Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogi. Pokaż wszystkie posty

czwartek, września 01, 2016

Gówno w przerębli a sprawa polska

Przerębel
(Kontynuujemy sobie nasz "polski" cykl, skoro tak to się wszystkim podoba. To było w kwestii formalnej.)

* * *

Powszechnie znana jest głupawa historyjka o tym, jak to w piekle przy kotle z Polakami nie stoi żaden diabeł, bo rodacy i tak wciągną spowrotem każdego, kto by próbował się wygramolić. To akurat uważam za dość głupie plucie na Polaków, choćby dlatego, że zawiść nie wydaje mi się być akurat tą wadą, w której jesteśmy mistrzami. O "świętej szwedzkiej zawiści" pisał już Gustaw Waza w połowie XVI w. i tam nikt przeciw takiej ocenie do dziś nie protestuje. Czytałem też o zawiści, jako o narodowej przywarze Anglików, i to chyba Anglik napisał.

Nie znaczy to jednak, by z Polską i rodakami wszystko było OK, ale chyba nie akurat to. Wad mamy oczywiście skolko ugodno, jak wszyscy zresztą, ale co mnie najbardziej boli, to rzeczy bardziej skomplikowane, trudniejsze do jednoznacznego wskazania... Takie, które dałoby się określić mianem "wieczna polska niemożność", i które nawet znanemu stwierdzeniu Tuska (który chyba w ogóle się za Polaka nie uważa i którego ja za Polaka nie uważam) o tym, czym jest polskość, nadają nieco sensu.

Ja się uważam za Polaka i nie muszę chyba nikogo zapewniać, że mnie ta sytuacja naprawdę dręczy. Już bym faktycznie wolał tę zawiść, choć to naprawdę brzydka cecha. Ale o czym ja w ogóle mówię? A o tym, że parę dni temu zaledwie, młoda dziewczyna, która po prostu nie umiała się zachować inaczej, więc zachowała się tak, jak było to dla niej możliwe, dała nam, po latach, szansę zrobienia czegoś naprawdę... Jak to określić... W porządku, czegoś prawidłowego (żeby tak to trywialnie określić, ale to chyba lepsze, niż nieudane poetyzowanie) i, jak na tę naszą dzisiejszą skalę, nawet wzniosłego.

Napisałem o tym teksta, co oczywiście nic nie oznacza, ale byłem w nim bardzo poważny i nieco przy tym dręczył mnie niepokój. Niepokój o to, że, jak to u nas, jak to wszędzie dzisiaj w tym liberalnym raju, owa wzniosłość, dana nam przez porucznik Inkę, a skrystalizowana najściślej w tym jednym zdaniu z jej grypsu adresowanego do babci, zostanie wcześniej czy później utytłana w geszefciarstwie, bezguściu, wulgarności, "patriotycznym rapie", wszelakich kouczingach i szkaradnych naturalistycznych pomnikach z brązu.

Wiedziałem że to przyjdzie, miałem tylko nadzieję, że nie od razu i że, da Bóg, nie w takim nasileniu, żeby ten wzniosły, patriotyczny bodziec całkiem zniweczyć. Jego oddziaływanie znaczy.

Oddziaływanie bodźca, który, jak mi się zdawało, nawet w tych wyjątkowo paskudnych czasach, ma szansę w istotnej części naszej młodzieży dokonać duchowej przemiany, albo tych już przemienionych wznieść na o wiele wyższy poziom patriotyzmu i ogólnie etyki, zapoczątkować jakieś głębokie etyczne fermentacje, skutkiem których Polska stanie się dla wielu czymś więcej, niż tylko pretekstem do wywieszenia chorągiewki na antenie samochodu przed "ważnym" meczem i/lub wysłuchania "patriotycznego rapu",

Wiedziałem że będzie reakcja i po prostu entropia, naturalne (?) liberalne procesy działające przeciw wszelkiej wzniosłości, szlachetności i patriotyzmowi, procesy ekonomiczne i do nich zbliżone, ale nie tylko... I miałem, jako się rzekło, nadzieję, że nie od razu i nie aż tak silnie, żeby to zwyciężyło.

No i się pomyliłem - co do szybkości i siły, bo co do samego zagrożenia to, jak zwykle, okazałem się szczerą Kassandrą. Wczoraj przyszedł pierwszy szok. Nie nadużywam mocnych określeń, to naprawdę było bardzo przykre. Otóż czołowy bloger salonu24 trafił na jedynkę z tekstem, błahym zresztą, z tytułem stanowiącym w zamierzeniu dowcipną parafrazę owych granitowych, że tak to niezgrabnie określę, słów Inki. Znalazł się chłopina na czasie, ręka na pulsie i co tam jeszcze!

Jest to bloger wyróżniający się swym profesjonalizmem, choć nieczęsto pisze rzeczy, które uznałbym za odkrywcze i wstrząsająco ważne. No i na pewno "nasz" - w tym swoim tekście też ganił KOD i tak dalej. Tylko, @#$%^, co z tego? Co z tego, jeśli leberalizm i tak wkrada się tylnymi drzwiami, a ktoś taki, zawodowiec lub niemal, całkiem "nasz", nie dostrzega, że dla doraźnego sukcesu (?), chwilowej popularności, profanuje sprawy, którymi nikt nie ma prawa w ogóle wycierać sobie twarzy, a co dopiero ktoś z "naszych"?

Dzisiaj zaś znajoma opisała mi rocznicowe obchody w Stoczni i okazuje się, że Prezydent podszedł i witał się z Bolkiem. Co z tego, powie ktoś? W kategoriach "liberalnej demokracji", dzisiejszej postpolitycznej polityki, wobec znaczenia mediów i sytuacji w nich, itd. itd., jest to, trzeba sobie otwarcie rzec, zachowanie zrozumiałe. Jak to się jednak ma do Inki, tak przez tego samego Prezydenta honorowanej trzy dni temu?

Jaki sygnał otrzymuje młodzież, która najpierw jest implicite namawiana do postawy niezłomnej i bezkompromisowej, a potem widzi, że z przyczyn, których nie da się inaczej nazwać, niż przyziemnymi i koniunkturalnymi, ci sami ludzie bratają się z takim kimś, jak Bolek?

Z kimś, co do kogo dziś nie ma już cienia wątpliwości - to był agent, od samego początku, szkodził, i w ogóle szuja, obecnie zresztą pilnie opluwająca nas, moherów, i tych samych ludzi, którzy się z nim, na oczach tłumów, próbują bratać. Przecież Bolek parę tygodni temu obiecywał obalić ten rząd - stanąć na czele czegoś, jakichś sił, które miały tego dokonać!

Wiem, taka jest dzisiejsza, taka jest liberalno-demokratyczna polityka. W końcu z jakiegoś powodu do polityki nigdy się nie pchałem. Choć w sierpniu '80 w Stoczni byłem, jak i w grudniu '81. (Mnie też tam zatem honorowali, na tych obchodach. Alleluja!) Jest to jednak wyjątkowa ohyda, no i właśnie dokładnie dowodzi tego, o czym mówiłem w tamtym tekście i co mówię przy różnych okazjach: jeśli się człowiek czuje zmuszony do grania zgodnie z dzisiejszymi geszefciarskimi regułami...

Jeśli polska polityka musi (bo oczywiście nie wierzę, że Prezydent miał z tego jakąś przyjemność) tak wyglądać, jeśli bez tego się nie da i nigdy inaczej nie będzie - to po kiego grzyba, i nawet brutalniej, to jakim @#$% prawem podbechtujecie młodzież Inką i Żołnierzami Niezłomnymi?

Jeśli tak to ma wyglądać, to przyzwoiciej będzie nawoływać do sprzątania po psie i płacenia za telewizję! Z białym niejadalnym możełem i chorągiewkami z okazji meczów bym się powstrzymał, ale tamto jak najbardziej. Skoro sami nie mamy ochoty wykrzesać z siebie odrobiny nawet heroizmu - tyle, żeby ubecką szuję potraktować, może nie tak, jak na to zasługuje, życie to nie piękna bajka, ale inaczej niż porządnego człowieka, nie mówiąc już bohatera...

Najpierw Inka i Niezłomni, a w trzy dni później Bolek. Niesamowite! Gdyby zrobiono im tylko oficjalny pogrzeb, bez ogromnego medialnego nagłośnienia, choć oczywiste z honorami, to rozumem. To by było dla nich, a nie także, jeśli nie przede wszystkim, dla młodzieży.

Myzianie się z Bolkiem to był piękny sygnał dla patriotów, z akcentem na tę młodzież, dla której być może Inka i Niezłomni stali się właśnie wzorem... Sami wiecie. Sprzątanie po psie to jednak naprawdę coś bardziej odpowiedniego, lepiej zharmonizowanego, mniej kolorystycznie rażącego na tle uścisków z Bolkami tego świata i mniejszy stanowiące dysonans! Mogę zrozumieć, że Bolka nie da się wsadzić do pierdla, ale publiczne dopieszczanie go zaraz po tamtych uroczystościach?!

Jeśli sytuacja jest taka, jeśli świat jest dziś po prostu taki, że się nie da z Bolkiem nie obściskiwać, to miejmy chociaż tyle konsekwencji i rozsądku, by tej młodzieży stręczyć sprzątanie po psie i tym podobne akty patriotyzmu, a nie jakichś Niezłomnych! Zamiast zaś następnych realistycznych figur z brązu proponuję stawiać coś nieco bardziej abstrakcyjnego, opartego na przykład na motywie przerębli. Każda praktycznie dziura może stanowić do niej celną aluzję, a przerębel jako symbol tego, co tak wszyscy kochamy w Polsce, jest bezkonkurencyjna.

Można się w niej rozkosznie kręcić i nikomu to nie ma prawa przeszkadzać. Ani za granicą, ani nigdzie. O to przecież chodzi. Żeby było bezpiecznie i międzynarodowo, w sensie klepania po plecach i zagranicznych uśmiechów. Każdy się w tej abstrakcji dopatrzy tego, co mu pasuje, co kocha, i będzie git! Naiwniacy mogą się tam nawet dopatrzeć wyrazu czci dla Żołnierzy Niezłomnych. Nie wiem, jak oni to potrafią, ale od tego właśnie są naiwniacy, żeby ludzie u żło... Chciałem rzec VIPy... nie musieli się za bardzo wysilać, nie mówiąc już o narażaniu się.

triarius

P.S. Całkiem na marginesie powiem, że wczoraj w TW Trwam, w ich wiadomościach, ujrzałem także - a jakże! - pomnik Anny Walentynowicz, który nam w związku z "Polak z Polakiem" pokazano, i było to oczywiście kolejne naturalistyczne paskudztwo z brązu, jakich musimy już mieć dziesiątki. Tak paskudne to było, że nie mogło być wątpliwości co do  patriotycznej intencji wszystkich zaangażowanych.

Zresztą to chyba był ten sam pomnik, który stoi we Wrzeszczu przy Grunwaldzkiej. (Tutaj koło mnie też stoi takie coś, mianowicie Reagan z JP2, ale to chociaż wygląda względnie zabawnie, z tą ich gestykulacją, i można się przy tych postaciach w skali 1,2:1 sfotografować, czego przy innych dętych pomnikach nie ma.) Tu musi albo działać "zasada szwagra" i ktoś się na tym potężnie obławia, albo też, jeśli naprawdę nie da się z jakichś, szpęglerycznych może względów, mniej paskudnych rzeczy w Polsce trzeciego millenium eksponować, to dajmy sobie spokój z patriotycznymi pomnikami już na zawsze, błagam!

czwartek, lutego 02, 2012

Drobniutka różnica w rozłożeniu akcentów

Dzisiaj znowu damy się zapłodnić przez Nicka. Nicek to zjawisko przyrody, Nicek to instytucja. Nie ma chyba nikogo porównywalnego w tej specyficznej odmianie blogowania, którą się zajmuje. (Ociekająca testosteronem krzyżówka gawędy z dydaktyką - tak bym to określił. A wszystko skąpane w optymiźmie godnym jelonka Bambi. Podczas gdy np. Pan Tygrys to by była krzyżówka gawędy z filozofią i inteligentnym wygłupem, testosteronem dość obficie pokropiona.)

Jeśli dobry Bóg pozwoli mi kiedyś w końcu zostać Cesarzem Galaktyki, to poważnie rozważę uczynienie Nicka szychą od Propagandy i Wychowania Patriotycznego. Co? Że nie mam szansy na zostanie Cesarzem Galaktyki? Cóż, przyszłość trudno przewidzieć, a zadanie zaiste ambitne, ale z pewnością mam znacznie większą szansę na to, niż powiedzmy Korwin na zostanie Regentem. Albo choćby Sołtysem zresztą.

Nic co ludzkie nie jest całkiem doskonałe i Nicek też ma swoje wady: na przykład co pewien czas opływa, wymyślając jakiś nieprawdopodobne rzeczy, przy których średniowieczni katarzy z albigensami zaczynają wyglądać jak Św. Tereska od Dzieciątka Jezus, skrzyżowana ze Św. Tomaszem z Akwinu. No i lubi wpaść sobie czasem na mojego bloga, by pobawić się tam w "dwóch cywili z włosami jak badyli" - tych ze lwowskiej piosenki, co to "nic nikomu nie mówili" itd.

Jednak większość rzeczy, które Nicek pisze jest super, a pod nimi przeważnie znakomite dyskusje w komętach. Na przykład ten niedawny tekst oto: http://nicek.info/2012/01/28/panstwo-skad-i-po-co/. Tutaj Nicek, który przecież Ardreya zna tylko właściwie z moich opowiadań (kiedy się zabawia w tych cywili z piosenki), nawija jak rasowy ardreyista!

A nawet jakby nieco przeginał i przerysowywał, choć sądzę, że to wynika jedynie z krótkiej publicystycznej formy, i wie, że samce alfa, walka o pozycję w stadzie i międzyplemienne walki to nie jest całkiem wszystko w historii i naszym, ludzkim życiu społecznym.

A pod spodem, jako rzekłem, bardzo interesująca dyskusja. W ogóle nie wiem, czy Nicek nie jest jeszcze lepszy w swoich komętach, niż w samych tekstach, a w każdym razie tak się nierzadko zdarza. Inni dyskutanci, wielu, też się do tego poziomu dostosowują.

