oczywiście, jeśli na takim stwierdzeniu poprzestaniemy, będzie to bardzo gruba kreska,) Mnie się wydaje, że analogicznie jest z Cywilizacją. Zaraz powiem, jak to widzę, ale na razie jeszcze trochę doprecyzujmy...

Rozwój Cywilizacji, to jednocześnie i rozwój i zamieranie tego, co sobie tutaj nazywamy K/C (od "Kultura/Cywilizacja"), czyli tej "całości", którą w potocznym języku określa się mianem "cywilizacji" (i co sobie my piszemy z małej litery). Gdy mówię o "całości", chodzi mi o to, że pomiędzy Kulturą i Cywilizacją jest jednak ciągłość, ponieważ obie dotyczą przecież tego samego "czegoś", tego samego "społeczeństwa", a bardziej precyzyjnie tej samej (z małej litery i w potocznym sensie) "cywilizacji".

No więc najpierw, kiedy mamy już C., wciąż więcej rzeczy się rozwija i pojawiają się nowe rzeczy, często niepozbawione wartości - różne tam saksofony, aparaty słuchowe, materiały wybuchowe, loty na Marsa, różowe golarki, itd. - choć niektóre właśnie zamierają. Potem, w miarę "postępu" C., coraz mniej się rozwija, a coraz więcej albo zamiera, albo gorzej, bo pojawia się jako coś chorego, trującego i/lub rakowatego. Jak "muzyka dysko", "sztuka awangardowa", "równouprawnienie", czy "wyższe studia dla idiotów".

W końcu te rzeczy zaczynają dominować. Jest to oczywiście całkiem tak samo jak z żywym organizmem, choćby ludzkim - można być bardzo starym i w ostatnim dniu życia, tuż przed zejściem na uwiąd, nauczyć się wycinać kogutki  z papieru, ale schyłku jest więcej i on zwycięży. Śmieszą mnie okrutnie (choć nie żeby nie wkurwiali, ponieważ oni są głośni, a Spengler cichy) ci wszyscy mędrcy, ględzący o głupocie i "idealiźmie" Spenglera, który widzi cywilizacje jako organizmy.

To jest jednak absolutna prawda i b. cenne odkrycie - tym bardziej, jeśli sobie uświadomimy, że to nie żadna naciągana biologia, tylko systemy samosterujące, czyli cybernetyka. (Jakby to słowo dziś paskudnie w wielu uszach, i nie bez powodu, nie brzmiało.)

No dobra - do ad remu! Co jest nutą przewodną w "rozwoju" (będącego jednocześnie zamieraniem, albo i gorzej) Cywilizacji? Jest nią BIUROKRACJA! Biurokracja w najszerszym sensie - także jako organizacja, być może nawet jako aparat prawny... Biurokracja to ogromna potęga, wcale nie żartuję, która umożliwa wiele rzeczy, bez niej nie do pomyślenia, ale jednocześnie niszczy i wyjaławia dosłownie wszystko co naprawdę żywe. I z czasem to wyjaławianie nieuchronnie bierze górę... Zawsze! Chyba że ktoś wcześniej daną C. uśmierci, of course.

Powtarzam: rozwój każdej C., będący jednocześnie usychaniem i wstępem do zejścia na uwiąd starczy każdej K/C, to rozwój BIUROKRACJI. (W najszerszym sensie tego słowa.) To zaś, co obserwujemy wokół siebie, to rozwój biurokracji na skalę, która się nikomu nigdy w historii nawet w najdzikszych pijackich majakach nie śniła...

Dzięki bazom danym, internetowi itd., między innymi... Co z kolei doprowadziło do zarówno do niesamowitych osiągnięć (jaka by nie była ich wartość w najgłębszym sensie), jak i do tego koszmaru, z każdym dniem przybierającego na sile, oraz do tego przyspieszonego upadku, który możemy sobie luźno w telewizjach oglądać.

Mętne to było okrutnie, jak na takiego subtelnego stylistę i hipnotycznego pisarza jak ja, ale cóż... Spengleryzm i tak jest tylko dla elity, a elita, jeśli zechce, przedrze się przez to i zrozumie. Amen!


* * *

W nawiązaniu do powyższego, a także do wszelkich naszych Ardreyów i Spenglerów, serdecznie polecam to: http://tinyurl.com/oog6y4b

a dla co bardziej naukowo nastawionych także to:

http://www.physicsoflife.pl/dict/eksperyment_calhouna.html

Dzięki Piotr34 i Anonimowy za te linki!

triarius

piątek, lipca 25, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 1)

Dedykuję to pewnej czarującej osobie, która, w przerwach pomiędzy bardzo udatnym naśladowaniem Króla Dawida przed Panem, zachęca mnie do dopracowania i spisania moich  dyletanckich poglądów na Sztukę.

* * *

Jeździłem sobie przed chwilą gnuśnie po kanałach i na BBC wpadła mi w oko zajawka jakiegoś niezwykle kulturalnego programu. "Dlaczego czarownice zdają się tak fascynować artystów?", pytał nabrzmiały suspensem głos faceta - oczywiście kulturalnego i w ogóle - a na wizji pokazano nam całkiem ładniutki obrazek atrakcyjnej kobiety z jakimś chyba mieczem w dłoni.

I ten głos zaraz sobie na to pytanie odpowiedział, a nam przy okazji. Otóż, powiedział głos (a w tym czasie kamera doszła już do głowy tamtej pani, bo zaczeła od nóg i rąbka spódnicy, po czym wędrowała sobie powolutku w górę), "czarownice mieszają swoje wywary tak, jak artysta miesza swoje barwniki - aby osiągnąć jak największą władzę nad naszą wyobraźnią".

Na tym się skończyła zajawka, a mnie nagle olśniło, że to być może jest koniec nici, po której można by dojść do kłębka i wyjaśnić problem od zarania wieków nurtujący tygrysiczną naukę - ten mianowicie: dlaczego współczesna sztuka jest taka denna... No bo że jest denna to nikt przytomny i niepozbawiony odrobiny smaku wątpliwości mieć nie może. No, chyba że z tego żyje!

Wraz z pobocznymi tematami, jak to: Co to w ogóle jest sztuka? Po co to komu właściwie? Jakie są tego rodzaje? Czy być artystą w tej czy innej epoce to rzecz wzniosła - czy może bardziej już etyczne byłoby zostanie hyclem albo katowskim pachołkiem? I znacznie lepsze dla duszy? I tak dla każdej kolejnej epoki po kolei.

