Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prehistoria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prehistoria. Pokaż wszystkie posty

sobota, października 26, 2019

Imponująca konsekwencja przez te lata... Czy jednak nie?

Linek do naszego kawałka sprzed lat. Dlaczego tylko świeże dzieła miałyby od P.T. Publiczności ignorowane, skoro te sprzed lat także zasługują? (Nawet trochę komętów było, ale ubaw!)


A co będę żyłował! Jeszcze coś specjalnie dla Marysi, która ogromnie docenia nasz talent satyryczny i vis comica, ale za to absolutnie nic innego:


I jeszcze może coś, w końcu pełno tego mamy i tylko się kurzy. (Marysiu, to już nie dla Ciebie, daruj!)


A tu jeszcze coś z cyklu "ani Pl*forma ani Pan T." nie zmieniają centek" (tfu, co za zestawienie!):


To też wiekopomne (jak wszystko, co pisałem przed laty, podczas gdy wy... wiadomo), i też całkiem nie dla Marysi:


triarius

P.S. A teraz uważajcie na ogony i nie wychodzić wszyscy na raz!

sobota, grudnia 30, 2017

Interesujące książki po polsku

David Riesman, Samotny tłum
Ten wpis (poza tym, że ma b. mało błyskotliwy tytuł, za to jednak w samo sedno) jest w sumie adresowany do konkretnej osoby, choć może kogoś jeszcze zainteresować, ale w końcu lepiej, żeby jedna osoba coś z tego bloga miała, niż nikt. Zaręczam wam, że po głowie chodzą mi arcydzieła, o jakich się Ziemkiewiczom tego świata nie śniło, ale po kiego grzyba (że tak to swojsko wyrażę, a moja elbląska przeszłość się ładnie ukłoni) miałbym to pracowicie przelewać na tę tutaj plazmę?

Jednak z szacunku do osób, które  ew. ten blogasek swoją obecnością z jakichś względów zaszczyciły, wyjaśnię o co tutaj chodzi. Otóż od znajomej (którą niniejszym serdecznie, choć ze stalowym błyskiem w oku) dowiedziałem się czas temu jakiś, że matka jej przyjaciółki (której osobiście nie znam, ale którą niniejszym serdecznie wirtualnie) zapragnęła listy polecanych przeze mnie książek, żeby sobie, jak zgaduję, poszerzyć und pogłębić.

Niewiele o tej pani wiem, więc zakładam, że książki mają być po polsku - zresztą ze zdobyciem zagranicznych, nawet przy znajomości narzeczy, są problemy, drobne, ale np. dla Tygrysicznego Narybku (który niniejszym serdecznie, choć nie bez błysku), jak wykazało dziesięcioletnie doświadczenie, nie do pokonania. I na różne tematy. Jeśli coś tej pani akurat nie zainteresuje, to może kogoś. A zresztą co to ma za znaczenie? No więc te książki, jak mi się przypomina, przy każdej drobny komentarz od serca.

Znajoma miała spisać te książki, co je polecam, ale cały czas ma lepsze rzeczy do roboty (Ziemkiewicze i Ogórki), więc ja muszę to zrobić sam. Co niniejszym czynię.

* * *

Andrzej Zieliński "Skandaliści w koronach"

O dziwo, mimo tandetnie sensacyjnego tytułu i faktu, że autor jest tylko dziennikarzem, b. ciekawa książeczka o historii Polski. Wpadło mi to w ręce całkiem niedawno i przypadkiem, ale błogosławię ten fakt pod niebiosa. (Z tym błogosławieniem oczywiście żartuję, ale książka jest warta grzechu.)

*

Alexander Lowen "Zdrada ciała" (Betrayal of the Body)

Z jednej strony tutaj potrzeba sporej szczypty soli, bo to dość mocno zalatuje kalifornijskim New Agem, ale z drugiej jest to prawdopodobnie NAJWAŻNIEJSZA książka, jaką w życiu przeczytałem! Trudno uwierzyć? Rozumiem, ale w końcu my tu sobie normalnie o sprawach intelektu, Ardreye i Spenglery, ważne rzeczy, ale jednak abstrakcje, a ta książka realnie zmieniła moje, dotąd dość podłe i nie do końca zdrowe, życie. Cóż więc jest ważniejsze?

Nie każdy oczywiście ma tak, jak ja miałem wtedy, kiedy dorwałem jakimś boskim zrządzeniem losu tę książkę, w oryginale, w sopockim antykwariacie (gdzie potem ponoć przychadzał i Michnik, czym mi się właścicielka pochwaliła), więc nie każdy aż tyle skorzysta, ale są to interesujące sprawy i cholernie by się wam, kochane ludzie, przydały. Zresztą Lowen napisał wiele książek, z czego niektóre są i po polsku, te inne też są interesujące, ale ta wydaje mi się rewolucyjnie najważniejsza.