Dziwne by jednak oczywiście było, gdyby nigdy w tych dyskusjach nie pojawił się jakiś kopnięty i/lub wredny lewak, platformiany... Jak to tam nazwać... Albo wrogi nam troll. No i w tej dyskusji, o której teraz tutaj sobie rozmawiamy, też taki jest. Zacytujemy sobie całą rozmowę z jego udziałem, bo właśnie ona natchnęła mnie (ach!) do napisania niniejszego tekstu.


michu
30 stycznia 2012 w 12:27
Do „komuchów” tylko strzelać mówisz. No cóż na szczęście to raczej wrogowie „komuchów” zwykle kończą z kulką w tyle głowy.

*

Artur M. Nicpoń
30 stycznia 2012 w 17:59
I na czym polega to szczęście? Że komuchy wymordowały dziesiątki milionów niewinnych ludzi? Idź się jebnij czymś ciężkim.

*


michu
30 stycznia 2012 w 18:50
Nie przesadzaj, Wermacht, SS i ich pachołki to było jakieś 4-5mln, drobne faszystowskie czy reakcyjne bandy to były ledwie tysiące. No i czy niewinni. Ja i większość opinii światowej twierdzimy że jednak byli winni. No ale rozumiem że wy tutaj z tymi waszymi poglądami, kultem bestialskiej siły, darwinizmu społecznego w postaci ciągłej walki o byt, czy odruchami plemiennymi, traktujecie Hitlera i jego Rzeszę jako biedne ofiary tzw. „lewactwa”, które negowały pierwotne ludzkie instynkty które z taką siłą wyzwolił Hitler i jego ekipa.

*

vril
30 stycznia 2012 w 19:17
Powiedz to zamordowanym w Katyniu, pojebie.

* * *

(Po czym lewizna owa zostaje wyproszona przez gospodarza. Ale we mnie pozostał pewien niedosyt.)

To tyle owej dyskusji z lewakiem. Przyznam, że jej werbalne zakończenie (nie samo wywalenie, oczywiście) napełnia mnie zarówno żalem, jak i niesmakiem. To coś takiego, jakby bokser, któremu kibicuję, nagle zaczął płakać i pokazywać przeciwnikowi swoje siniaki, zamiast starać mu się zrobić krzywdę i śmiać się ew. z siniaków tamtego. Czyż nie?

Ja sam, całkiem odruchowo, odpowiedziałbym lewakowi coś w tym stylu:

Tak lewizno, zabiliście o wiele więcej ludzi, niż jakakolwiek prawica. Większość z tych ludzi była o wiele więcej warta od was, bydlaki, a zamordowaliście ich na sposób oprawców i katów. Wasze sukcesy militarne także dają się w sumie sprowadzić do prania mózgów i pędzenia przed sobą śmiertelnie wystraszonych ludzi przez oprawców podążających w ich ślady. Pędzących w ślepej panice z okrzykiem "Urra!" i "Za rodzinu, za Stalinu!"

Tak, macie tego o wiele więcej na swoim koncie, zgoda. Ale też właśnie dlatego my z takim pietyzmem i radością wspominamy owe przypadki, kiedy ktoś z naszych - jakiś gen. Franco, jakiś gen. Pinochet, jakiś marszałek Mannerheim - skutecznie zajął się asenizacją i wytępił znaczącą ilość waszego robactwa.

Jakoś i te przypadki, kiedy wasze nieustraszone oddziały spieprzały z podkulonym ogonem - jak niedawno w Afganistanie, albo nieco dawniej, bo w roku 1920, pod Warszawą. I, mamy niepłonną, że będzie tego z czasem o wiele więcej, do czego także i my się, w jakiejś skromnej mierze, dołożymy.

A wtedy, o ile jeszcze jakaś lewizna pozostanie i będzie mogła skamleć, jaka to ją straszna krzywda spotkała, będziecie skamleć jaka to was straszna krzywda spotkała. Niewinne i słodkie istotki!
I tak bym mniej więcej mu wygarnął i coś w podobnym duchu pragnąłbym usłyszeć. Taka drobniutka różnica w rozłożeniu akcentów. I tak mniej więcej, w mojej opinii, powinien mu wygarnąć każdy rasowy "prawak", na takie jego chamskie i agresywne zaczepki!

Można by to zresztą przenieść na wyższy poziom filozofii i zastanawiać się nad tym, czy dopóki całkowicie nie wypełnimy naszych umysłów czymś całkowicie różnym od michniczego oświeceniowego bełkotu - bo Natura nie znosi próżni, a ten michniczy bełkot wciska się w nasze umysły, i w naszą psychikę, dosłownie zewsząd - czy do tego czasu właśnie nie będziemy w taki sposób wewnętrznie skancerowani i skazani, już nie tylko na wyłącznie bierną defensywę, ale po prostu na ciągłe ostentacyjne lizanie ran, wystawianie kikutów, w nadziei, że wzbudzimy powszechną litość, skamlenie, i przekonywanie samych siebie, że to my mamy rację.

(To było JEDNO ZDANIE i nie dało się podzielić na mini-akapity, jak to ja zwykłem czynić. Łał? Właśnie - łał, łał i jeszcze raz łał! Tak długie zdania to niezbity dowód, że piszemy WYŁĄCZNIE dla nastojaszcziej intieligencji!)

Jakby to nie było od początku oczywiste, że ją mamy! I jakby to, że ją mamy, miało teraz jakieś większe praktyczne znaczenie! (A swoją drogą - a propósito lewackiego skamlenia i lizania ran, które oni też uprawiają, choć raczej z wyrachowania - opowiadałem wam już historię słynnego, choć może już dzisiaj nieco mniej, Byczka Fernando? Tę prawdziwą?)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca oczywiście - nie lewaka albo leminga!)

piątek, marca 11, 2011

Coś prawie jak biężączka (w tym nieco i o pedałach)

Wszyscy, którzy to czytują, wiedzą chyba, że biężączki und aktualności nie ma sensu ode mnie oczekiwać, bo raz - nie nadążam z pisaniem (jak ja nie znoszę pisać!), a dwa - w sumie nie śledzę. Jednak dzisiaj coś, co przy ogromnej dozie dobrej woli można uznać za rodzaj biężączki właśnie. (Słyszę chóralne "ŁAŁ!"? Dobra, to jeszcze parę, a potem przejdźcie na "Alleluja!")

Jednym z moich (obok blogów) b. nielicznych źródeł aktualnych informacji jest tasiemka, a czasem nawet wiadomostki, na francuskiej telewizji państwowej dla zagranicy. Obłęd jakie to lewackie i postępowe! Bo że proojropejskie, to nawet niesposób się bardzo dziwić.

Wciąż dokładnie np. pamiętam, jak kilka miesięcy temu mieli duszoszczipatielnyje kawałki na temat fejsbukowych akcji młodych wykształconych od Tarasa przeciw faszystom i oszołomom zgromadzonym wokół krzyża. Ach - gdybym był Francuzem i takie pierdoły oglądał bez beczki soli (szczypta oczywiście nie starczy) - jakżeż bym tych oszołomów nienawidził! I jak się modlił... Świecko znaczy, za tych odważnych młodych ludzi, którzy mieli odwagę im się przeciwstawić!

Jednak co widzę? Otóż nawet na tej postępowej ojrotelewizji zaczynają się pojawiać ciekawe wiadomostki - i to nie tylko ciekawe jako przykład neo-sowieckiej ojroagitki! Parę dni temu płakali, że "eurosceptycy zwyciężyli w Strassburgu", a chodziło o to, że brytyjscy konserwatyści (tzw. oczywiście, bo prawdziwy konserwatyzm byłby dziś "faszyzmem" co najmniej) chcą gdzieś z tego Strassburga przenieść jakiś rzekomy "Trybunał Sprawiedliwości". Na co francuskie polityczne elity rozgdakały się, że "nie oddamy, będziemy bronić niczym niepodległości..." Może nie dosłownie tak, ale w sumie pojechali jakimś takim dętym bełkotem w stylu Rokity.

To było parę dni temu. A wczoraj co widzę? Na tasiemce lecą naprawdę zabawne rzeczy. Jak to, że Francja uznała libijskich bojowników o wolność, na co wkurzyła się Merkel, bo Niemce chciałyby jeszcze czekać. Dosłownie napisali na tej tasiemce, że Merkel niezadowolona! Choć tam przecież miejsca tyle, co na Twitterze. Wydaje mi się, że Sarkozy z żabojadami się natnie, bo Kadafi się utrzyma... O czym można sobie poczytać np. tutaj: http://www.bibula.com/?p=33961.

Inną "europejską" wiadomostką na tej tasiemce było, też wczoraj, że "Grecja domaga się od Europy, żeby podziałała na agencje ratingowe w sprawie jej notowań". Niezłe! To prawie coś, jak III RP domagająca się od Unii interwencji u Rosji w sprawie naszego (czyjego właściwie, bo nie mojego przecież?) mięsa, czy innych jagódek. Tyle, że Grecja jednak jest nieco (?) ważniejsza. No bo gdzie, że spytam, pojadą na wakacje niemieccy homoseksualiści, jeśli na Mykonos wilki będą włóczyć padłych z głodu Greków? (Bo chyba jeszcze szkopy za swą hojność nie dostali tych wyśnionych wysp egejskich?)

Na tym blogu, com tu przed chwilą dał doń linka, sporo innych ciekawych rzeczy, które, niektóre, polecę, a niektóre może nawet skomentuję. Jak to, że obecnie Izrael brata się z wszelkimi neonazistami, ponieważ oni ostatnio mniej kochają muzułmanów, niż Żydów. Oto linek: http://www.bibula.com/?p=30268. Plus masa informacji o postępach postępu, i to takich, że ze trzy pokolenia wstecz za takie rzeczy byłaby po prostu czapa od jakiejś podziemnej armii.

Może nie aż czapa dla byle szeregowego nauczyciela, który, zgodnie z prikazem, naucza trzylatki o urokach homoseksualizmu - może dla tego wystarczyłoby wytarzane w smole i pierzu, czy podobne sprawy - ale na pewno już dla urzędnika, który takie coś wymyśla czy zatwierdza! No, ale nic - my już tak skurwieni, że najlepsi z nas co najwyżej cieszą się, że kiedyś, może całkiem niedługo, za tych zbrodniarzy wezmą się islamiści. Mniejsza już o to, kim wtedy, na tle tych islamistów, będziemy my.

Faktem jest jednak, że taki islamista, choć człowieka Zachodu raczej swymi motywami, wyglądem i zachowaniem nie przekonuje, nie jest czymś tak obrzydliwym i tak zbrodniczym, jak ci, którzy wyczyniają dzisiaj te pedofilnie obrzydliwe rzeczy z naszymi bezbronnymi i oddanymi na ich pastwę państwowym przymusem dziećmi. Poszukajcie sobie tych rzeczy na owym blogu, a potem się głęboko zamyślcie!

Mamy też drugiego bloga, którego też właśnie w ostatnich dniach znalazłem. Pisze go gość, któren pisuje w "NCz!" (zatem poniekąd mój "diachroniczny" kolega), więc trzeba stale brać poprawki na rynkowy bełkot, JOW'y i inne tego typu zboczenia, ale jest tam sporo ciekawych rzeczy. Gość mianowicie zabawia się - nie ma w tym określeniu nic pejoratywnego! - obliczaniem różnych, często istotnych rzeczy.

Jak np. tego, czy rzeczywiście - jak nam głoszą oficjalne media - w Kościele jest masa pedofili, a katolicyzm, szczególnie zaś kler, to jakaś pedofilii specjalna hiper-wylęgarnia. Niezły tekst, wnioski dość jednoczne i istotne, polecam: http://pilaster.blog.onet.pl/Pedofilia-w-sluzbie-Kulturkamp,2,ID415838211,DA2010-10-15,n.

Tytułem komentarza zaś powiem, że sam swego czasu pisałem o tym, że większość pedofili, przynajmniej tych praktykujących, musi być homo. No bo jak? Homo to od 1% do 3% społeczności, zgoda? Takie są oficjalne informacje i to się z grubsza musi zgadzać. Teraz - kiedy robi się wrzask, bo złapali jakiegoś pedofila (na tyle nisko postawionego, że nam o tym mówią, a nie tylko salutują i robią w tył zwrot), to jak często dobiera się on do chłopców? W co najmniej połowie przypadków z tego, co kojarzę.

A więc? Jeśli się napala na chłopców, a nie wzdryga się na samą myśl, to musi pedał, tak? Więc te góra 3% obsługuje z grubsza (bądźmy ostrożni) połowę przypadków pedofilii... Z czego wynika, że jest wśród pedofili homosów znaczna większość! W dodatku, czym się tak istotnie różni pedofilia od homoseksualizmu, żeby jedna była chorobą I JEDNOCZEŚNIE zbrodnią, druga zaś żadną chorobą, a tylko "inną orientacją"?

O czym na tym samym blogu tutaj: http://pilaster.blog.onet.pl/Homo-nadal-nie-wiadomo,2,ID405243367,DA2010-04-25,n. Tekst który naprawdę warto przeczytać! Autor ma całkowitą rację, że z nauką te oceny, co jest chorobą, a co nie jest, nie mają absolutnie nic wspólnego. To już jakaś post-nauka, po prostu. Zaczyna się od zakazu badań nad "holocaustem"... Z lokalnymi drobiazgami w rodzaju zakazu badań nad ew. korzyściami z elektrowni atomowych, który wydano w Szwecji na fali czarnobylskiej demagogii.

Potem ustala się, że homoseksualizm "to nie choroba"... Jedni zaczynają od wprowadzania "naukowego" pojęcia "schizofrenii bezobjawowej", inni od jakiegoś innego, ale mamy przecież konwergencję, więc w końcu wszystkie te Naukowe Prawdy będą NAS obowiązywać, spokojna głowa! (Można by to chyba fajnie nazwać "Rewolucją Naukawą".)