W dodatku - i to własnie było w tym moim olśnieniu najważniejsze - zdało mi się, że można by to wreszcie próbować zrobić nie zaczynając od samego początku, czyli od szpęglerycznej koncepcji Kultur/Cywilizacji, bez której dotychczas kompletnie nam się na te wzniosłe tematy rozmawiać nie udawało, a z drugiej strony, zanim śmy sobie cokolwiek istotnego powiedzieli, zarówno Autor jak i ew. Czytelnik mieli kompletnie dość. I tak to się kręciło od lat.

Teraz jednak to proste stwierdzenie, że "artysta miesza swoje barwniki - aby osiągnąć jak największą władzę nad naszą wyobraźnią" (mniejsza już o fajne porównanie tego z robotą czarownic), zapaliło w moim mózgu lampkę, a lampka ta okazała się halogenową z turbodoładowaniem. (Alleluja!)

No więc tak sobie to teraz zwerbalizowałem, że teraz rzeczywiście temu tam artyście... Żeby już go tak dla uproszczenia nazwać, nie zajmując się na razie kwestią, czy on na to miano w ogóle zasługuje... Chodzi o WŁADZĘ NAD NASZĄ WYOBRAŹNIĄ. Tak? Niby nic, takie sobie dość oczywiste stwierdzenie, z którym większość koneserów dzisiejszej sztuki (żeby już..., jak wyżej) się łatwo zgodzi... A jednak to poniekąd bomba!

Co za bomba, jaka bomba?! Wykrzyknie ten i ów. No a jeśli, ludkowie rostomili, pociągniemy sprawę dalej i postawimy pytania w rodzaju: KTO właściwie i w CZYIM IMIENIU tę władzę nad nami... (No bo w końcu chodzi o istotną część naszej jaźni, prawda?) Pragnie uzyskać? PO CO właściwie? CO zamierza potem z tą naszą wyobraźnią, czyli w sumie nami, uczynić?

Fajne pytania? A ja mam ich więcej, mind you! DLACZEGO my mu nie tylko pozwalamy, ale nawet - a przynajmniej niektórzy - wyraźnie tego PRAGNIEMY? DLACZEGO niektórzy - i to akurat tacy, którzy z tego właśnie powodu uważają się za lepszych od reszty - bez tej władzy nad ich wyobraźnią oddawanej komuś INNEMU I OBCEMU, well... NIE POTRAFIĄ W OGÓLE ŻYĆ?!

Koneser sztuki współczesnej tych moich pytań i związanych z nimi dręczących wątpliwości raczej nie zrozumie (bez urazy!), ale one chyba nie są całkiem wydumane i człek prosty, jak chwilę pomyśli, jak się malutką ociupinkę wczuje - chyba także uzna, że w ten sposób postawiona kwestia WSPÓŁCZESNEJ SZTUKI zaczyna wyglądać zaiste intrygująco. A nawet i niepokojąco.

Ktoś tak to właśnie czuje? No właśnie! Żeby sobie powyższe pokrótce zrekapitulować, powiedzmy sobie tak... JEŻELI faktycznie rolą współczesnego artysty - jeśli nawet nie jedyną, to bardzo istotną - jest znalezienie środków uzyskana WŁADZY nad naszą wyobraźnią... Czyli nad naszą jaźnią, a przynajmniej bardzo istotną jej częścią...

(Zgoda? JEST to rola artysty? Wyobraźnia JEST ważną częścią naszej jaźni? No to jedziemy dalej!) W takim razie przedstawione tu przeze mnie pytania automatycznie stają się istotne i zasadne (zgoda?)... Zaś widziane z niektórych przynajmniej punktów widzenia (na przykład z mojego), także mocno NIEPOKOJĄCE. (Z tym zgoda?)

No, tośmy sobie w sumie bardzo poważnie nadgryźli problem, który można by lapidarnie sformułować słowami: "dlaczego w sztuce współczesnej jest coś cholernie szemranego?" Teraz jeszcze pozostaje nam ustalić, czy KAŻDA sztuka - zawsze i wszędzie - miała w sobie to nieprzyjemne coś, czy też to coś pojawiło się dopiero w pewnej opoce.

Z dodatkowymi kwestiami, jak to: jeśli się pojawiło, to kiedy i dlaczego właściwie? Oraz: co właściwie było CELEM sztuki, zanim zaczęło to być UZYSKANIE WŁADZY NAD LUDZKĄ WYOBRAŹNIĄ (w nieustalonych przez nas dotychczas celach, ale wszystko przed nami!). A także to, czy KAŻDA władza nad naszą wyobraźnią musi być równie złowieszcza, i kiedy ewentualnie aż tak źle być nie musi.

I to by chwilowo było na tyle. Jeśli Deus zechce, co pokaże mi m.in. zainteresowaniem tym tekstem i komętami (oczywiście, jak znam życie, większość będzie prywatnie i tajnie, jak to ostatnio bywa), to będzie i dalszy ciąg (co najmniej na moim prywatnym blogasku http://triarius.pl (od lat nieaktualne), bo gdzie indziej to już niekoniecznie).

triarius

wtorek, lipca 22, 2014

Propedeutyka Tygrysizmu Stosowanego, odcinek 2

Poprzedni odcinek był nudny, choć przynajmniej krótki. Był też cenny dla kogoś, kto, po przeczytaniu następnych (Deo volente) pięćdziesięciu tysięcy odcinków, ma nadzieję zgłębić zawiłości Tygrysizmu Stosowanego. Było trochę feedbacku, głównie zresztą oko w oko, prywatnie...

(Swoją drogą, co za cudowna metoda utrzymywania przy życiu jednego z tych nielicznych blogasków, które jeszcze utrzymują życie duchowe w tym nieszczęsnym kraju nieco powyżej poziomu darni - zamiast normalnych komętów, prywatne. O których pies z kulawą nogą nie usłyszy. Ale nie ma tak dobrze - właśnie usłyszał!)