*

Jan Kucharzewski "Od białego do czerwonego caratu"

Żeby było coś o polityce i na komucha, to tutaj macie fajną książkę rodaka na temat Rosji przed rewolucją i jak to tam w sumie wyglądało. Znana rzecz i naprawdę niezła.

*

Astolphe de Custine "Listy z Rosji"

Skoro już jesteśmy przy polityce i Rosji, to nie można zapomnieć o tym sławnym dziełku. Mówią o nim, że nie była to aż tak znakomita rzecz o ówczesnej Rosji, ale o dziwo nabierała wagi i prawdziwości z czasem i stała się znakomitą pracą o CCCP, niech je...

*

Krzysztof Kowalski "Eros i kostucha"

Fatalnie wydane, rozpada się w rękach po dwóch minutach, ale b. interesująca rzecz, jeśli kogoś, jak mnie, kręcą sprawy związane z prehistorycznymi religiami i takie tam. Ostrzegam, że dla niewinnych dziewic i ministrantów będzie to zbyt mocne z powodu b. wyrafinowanej seksualności w tych tam sprawach.

*

George James Frazer "Złota gałąź"

Skoro już prehistoria, dziwne obrzędy, ofiary z ludzi i co z tego zostało, to oczywiście nie można pominąć tej klasycznej i do dziś sławnej pozycji.

*

Robert Graves "Mity greckie", "Biała bogini"

To jest coś w tym samym stylu, co dwie poprzednie pozycje, ale łatwiej się chyba czyta niż Frazera. W "Mitach greckich" ja w sumie czytam niemal wyłącznie przypisy, gdzie jest właśnie samo jądro gęstwiny, choć i zwykły tekst też jest interesujący, a nawet powinienem go z zapałem studiować, jako niedoszły  historyk starożytny, tylko że mnie to akurat nie aż tak kręci. Przypisy jednak są REWELACYJNE - jeśli kogoś, oczywiście, jak mnie, te sprawy podniecają. "Biała bogini" to całkiem inna książka, raczej na tematy celtyckie, choć wcale nie tylko, ale tematyka pokrewna i podobnego nastawienia wymaga od czytelnika.

Oczywiście Graves napisał sporo innych rzeczy, które pół wieku temu b. mi się podobały, a dziś pewnie też by mnie nie odrzuciły - te o Kaliguli i Klaudiuszu na przykład. Facet w ogóle był genialny, choć Anglik (nie mówcie Koryle!) i na zdjęciu wygląda dość pedalsko, ale sam fakt, że mieszkał sobie na Majorce pod rządami gen. Franco, powinien nas do niego przekonać.

(A najzabawniejsze, że Graves "genetycznie" był jednak Niemcem. O czym wtedy nie wiedziałem.)

*

Antoni Kępiński "Schizofrenia"

Ten autor to b. ciekawa postać i nawet taka na ołtarze, napisał też sporo książek na tematy różnych aspektów psychiki i różnych zaburzeń, wszystkie które ja czytałem były interesujące i polecam,  ale o "Schizofrenii" my sobie tutaj nawet przecie kiedyś pisaliśmy, a to w związku z jej teorią, wyrażoną przez Kępińskiego w tej właśnie książce. Chodzi o teorię "metabolizmu informacyjnego" i jak to się potrafi zaburzać, obradzając np. schizofrenią "jako taką", albo schizofrenią metaforyczną... Spengleryzmy takie, można sobie tutaj ew. pracowicie poszukać.

*

Klemens Krzyżagórski "Kłopoty z ciałem"

Czytałem to wieki temu, nie mam nawet pojęcia, czy ten autor jest "nasz", ale b. ciekawe.

*

Oswald Spengler

Jest parę jego rzeczy po polsku - Magnum Opus oczywiście w dzisiejszej liberalnie skastrowanej wersji, ale i tak to jest b. dobra książka, choć nie tak, jak uczciwe wydanie. Wszystko jest do czytania i nauczenia się na pamięć. (Z pamięcią nieco żartuję, ale tylko trochę.)

Tu macie linek do Wikipedii na jego temat, tam są podane jego teksty po polsku, nie jest to oczywiście żadna Święta Księga (Wikipedia znaczy), ale może się przydać:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Oswald_Spengler

*

G. Lenotre "Ze starych papierów"

Wybór i tłumaczenie tekstów Lenotre'a, który był przez długie lata paryskim archiwistą i opublikował masę fascynujących rzeczy, w dużej części na temat Rewolucji Francuskiej i spraw wokół  niej. Wybór zrobiony, genialnie, przez Pawła Hertza ("naszego Żyda") w początkach lat '60. Tłumaczenie też znakomite. Dzisiaj musi to być trudne do dorwania, ale warto poszukać, bo naprawdę fantastycznie się czyta i może kogoś nawrócić na zainteresowanie historią.