Acha, jeszcze coś o tym pedalstwie... Autor przedstawia tam, b. moim zdaniem sensowną, teorię, która wyjaśniałaby jakim cudem pedalstwo utrzymuje się, skoro jest wadą (czy zaletą, jak chcą niektórzy) genetyczną, a przecież znacznie utrudnia pozostawienie potomstwa. B. mi się to podejście tam podoba, ale pragnąłbym uzupełnić. Otóż nie musi być tak, że ktoś noszący w sobie gen pedalstwa, ale utajony i nieaktywny, zyskuje genetyczne punkty za to, że jest, jako metroseksualny, atrakcyjniejszy dla płci pięknej (ale widać bez gustu).

On może zostawiać więcej potomstwa z wielu innych powodów. Że rzucę od ręki: może rzadziej ginie w młodości na wojnie czy w pojedynkach... W końcu kiedyś wielu ginęło (a pewnie niedługo będą znowu)... Albo też ostrzej od normalnych ludzi tyra, więc zostawia swoim (może i nielicznym) dzieciom masę w spadku, dzięki czego jego WNUKI robią karierę u płci nadobnej i zostawiają miliony genów. Wnuki i dalej. To wcale nie musi być atrakcyjność! Pragnę wierzyć, że większość niewiast ma jednak, przez Mamę Naturę dany, nieco lepszy gust, niż upodobanie do metroseksualnych facetów. (Czy jak to nazwać.) To co teraz się nie liczy, to tylko pryszcz na ewolucji i historii - mówię o setkach tysięcy lat.

Jest też na tym blogu interesujący tekst o obecnej "rewolucji" w krajach arabskich, a konkretnie o Egipcie. Ze sporą częścią się zgadzam, ale śmieszy mnie liberalne zadęcie i oburzenie autora, który naprawdę wierzy... Przecież wiem, że oni w to wierzą, ale za każdym razem mnie to jednak dziwi... Naprawdę wierzy, że to nasze (?) tyranie na różowe golarki do kuciapy i możliwość oglądadania Tańca z Gwiazdami w HD i 3D, to takie mecyje, że "Jerum, jerum, pani Popiołkowa!"

A tym cholernym Arabom, widzicie ludzie, się nie chce! Oni lubią tylko zabierać innym, a sami pracować, a już szczególnie usługiwać w śmiesznych czapeczkach hotelowych boyów bogatym turystom z Europy, to już nie! Czy można, droga pani Popiołkowa, wyobrazić sobie większe zboczenie?! Ja na to patrzę całkiem inaczej i śmieszy mnie niepomiernie to oburzanie się, że ktoś wyznaje inne od naszych ideały etyczne i ma inne życiowe ambicje.

Tym bardziej przecież, że MY TAK NAPRAWDĘ WCALE TAKICH AMBICJI NIE MAMY! A przynajmniej nie wszyscy z nas. Ja na przykład nie mam, a jestem pewien, że jeszcze by się nieco takich znalazło. No, ale jak to wyjaśnić liberałowi, skoro on się oburzać po prostu kocha, a człowieka - choćby samego siebie - za przysłowiowe Chiny Ludowe (nasza jedyna nadzieja, swoją drogą!) nie zrozumie. Innego, niż liberalno-oświeceniowy człowieczek z patyczków, pracowicie zmajstrowany przez oświeceniowo-liberalnych mędrców.

Na użytek mądrusich chłopiąt spędzających dnie całe pod trzepakiem, na pełnym zapału naprawianiu świata. (Ew. na blogaskach, różnica zupełnie żadna.) Więc tekst jest naprawdę interesujący, ale podstawowe różnice - już w samych założeniach wstępnych - pomiędzy liberalizmem tego autora z jednej, a Spengleryzmem-Tygrysizmem Stosowanym z drugiej, biją tam aż w oczy. Co, oczywiście, dla bystrych czytelników powinno być dodatkową tego (tamtego znaczy) tekstu atrakcją.

I to by było na tyle.

(Chciałem po prawdzie jeszcze przedstawić fajny darmowy serwis internetowy, któren by się mógł wielu przydać, także ew. w podziemiu, ale ich skrypt ma wciąż tyle błędów, że się chwilowo wstrzymam. A zresztą, jeśli ktoś się chce z tym użerać, to oto linek: http://issuu.com/triarius. Stosować mocne hasła, inteligentnie podzielić co prywatne, a co dla friendów, tych też dobierać z rozwagą... To się naprawdę może przydać, szczególnie, jak zacznie lepiej chodzić. A może to ZNOWU tylko u mnie?!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, lutego 08, 2011

Konkrety? Poniekąd faktycznie konkrety...

Jeśli ktoś ma się zaraz rozczarowć, bo obiecane w tytule konkrety to jednak nie będzie gwarantowana recepta na wywalenie tej kurewskiej bandy u żłobu na zieloną trawkę... A tym mniej do kamieniołomów, gdzie ich miejsce... Przykro mi! Z jednej strony mi przykro, z drugiej jednak dumny jestem i blady, że ktoś miał ode mnie AŻ TAKIE oczekiwania! Obiecuję, iż zrobię wszystko, co w mojej mocy, by jeszcze kiedyś je spełnić!

Na razie jednak konkret nieco mniejszy, choć konkretny. I nie to, żeby się CAŁKIEM nie wiązał z tym, o czym ja tu (i tam) pyskuję, co głoszę, i na czym zasadza się (jak to się pięknie mówi) Młody Szpęgleryzm. Bo ja pyskuję, głoszę, a MS się zasadza, m.in. na tym, żeby, zamiast przekomarzać się z P*kotami tego świata, z przerwami na nurzanie się z dziką radością w narodowej martyrologii, podziałać ile się da, jak to się mówi w wojskowych kręgach, "bez kontaktu z wrogiem".

Czyli zadbać o własną fizkulturę, sprawność umysłową, wykształcenie (nie mówię tu o wumlowaniu, które w tej epoce upadku za wykształcenie zwykło uchodzić!)... O niezależność (chciałaby dusza!) finansową wreszcie, bo bez tego jednak nijak, a już na pewno nie w tych czasach.

I tu powinniśmy sobie pomagać ile się tylko da! Dla tych spraw "w sobie", a także dla samego "w sobie" pomagania i kontaktów... I solidarnościów różnych (z MAŁEJ litery, bez agentów Bolków i taniego sentymentalizmu!)... Krótko mówiąc, dla tego, co niektórzy nazywają "socjalizmem", ale to durnie albo nawet i po prostu zdrajcy.

No więc, dojdźmyż wreszcie do obiecanych konkretów. (Nie żeby ten wstęp nie miał wartości!) Otóż czy ktoś z Was...? Czy ktoś z Państwa...? Czy ktoś z Pań i Panów...? Nie odczuwa potrzeby stworzenia sobie, albo komuś, albo jakiejś wspólnocie, STRONKI czy BLOGASKA?

Blogaska można oczywiście stworzyć w wielu miejscach, ale albo bedzie on na jakimś blogspocie, jeśli nie  O WIELE gorzej, albo będzie w blogowisku, co nie każdemu pasuje... Ktoś może jednak chcieć blogaska na Wordpressie - takiego, jakiego ma np. Nicek ==> http://nicek.info <== (Ja zresztą też mam parę, tylko niespecjalnie chyba dla Was, ludzie, interesujących, więc nieważne.)

Więc stronka (lub blogasek), ze wszsytkimi bajerami, na własnej, jeśli ktoś chce, domenie (w końcu domena jest niemal za darmo, przynajmniej za pierwszy rok np. w http://az.pl)... POZA ZASIĘGIEM miejscowego... Wiecie o kogo i o co chodzi... I CAŁKIEM ZA DARMO!

No to właśnie - kliknijcie sobie na ten linek: http://www.000webhost.com/413159.html i jazda! Wszystko tu jest - profesjonalny hosting, poza zasięgiem, bez żadnych reklam, z ew. domeną... Naprawdę ZA DARMO!

Ze sporą (zapewniam Was) ilością przestrzeni na dysku, oraz naprawdę nie byle jakim transferem - szybko takiego ruchu nie będziecie mieli, żeby Wam tego transferu zabrakło.(A jeśli zabraknie, no to gratulacje - wielu dałoby się pokrajać, żeby tylko mieć taki ruch na stronce, bo to grozi poważną forsą i tak dalej.)

Jeśli ktoś jeszcze nie myślał, żeby sobie zrobić stronkę, no to teraz ma okazję i niech pomyśli. Serio mówię, naprawdę można z tego mieć masę radości i niemało pożytku. Także w związku z naszą tu walką, jeśli ktoś akurat do tego taką stronkę chciałby wykorzystać. Zresztą tam może być WIELE stronek, nie ma problemu!

Oto bannerek, a raczej bannerzysko, ale prawda że ładny? Tyle że, tam piszą, że 250 MB, a teraz to jest już całe 6 razy więcej!



Free Website Hosting



Oczywiście całkiem bez cienia angielszczyzny może być ciężko, ale tej angielszczyzny nie potrzeba aż tak wiele. Zresztą, gdyby ktoś miał jakiś wzniosły, czy ważny, pomysł na stronkę, mógłbym pomóc.

Najzabawniejsze jest jednak chyba to, że oni nie tylko za darmo dają, ale jeszcze PŁACĄ! Całe pięć dolarów, na PayPal (załóżcie se ludzie konto, co ja miałem parę lat temu, kiedy dla Polaków PayPal'a nie było! to istny skarb!) za każdego człeka, któren się tam zapisze (ZA DARMO) i pozostanie zapisany przez 30 dni. A dlaczego miałby nie pozostać, że spytam?

Tak że są w tym niemal wszystkie składniki Młodego Szpęgleryzmu - robienie swego, pomaganie drug drugu, knucie poza zasięgiem i/lub uniezależnianie się ekonomicznie (od tego kurestwa), bo człek zgięty i w ziemi nosem dłubiący w poszukiwaniu paru groszy na chleb, nie ma przecież czasu, energii, pewności siebie, szacunku otoczenia, zasobów... I w ogóle większości rzeczy, które są potrzebne do knucia i ew., daj nam Panie Boże, wyzwolenia nieszczęsnej Ojczyzny.

Tak więc - zakrzyknijmy chórem: "Niech nam żyje 000webhost.com!"... I pędem do zakładania stronek! (Poza zasięgiem i w ogóle cudnych.)


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, listopada 30, 2010

Ogłoszenia parafialne

Wszystkim wam - blogerzy o ambicjach literackich; i wam, spokojni i z pozoru normalni ludzie, co im w duszy śpiewa i się marzy pisanie powieści, nowel, czy innych tam poematów prozą... Powiadam: radujcie się, albowiem wyszła wreszcie po polsku znakomita, choć niewielka, książeczka Boskiej Dorothei (boskiej nie w sensie parafialnym, tylko w sensie "Krowiooka Hera z Heraklesem przy piersi") o nazwisku Brande "Becoming a Writer". Polski tytuł "Jak zostać pisarzem".

Jest to naprawdę wybitna rzecz, wielokrotnie od chwili swego debiutu 70 lat temu wydawana, a traktująca o najtrudniejszym (jak się domyślam), a rzadko kompetentnie poruszanym, aspekcie pisarstwa, czyli jego psychologii. Doro naprawdę się na tym znała, będąc płodną i cenioną pisarką, dziennikarką i autorką dwóch znakomitych książek z dziedziny praktycznej psychologii - tej właśnie i "Wake Up and Live!", po polsku mającej tytuł "Obudź się i zacznij żyć".

Ta druga jest może nieco staromodna, ale moim zdaniem to jedna z absolutnie najwybitniejszych książek tego typu, jakie w ogóle wydano. Wydaje mi się, że najbardziej skierowana jest do wykształconych kobiet o twórczych ambicjach, ale i w moim życiu uczyniła sporo dobrego, a kobietą nie jestem.

Jeśli ktoś gardzi literaturą z dziedziny praktycznej psychologii, powiem mu, że błądzi. Ja ją lubię, a jeśli ktoś nie uważa, bym był jej chodzącą reklamą, to skromnie odpowiem, że powinien mnie był znać 40 lat temu, pewnie by zmienił zdanie.

Szczerze polecam Boską Doro i obie jej książki. (Co do jej pisarstwa tego innego rodzaju, to szczerze - nic o nim od siebie powiedzieć nie mogę, bo nie znam. W ogóle mało czytam fikcji. W gazetach też nie.) Po pierwsze dlatego, że są znakomite, a po drugie dlatego, że do wydania ich obu przyłożyłem rękę.

Tłumaczyła je wprawdzie (przynajmniej większą cześć i oficjalnie) pewna miła dziewczyna (obecnie już zresztą oficjalnie tłumaczka po adekwatnych studiach), ale to ja poleciłem te książki wydawnictwu Złote Myśli i ja zleciłem tej dziewczynie tłumaczenie. Ja także mam udział w zyskach ze sprzedaży tych książek.

Tak więc - nie piracić ich, bo to będzie okradanie kolegi! To raz, a dwa - zastanówcie się ludzie nad ich kupieniem, dla siebie, dla kogoś, na prezent... Także, częściowo, w ramach naszej tutaj prawicowo-patriotycznej-antyplatfusiej samopomocy. "Kupuj u swojego!" - o to mi chodzi. A z ręką na sercu mówię, że w moim przekonaniu naprawdę warto.

* * * * *

Z powyższym wiąże się kwestia taka, o której czasem mówię, ale jakoś nikt nie słucha, więc powiem znowu. Otóż mądrzy ludzie twierdzą, że "Znaczący język, to taki, w którym można przeczytać najważniejsze książki". No i o polsku Platona, Tołstoja i Dawkinsa przeczytać można... Tyle, że dla mnie to nie te akurat książki są najważniejsze! Które nimi są moim zdaniem, to już wielokrotnie mówiłem.

Choć naprawdę nie martwi mnie, że Platona można po polsku przeczytać. Wprost przeciwnie! Dawkinsa, choć się nim brzydzę, także można było przetłumaczyć, skoro akurat ktoś miał taki pomysł. Jednak tych książek, które ja uważam za ogromnie ważne, jakoś nikt nie wydaje, Polacy ich nie znają... Ludzie - przecież lewizna ze swą Krytyką Polityczną i wydawaniem Marksa podlanego przemądrymi ęterpretacjami Lenina zje nas niedługo w kaszy! I to właśnie, częściowo przynajmniej, dlatego.