Śmy sobie zrobili co właściwie w tym poprzednim odcinku? Całym zdaniem? Tak proszę! No to śmy sobie, panie psorze, wzięli farbkę i śmy sobie namalowali tło. Bardzo dobrze! Coś jeszcze? Więc, panie psorze, śmy pomalowali dół kartki na zielono, że to niby trawa, a górę na niebiesko.

Znakomicie, trzy z minusem! (Ten dialog miał za zadanie wprowadzić ew. P.T. Czytelnika w nastrój sprzyjający wchłanianiu wiedzy. Wyobraźcie sobie, że za parę tygodni matura z Tygrysizmu.) Teraz sobie luźniutko jeszcze trochę o tych Fellachach i ich epoce uzupełnimy...

* * *

Tych Fellachów będziemy sobie widzieć tam, gdzie jest rolnictwo. Różnych tam łowców i (mitycznych) zbieraczy zostawimy sobie na boku. Dlaczego, spyta ktoś? Nie dlatego byśmy ich lekceważyli jako osoby ludzkie, tylko dlatego, że my tu w sumie zmierzamy do kwestii (jak to mówią ludzie prości, dlatego w cudzysłowie) "cywilizacji" a łowcy (i mityczni zbieracze) raczej jej nie stworzą.

Nie stworzą dlatego, że to są małe społeczności, żyjące w dużym, z konieczności, rozproszeniu, ale także - i może przede wszystkim, dlatego, że ich życie zdaje się zaspakajać wszystkie istotne ludzkie potrzeby (pomijając oczywiście palącą potrzebę różowych golarek do damskich części intymnych, ale to zlozona kwestia).

W związku z czym oni, jak się zdaje, żadnej wielkiej potrzeby tworzenia czegoś wyższego, jakiegoś bardziej złożonego systemu społecznego, który by był, lub mógłby jakoś w miarę bezpośredniio zaowocować "cywilizacją" (znowu w sensie popularnym tego słowa!).

Łowców zlodowaciałych mamutów też sobie zostawiamy poza sferą naszych rozważań, choć to nasi bezpośredni przodkowie i mają na naszą naturę o wiele wiekszy wpływ, niż to się zazwyczaj uważa. Jednak porządny Fellach to jest gość zajmujący się rolnictwem, więc mówimy o czasach od Neolitu, czyli od wynalezienia rolnictwa, hodowli, garncarstwa, co w "żyznym półksiężycu" sięga parunastu tysiecy lat wstecz, a w innych regionach odpowiednio mniej.

Dopiero rolnictwo (a o wiele później oczywiście długodystansowa wymiana dóbr na wielką skalę) może zapewnić odpowiednio dużą gęstość zaludnienia, oraz pewne mechanizmy społeczne, które mogą w przyszłości zaowocować (tym, co lud nazywa) "cywilizacją", a my - jakby nie było szpęgleryści - nazywamy sobie dwojgiem imion: Kultura i Cywilizacja.

Wzorem "niemieckiej idealistycznej historiozofii" (cóż, uczyć się choćby od diabła!), jak to się zabawnie nieco określa, ze Speglerem na czele. Ale to sobie wyjaśnimy dopiero kiedyś, jeśli oczywiście dobry Bóg pozwoli.

Duże litery w naszym wykładzie oznaczają (przynajmniej w większości przypadków), że to jest określenie mające konkretne znaczenie w naszym (ach, jakże ezoterycznym!) języku, i to znaczenie może być inne niż to, co się pod takim słowem zazwyczaj rozumie.

Większość takich nazw będzie pochodzić z wielkiego dzieła wielkiego Spenglera, ale wcale nie wszystkie, bo np. Barbarzyńcy A (nAiwni) i Barbarzyńcy B (zBlazowani) to już nasze własne, o sto lat późniejsze wynalazki i uzupełnienia "kopernikańskiej rewolucji w historiozofii".

Tośmy sobie trochę porozmawiali o sprawach niemal czysto formalnych, więc nie od rzeczy będzie powiedzieć coś w kwestii merytorycznej. Jak to, że ów Fellach, czy raczej całe społeczeństwo z tego typu ludzi złożone...

Choć oczywiście nie każdy tam w sensie dosłownym grzebie patykiem w ziemi, sieje i orze - bo ktoś te ofiary (czasem ludzkie, a jakże) musi składać, i ktoś musi być tym Chilperykiem, który Chlotarowi... I wzajem. Sami rozumiecie.

W każdym razie to jest ta baza, to tło, na którym, nad którym, czasem potrafi wyrosnąć coś o wiele bardziej złożonego, mającego, w odróżnieniu od społeczeństwa tamtych Fellachów pewien kierunek rozwoju, pewną zdolność ewolucji...

A co my sobie nazwiemy Kulturą (jedną formę), Cywilizacją (drugą formę), plus sobie wyróżnimy parę form pośrednich i hybrydowych. Na razie tyle. Nauczyć sie tego na pamięć, w przód i w tył. Na jakiś czas wam roboty starczy, a ja idę zarabiać na chleb, bo niestety ten cholerny realny liberalizm wciąż tu jest, i wygląda, że w ciągu najbliższych paru dni nie zniknie.

triarius

P.S. Już wreszcie chyba wiecie, tak? Więc najwyżej parami, nie zwracać na siebie uwagi, nie rozmawiać za głośno o tajemnicach Tygrysizmu, i pamiętać o możliwych ogonach.

sobota, kwietnia 03, 2010

Fellahy, Chłopi i Barbarzyńcy (z cyklu "Poprawiamy i Doprawiamy Spenglera")

Spengler precyzyjnie i wnikliwie opisuje przemiany ludzkiej mentalności w Kulturze i Cywilizacji, jednak coraz silniej brakuje mi równie precyzyjnego opisu tego, co poza nimi. Zgoda - analizować tego jako "historii" nie ma właściwie sensu, ponieważ zawsze będzie to taka czy inna wersja "długich, nużących list Chilperyków i Chlotarów", jak ktoś kiedyś celnie nazwał dzieje wczesnego średniowiecza (co do tych imion nie jestem pewien, ale chodziło o co najmniej b. podobne). Albo też prehistoria - która jest naprawdę fascynująca, ale to jednak coś całkiem innego niż "zwykła" historia, bo tam nie ma nawet Chilperyków, w których można by jakoś wbić zęby.