*

prof. Stanisław Zieliński "Po co Homer?"

Tej akurat książki nie mogę nigdzie dorwać w postaci materialnej, ale jest zdaje się dostępna na jakichś Chomikach. Polecam! Ten sam autor wydał też sporo innych b. interesujących książek o starożytności, które co najmniej dla młodych obiecujących nadają się do polecenia.

*

Anna Świderkówna "Hellada królów"

Super rzecz - historia hellenistycznej Grecji, gorąco polecam! Polityka, wojna i samo życie, takie, jakie ono naprawdę jest i jakie w sumie zawsze będzie.

*

Janusz Korczak "Król Maciuś Pierwszy" i "Król Maciuś na wyspie bezludnej"

Historia rządów Donalda Trumpa, odkryta jakimś genialnym przebłyskiem intuicji i opisana niemal sto lat temu. ("Faraon" Bolesława Prusa także jest niezłym wprowadzeniem do polityki i polecam. Jak i wspomniane już tutaj książki Roberta Gravesa o wczesnych cezarach.)

*

Maurice Druon "Królowie przeklęci"

Coryllus by mnie za to przeklął (nie czyniąc przy tym królem), ale co mi tam! Od lat właściwie prawie nie czytam powieści, ale tę chciałem przeczytać od pół wieku (kiedy usłyszałem jej fragment czytany w radio*), i kiedy oczy moje ujrzały, że oryginał jest do dostania na allegro, to sobie kupiłem, a potem przeczytałem. Tego jest chyba z sześć tomów, w sam raz na długie zimowe do początku XXII wieku.

Nie żałuję, bo chociaż mogę się teraz uśmiechać czytając (jak to mi się raz na parę tygodni zdarza) diatryby naszego natchnionego Savonaroli v2.0, a dla ludzi młodszych, bardziej skłonnych do czytania powieści i być może mniej unurzanych w historii, to powinno tym bardziej być ciekawe i pouczające. (Nie wykluczam do końca, że Koryła może mieć trochę racji polemizując z Druonem na temat stosunków bankierów z władzą, ale to i tak książki nie przekreśla, a na temat mechanizmów historii różni ludzie mogą mieć różne opinie, i nawet o to jakby właśnie chodziło.)

* Choć to raczej chyba było słuchowisko, jak to wtedy.

*

David Riesman "Samotny tłum"

Instrukcja obsługi leminga i wprowadzenie do propedeutyki lemingologii. Po prostu!

* * *

To na razie tyle, bo to mi w tej chwili przyszło do głowy, ale osoby ew. zainteresowane mogą tu co pewien czas zajrzeć, bo jak sobie coś istotnego przypomnę, to być może dodam.

triarius

P.S. A tak całkiem bez związku z czymkolwiek, to przyszedł mi do głowy bonmot, którym nie omieszkam się podzielić: W dobrą zmianę nie uwierzę, dopóki ten, kto wymyślił tytuł programu "W tyle wizji", nie pójdzie siedzieć.

niedziela, października 09, 2016

Rozważania z marszczeniem nosów w tle (2)

Gość sobie porywa jakąś Sabinkę - cóż by to mogło być innego?
No dobra, mimo okrutnego zgłupienia wywołanego zakochaniem, mimo równie okrutnego niemal dręczenia nas przez @#$% leberalizm, próbujemy napisać coś względnie sensownego na obiecany temat. Niech nas Bóg prowadzi zatem!

* * *

Mamy więc jakąś taką stuosobową, trzypokoleniową rodzinę miłych, pacyfistycznie do świata nastawionych dzikusów, idącą sobie po wciąż dziewiczym terenie i rozglądającą się pilnie po ziemi i zaroślach: tu jagódka, tu paczpan pieczarka, tu dwa świerszcze gapią się na coś i nawet nie zauważają, jak je cap i do garnka... A tu, paczpan znowu, jaszczurka! Ale cholera uciekła. "Tu gdzieś powinny być glizdy, rozejrzyjcie się porządnie", mówi wesoło szef plemienia, idący na czele, żujący trawkę i leniwie wsparty na ramionach swych dwóch ulubionych żon.

I tak sobie idą. Z niemowlętami do lat nastu przy matczynej, albo i nie, bo kto by na to zważał, skoro wszyscy blisko spokrewnieni, piersi. I starcami próbującymi nadążyć na artretycznych czworakach i tzw. "kolanach służącej" (nie mówiąc już, że zdartych do gołej kości) na samym końcu. Aż ich zjedzą drapieżniki, co się pono nazywa "selekcja naturalna".