* * * * *

To już nieaktualne, ale niech zostanie, na wieczystą rzeczy: 

Wreszcie od niedawna mój blogas chodzi także na własnej domenie http://triarius.pl. Jest tam nawet zaimportowana treść z tego tutaj na blogspocie, choć zawsze ktoś mi dopisze nowy komęt, albo ja, jak teraz, coś dopiszę, i muszę importować od nowa. W końcu, choć mi się nie chce, wkleję tutaj kawałek kodu i wszystkie wyszukiwania z wyszukiwarek zostaną automatycznie przekierowane tam - i to w odpowiednie miejsce, zaś inni ludzie będą mieli o wiele prostszą, elegantszą i bardziej wzniosłą rzecz do wpisywania.

Tak że na blogspocie u mnie już się za bardzo nie rozdokazowywać! Nie, żartuję - komentujta na razie tutaj, bo stąd mogę zaimportować tam, a jak będzie tam, i zaimportuję coś stąd, to tamto chyba pójdzie w cholerę. Ale nastawcie się - kto tam nie może żyć bez tego blogasa - że w końcu przechodzimy na własną domenę.

Co właściwie powinno być zrobione od początku, ale nie doceniałem moich wielbicieli i ich miłości do blogasa. Teraz żałuję, bo przez pięć i pół roku, zamiast pracować na swoje, pracowałem na sławę blogspota (którego w dodatku dawno już temu przejął gugiel, w pewnym sensie władca wszechświata, a ja za takimi nie przepadam).

14.10.2012


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, maja 30, 2010

Smoleńsk i dziwna koincydencja dziwnych wypowiedzi

Wszyscy chyba już widzieli filmik, na którym Komorowski 29 kwietnia 2009, a więc na długo przed smoleńską "katastrofą", mówi: "Przyjdą wybory prezydenckie, albo prezydent będzie gdzieś leciał, i to się wszystko zmieni".


Tutaj ten filmik na YouTube: http://www.youtube.com/watch?v=86GcCrR4R_s. (Dopóki go nie zdejmą w trosce o przyjaźń polsko-radziecką.) 

To naprawdę już wtedy dawało do myślenia, bo  Komorowski to dokładnie taki facet, że mógłby coś takiego wiedzieć i mógłby coś takiego chlapnąć. I te powiązania (o czym wiemy od dawna) i ten "rubaszno-wesolutki" charakterek (o czym przekonaliśmy się dobitnie w ostatnich tygodniach). 

Mniejsza już tu w tej chwili wszelkie te "wyginiecie jak dinozaury", "jaki prezydent taki zamach", "dożynanie watah", i wiele wiele podobnych. W wykonaniu tego i innych przedstawicieli światłej i miłującej pokój Platformy, bo ci ludzie mówią jednym głosem, choć czasem im kwestie rozpisują na większą ich ilość.  

To też nie jest bez znaczenia i ostatnio nawet chciałem o znaczeniu słów w polityce coś napisać - w tym duchu, że kiedy typowy sowietolog okresu zimnej wojny milimetrową miarką mierzył odległość poszczególnych aparatczyków od GenSeka na oficjalnych zdjęciach z sowieckich uroczystości, to ja (sowietolog amator, ale pilny) byłem wyznawcą nieortodoksyjnej szkoły sowietologii Jean-François Revela, który radził koncentrować się raczej na tym, co sowieci całkiem po prostu MÓWIĄ, i na rozlicznych przykładach pokazywał, jak dokładnie te zapowiedzi w przypadków totalitarnych reżimów są potem realizowane. (Podawał przykłady nazistów i właśnie sowietów.)

Ciekawa to jest sprawa i oczywiście nie bez znaczenia w omawianej tu przez nas kwestii, ale nie będziemy się już w tej chwili bliżej tym zajmować. Tę notkę napisałem z innego powodu. Otóż pod najnowszym tekstem kataryny w salon24 znalazłem m.in. taki oto komentarz, cytuję:

KAWA NA ŁAWĘ


Na kilka tygodni przed katastrofą pod Smoleńskiem w programie "Kawa na ławę " zamiast Niesiołowskiego wystąpił Palikot.Kiedy zaczęto rozmawiać o wyborach Palikot powiedział, że wybory odbędą się wcześniej.Rymanowski zdziwił się ,Palikot zaczął się motać ,no że on tak myśli , tak mu się wydaje itp.

Rymanowski powiedział ,a to dziwne bo pana przepowiednie się sprawdzają. Potem Palikot zniknął na kilka tygodni.

Może ktoś ma to nagrane.
2010-05-29 19:39 idący drogą hebla

(koniec cytatu)  

Oto link: http://kataryna.salon24.pl/187961,pytania#comment_2673634

Oczywiście to nie musi być koniecznie prawda, ale całkiem może. Palikot też spełnia te same kryteria, co Komorowski, a nawet spełnia je "lepiej", bowiem o ile tamten mając odgrywać rolę poważnego i uczciwego polityka robi z siebie raz za razem błazna, to rolą tego jest akurat robienie z siebie (jadowitego) błazna i zdobycie maksymalnej medialnej popularności. W takich wypadkach nie jest trudno stracić na chwilę miarę i powiedzieć o parę słów za dużo. Nie ma gwarancji, że ten komentarz mówi prawdę, ale na pewno warto spróbować tę wypowiedź Palikota odszukać.

Wtedy będziemy wiedzieli. I wtedy, gdyby się okazało, że to prawda, koincydencja tych dwóch "całkiem niewytłumaczalnych" wypowiedzi tych dwóch - całkiem osobnych, a jednak mających ze sobą dziwnie wiele wspólnego - osobników będzie jeszcze trudniejsza do jakiegoś "logicznego i spokojnego" wytłumaczenia.

Jeśli ktoś nie pamięta ze szkoły, to przypominam, że prawdopodobieństwo dwóch przypadków jest równe ILOCZYNOWI obu tych prawdopodobieństw. Z czego wynika, że jeśli np. roboczo  uznamy, że prawdopodobieństwo powiedzenia czegoś podobnego całkowicie przypadkowo i bez związku z czymkolwiek w realu wynosi 1 : 100 (co wydaje mi się b. skromnym oszacowaniem), to DWA takie całkiem przypadkowe przypadki mają prawdopodobieństwo równe 1 : 10 000. 

Do tego właściwie należałoby jeszcze dodać - a raczej pomnożyć - prawdopodobieństwo katastrofy takiej (zakładamy tu na chwilę, że to była katastrofa), jaka zdarzyła się w Smoleńsku. A to będzie z pewnością 1 do wielu milionów, bo takie coś praktycznie nie zdarzyło się dotąd w historii, choć politycy latają samolotami co dzień i od pół wieku.

Tak więc, jeśli by się nam udało potwierdzić ową wypowiedź Palikota - sam rachunek prawdopodobieństwa powie nam co to był za "wypadek" i kto m.in. w tym brał udział. A więc, proponuję zacząć ostro szukać, kto ma do takiej roboty jakikolwiek dryg czy talent!

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, kwietnia 25, 2010

Niech przemówią inni

Zupełnie nie mam ochoty czegokolwiek pisać. Po pierwsze, moment historyczny jest sprzyjający katarynom i Ściosom, a ja nikim takim nie jestem i, choćbym się wściekł, nie będę. Po drugie, czuję to tak, jakbym sobie już niemal wszystko - przynajmniej na jakiś czas - powiedział, więc pisanie stało się bardziej niż kiedykolwiek męczące i (subiektywnie przynajmniej) jałowe. Napisałem zresztą parę dni temu z 1/3 dość długiego tekstu z długim cytatem z Clausewitza i krótszym ze Spenglera, ale jakoś nie mam ochoty go kończyć, a moja P.T. Publiczność zapewne też nie takie rzeczy w tej chwili pragnie czytać.

Chodziło tam bowiem (jakby kogoś to jednak trochę interesowało) o kwestię języków ważnych i nieważnych, na podstawie kryterium tego, czy da się w nich przeczytać NAJWAŻNIEJSZE dzieła świata. Gdzie oczywiście - kto mnie choć trochę zna, ten wie - że te "najważniejsze" dzieła, to dla mnie nie tyle Szekspir i Bracia Karamazow (choć oczywiście to TEŻ powinno być po polsku dostępne!), tylko takie różne Spenglery i Clausewitze (jego bowiem, jak wynika z moich internetowych poszukiwań, po polsku po prostu NIE wydano), plus różne czysto historyczne książki (i to wcale nie jakoś specjalnie niemieckie - to nie filozofia!), w rodzaju Guigliermo Ferrero o Rzymie, czy Carcopino o Sulli.

Przesłanie miało być takie, że albo sobie te rzeczy zaczniemy wydawać - całkiem niezależnie od chęci i popędów "wolnego rynku"! - albo musimy się pogodzić z tym, że język polski, będący przecież b. istotną podstawą polskiego poczucia narodowego, będzie językiem nieliczącym się na świecie, i to, z roku na rok, coraz bardziej. Samizdat byłby do tego konieczny, by mimo niechęci czy obojętności "wolnego rynku" tego dokonać? A co mnie to  obchodzi? Skoro musi być samizdat, to niech i będzie! W czym przeszkoda? Że to niepoważnie by wyglądało w wolnym (?), nowoczesnym (?!) i zamożnym (??) kraju? Sorry saligia, sorry slaughterhouse5 - NA DRZEWO!

No dobra, skoro już, zamiast pisać tamten tekst, piszę o czym on miał być (ach, te moje formalne wynalazki! prawda?), no to powiem, że cytowany w nim Clausewitz traktować miał o nędzy militarnych sojuszy, zaś cytowany w nim Spengler o tym, co się obecnie, w skali historyczno-globalnej, dzieje. "Obecnie" czyli po roku 2000. Jeszcze to pewnie zacytuję, bo naprawdę warto, a nie było tego wiele. W sensie objętości, znaczy, bo poza tym było tam szokująco wiele iście proroczych przewidywań. Szczególnie, że napisane to zostało przed rokiem 1918.

W porządku. Całkiem nam się rozrosło to wyjaśnienie dlaczego nie piszę, ale teraz skok do tego, co zamierzałem uczynić główną częścią tego wpisu. Chodzi o linki do bardzo interesujących, moim zdaniem, tekstów mniej dotąd znanych (mnie przynajmniej) blogerów. Albo, w przypadku Gadowskiego, takich, których na pewno warto znać lepiej, bo pewnie nie wszyscy już go znają. Teksty te są na szalomie24, jakby coś, ale tam nadal, mimo masy śmiecia, skurwielstwa, trolli i agentów, jest sporo interesujących rzeczy. (No a Gadowski pracuje dla TVN24, ale świat jednak jest mniej prosty, niż się może wydawać.)

Od siebie zaserwuję krótkie zajawki dla każdego z tych linków.

Tutaj autor zwraca uwagę na interesujące zjawisko, wiążące się w wieloraki sposób z naszym Ardreyizmem stosowanym, i w ogóle warte uwzględniania w analizach:

http://latolemingow.salon24.pl/174386,lewica-i-trybalizm

Tutaj bardzo fajny moim zdaniem długi tekst "Obywatela" (patriotyczna i często niegłupia lewica od m.in. Gwiazdów) na temat nieświętej pamięci Toeplitza, ale traktująca w ciekawy sposób o panującym nam niemiłościwie Oświeceniu i jego koryfeuszach w rodzaju Boya, Poppera, czy Słonimskiego. Szczerze polecam - także, choć nie tylko, jako wyciąganie ręki, a w każdym razie ucha, do patriotycznej lewicy.

http://obywatel.salon24.pl/174578,jacek-zychowicz-toeplitz

Tutaj obiecany Gadowski z czymś w swoim zwykłym stylu i na swoim zwykłym poziomie:

http://wgadowski.salon24.pl/174415,na-przyklad-maxwell

Tutaj tekst zasadniczo w konwencji, która w ostatnich dwóch tygodniach dominuje, ale zgrabny, przejmujący i sensowny, a autora dotychczas nie kojarzyłem:

http://gloswolny.salon24.pl/174519,patrz-mu-w-oczy-czyli-slon-w-salonie-z-oknem-na-helsinki-albo

Tutaj coś, co można m.in. analizować w kategoriach spenglerowskiej "drugiej religijności". Swoją drogą bardzo się kiedyś interesowałem giełdową analizą techniczną (czyli przewidywaniem giełdowej przyszłości na podstawie analizy kursów) i tam faktycznie były metody oparte o taką "nowoczesną" astrologię. Mnie to nigdy nie przekonywało, ale co do samej analizy technicznej, to jest to sprawa fascynująca, bo coś tam z prawdy niewątpliwie jest, ale wydaje mi się, że z 95% tego, co tam ludzie robią, można z całą pewnością uznać za chciejstwo i voodoo.

http://fizykbaba.salon24.pl/174570,astrologia-na-sgh

Tutaj drobny akcencik optymizmu, no bo skoro, mimo całego tego medialno-agenturalnego poparcia, całego tego moralnego i niemoralnego szantażu, wszystkich tych Bratkowskich i Barburów, ludek jednak w końcu na oczy zdaje się - w tej przynajmniej sprawie - przeglądać, no to może jeszcze nie wszystko przegrane. Nie, żebym widział wiele powodów do optymizmu, ale akcencik jest miły. Szczególnie, gdy człek pomyśli, ile to krwi musi psuć wspomnianym Bratkowskim i innym etatowym tropicielom "antysemityzmu".

http://szygiel.salon24.pl/174592,zapasc-wizerunku-izraela

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 22, 2009

Micha się kurczy... czyli Bye, Bye Wolność Słowa!

Parę dni temu znalazłem w sieci informację, że TVN obniża cenę reklam o 25%, a wczoraj dowiedziałem się, że Polsat obniża ją o 10%. A więc kryzys gospodarczy dotyka także i media. Niewykluczone zresztą, że nie tylko kryzys gospodarczy, bo także być może spadek zaufania do mediów, w połączeniu z konkurencją ze strony blogów. Na to ostatnie nie mam żadnych dowodów, nic nie mogę powiedzieć z pewnością, ale bym nie wykluczał. Mówiąc łagodnie.