Jednak Spengler zdaje się utożsamiać swego "Fellaha" z odwiecznym chłopem - nie różnicując pomiędzy chłopem nieliźniętym nawet jeszcze przez żadną wysoką Kulturę czy Cywilizację, a takim, który, powiedzmy, rolnikiem został kiedy jego Cywilizacja upadła i w wielkim mieście nie dało się już wyżyć, ale przedtem przez pokolenia jego przodkowie żyli właśnie w wielkim mieście i byli typowymi późnymi wielkomiejskimi... Powiedzmy dla prostoty "lemingami", choć można to określić na liczne różne sposoby, na myśl przychodzi m.in. wielkomiejski proletariat, człowiek masowy. To muszą jednak być całkiem inne rodzaje ludzi!

Jeszcze niedawno wydawało mi się, że ta zgrubna jedynie analiza mentalności - bo o mentalności w tej chwili przede wszystkim mówimy - ludzi spoza K/C wydaje mi się taka istotna jedynie dlatego, że teraz, ponad 70 lat po śmierci Spenglera, jakby nie było, mamy sytuację, w której te sprawy nabierają wielkiego znaczenia, którego Spengler nie mógł przewidzieć.

Coraz jednak widzę to tak, że po prostu nawet najgenialniejsza książka musi wiele istotnych spraw z konieczności zostawiać na boku, i to właśnie jest tutaj główną przyczyna. Bowiem kwestia Fellahów, chłopów i BARBARZYŃCÓW (o których Spengler, o ile pamiętam, w ogóle nie mówi, utożsamiając ich implicite z Fellahami) to po prostu coś, co w historiozofii być powinno. I coś, czym historiozofię Spenglera dobrze by było uzupełnić. I na nas to, tak się złożyło, spada.

"Barbarzyńcy" to faktycznie mój własny w dużej mierze wkład do Spengleryzmu. Nie wiem oczywiście na ile wartościowy, ale wydaje mi się, że tak. Przynajmniej kiedy się nad tym popracuje, niekoniecznie już teraz. Co to są "Barbarzyńcy"? To określenie funkcjonuje w nauce historii i zazwyczaj całkiem sensownie. No a Toynbee (którego niespecjalnie cenię, ale parę rzeczy można jednak od niego zapożyczyć) mówi o "proletariacie zewnętrznym", który nawet dość ściśle definiuje, i który odpowiada dość dokładnie temu, co ja rozumiem przez Barbarzyńców.

No to konkretnie - co to jest "Barbarzyńca"? Dla mnie będzie to człowiek (mniej lub bardziej) "pierwotny", w sensie, że nie przesiąknięty żadną wysoką K/C, nie należący do żadnej, ale już przez jakąś "liźnięty". Chodzi o to, że człek całkowicie pierwotny dla historii jest niemal całkiem obojętny i interesujący staje się dopiero, kiedy zaczyna wchodzić w interakcje z jakąś K/C, albo z tym, co po niej pozostało. Nie chodzi oczywiście o żadną pogardę czy lekceważenie człeka pierwotnego, ponieważ możemy się od niego wiele istotnych rzeczy nauczyć, na przykład o nas samych, tylko o to, że przez sito akurat historii on całkowicie przelatuje i nie zostaje w niej z niego ani śladu.

Jednak kiedy taki Barbarzyńca wchodzi w interakcję z jakąś K/C, może mieć naprawdę ogromną rolę w historii do odegrania. Pomyślmy tylko o takich Celtach, Germanach, Hunach, Mongołach, Wandalach czy Wizygotach, żeby wymienić zaledwie kilka przykładów.

Ten rodzaj Barbarzyńców jest jednak stosunkowo prosty, ale być może nie jedyny. Zadajmy sobie bowiem pytanie: co się dzieje z Fellahami (czyli resztkami dawnej Cywilizacji, żyjącymi znowu w prosty, głównie rolniczy, sposób) po wielu pokoleniach? W końcu chyba otrząsają się jakoś z dziedzictwa wyjałowionej wielkomiejskiej cywilizacji i stają ponownie czymś w rodzaju ludzi "pierwotnych"? (Pierwotny nie oznacza tutaj koniecznie łowcy głów, posługującego się kamiennymi narzędziami - wystarczy brak miast, brak pisma, prosta, na rolnictwie oparta struktura społeczna.)

Mogą to być także ludzie, którzy zawsze żyli "na wsi", ale jednak ludzie żyjący "na wsi" w ramach wysokiej C. to nie jest to samo, co naturalny, pierwotny rolnik. Po pierwsze sama ta "wieś" jest już czymś całkiem innym - pod wieloma względami to tylko marna imitacja miasta, a w każdym razie "chciałaby być" miastem. Weźmy dzisiejszych "chłopów" - sam pamiętam tuż pod Krakowem słomiane strzechy, studnie z żurawiem, beczkowozy ciągnięte przez woły (to faktycznie już bardziej w górach, nie pod samym Krakowem). Konie ciągnące wozy, konie ciągnące pługi. Itd. Nie wdając się w jakieś socjologiczne rozważania, oczywiste jest jednak, że teraz to nie ci sami chłopi, co choćby owe skromne pół wieku temu. I tak musi być w każdej późnej Cywilizacji.

Wtedy zaś ponownie mogą te Fellahy wejść w kontakt z jakąś wysoką K/C - stając się przez to (wedle mojej własnej definicji) ponownie Barbarzyńcami. Tym bardziej, że możliwe jest, iż zacznie ich organizować jakaś niewielka elita - być może zainspirowana przez tę lub inną K/C, być może mająca wobec jakiejś K/C agresywne zamiary... Będziemy wiec mieli Barbarzyńców, ale nieco innego rodzaju, niż w przypadku społeczeństw, które nigdy nie zaznały "własnej" K/C. Ja dałem tym dwóm rodzajom Barbarzyńców miano "Barbarzyńcy A" i "Barbarzyńcy B". (Niezbyt błyskotliwe nazwy, ale na razie wystarczą, a jak ktoś wymyśli coś fajnego, to się bez żalu zmieni.)

Którzy są którzy? Być może warto tu przytoczyć bonmot Pana Tygrysa: "Różnica między Barbarzyńcami A i Barbarzyńcami B jest taka, jak między Chórem Aleksandrowa i Operą Pekińską". To powinno wyjaśnić co jest co i posłużyć za mnemotechniczną podpórkę.