W końcu jakieś koszty, w kategoriach zaufania mas do dziennikarskiej braci, tej obecnej propagandy sukcesu być chyba muszą. Jeśli by ich nie było, świadczyłoby to, że masy są już całkiem odmóżdżone... Na to zaś, jak sądzę, przyjdzie nam jeszcze poczekać pokolenie lub dwa.

No dobra, co jednak z tego wynika? Wynika parę rzeczy, a między innymi to, że już nie tylko sama władza bykiem patrzy na niekontrolowane przez się słowo i kombinuje, jakby to tałatajstwo wziąć za mordę i pod buta - mówię tu zarówno o ojrototalitarystach i podobnym im globalnych graczach, jak i naszej rodzimej neo-targowicy - ale i Wołki, Lisy i Wróble Pomniejszego Płazu...

Które już nie tylko nastawiają uszy i prężą ogony na dźwięk ideologicznej trąbki, już nie tylko kierowane są strachem przed tym, co ich spotka, gdyby jednak wróg zatriumfował, ale też po prostu walczą o nadal pełną michę. (Tak mi się akurat skojarzyło - od czego właściwie nazwisko "Michnik"?)

Pełną michę, która im się wymyka - częściowo z przyczyn tak złożonych i niezgłębionych, że żaden Balcerowicz nie był w stanie ich przewidzieć, częściowo jednak z powodu wrednych i głupich blogerów... Z którymi coś by się zrobić dało, gdyby złączyć wysiłki, gdyby odpowiednio zmobilizować władzę, gdyby tą władzę następnie swą rewolucyjną czujnością oddolnie wspomóc...

Wspomaganie władzy - WŁAŚCIWEJ władzy oczywiście - nigdy nie jest złe dla Wołków, Lisów i Wróbli Pomniejszego Płazu... Nie jest nawet moralnie obojętne. Jest po prostu słuszne! Więc przebierają nóżkami Wołki, Lisy i Wróble Pomniejszego Płazu, pokazują paluszkami... "Chamstwo", mówią... "Wulgarne wymyślanie autorytetom", mówią...

A co władza? Władza oczywiście by chciała, no bo jakże nie chcieć, skoro na przykład władza głosi, że: "Z powodu jakichś tam stu tysięcy Irlandczyków ma się niby szczęście miliarda mieszkańców Europy odsunąć??!" A tu jakiś bloger, wcale nie w Irlandii, więc do tamtych stu głupich tysięcy się nie liczący, pisze, że on także nie chce, tylko jakoś jego nikt nie raczy zapytać... I takich blogerów jest jednak nieco więcej niż jeden.

No to władza zgrzyta zębami i do blogerów sympatię mimo wszystko traci... Chciałaby im jakoś przytrzeć nosów, ale jednak trzeba to zrobić cwanie. Na razie - dopóki jeszcze nie wszystko, towarzysze, kontrolujemy. Mądrość etapu, rozumiecie towarzysze. W dziełach towarzysza Lenina to wszystko jest jak na dłoni, jeśli tylko komuś się chciało, towarzysze!

Problemy jednak są i mądrość etapu nakazuje, by je uwzględnić. No bo i młodzi wykształceni z dużych miast mogą stracić zapał... Dla których internet - ach! - to Postęp, Nowoczesność i Wszystko Co Najlepsze... A internet, to jak wiadomo Wolność... Wolność zaś... Sami wiecie, towarzysze: chodzi o to, żeby ich przypadkiem nie spłoszyć. Żeby zrozumieli, że to TAMTYM dokręca się śrubę, a im nic nie grozi i nigdy nie zagrozi.

Jednak to nie jest aż tak łatwo im tłumaczyć, skoro wszystko dopiero w fazie przygotowań... Szu szu, ciiiiicho, bo się wyda! Jak im to więc wszystko dokładnie po kolei wytłumaczyć? Zdenerwują się, zaczną pyskować... Całą precyzyjnie zaplanowaną akcję nam roztentego!

W dodatku zrobi się takie coś w jednym kraju Europy... No bo na razie, towarzysze, to są jeszcze kraje... I nie ma co tutaj wybiegać naprzód! Wiecie co by towarzysz Lenin powiedział o takich tendencjach? "Dziecięca choroba lewicowości" by powiedział. Albo i gorzej! Więc powtarzam, towarzysze, słuchać pilnie! Ale notatek żadnych nie robić, bo to tajemnica najwyższego sorta. Przy wyjściu będzie rewizja osobista. (Nie towarzyszu, bez wstępnej gry, na to nie mamy czasu. Niedługo jednak mamy wieczorek integracyjny, to sobie zrobimy ze wstępną grą i wszystkim. Ale teraz już proszę bez pytań spoza protokołu!)

Następny punkt: wniosek towarzysza Wołkowróblolisa w sprawie blogerów...

Tak sobie pozwoliłem pofruwać mojej wyobraźni, jednak mój trzeźwy rozsądek widzi te sprawy bardzo w sumie podobnie. Bractwo się kotłuje, zarówno od samej góry, jak i od poziomu Wróbli, Lisów i Wołków Pomniejszego Płazu. W końcu micha tym ostatnim zmniejsza się z dnia na dzień o coś pomiędzy 10 a 25%, zaś co do tych pierwszych, to nawet trudno ocenić o ile się zmniejszy.

Traktat Lizboński miał być przyklepany, MUSI BYĆ przyklepany, a tutaj jednak chamstwo przeciw ościeniowi wierzga i jakoś się wszystko w rękach rozłazi. Tak być oczywiście nie może! No i tak oczywiście nie będzie - zapewniam. Jeśli ktoś sądzi, że "wolność słowa" zostanie zachowana po prostu dlatego, że jest ona jednym z "praw człowieka", że na niej, jak nas uczą, opiera się "demokracja", "publiczna debata"... Ach!

Że "słuszna racja zawsze zwycięży i na tym właśnie polega postęp"... "Miliony rąk, miliony nóg, miliony dup, lecz serce bije jeeeeeeednoooooo!"

No to się myli. To tak nie działa. Nasi milusińscy, nasza jakże kochana władza... I nasze, także przecież kochane, Wołki, Wróble i Lisy Pomniejszego Płazu nie spoczną, aż z blogami i pyskującą na nich hołotą się uporają. A "wolne słowo"? Wolne słowo zostanie oczywiście PRZE - DE - FI - NIO - WANE. Jak tyle już innych rzeczy. (Czyżbyście towarzyszu przespali ostatnich dwadzieścia lat? No to radzę się obudzić!)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, sierpnia 04, 2009

Jak się zabezpieczać, czyli Polityczna prezerwatywa

Jakieś półtora roku temu jeden mych nielicznych czytelników zgłosił ten blog do konkursu na polityczny blog roku. Otrzymałem od jego organizatorów maila, w którym poinformowali mnie o fakcie zgłoszenia i stwierdzali, że OK, zgłoszenie przyjęto. Parę dni potem poszedłem na stronkę tego konkursu, żeby zobaczyć, jak tam z popularnością mego intelektualnego dziecięcia. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że po moim blogu nie ma tam nawet śladu... Za to, szukając go, natrafiłem na całą masę innych blogów - inteligentniejszych, bogatszych w treść, bardziej wyważonych w sądach... No a także, nie bójmy się przyznać - bardziej po linii. Nie, nie tylko to jednak, zapomniałem bowiem o jednej istotnej sprawie - miały o wiele celniejsze i bardziej pomysłowe tytuły. Jeden taki szczególnie wrył mi się w pamięć - nazywał się "PiSuary"... Powyższą błahą anegdotką rozpoczynam ten tekst, jednak chyba warto, by i takie drobiazgi uzyskały nieco szerszy oddźwięk, bowiem jak inaczej będziemy kiedyś mogli naszym ew. wnukom wyjaśnić czym była III RP? Że spytam? Nie tylko to jednak, bowiem od tamtego przynajmniej czasu stałem się naprawdę wrażliwy na tego typu środki politycznego oddziaływania, jak właśnie nazwa owej partii (nie ukrywam, że dość miłej memu sercu) przetrawiona, potem zaś zaserwowana nam elegancko, przez jednego z młodych, zdolnych, z wielkich miast. Oczywiście najbardziej szokujące - jeśli cokolwiek w mojej banalnej w końcu opowiastce za szokujące może być uznane - jest nie to, że ten młody zdolny takiego bloga stworzył, ale że to zostało przez światłych autorytetów stanowiących jury konkursu zaakceptowane, w dodatku kiedy mój, bezkompromisowy wprawdzie, ale posługujący się jednak nieco wyższej próby humorem, blog został cichcem odrzucony. Powie ktoś, że my też nie jesteśmy bez winy. Bo i Cieniasy... Zaraz, ale porównania z PiSuarami Cieniasy jednak nie wytrzymują. W wulgarności i głupocie oczywiście. Są też liczne wariacje na temat liter PO ("niegosPOdarni POplątańcy", że rzucę zaimprowizowanym naprędce przykładem)... To akurat mało mnie cieszy, ponieważ PO to są moje własne inicjały. No a zresztą do PiSuarów to też ma się zupełnie nijak, pomijając już fakt, że Platforma to dno, przy którym Targowica zaczyna wyglądać niemal patriotycznie i niegłupio, a PiS to przyzwoita, patriotyczna partia, i aż dziw, że w tych nieszczęsnych czasach, w tym nieszczęsnym od wieków kraju, takie coś jeszcze istnieje. Po tym napisaniu tego długiego wstępu mogę sobie pogratulować, bowiem musnąłem mimo wszystko temat, który chciałem dzisiaj poruszyć. Tematem tym jest przekręcanie nazw partii (przede wszystkim) i innych politycznych organizacji czy ruchów. Pytanie zaś, na które mam zamiar odpowiedzieć, brzmi tak: jak się przed czymś takim na przyszłość zabezpieczyć?! No więc mam ci ja sugestię! Nie sądzę, by nasze państwo... Jeśli to coś jeszcze w ogóle można nazwać "państwem", a w dodatku "naszym", ale moi ew. czytelnicy chyba zrozumieją, co mam na myśli i darują mi to daleko idące formalne uproszczenie... Wiec to "nasze państwo" zapewne nie ma żadnej agentury nakierowanej na Naszego Wielkiego Brata Z Bliskiego Wschodu... Aż się boję wymienić jego imienia... Ale chodzi mi... Mimo palpitacji i zimnego potu powiem... O Izrael. Więc nie sądzę, by w ichniej blogosferze działał jakiś polski odpowiednik Eli Barbura i judził, prowokował, udzielał nauk, groził... Śmieszył, tumanił, przestraszał, tudzież uprawiał żałosną, choć jednocześnie wredną i niebezpieczną, grafomanię. Tak dobrze niestety nie ma, nie w Polsce, nie w III RP. (Tak sądzę, bo co ja tam w końcu wiem, żaden Zemke mi się przed snem nie zwierza, na podsłuchu też go nie mam.) A to zarówno z powodu niedoborów naszej strony, jak i, zapewne, słusznej obiektywnie czujności strony tamtej. Może jednak, choć głowy bym za to nie dał, nasza, szeroko pojęta, prawica i organizacje mające coś wspólnego z polską racją stanu mają do dyspozycji kogoś, kto zna język hebrajski i stosunki w Izraelu, oraz wśród innego Żydostwa. Oby tak było! Choćby dlatego, że na takim optymistycznym założeniu opiera się cała moja koncepcja... Jak więc się zabezpieczamy przed tym, by starannie przez nas obmyślana nazwa naszego nowego ruchu nie została przez młodych zdolnych europejczyków przetrawiona i wydalona w formie budzącej niechęć? Przy wydatnej, oczywiście, jak to się zawsze dotąd dzieje, pomocy mediów oraz autorytetów. No? Jak? Otóż trzeba wziąć takiego eksperta od hebrajskiego, ale naszego człowieka, i niech on nam ze słownika podaje co bardziej wzniosłe dla Żydów tego świata, a szczególnie tych wpływowych i czułych na swym punkcie, słowa. W ich języku. Dałoby się to zresztą zrobić nawet i tak, że ktoś z naszych poświęca nieco czasu na porządne nauczenie się hebrajskiego pisma i nabranie jakiej-takiej wymowy. A potem nam te wzniosłe - dla nich szczególnie - słowa czyta. No a my sobie do każdego takiego słowa dopasowujemy skrót (a ściślej anagram) w naszym języku, który by się tak jak owo (wzniosłe!) słowo wymawiał. (Wyczuwasz już, o Czytelniku, coś z mojej genialnej idei?) Potem zaś, jak nam się dany anagram i po polsku wyda apetyczny i chwytliwy, zadajemy sobie jeszcze nieco trudu i dopasowujemy do niego odpowiednie słowa. Oto przykład... Nie znam hebrajskiego, ale podobno np. "agora" to taki ichni grosz. Słowo jest dla nas akurat średnio wzniosłe (nie to, co sto złotych!), dla nich, cholera wie, może bardziej? Ale nieważne, na potrzeby naszego przykładu udajmy, że to dla nich bardzo wzniosłe, że oznacza coś w rodzaju: "Ach! Nasza dana nam przez Jahwe Ojczyzna, dla której tępiliśmy do ostatniego niemowlęcia i zwierzęcia ludy tam przed nami osiadłe, czym się od czterech tysięcy lat z dumą szczycimy, no, chyba żebyśmy akurat woleli udawać niewinne sierotki, którym się masełko w buziuchnach nie stopi..." (Co by się jeszcze długo dało rozwijać, ale dla naszych celów w tej chwili starczy.) No więc to AGORA, daje się w całkiem naturalny sposób przełożyć na skrót AGR, zgoda? No a to daje nam nieprzeliczone możliwości wprost! Np. nasz ruch mógłby się nazywać Akcja Górnolotnych Romantyków, albo powiedzmy... Anty-Gołosłowny Republikanizm. Czy cokolwiek zresztą. Niech Czytelnik, jeśli chce, spędzi pół godziny na wymyślaniu takich nazw, a zobaczy, że daje się znaleźć naprawdę wyjątkowo piękne und medialne, a co więcej dla absolutnie dowolnej orientacji politycznej und ideowej! Więc w końcu jakaś taka nazwa dla naszej partii przypadła nam do gustu na tyle, że się na nią zdecydowaliśmy. Nie jest nawet wykluczone, że całą ideologię i program naszej partii dopasujemy właśnie do nazwy, która nam wyjątkowo słodko i medialnie zabrzmiała. W końcu mamy postpolitykę, prawda? Mamy nazwę i co teraz? Czytelnik chyba zaspał, albo też zmęczył się śledzeniem mych splątanych - to tu to tam się pojawiających, to tu to tam na chwilę znikających - wątków, jeśli jeszcze go nie olśniło i nie wie co teraz. Jaki jest tytuł tego tekstu, że spytam? Jaki mamy temat rozważań na dzień dzisiejszy? No właśnie. Chodzi o to, żeby nam nazwy wrogowie i młodzi europejczycy nie przerabiali na żadną ohydę, tak? No i nie będą, skoro zaraz podniesiemy wrzask - np. przez przepłaconego rabina, na pewno istnieją tacy, na których naszą prawicę stać, nie przesadzajmy z tą "ubogą i brzydką panną"! - że ktoś przekręca i pluje na święte dla... Wiadomo kogo, słowo. A to, jak wiadomo, nielzia! Jesteśmy więc zabezpieczeni. Zresztą nawet gdyby się okazało, że na żadnego rabina Polski dzisiaj nie stać, to i tak sami Żydzi wrzask odpowiedni podniosą, nie ma obawy! Może lokalne, rezydujące na medialnym rynku III RP, Barbury nabrać się nie dadzą, ale różni tacy, mniej w wewnętrzne sprawy III RP wciągnięci, a pretekstów do podniesienia rabanu na cały świat pilnie i z utęsknieniem w dzień i w nocy wyczekujący - z pewnością okazji nie przegapią! A wiec od tej strony jesteśmy bezpieczni. Odnieśliśmy spory, jakby nie było, sukces, i aż człek chciałby jakoś dalej, za ciosem... A wiec rzucę jeszcze jedną sugestię. Tym razem już naprawdę dziką i rewolucyjną, ale może coś w tym jest sensownego, kto wie? Więc można by zrobić tak, by najbardziej wystawieni na ostrzał ze strony subtelnego dowcipu młodych wykształconych zmieniali nazwiska, i imiona najlepiej także, na takie... Bardziej politycznie słuszne. Wszyscy już chyba wiedzą, jakie one są, bo nas tego od bardzo dawna uczą, kogo nie wolno zaczepić, skrytykować... Więcej! Pamiętam, że kiedy Geremka zrobiono ministrem Spraw Zagranicznych, prasa tutaj podawała z dumą, że New York Times (bo on to chyba był, i by pasowało) z uznaniem skwitował fakt, że Żyda w Polsce kimś takim zrobiono. Ta prasa to chyba była po prostu Gazeta Wyborcza, z którą w tamtych latach z rzadka miałem pewną styczność (nie było mnie wtedy stać na porządny papier, a matka kupowała w piątek dla programu TV), ale jednak, tutaj to drukowano i dla miejscowej ludności. Powód do dumy to był, super, nie? No więc politycy zmieniają nazwiska i nikt nie śmie ich zaatakować. Przynajmniej do chwili, gdy jakieś odpowiednio autorytatywny głos autorytatywnie przemawiający w imieniu tego lepszego i słuszniejszego od wszystkich innych plemienia, wyrazi słowa rozsądku, czyli ogłosi (po dojrzałym oczywiście namyśle i z niejakim zapewne zażenowaniem), że: "Rzekomy Mordechaj Geszewcer to nie jest żaden Żyd, tylko zwykła polska, swego rodzaju, przechrzta, która się bezczelnie podszywa pod Żyda, a naprawdę nazywa się Antoni Kowalski, wiec nie ma żadnego powodu, by się z nim cackać i można, a nawet należy, sobie po nim jeździć jak po burej kobyle". Jak się zapewne i zdarzy, choć jest także i drobna szansa, że samo słuszne imię i nazwisko okaże się wystarczającą ochroną - kto wie? Nikt tego przecież dotychczas chyba nie sprawdził? No a jeśli nie zadziała, to przynajmniej - co inteligentniejsi z nas - będą mieli niezły ubaw! Będzie w każdym razie tak albo tak, obie te opcje mają swoje zalety, a żadna dodatkowa nie istnieje. To dotyczy nazwisk, bo to z nazwami partii to całkiem gwarantowane. Istna polityczna prezerwatywa! triarius --------------------------------------------------- Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 08, 2009