Mielibyśmy zatem w naszym rozszerzonym, rozwiniętym i uaktualnionym Spengleryźmie Stosowanym: ludzi "pierwotnych", inaczej (pierwotnych) fellahów, (którymi się zajmujemy jak najbardziej, ale nie na Spengleryźmie, tylko na zajęciach z Ardreyizmu Stosowanego), Barbarzyńców A, ludzi K., ludzi C., Fellahów, oraz Barbarzyńców B. Oczywiście z Fellahów nie muszą koniecznie powstać Barbarzyńcy B, bo po drodze mogą się rozpłynąć w niebycie, wymrzeć, zostać wymordowani, cokolwiek. (Fellahów też by można sobie zresztą podzielić na typ A i B, tylko właściwie co nam z tego? No fakt, mogą nam się nagle zbarbarzynić... Więc też warto!)

Napisałem o tej sprawie, którą uważam za bardzo istotną i wartą rozpracowania, jeśli Spengleryzm Stosowany ma być czymś więcej, niż tylko całowaniem Świętej Księgi i powtarzaniem cudzych myśli. Jeśli ktoś ma na ten temat jakieś własne idee, jeśli chciałby o tych sprawach pogadać, jeśli coś się mu w moich, prowizorycznych w końcu jedynie i wstępnych, przemyśleniach nie widzi - to ja jestem gatow (wsiegda gatow), a bryła świata też w końcu potrzebuje kiedyś wreszcie być ruszona... Więc do boju Młodzi Spengleryści! (Przychylna Publiczności, Zwolennicy Konecznego i Kto Tam Jeszcze też!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 09, 2008

Chcecie ludzie wiedzieć o co mi właściwie chodzi?

No więc wam mówię...

Otóż ma być tak:



(Fakt, doceniam, że można takie coś dzisiaj łatwo usłyszeć! Gdyby na tym się miało skończyć, nie miałbym wielkiej pretensji do nikogo - cóż Cywilizacja zamiast Kultury. Ale idą o wiele gorsze czasy, a wtedy i tego nie będzie.)

I tak:



(Najpiękniejszy duet miłośny w historii muzyki. A kto się nie zgadza, niech udeptuje ziemię! Normalnie, nawiasem mówiąc, nie szaleję za panią von Otter, ale tutaj jako Neron jest świetna, podczas gdy wiele ładnych i kobiecych śpiewaczek po prostu fałszuje, Bóg wie czemu, ale podejrzewam belcanto.)

OK, wiem że nie zawsze macie aż tak uduchowione potrzeby. Więc czasem może być tak i nie będę miał cienia pretensji:



Tak też może być:



(Piękna, hiper-buntownicza, jakobicka śpiewka! Żeby takie teraz - na temat Ojrounii i chłopców Tuska! Marzenie ściętej głowy.)

Albo nawet tak:



(Brak zębów i pedalstwo głównego wokalisty nie ma aż takiego znaczenia, widać jednak tolerancji mi nie brakuje. A teraz jednak powrót na samą górę proszę i od nowa! Choć możecie się zgłosić po więcej skocznych i w sumie nowoczesnych kawałków, nie samym Monteverdim człek żyje.)

Ale na pewno nie ma być tego, co zewsząd teraz słychać! Proste?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, czerwca 06, 2008

Bonmot Hrabiego i spocony tow. Zemke

Spengleryzowaliśmy sobie dzisiaj od niechcenia z Hrabią, jak to człek ma skłonność, kiedy zręby do wykuwania, a jemu, człowiekowi znaczy, się nie chce. Hrabia co pewien czas wyskakiwał z jakąś "oligarchią" albo "koncesją", ale bez większego przekonania - podejrzewam, że ostatnio robi to głównie po to, by mi udowodnić, żeśmy go jeszcze całkiem ze Spenglerem nie przekabacili. 

Że intelektualne wpływy koleżków z blokowiska nadal są potężne, on zaś, Hrabia, niczym tytan dzierżący sklepienie niebieskie... A nawet dwa sklepienia niebieskie... Żonglujący nimi lekko i z dnia na dzień większą swadą... Te rzeczy. Kto chce, może na chwilę przymknąć oczy i sobie to wyobrazić. Zapewniam, że to b. atrakcyjny widok i się nie rozczaruje. 

Jeśli mu się uda, może potem spróbować wyobrazić sobie spoconego tow. Zemke, spocone ABW i WSI... Wpatrujące się w literki, nadsłuchujące... Łapiące aluzje niczym bocian żaby (piękny motyw ze znanego trzynastozgłoskowca mojego autorstwa, który był kiedyś opublikowany w Tekstowisku, ale potem mi go usunęli, razem ze wszelkimi śladami po mojej niegodnej osobie).

 Tow. Zemke, jęcząc głucho i wyrywając sobie włosy z głowy, nerwowo grzebie w starym wydaniu Spenglera cyrylicą, starając się zrozumieć aluzje... ABW co chwila spogląda na siebie bezradnie, w milczeniu, bez słowa... WSI drapie się po karku, i w ogóle gdzie popadnie, co chwilę wykrzykując w komórkę "da tawariszcz kamandir! eto budiet sdiełano!".

 A potem, już cicho, do siebie, płaczliwym głosem: "tylko q...wa jak? powiedzcie wy mnie tawariszczi!"). Dzień jak co dzień, innymi słowy. Dzień jak co dzień III RP, Hrabiego i mnie. A jednak nie był to taki całkiem zwyczajny dzień... Hrabia bowiem w pewnym momencie rzucił bonmota. Zdarza mu się to całkiem nierzadko, choć nieczęsto, mimo wszystko, są to bonmoty aż tej klasy, głębi i błyskotliwości.

Tym razem Hrabia rzekł: "mam nowego bonmota". Tak mówi niemal zawsze w takich przypadkach i to mnie jeszcze nie zaskoczyło. Potem zaś rzekł, cytuję: "W Kulturze się robi, w Cywilizacji się gada". Jakby mi coś w mózgu wybuchło, rozbłysło i rozświeciło całą rzeczywistość, całą historię... Jednocześnie usłyszałem, uszyma duszy, ale to nie były żadne zwidy, to była rzeczywistość... Usłyszałem jęk WSI, skowyt ABW, oraz westchnienie tow. Zemke... Jakby ktoś z ogromnego miecha na raz całe powietrze wypuścił...

To co Hrabia powiedział, stanowiło akurat zadziwiający pendent do moich własnych przemyśleń kilku ostatnich dni. O których może napiszę, a może nie napiszę, ponieważ, zgodnie z genialnym bonmotem Hrabiego - ujmującym w krótkim, prostackim niemal, zdaniu dużą część spengleryzmu - gadania ci u nas nie brakuje. A przecież pisanie na blogu to też gadanie. Jedynie. Na pewno w każdym razie nie działanie.

Jakie były te moje głębokie przemyślenia ostatnich kilku dni? Te, za których poznanie tow. Zemke, ABW i WSI oddaliby... Nie wnikajmy dokładnie co by oddali, ale nie ulega wątpliwości, że niemało. Jakież więc one były? Może to wyjawię moim słodkim czytelnikom, ale już nie tym razem, bowiem dość już głębokich rzeczy'm dzisiaj powiedział, dość już żem tajemnic alkowy zdradził, dość już żem słów wygenerował.

A zatem, do następnego razu. Ciąg dalszy MOŻE jeszcze nastąpić, to niewykluczone. Deo volente, ale także triario volente, bo może mi się po prostu nie chcieć. Nie chcieć napisać akurat o tym, albo nie chcieć już pisać na blogu w ogóle. Nie mówię oczywiście o spenglerowaniu sobie od niechcenia z Hrabią, drogim druhem.

Nie byłbym tak okrutny, by odbierać chleb tow. Zemke i innym towarzyszom, których tu przelotnie wspomniałem. I których, korzystając z okazji, serdecznie pozdrawiam! 

triarius 

---------------------------------------------------  

Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, kwietnia 07, 2008

Nieco synchronii, nieco schyłku, nieco Spenglera...

Koneczny jest faktycznie niezły, ale - sorry Artur! - sławną książkę Oswalda Spenglera nadal z pełnym przekonaniem uważam za szczytowe osiągnięcie intelektualne naszej cywilizacji i za taki akt samowiedzy, jakiego najprawdopodobniej nigdy nie było i nie będzie w ludzkiej historii. Tym bardziej symptomatyczny jest dla mnie fakt, iż w roku 1918 można było coś takiego wydać, a już w kilkadziesiąt lat później dzieło to jest przemilczane, niezrozumiane, zakłamane, cynicznie kastrowane...

Podczas gdy - czego się zresztą można było spodziewać, jeśli się na przykład zna tę właśnie książkę - dzieła o podobnej choćby głębi i przenikliwości nie tylko się już nie pojawiają, ale poziom intelektualnej debaty zdaje się z roku na rok spadać. Zaś sama "wolność słowa" - tak wciąż zajadle opiewana, jako podstawa wszystkiego co "demokratyczne", wzniosłe i postępowe, zanika w tempie, które daje się niemal zaobserwować nieuzbrojonym wzrokiem.

"Zmierzch Zachodu" Oswalda Spenglera to książka bardzo obszerna i naprawdę trudna... (Oczywiście mówię o wersji pełnej i autentycznej, nie o tym skastrowanym kikucie, który się obecnie w Ojropie wydaje, zaznaczając pewne skróty, ale akurat tych najistotniejszych wcale nie, i nie mówiąc, że z tysiąca stron oryginału zrobiono coś koło 250.) Linki do jej pełnego wydania online, zarówno w niemieckim oryginale jak i w angielskim autoryzowanym tłumaczeniu, są na tym blogu, tam po prawej.

Jednak nie każdy potrafi to przeczytać i w pełni zrozumieć, a w każdym razie nie od razu. Dlatego też zdecydowałem się umieścić tutaj pewne dość moim zdaniem interesujące rzeczy z słynnych - i oczywiście wykastrowanych (w sensie USUNIĘTYCH) bez słowa przez obecnych stróżów politycznej poprawności - synchronicznych tabel znajdujących się na końcu pierwszego (z dwóch) tomu tego dzieła. Synchronicznych w tym sensie, że ukazują one odpowiadające sobie okresy, czyli stadia rozwoju (wzgl. schyłku), w różnych Kulturach/Cywilizacjach (to są u Spenglera b. konkretne i specyficzne pojęcia, różnica między którymi jest b. istotna).

W oryginale jest to kilka tabeli, ja przedstawię to w postaci zwykłego tekstu i tylko rzeczy najbardziej dla przeciętnego czytelnika tych moich treści interesujące. Oczywiście ogromnie zachęcam do przestudiowania dzieła Spenglera w całości! A jeśli nie całego dzieła, którego ja też w całości nie znam, to z pewnością książki o schyłku Zachodu.

A zatem, informacje ze słynnych spenglerowskich tabel, które odnoszą się w miarę bezpośrednio do naszej epoki...Polityka i życie społeczne

CYWILIZACJA

Ogół ludu, teraz zasadniczo o miejskim charakterze, roztapia się w pozbawioną formy masę. Megalopole (czyli ogromne miasta) i prowincje. Czwarty stan ("masy"), nieorganiczny, kosmopolityczny.

nasza cywilizacja - lata 1800-2000

XIX w. od Napoleona do I Wojny Światowej - system Wielkich Mocarstw, stałych armii, konstytucji.

XX w. przejście od konstytucji do nieformalnych wpływów jednostek. Wojny na wyniszczenie. Imperializm.

(Zwracam uwagę, że Spengler napisał tę książkę, z której to pochodzi przed rokiem 1918, zaś zmarł w roku 1936.)

teraz dla porównania "analogiczne" epoki w innych cywilizacjach...

egipska

1689 (1788)-1580. Okres Hyksosów. Najniższy upadek. Dyktatury obcych generałów (Chian).

Po 1600 decydujące zwycięstwo władców Teb.

grecko-rzymska ("apollińska" w terminologii Spenglera)

300-100. Polityczny hellenizm. Od Aleksandra do Hannibala i Scypiona królewska wszechmoc. od Cleomenesa II i C. Flaminiusa (220) do C. Mariusza radykalni demagodzy.

chińska

480-230 - okres "Rywalizujących Państw"; 288 - tytuł cesarski; imperialistyczni politycy w państwie Tsin; od 289 włączanie ostatnich państw do Imperium

---------------------------------------------------------------------

nasza cywilizacja 2000-2100

...

grecko-rzymska

Cezar, Tyberiusz

---------------------------------------------------------------------

życie duchowe

"ZIMA"


Oto poszczególne fazy...

a. Materialistyczny światopogląd. Kult nauki, użyteczności i dobrobytu.