Dzisiaj ukłon w stronę liberalizmu... No bo w końcu coś z tego blogowania warto by może mieć!

Dzisiaj będzie inaczej, w pewnym sensie (turpe dictu!) liberalnie... W sensie że o pieniądzach - jak je zdobyć, by być bogatym. Nic gorszego, proszę się aż tak nie oburzać! W końcu już Marcus Crassus twierdził, że "bogaty jest ten, kto może wystawić własną armię". Co do dziś nie straciło na aktualności i do tego musimy dążyć, ale daleka droga przed nami, oj daleka...

Przechodzę więc do rzeczy. Otóż jako m.in. tłumacz na polski i edytor słynnej książki "Blogi od A do... sławy i pieniędzy" słynnego Angusa Mcleoda, wiem co mówię, mówiąc, że blogi mogą przynieść nie tylko niezdrową przyjemność z rodzaju pryszczatego oglądania świerszczyków brata po pod kołdrą po ogłoszeniu przez matkę ciszy nocnej, ale także dać swemu twórcy i właścicielowi sławę i pieniądze. Oto zresztą okładka tej książki, o której żem przed chwilą wspomniał. Mało mamy grafik na tym blogu, to akurat jakaś taka się przyda:


Jakoś linki przy tych bloggerowych obrazkach nie działają, więc oto link do tej książki/ebooka: http://blogi.zlotemysli.pl/triarius.php. Można sobie np. ściągnąć darmowe demo i zobaczyć o co chodzi.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, grudnia 13, 2008

Rada na ą i rada na y

Po opublikowaniu przez Czechów stenogramu z niedawnych wydarzeń rozpętało się w naszym kraju coś na kształt mini-dyskusji nad manierami brukselskich prominentów oraz, choć już znacznie ciszej, na temat demokracji w "zjednoczonej Europie". Ta dyskusja toczyła się przede wszystkim na blogach i forach internetowych, ale jednak wylała się stamtąd w pewnym stopniu do gazet i telewizji.

No i właśnie w telewizji udało mi się usłyszeć argument, który mnie po prostu poraził. Otóż jakiś obrońca europejskich dostojników i programu "zjednoczenia europy" potraktował swego przeciwnika następującym argumentem: "Pan taki-to-ta-taki wyraźnie nie zna różnicy pomiędzy Radą Europejską a Radą Europy!"

Tylko tyle i aż tyle! Proszę przeczytać sobie to zdanko parę razy, wsłuchać się w nie, wsmakować... To właśnie tak subtelnych rzeczy musimy się dzisiaj nauczyć, jeśli mamy zamiar wypowiadać się o najważniejszych dla nas i dla naszych ew. potomków sprawach! Jeśli choć trochę interesuje nas los kraju, za którego suwerenność przodkowie niektórych przynajmniej z nas poświęcali życie, majątek i osobiste szczęście. (O karierze już nie wspominając.)

Nie znasz różnicy pomiędzy Radą Europy a Radą Europejską... Nie, poważnie - gdybym tego na własne uszy trzy dni temu nie usłyszał, nie uwierzyłbym w taki chamski, bezwstydny cynizm tych urzędasów. Jeśli więc z jakiegoś powodu masz inne priorytety i wolisz inne lektury niż brukselskie regulaminy, które Ci tę subtelną - ale jakżesz istotną! - różnicę w kilkunastu łamanych językach niezrozumiałym żargonem wytłumaczą...

No to wtedy ruki wwierch, gęba na kłódkę! I nie wypowiadać mi się o sprawach, o których nie masz pojęcia! Do roboty robolu, a nie żebyś tu światłym europejskim Prometeuszom piasek w szprychy i kij w tryby! Paszła sabaka, rauss, rauss!

Powie ktoś, że jak ktoś zacznie studiować brukselskie regulaminy i wreszcie pozna te rozliczne przesubtelne niuanse... Jak różnice między Radą Europejską i Radą Europy... No to nie będzie miał już czasu na nic innego i pozostanie idiotą? Nie, to pytanie jest po prostu faszystowskie, ksenofobiczne i w ogóle. Niech się ten, co tak pomyślał cieszy, że go jeszcze nie podałem do odpowiednich władz!

Że nieładnie jest donosić? Że każdy może sobie myśleć co chce, bo mamy wolność słowa? A co ty jeden z drugim wiesz o życiu, skoro nawet nie potrafisz wyjaśnić różnicy między Radą Europy i Radą Europejską? Do nory robolu! A studenci do nauki! Nie wystawiać mi łbów zza skryptów, dopóki się każdy nie nauczy dokładnie czym się różni Rada Europy od Rady Europejskiej! Ja wam obywatelu dobrze radzę. A teraz - odmaszerować!

A my tu sobie będziemy spokojnie dalej budować Kraj Rad. Chciałem powiedzieć - Zjednoczoną Europę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, sierpnia 26, 2008

Bloger marnotrawny i inne budujące przypowieści - część 1

Nie ma i być nie może czegoś takiego jak "prawicowe media". Media z samej natury są lewicowe. Prawicowa może być ewentualnie książka.

Triarius the Tiger


Dlaczego media nigdy nie są i nie mogą być prawicowe? Nie tylko, ale w sporej części po prostu dlatego, że ich przekaz jest w sumie bezwartościowy, a lewicowość, szczególnie zaś w tak zdominowanych przez lewactwo i lewackie idee czasach jak te obecne, to właśnie akceptowanie tego wszystkiego, zgoda na to, metafizyczny lęk przed wszelką próbą wyjścia poza zaklęty krąg owych uświęconych przez autorytety, media i szkolną edukację "prawd".

Media nie są prawicowe, bo nie mówią nic naprawdę nowego, nic co by wykraczało poza utarte banały w których jesteśmy od urodzenia, i od Oświecenia, skąpani... W których jesteśmy tak zmacerowani, że wydają nam się one bez porównania realniejsze od naszego własnego realnego życia, od tego co widzimy, co dotykamy, co nam mówią nasze instynkty i z każdym dniem naszego "dojrzewania" słabszy głos wewnętrznego protestu "przeciw temu wszystkiemu"...

Czemu tak jednak jest? Czemu nie mogą istnieć media które by to wszystko realnie podważały, które by z tym w skuteczny sposób walczyły - media, krótko mówiąc prawicowe? Czemu wszelki medialny przekaz jest z konieczności bezwartościowy, lub niemal bezwartościowy? W każdym razie na tyle, że nie jest w stanie niczego realnie zmienić - ani w duszy swego odbiorcy, ani tym bardziej w realnym świecie?

Choćby dlatego, że przekaz medialny, jak wszelki przekaz w naszej, zdominowanej przez realny liberalizm i komercję, epoce, musi być prosty i łatwo zrozumiały. Zaś taki przekaz po prostu nie jest w stanie nieść naprawdę istotnych treści. Przykro mi, wiem że ta teza idzie pod włos wszystkiego, czego nas uczą, ale taka jest prawda.

Osławiona francuska lekkość to niemal zawsze intelektualna tandeta, po prostu. Mówi wam to człowiek, który we francuskiej historii i literaturze grzebał się naprawdę intensywnie, a samo narzecze było poniekąd jego pierwszym. We francuskiej cywilizacji jest masa świetnych rzeczy, ale mało to ma wspólnego z łatwością i lekkostrawnością. Kto dziś w końcu czyta np. Woltera? Po co miałby to robić, skoro to samo ma u każdego następnego Sierakowskiego i Sadurskiego? No a czy "Niebezpieczne związki" są aż tak lekkie i łatwe w konsumpcji?

O anglosaskiej mądrości już nie wspominając - od czasów Johna Locke, czyli końca XVII w. anglosaska filozofia to płaskie i płytkie dno. Inaczej liberalizm. Zaś z tej filozofii wynika oczywiście wszystko inne, ponieważ na filozofii - która może nie być explicite w myśleniu zawarta, ale zawsze jest zawarta - opiera się całe pozostałe myślenie. Oczywiście po angielsku pisze się wspaniałe rzeczy - rzeczy w swej kategorii najwyższe w całej ludzkiej historii. Ale co innego poradniki jak sobie pomóc w życiu w rodzaju "Stand Up and Live!" Dorothei Brande (wkrótce i po polsku!), co innego podręczniki gry na harmonijce, czy łamania stawów, a co innego analizowanie stanu w którym świat się teraz znajduje i kierunku w którym podążą.

Istnieją oczywiście i na te tematy znakomite dzieła pisane przez Brytyjczyków i Amerykanów - choćby przez Roberta Ardreya, od którego rozpoczął się ten blog, albo cytowanego tu ostatnio Stanleya Loomisa - ale nie stanowią one głównego nurtu, są znane jedynie niszowym kręgom, zaś przez mainstreamowe media i autorytety pracowicie przemilczane. I o to właśnie mi tutaj chodzi.

Spyta ktoś: "Dlaczego miałbym zadawać sobie trud czytania rzeczy niejasnych, trudnoprzyswajalnych? Że spytam." Odpowiem niejako metaforycznie, odwołując się zresztą do jednego z tych , całkiem przecież licznych, przykładów anglosaskich dzieł na poziomie któremu nikt inny nigdy nie dorównał i z pewnością nigdy nie dorówna. Wielki Jack Dempsey (poszukać sobie w sieci, jeśli ktoś nie wie o kogo chodzi, ja nie jestem wikipedia) w swym podręczniku "Championship Boxing" dyskutując kwestię "silnych i wystawiających uderzającego na ryzyko kontry" z jednej, z drugiej zaś "lekkich ale bezpiecznych" lewych prostych, mówi że (cytuję z pamięci): "przeciwnik wart tego by go uderzyć, jest wart tego by go uderzyć porządnie".