Bentham, Comte, Darwin, Spencer (duchowy ojciec Korwina!), Stirner, Marks, Fauerbach

grecko/rzymska: cynicy, ostatni sofiści (Pyrrhon)

islamska: sekty komunistyczne, ateistyczne, epikurejskie w rodzaju "Bractwa Szczerości"

(w istocie u Spenglera cywilizacja islamska nie istnieje, bo jest to dla niego swego rodzaju protestantyzm cywilizacji "magiańskiej", ale tutaj daje się to określenie zastosować)

b. Ideały etyczno-społeczne, epoka "niematematycznej filozofii", sceptycyzm

Schopenhauer, Nietsche, Socjalizm, Anarchizm, Hebbel, Wagner, Ibsen

grecko/rzymska: hellenizm, Epikur, Zenon

c. Wewnętrzne dopełnienie świata form matematycznych, myśl konkludująca (domyślnie: rozwój świata form danej Kultury).

Gauss, Cauchy, Riemann

grecko/rzymska: Euklides, Archimedes

d. Degradacja abstrakcyjnego myślenia do profesjonalnej, akademickiej filozofii. Literatura o typie kompendiów.

Kantyści, "Logicy" i "Psychologowie"

grecko/rzymska: Akademia, perypatetycy, stoicy, epikurejczycy

e. Rozprzestrzenianie się schyłkowego widzenia świata (w kategoriach zrozumiałych jeśli się zna omawianą tu książkę, tego się tutaj krótko nie da niestety wyjaśnić)

Etyczny socjalizm (czyli typowe jedynie dla naszej cywilizacji w jej późnym okresie, przekonanie,że "świat będzie lepszy, jeśli ludzie zaczną wyznawać i praktykować moje poglądy"; oczywiście w tym znaczeniu socjalistami są także np. liberałowie, i w ogóle mało kto nie jest dzisiaj etycznym socjalistą, co zresztą Spengler sam wyraźnie stwierdza)

indyjska: indyjski buddyzm

grecko/rzymska: hellenistyczno-rzymski stoicyzm

islamska: praktyczny fatalizm (po roku 1000)

---------------------------------------------------------------------

SZTUKA, ARCHITEKTURA, RZEMIOSŁO

CYWILIZACJA


Sztuka bez wewnętrznej formy. Wielkomiejska sztuka traktowana jako coś zwyczajnego: luksus, sport, podniecanie nerwów, szybko się zmieniające mody w sztuce (odrodzenia, arbitralne odkrycia, zapożyczenia).

a. "Sztuka nowoczesna". "Problemy sztuki". Próby portretowania lub podniecania wielkomiejskiej świadomości. Transformacja muzyki, architektury i malarstwa w jedynie rzemiosła.

nasza cywilizacja - 1900-2000

(m.in.) impresjonizm, amerykańska architektura

egipska: okres Hyksosów, sztuka zachowana na Krecie (czyli prowincjonalna wersja sztuki egipskiej)

grecko-rzymska: hellenizm, Pergamon (teatralność), style malarskie (werystyczny, dziwaczny, subiektywny), architektura mająca imponować w miastach diadochów

b. Koniec rozwoju form. Bezsensowna, pusta, sztuczna i pretensjonalna architektura i ornamentyka. Imitowanie form archaicznych i egzotycznych motywów

nasza cywilizacja po 2000

...


egipska: sztuka Knossos i Tel Amarny, kolosy Memnona

grecko-rzymska: piętrzenie bez rozróżnienia wszystkich trzech porządków, fora, teatry (Koloseum), łuki triumfalne

islamska: sztuka Seldżuków, sztuka okresu wypraw krzyżowych

c. Finał. Formowanie się stałego repertuaru form. Imperialne monumenty mające działać za pomocą materiału i ogromu. Prowincjonalne rzemiosło

nasza cywilizacja

...

egipska: ogromne budowle w Luksorze, Karnaku i Abydos, drobne figurki, tkaniny, broń

grecko-rzymska: Trajan do Aureliana, gigantyczne fora, kolumnady, łuki triumfalne, rzymska sztuka prowincjonalna

islamska: okres mongolski (od 1250), gigantyczne budynki m.in. w Indiach, orientalne rzemiosło (dywany, broń, sprzęty)


No i to by było na tyle, może ktoś coś z tego zrozumie, może ktoś dojdzie do jakichś interesujących wniosków, może go to zachęci do bliższego zainteresowania się Spenglerem... Naprawdę wiem, że tak spraparowane i wyrwane z kontekstu, te wszystkie dane mogą byś niestrawne, albo prawie. Ale zrobiłem co mogłem. Naprawdę wierzę, że więcej jest sensu w takich próbach, nawet jeśli będą tylko w małej części udane, niż w sileniu się na pisaniu jakichś wielkich własnych rewelacji, jeśli akurat nic naprawdę głębokiego nie przychodzi mi do głowy.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lutego 28, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (2)

Teraz muszę coś galopem wyjaśnić. Widząc tytuł tego cyklu, ten czy ów z pewnością pomyśli, że zamierzam lansować "powrót do natury", że będę wychwalał Jana Jakuba czy innego (Biało)Rusa. Otóż nie! Wajraki (czy jak mu tam, temu nadrzewnemu świrowi na usługach Gazownika) i wszelkie inne ekolofile tego świata są mi wstrętne. A nawet Andrzej Gwiazda, którego charakter, dokonania, a przede wszystkim analizy naszej (?) bananowej III RP, bardzo sobie cenię - nawet on podpadł mi okrutnie, kiedy wlazł nad Raspudą w celach ekolofilnych na drzewo.

To naprawdę nie o to tu chodzi! I nie chodzi nawet o rzucanie takich sobie obelg bez wielkiego pokrycia na cywilizację, naszą obecną, czy jakąkolwiek. Zresztą schizofrenia, jak wykazuje doktor Kępiński, to na swój sposób wzniosła i poniekąd piękna choroba. Która ma zresztą różne fazy, nie wszystkie aż tak koszmarne, jak można by sądzić. (A co, nasze "normalne" życie nie jest często koszmarem?) Fakt, że przeważnie kończy się demencją, czyli całkowitym wyniszczeniem psychiki chorego... Ale też jej początkowa faza całkiem często przejawia się autentyczną kreatywnością, nierzadko na naprawdę wartościowym poziomie.