Oczywiście Tygrys Ringu nie uwzględnił rosnącego wpływu, jaki na wyniki bokserskich meczów będą miały media, niewyrobiona publika i idący jej na rękę sędziowie. Trudno się nawet dziwić, mnie w każdym razie, po tym com tu o mediach napisał, że media i publika wolą pyskatego błazna o postępowych poglądach (choć oczywiście Ali był znakomitym bokserem, tyle że nie AŻ tak znakomitym jak się to ludowi wmawia), od autentycznego ringowego fightera i w sumie normalnego faceta poza ringiem, jak choćby wspomniany Dempsey. I to oczywiście także jest pewnym, niewielkim, wsparciem dla mojej tezy.

No i jeśli ktoś się zgodzi na temat tego lewego prostego, to to samo da się stwierdzić o mediach... O artykułach prasowych, o tekstach na blogach, o czymkolwiek... "Jeśli kogoś warto czytać, to warto także zadać sobie trud, by go zrozumieć!" Miło by może było, gdyby genialne myśli przenikały do naszej mózgoczaszki bez wysiłku, przez osmozę, przez telepatię... Tyle, że tak się po prostu nie dzieje! Może lewizna o tym marzy, może brukselskie gremia nad tym pracują, ale dla prawicowca taka opcja po prostu nie istnieje i tyle.

A więc, odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy chcecie nurzać się w prawicowych myślach! Odrzućcie wszelkie złudzenia ci, którzy szukacie metody, by jakoś zacząć zwalczać ten lewacki i z każdym dniem coraz bardziej totalitarny (excusez le mot) syf! Łatwej drogi nie ma! Łatwej drogi nie będzie co więcej! Blogi nie są żadnym cudownym rozwiązaniem. (O czym jeszcze powiem w przyszłości, Deo volente ma się rozumieć.) Nie ma i nie będzie łatwo, bo kontrrewolucja łatwą być nie może!

* * * * *

Każda wysoce rozwinięta, dynamiczna i samosterowna struktura, wraz z osiągnięciem wyższego stopnia rozwoju, zaczyna się w coraz większym stopniu żywić własnym ogonem. Wydaje się to być niezmiennym i wiecznym Prawem Przyrody. Tak jest w przypadku literatury, sztuk tzw. pięknych, filozofii... Co ja zresztą będę wymieniał, skoro nie dostrzegam żadnego przypadku, gdzie by to Prawo zdecydowanie nie działało.

Działa ono także w przypadku dziennikarstwa. Jakże by miało być inaczej, skoro liczy ono już co najmniej trzysta lat, a od stu jest czwartą - czy może, jak twierdzi wielu, pierwszą władzą? Co wiąże się m.in. z tym, że idzie w nie masa wszelakich zasobów i wielu stara się, by jego głos należycie donośnie rozbrzmiewał. Osiągnęło więc dziennikarstwo taką fazę rozwoju, że zaczyna żywić się własnym ogonem. Dyskutując samo siebie i tym zabawiając swych czytelników.

Co jednak rozumiemy przez "fazę rozwoju"? Co w ogóle rozumiemy przez "rozwój"? Od razu kojarzy mi się mój ulubiony intelektualny chłopiec do bicia, Arnold Toybee. (Widzę, że napisałem "Toybee". Freud jakiś?) Do którego mam - obok tysiąca innych, równie miażdżących - także i tę pretensję, że cały czas gada o "rozwoju", nigdy nie dając niczego co można by uznać za definicję tego pojęcia.

Czym jest zatem ta "faza rozwoju" dziennikarstwa, na której, gnany jakimś kosmicznym przymusem, zaczyna ono zjadać własny ogon i zajmować się coraz bardziej wyłącznie samym sobą? Czy chodzi o pełnię formalnego rozwoju? Jakąś dojrzałość, z którą można by porównać dojrzałość, rozwój, dorodnego tygrysa w najlepszych latach, wspaniale odżywionego i wytrenowanego.

I zaspokojonego erotycznie dokładnie na tyle, na ile sprzyja to jego doskonałości? Nasuwa się jednak - nie każdemu, bo temu właśnie media nie sprzyjają, ale niektórym, bardziej na uroki mediów odpornym - pytanie... No dobra, ale skoro ten tygrys jest na samym szczycie, to co będzie... POTEM? Przecież już nie dalszy rozwój.

Może tak samo jest i z dziennikarstwem? Albo... To naprawdę myśl przerażająca, ale teoretycznie możliwe jest coś jeszcze gorszego... Że to, co dziennikarstwo ma przed sobą, jest tym samym co czeka naszego króla dżungli... A jednocześnie, wcale nie musi być tak, by w tej chwili dziennikarstwo - w odróżnieniu do króla dżungli - było w jakimś fantastycznym stanie, w jakimś punkcie, gdzie doskonałość po prostu bije w oczy i przejawia się w każdym, najmniejszym nawet działaniu.

Być może... Daje się to w każdym razie pomyśleć... powiem to wreszcie, choć to trudne... że dziennikarstwo wyczuwa po prostu swój schyłek i TO właśnie jest tym bodźcem, który skłania je do autoanalizy, do zjadania własnego ogona i zabawiania tym spektaklem publiczności! A więc jednak szczyt rozwoju, zgoda, ale szczyt w tym sensie, że teraz będzie już w dół, być może szybko i radykalnie... Podczas gdy dotychczas faktycznie nakłady, wpływy, zasięg - wszystko to rosło i rosło.

No dobra, a jak mają się do tego wszystkiego blogi?

I tutaj będzie supspense godny Hitchcocka... Innymi słowy c.d.n. (Deo et triario volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 21, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 2)

Jedną z bardziej ujmujących cech leberałów (choć "ujmujący" to jednak nieco zbyt mocne tutaj słowo) jest upodobanie, z jakim przy każdej okazji przytaczają powiedzonko, które leci jakoś tak: "daj człowiekowi rybę, a będzie najedzony przez jeden dzień, daj mu wędkę, a będzie nażarty jak świnia przez milion lat". Brzmi to zgrabnie, w dodatku wydaje się zasadniczo słuszne... A że w praktyce jakoś nikt nigdy zastosowania tej wzniosłej zasady nie widział? Czy to pierwsza wzniosła zasada, która nijak przekłada się na rzeczywistość? Tym bardziej, że mówimy przecież o leberałach - gdzież tu więc miejsce na rzeczywistość?

No i ja teraz próbuję jakoś to zmienić, w tym sensie, że staram się powiedzenie o rybie i wędce zastosować do realnego świata. Żeby się wreszcie zaczęło sprawdzać, nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Zastosowuję je jednak nie do zarabiania lubego grosza (gdzie się pewnie w ogóle nie sprawdza), tylko do myślenia. Prawicowego myślenia, żeby było zabawniej.

Powie ktoś: "Po co prawicowe myślenie, skoro prawica i tak wyłącznie myśli i nic nie robi?" Coś w tym z prawdy będzie, nawet sporo, ale nie do końca. Fakt, że pisanie "Tusk fuj!" na niszowych blogach czytanych jedynie przez ludzi, którzy na myśl o Tusku dostają mdłości, jakoś mało konkretne, jakoś mało ruszające z posad bryłę świata. (Co innego by było, choć nie aż tak, bez przesady, gdyby "Tusk fuj!" pisano w publicznych miejscach, np. na murach.)

Jednak w drugą stronę także nie jest z tą prawicą zbyt dobrze. Jedni sobie wmawiają, że Dziesięć Przykazań to całkowicie wystarczające w każdej sytuacji kompendium wiedzy politycznej. Inni, kiedy chcą rzec coś nieco bardziej abstrakcyjnego, jadą Michnikiem czy ks. Tischnerem - skąd by bowiem mieli umieć inaczej? Jeszcze inni biorą piękne zaiste przykłady polskiej nacjonalistycznej propagandy za głębie historiozofii. Jak to miło wmówić sobie, że to Polska właśnie stanowi samo jądro zachodniej cywilizacji!

[W dwóch spośród następnych akapitów nieco mi się pokręciło i nie będę teraz tego już po latach poprawiał. Ale tak czy tak - bizantyjskie Niemcy to dokladnie taka sama brednia, jaką by były Niemcy "turańskie". Jeśli oczywiście mówimy o poważnych sprawach, a nie o doraźnej, dawno zdezaktualizowanej zresztą, propagandzie.]

Jak to rozkosznie wykluczyć z tej cywilizacji Niemców, nazywając ich "cywilizacją turańską" i wmawiając, że pochodzą - przedziwnym jakimś cudem, zaiste! - bezpośrednio od najbardziej barbarzyńskich żołdaków Huna Atylli i Dżingis Chana. No bo kiedyś, lat temu dokładnie tysiąc, ichni cesarz ożenił się z bizantyjską królewną. Gdzie Rzym a gdzie Krym? Jaki to może mieć wpływ na tysiąc lat późniejszej historii? No, ale takie to słodkie, tak rozkosznie łechce naszą obolałą narodową dumę, tak przyjemnie lula do snu...

Inną rozkoszną rzeczą jest wmawianie sobie, że skoro zachód zdycha (a ja przecież nie będę przeczył, że zdycha!) to nic co tam się pisze nie ma już wartości. Nic co tam się pisze nie da się przecież - w opinii naszego rodzimego prawicowca, a szczególnie prawicowego blogera - porównać z głębią i błyskotliwością tego, co się pisze na rodzimych prawicowych blogach! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Ja jednak nie całkiem tak to widzę. Rozkład zachodu - zgoda! Być może pierwszy raz to, że Polska (moim skromnym zdaniem) jest tylko daleką i ubogą peryferią zachodniej cywilizacji działać może także i na naszą korzyść. Po prostu mamy szansę - niezbyt wielką, ale możemy próbować ją zwiększyć - by się rozkładać WOLNIEJ od reszty zachodu. I dzięki temu zdobyć tam naprawdę znaczącą, oby nawet dominującą, pozycję. Choć trzeba by się nieco wysilić, nie zaś dawać się do snu lulać bajeczkami b. fajnych skądinąd polskich nacjonalistów o czeskich nazwiskach.

Ja jednak, zapewne głupio, wrednie, niepatriotycznie i nieprawicowo, sądzę, że warto znać takich pisarzy jak Stanley Loomis (któren jest NASZ), oraz takich jak Rousseau (któren absolutnie nasz nie jest). Nie mówiąc już o takim geniuszu (w liczbie pojedynczej) jak Spengler. Choćby był Niemcem, a więc "cywilizacją turańską", nie zaś urodzonym koło Stadionu Dziesięciolecia Rzymianinem. (Padnę ze śmiechu!)


Po tym drobnym wstępie, następny odcinek mego tłumaczenia z książki Stanleya Loomisa "Paris in the Terror", na temat J. J. Rousseau. Kto chce niech czyta, kto chce i może, niech se kupi tę książkę (w sieci), a wszyscy inni niech se dalej opowiadają bajeczki, jacy to my Rzymianie, a więc i Najwspanialsze Syny Zachodu, Orły Sokoły Bażanty. (Starcy dalej wyją, to tak nawiasem.) A teraz boski Stanley i... kontrowersyjny, to say the least, Jaś-Kubuś:

* * *

Do tego potężnego strumienia masochizmu dodany jeszcze został drugi strumień - namiętne wspomnienie młodzieńczych porywów duszy, gorące, a kiedy dorósł, także rozpaczliwe, oddanie się jego chorej i udręczonej istoty ekstatycznym szeptom usłyszanym kiedyś na łąkach i w lasach leżących nad spokojnymi brzegami Jeziora Genewskiego. Te porywy, wewnętrzne i całkowicie osobiste, należały do tego porządku doświadczenia, który jest źródłem poezji i mistycyzmu, głosem za którym tęsknił Woodsworth i za którym szła Joanna d'Arc.

Ci, którzy podróżowali choć trochę po tym tajemniczym kraju, nigdy nie będą już tacy, jak inni ludzie, zaś po powrocie dążenia i rozrywki innych ludzi nie będą miały dla nich znaczenia. To, że wielu ludzi w jakimś stopniu i w jakimś okresie swego życia doświadczyło tych stanów, może być prawdą, jednak ich wspomnienie zostaje szybko zatarte przez domowe troski i ich rekompensaty, oraz przez walkę o te cele, o które walczyć trzeba, jeśli chce się przeżyć na tym świecie.

Daleko zaiste odsunęła natura nieszczęśliwego Rousseau od wszelkiej możliwości domowego szczęścia. Istniała chata i kobieta nią wraz z nim dzieląca, ale w warunkach tak nieszczęśliwych, tak w istocie dziwacznych, że, jak można stwierdzić, nie było w tym najmniejszego nawet podobieństwa do przytulnego domowego ogniska z sentymentalnej tradycji. Tradycji rozprzestrzenianej, jeśli nie po prostu rozpoczętej, przez samego Rousseau.

Jego prywatne życie jest niemal nieprzerwanym pasmem nędzy i plugastwa. Jego kłótnie z Davidem Hume, baronem Grimm i madame d'Epinay miały w sobie małostkowość i zawiłość niemal nie do uwierzenia. Siły całkiem poza jego kontrolą zmuszały go do gryzienia dłoni, która go karmiła, wiele zaś spontanicznie hojnych dłoni bywało w różnych okresach wyciągniętych do tego udręczonego i nieszczęśliwego stworzenia. Każda przyjaźń, czy to z mężczyznami czy z kobietami, kończyła się kłótnią.

Całe jego życie toczyło się w sieci wrogości, zazdrości i panicznego lęku przed knutymi przeciw sobie konspiracjami, przed spiskami mogącymi się wykluwać za jego plecami, albo przed koalicjami tworzonymi przeciw niemu przez jego przyjaciół. Ta sieć, w miarę jak się starzał, zaciskała się coraz bardziej i bardziej, aż do chwili, gdy w roku 1778 umarł, paranoiczny i niemal w katatonii.

Wśród owego bagna nieszczęścia biło czyste źródełko przeczucia własnej nieśmiertelności, niegdyś wyszeptanej doń na brzegach Jeziora Genewskiego. Z tych wód Rousseau czerpał inspirację do swych dzieł. Jego zdrowie psychiczne poszło w jego pisarstwo. Opętany seksem, emocjonalnie wygłodzony, fizycznie i psychicznie upośledzony, Rousseau stworzył w swych książkach świat, w którym sam pragnąłby spędzać swe dni, świat w którym - czego chyba nie trzeba nawet dodawać - prawdziwy Rousseau, czy nawet po prostu prawdziwy ktokolwiek, nie przeżyłby ani chwili.

Z dala od rózgi panny Lambercier, z dala, przynajmniej z pozoru, od wszelkich niskich i cielesnych pragnień, stworzenia z jego sennego świata egzystują ścigając bez przerwy nawzajem swoje dusze, po drodze filozofując. Nie ma tu żadnych ordynarnych, czy po prostu fizycznych, zdobyczy. Na powierzchni jest to pean na cześć przecudownych rozkoszy czystości, w istocie jednak książki Rousseau są zachętą do zmysłowości najrozkoszniejszej i całkiem nowego typu.

Wprowadził on bowiem seks do duszy - nie do tej duszy, będącej domeną świętych i teologów, ale do płomiennej, sentymentalnej duszy młodzieńczej, do miejsca gdzie ukryte są pragnienia jeszcze nie skierowane w swoje naturalne ujście. Do miejsca, gdzie lęgnie się idealizm i niezadowolenie, gdzie lęgną się teorie tylko w najlżejszy sposób mające związek z ludzką naturą, taką jaka ona jest. Gdzie skrywają się mgliste marzenia, pragnienia i bunt. Postacie stworzone przez Rousseau dzielą swpke łzy, uniemożliwiono im jednak osiągnięcie zadowolenia, które mogłoby im te łzy obetrzeć. Usadowione są bez przerwy w rozkosznym udręczeniu, na samym brzegu ulgi dla tych ich cierpień.

Intrygi jego sztuk scenicznych i jego fikcji są niedorzeczne. Postaci nie da się nawet nazwać stereotypowymi, ponieważ nic takiego nigdy nie istniało, ani przedtem ani potem. Jednak "pisarstwo", proza za pomocą której Rousseau opisuje świat swego snu, nie daje się już tak łatwo zbyć. Po pierwsze miał całkiem pokaźny talent narratora. Czytając go, człowiek przypomina sobie te wszystkie historie, które można znaleźć w dzisiejszych magazynach zajmujących się wyznaniami.

Mają ogromne braki pod względem stylu, smaku, zrozumienia, humoru i praktycznie biorąc wszystkiego, co by mogło przekonać do ich autora, jednak ignorancja i wulgarność zawarta w tych opowieściach chwilami przesłonięta zostaje przez fascynującą narrację. Jak bezsensowne by nie były zarówno sama historia, jak i postaci, człowiek czuje się zmuszony do przewracania stron. Wolter, realista, mądry i dobrze znający sekrety ludzkiego serca, najmniej wulgarny i najbardziej zabawny człowiek swojej epoki, dzisiaj niemal nie daje się czytać. Trzeba sięgnąć (Poza "Kandydem") do jego przenikliwych i wspaniałych listów, by zacząć rozumieć, jak Wolter mógł czarować swoją epokę.

"Wyznania" Rousseau, z drugiej strony, gdyby je zredagować pod takim kątem, by opisywane tam wydarzenia wydały się nam współczesne - wielu ludzi ma bowiem problemy z uwierzeniem, że cokolwiek, co się wydarzyło przed ich urodzeniem, wydarzyło się naprawdę - mogłyby zapewne zostać przerobione na serial w którymkolwiek z popularnych periodyków, i byłyby uważnie czytane w poczekalniach dentystów, w salonach fryzjerskich, albo w łóżku.


c.d.n (jeśli Deus pozwoli oczywiście)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 07, 2008

Blogowa prawda nas wyzwoli?

Dobrze jest znać swego przeciwnika! Powiedzmy, że jest nas dziesięciu, dysponujemy czterema końmi, rusznicą p.panc, oraz paroma halabardami... I mamy zamiar podbić imperium X. Wiemy, że ludność trzymająca imperium X. za mordę wierzy religijnie, że pewnego dnia z północnego wschodu nadejdą zezowaci bogowie, którzy obejmą władzę, by nastał złoty wiek.

Czyż nie opłacałoby się nam zaatakować imperium X. akurat z północnego wschodu? Nawet gdyby to oznaczało przedzieranie się przez niedostępne chaszcze, komary, mrówki, anakondy, ludożerców i kibiców piłkarskich? Czyż, gdy dane nam już będzie spotkać się z kimś należącym do elity rządzącej imperium X. - na przykład poselstwem od ich króla, albo strażą graniczną - nie powinniśmy wszyscy zadać sobie ten drobny, ale jakże potrzebny tu, wysiłek i robić zeza?

Powiedzmy, że bitny i dumny lud Y., zdominowany przez imperium X. i nienawidzący swych ciemiężców, wierzy równie głęboko jak tamci w swoje, na przykład w to, że kiedyś pojawi się jedenastu bogów, którzy poprowadzą go do zwycięstwa nad imperium X. Nas jest zaś dziesięciu, czyli prawie, ale jednak nie całkiem... Czyż nie warto nam zadać sobie trud i ubrać w najlepsze szaty wyprodukowanego specjalnie słomianego chochoła? Albo powiedzmy konia? Mimo wszelkich analogii z Neronem?

Te przykłady, co może kogoś zdziwić, są wyimaginowane. Jednak jest cała masa podobnych przykładów uczących, iż warto znać mowę i obyczaje wroga. Weźmy chociaż bitwę pod Legnicą. Gdyby nie ta zgraja renegatów, sprytnie podpuszczona przez Tatarów, by pałętając się wśród naszych rycerzy wołać "bieżajcie, bieżajcie!"... Jak by się potoczyła nasza historia? Nikt nie wie, ale w każdym razie Tatarom byłoby na pewno mniej łatwo.

Wracamy teraz do naszych własnych czasów. (Nie żeby one mi się aż tak podobały, ale jednak w nich, cholera, żyjemy.) I zajmiemy się znajomością wroga przez polską prawicę. Lub, ściśle mówiąc, całkowitym brakiem elementarnego zrozumienia motywów i psychiki tego wroga. Gorzej - wmawianiem sobie na te tematy najbardziej niestworzonych i nieprawdziwych rzeczy!

Polski współczesny prawicowiec gorąco wierzy, iż lewakowi, ojropejskiemu internacjonaliście, pętakowi mającemu w dupie Polskę i pragnącemu jedynie zarobić i poszaleć po klubach, wystarczy wytłumaczyć, że patriotyzm, tradycyjne wartości, idealizm, bezinteresowność - to są wszystko piękne rzeczy. Po prostu trzeba o tym gadać dość długo i dość głośno, niektórzy sądzą jeszcze że z fajnymi stylistycznymi fioriturami. I wtedy ten lewak (ten ojropejs, ten pętak itd.) to zrozumie. A jak zrozumie, to się od razu zmieni. I zostanie patriotą o rozsądnie konserwatywnych przekonaniach, które będzie uczciwie kultywował. I nawet jeszcze zacznie działać w Kółku Różańcowym.

Otóż nie, moi państwo! Jeśli ja cokolwiek wiem o życiu i ludzkich motywach, a sądzę że wiem niemało, to to po prostu tak nie działa. Fakt, rozumienie cnoty (nie mówię o słodkiej błonce między nóżkami, tylko o rzymskiej virtus - tej od Virtuti Militari) jako wiedzy, jest typowe dla takich okresów w historii, jak nasz. Czyli okresów, mówiąc wzgl. optymistycznie - późnych, gdy zdolność racjonalnego myślenia została ogromnie udoskonalona i stała się powszechna, ale także przytłacza już wszystko poza sobą. Zaś mówiąc mniej optymistycznie - w czasach schyłku, bo nie mam cienia wątpliwości, że w takich czasach żyjemy.

Nieistotne, że niektóre rzeczy są jeszcze na poziomie (jak telewizyjny kanał Mezzo), albo nawet się rozwijają (np. różowe golarki do części intymnych) - cała nasza zachodnia cywilizacja (której Polska jest peryferią) jedzie już na wstecznym biegu. Co nie znaczy że od razu musi się zawalić, choć wielu się o to stara. Np. w Brukseli. I nie da się chyba zrozumieć tego co głoszę i do czego nawołuję, jeśli się całkiem odrzuci ten pogląd o schyłkowości naszych czasów. Jeśli się W TYM mylę, mylę się też w całej masie innych rzeczy!

Co do tego widzenia cnoty - a w istocie to wszystkiego co tylko da się w ogóle w ten sposób pojąć, choćby to wymagało niesamowitych myślowych akrobacji - jako pewnej wiedzy... U nas to trwa od Oświecenia, tak jak w antyku trwało od sofistów i Sokratesa. (Spengler o tym oczywiście b. interesująco i przekonująco mówi, ale kogo to może zainteresować, prawda?)

Było tu trochę filozofowania i abstrakcji, było nawet nieco fantazji - mówię o imperium X. Ale ta sprawa ma całkiem konkretne zastosowanie. Otóż polska prawica naprawdę uważa, iż wszystkim tym schyłkowym, antymetafizycznym, mającym wszystko poza konsumpcją i zabawą w... excusez le mot - dupie, wystarczy WYTŁUMACZYĆ. Potęga mediów i te rzeczy. Skoro lewackie i postkomunistyczne media robią nam tyle krzywdy (Polsce, wartościom, prawicy, katolicyzmowi itd.), to NASZE media (na początek choćby blogi) zrobią tyle samo krzywdy im. Ergo zrobią dobrze nam i naszym wartościom! Hurra i alleluja!

Tylko że to tak nie działa. Tamci ludzie kierują się wprawdzie dość różnymi motywami - bo fakt, że nie każdy kto się z nami nie zgadza to bezmyślny hunwejbin, choć te subtelniejsze przypadki lewactwa i ojropejskiego totalitaryzmu wcale na ogół nie są lepsze. Weźmy z jednej strony Michnika, a z drugiej np. ojroprofesora Sadurskiego. Kierują się różnymi motywami, ale to całkiem nie są nasze motywy! W tym rzecz. Dla nich jesteśmy zgrają głupich, niezaradnych gadających pierdoły fanatyków. Z naszą Polską, z naszym katolicyzmem, z naszymi wartościami.

Oni wiedzą, gdzie jest chleb posmarowany, i dla nich TO jest argument. Ja się z tym oczywiście nie zgadzam, nie zgadzam się, że to o wszystkim przesądza, nie mogę jednak twierdzić, że kwestia tego, czy się odnosi w realnie istniejącym świecie sukces czy też porażkę... Albo chociaż gada i szlocha bez żadnych dla siebie czy swojej sprawy korzyści - potrafię uznać za kwestię bez znaczenia.

Jasne, należy czcić swoich poległych bohaterów, ale oni nie dlatego zasługują na cześć, że są polegli, tylko dlatego że byli bohaterami. Mógłbym to precyzyjniej, ale chyba każdy rozumie. Motto mojego bloga, to cytat z (podobno) gen. Pattona: "Nie chodzi o to, by zginąć za ojczyznę. Chodzi o to, by to tamten skurwysyn zginął za swoją ojczyznę". I o to właśnie naprawdę chodzi! O sukces - nie o pozowanie od razu do nagrobkowego zdjęcia na porcelanie.

Zrozumcie wreszcie ludzie, że dla większości będziemy zawsze głupcami - niezaradnymi (bo nie potrafią sobie załatwić grantu z Brukseli), fanatycznymi, wierzącymi w różne "nienaukowe" sprawy. Ja potrafię z tym żyć, wy też powinniście spróbować. Zamiast, jak dotychczas, wierzyć w "przekonywanie", w "potęgę wolnych mediów" i podobne dyrdymały. Zgoda, warto niektórych poprzekonywać, bo do tej zgrai dołączyło się z niewiedzy nieco sensownych potencjalnie ludzi. Zgoda, warto mieć wolne media, choćby po to, by nie zatruwać samych siebie mediami niewolnymi, a jeszcze, w miarę możności, innych od tego uchronić.

Ale na przekonywaniu nie da się naprawdę nic wielkiego dzisiaj zbudować! Nie mówiąc już o budowaniu czegokolwiek na programowym samooszukiwaniu. Bo czymże innym jest wmawianie sobie, że zwycięstwo będzie łatwe i wymaga tylko nieco głośniejszego i obfitszego gadania? Gadania, w dodatku, całkiem tych samych, po raz stutysięczny, rzeczy? Które już od dawna spływają po ogromnej części swych adresatów jak przysłowiowa woda po gęsi (nie powiem "kaczce", wiadomo dlaczego).

Myśleniem się wszystkiego nie załatwi, konieczne jest jeszcze działanie. Ale myślenie naprawdę jest niezbędne do skutecznego działania. I nie mówię mędrkowanie w oświeceniowo-mózgowym stylu, którego tak wiele niestety również na prawicy, tylko o sensownym planowaniu swych działań. "Prawda cię wyzwoli", zgoda, ale prawda to nie jest chyba tylko wybrana część prawdziwej prawdy? Bo prawdziwa prawda polega, o ile ja cokolwiek z tego rozumiem, na tym, by zrozumieć, nie bać się dać świadectwa, oraz zrobić to, co jest do zrobienia.

Więc proszę mnie raczej Janem Pawłem II tutaj nie walić po głowie, bo On na pewno nie mówił o jakiejś gnostyckiej wiedzy załatwiającej samą swą siłą wszystko. W PRL, zgoda, nie było łatwo działać, więc dla wielu ludzi samo poznanie prawdy i odrzucenie kłamstwa stanowiło wielką rzecz. Jednak tylko działanie może cokolwiek zmienić. Prawda, jak i myśl zresztą, która nie prowadzi - bezpośrednio czy pośrednio - do konkretnych działań, nie jest całą prawdą. No niech będzie - jest może prawdą, ale w jakiś sposób ewidentnie chorą i kaleką.

Nie wmawiajmy sobie zatem, że - skoro akurat pisanie na blogach nam najłatwiej przychodzi - to wszystkim, czego potrzeba do zwycięstwa będzie więcej tego pisania i docieranie z tym do większej ilości ludzi. Tak łatwo to nigdy nie jest!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.