Nie tylko malarską kreatywnością zresztą, o czym już było, ale przypomnijmy choćby Nietschego, który doznał "olśnienia" wiedząc zarzynanie dwóch koziołków przez ojca i syna w górskim szałasie, po czym miał długi okres naprawdę nie byle jakiej płodności intelektualnej i literackiej, który zakończył się smutno - nagłym załamaniem i całkowitą, dożywotnią demencją. I tak to przeważnie ponoć wygląda, choć oczywiście poziom kreatywności nieczęsto jest aż taki.

Bezpośrednią przyczyną tego końcowego załamania Nietschego też zresztą było brutalne traktowanie zwierzęcia, w tym wypadku dorożkarskiego konia, co właściwie słabo się wiąże z mym zasadniczym tematem, ale jest interesującą sprawą, której jednak nikt, o ile wiem, dotąd nie zauważył. Choć z drugiej strony pokazuje to ten charakterystyczny idealizm schizofrenika, ten jego poważny stosunek do życia, bezinteresowność - tę "wzniosłość" właśnie, która tak go różni od np. histeryka czy innego neurotyka, a co wyraźnie podkreśla Kępiński.

A więc, moje porównanie cywilizacji ze schizofrenią to nie jest jakaś obelga czy druzgocąca w założeniu krytyka. Mam nadzieję, że to w wystarczającym stopniu wyjaśniłem.

Przywołam teraz drugiego niezwykle mądrego człowieka i zajmę się, wreszcie, problemem cywilizacji. Człowiekiem tym jest Oswald Spengler, największy moim zdaniem intelekt z jakim się kiedykolwiek zetknąłem i autor najwspanialszej książki jaką moim zdaniem kiedykolwiek napisano. Oczywiście nie mówię o tym skastrowanym ogryzku, zawierającym może 20% co mniej interesujących fragmentów jego mangum opus (co i tak daje b. interesującą książkę, ale to jednak nie jest to), który jest nam w dzisiejszej Europie dozwalany i czasem można go dostać, nawet po polsku.

Wielkiego, tysiącstronicowego dzieła Spenglera - mówię oczywiście o jego najbardziej znanej (?) książce o "schyłku Zachodu" - nie da się nijak w paru zdaniach streścić, ale spróbuję w przedstawić maksymalnie syntetyczną koncepcję cywilizacji, która się z niej wyłania. A właściwie koncepcję "Kultury" i "Cywilizacji", bo Spengler, jak chyba i wielu innych niemieckich historiozofów, nazywa "Kulturą" wcześniejszą, żywotną, organiczną niejako fazę rozwoju tego, co normalnie nazywa się "cywilizacją", "Cywilizacją" zaś nazywa jej fazę późniejszą, pozbawioną już zasadniczo kreatywności, sił żywotnych... I w coraz większym i większym stopniu je tracącą, aż do nieuniknionego końca, który jednak nie ma, wbrew temu co poczciwe ludziska sądzą, żadnej ścisłej daty czy przepisanego terminu.

W Kulturze "to coś" to jest żywy organizm, w Cywilizacji zaś to już zasadniczo jedynie maszyna. (Warto zapamiętać te terminologiczne rozróżnienia, jeśli ktoś zamierza np. ze mną, albo z kimkolwiek, na tematy historii filozofii rozmawiać.)

I teraz, w największym skrócie i w najbardziej syntetycznym ujęciu - proszę mi wierzyć, u Spenglera to naprawdę nie jest takie proste ani trywialne! - Kultura (w znaczeniu stosowanym przez Spenglera) jest pewnego rodzaju organizmem. Który, jak każdy organizm, rządzi się własnymi prawami, przede wszystkim zaś, przy braku przesadnie wielkich nacisków z otoczenia, rozwija się wedle swego "przepisanego", choć w bardzo ogólnym tylko zarysie oczywiście, scenariusza. Czy raczej programu.

A propos programu... Antoniego Kępińskiego, lekarza, zajętego przede wszystkim przecież medycyną i swymi pacjentami, możemy i powinniśmy podziwiać za jego "cybernetyczną" par excellence teorię schizofrenii. I nie tylko przecież schizofrenii - bo metabolizm informacyjny nie tylko jej dotyczy, lecz także psychiki w ogóle. Nawet nie tylko ludzkiej.

Co jednak powiedzieć o Spenglerze, który pisał swoje wielkie dzieło w latach '20 ubiegłego wieku, a zmarł w roku 1936? On przecież nigdy nie słyszał o cybernetyce! Kiedy więc opisywał swe "Kultury" jako żywe organizmy, miał za wzór jedynie autentyczne, czyli z białka, z węgla i azotu złożone, żywe stworzenia. Dzisiaj mógłby przecież, w glorii naukowości, mówić np. o "samouczących się systemach z homeostazą". O ileż łatwiej by mu było robić za naukowego autoryteta! A tak naprawdę nie było mu łatwo ludzi przekonać, iż cywilizacje cokolwiek z organizmami mają wspólnego. Większość dzisiejszych "mędrców" zresztą do dziś pozostała nieprzekonana.

Czy to zresztą dziwne, skoro cóż może być odleglejsze od panującego nam miłościwie Oświeceniowego - mechanicznego, opartego przecież całkiem świadomie przez Voltaire'a i jego wyznawców na newtonowskim modelu wszechświata - modelu ludzkich społeczeństw? Który stał się już co najmniej takim samym fundamentem miłościwie nam obecnie panującej religii praw człowieka i światłego liberalizmu, jakim system Ptolemeusza był dla Kościoła okresu "awiniońskiej niewoli papieży".

Co najmniej tak samo trzeszczącym w szwach, co najmniej tak samo pełnym tłumaczonych ad hoc i przy użyciu magii wyjątków... I tak samo, co najmniej, narzucanym ogółowi. Jedna istotna różnica, że średniowieczny kościół nigdy, z tego co wiem, nie głosił ani "demokracji", ani "wolności wypowiadania opinii", ani "swobody badań naukowych", ani nawet jakiegoś kultu empirycznych nauk.

c.d.n

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.