Faceci (meczy wtedy nie było) rozmawiają o następnym polowaniu na coś większego... Większego od glizdy czy jaszczurki. Jak powiedzmy królik. Ale będzie uczta dla całego plemienia, jeśli się uda! Idą idą, kobiety, skromnie ubrane, w sensie ilości zakrytego ciała, dumnie kołyszą tym, co tam mają, próbując się drożej sprzedać. Dziewczęta, ubrane jeszcze skromniej i w tym samym sensie, skromnie spuszczają oczka, myśląc o rychłym zamążpójściu. Które w tym plemieniu ma bardzo interesujący przebieg i dlatego można o nim wyłącznie po łacinie, tyle że łacina jeszcze nie powstała i trzeba będzie na nią poczekać kilka tysiącleci...

Idą, idą, aż tu nagle przed oczyma wyrasta im MIASTO! Ogromne - tak w przybliżeniu 5 milionów mieszkańców. A na przedmieściu las kominów, z których wydobywa się czarny dym, zatruwający środowisko i psujący smak, stanowiących podstawę diety naszego ludu, glizd i jagódek. "Co za cholera?!", wykrzykuje wzburzony szef. "Co za cholera?!?", odpowiada mu zgodnym chórem cała reszta (z wyłączeniem dwóch niemowląt, z których jedno, z ustami pełnymi słodkiego i jakże pożywnego mleka, mówi coś w stylu "uma uma", a drugie zaczyna głośno płakać).

Plemię stoi i zgrzyta zębami. Plemię stoi i przeklina, wymachując w stronę metropolii pięściami i trzymanymi w dłoniach przez niektórych zaostrzonymi i opalonymi w ogniu kijami, służącymi im za broń. Stara kobieta odwraca się do metropolii tyłem i zadziera kusą spódniczkę z przetartej, wyjedzonej przez robactwo i wytłuszczonej małpiej skóry, po czym, w geście wyrażającym skrajną rozpacz, wypina chude, pomarszczone pośladki w stronę wroga.

Minęło wiele godzin, zapada mrok, a plemię stoi i pomstuje, tupiąc bosymi stopami i rzucając w stronę miasta grudkami ziemi. Dwoje jego członków przed chwilą umarło na apopleksję, młoda matka straciła pokarm i próbuje go odzyskać intensywnym automasażem, połączonym z tańcem brzucha - na co jednak nikt teraz nawet nie zwraca uwagi, poza jej, płaczącym coraz już ciszej, synkiem, na oko może piętnastoletnim.

Dwa dorodne lwy i jeden lampart z samego środka grupy wybierają co lepiej odżywione połcie żywego, gestykulującego zawzięcie, dwunożnego mięsa. I odciągają w zarośla, by je spokojnie skonsumować, nie musząc znosić upiornego wielogłosowego krzyku.

Sabinki sobie porywają, znana sprawa.Tak zapewne sobie Tawariszcz Mąka wyobraża spotkanie koczowniczych łowców-zbieraczy z miastem.

(Nie obrażaj się Stary! Żartujemy tu sobie i, po pierwsze, ta analogia JEST interesująca i zasługuje na rozważenie, a po drugie ja tu o Tobie wprost piszę z ogromnej zaiste sympatii, uwierz!) Z miejską, znaczy, i opartą na rolnictwie cywilizacją. On, i ci, który mu tę myśl - że oto my jesteśmy w bardzo podobnej sytuacji z naszym stosunkiem do globalizacji i hodowli człowieka udomowionego - podsunęli

Czy to jednak naprawdę tak właśnie, w najistotniejszych swych aspektach, wyglądało? Spróbujemy to, Deo volente i jeśli uda mi się w końcu nieco odkochać, przeanalizować w przyszłości, oby  całkiem niedalekiej. A na zachętę i zaostrzenie apetytu - dwa obrazki, które tu widzimy. Mające związek z tym, o czym chciałem w tej mitycznej przyszłości.

c. , zatem, jeśli Bóg dozwoli, d.n.

triarius

sobota, maja 09, 2015

Dyskretny urok składu materiałów budowlanych

Pożyczyłem sobie od znajomej kindle'a, głównie żeby zobaczyć, czy można z tego mieć na stare lata jakąś radość. Było tam już nieco książek, a między innymi taka niedawno wydana, chyba amerykańska, spora i ambitna historia Morza Śródziemnego. Tego typu rzeczy zawsze mnie dość kręciły, a w dodatku to już jest tam ustawione, nie muszę za każdym razem szukać książki, ani miejsca gdzie skończyłem czytać, więc czytam to stosunkowo pilnie, a inne rzeczy muszą poczekać.

W sumie to jest dość interesujące, choć natchnęło mnie do wielu przewrotnych myśli, całkiem z pewnością nie takich, jakie by sobie autor życzył. Na przykład mówi ten nasz autor rzecz sensowną i w sumie szpęgleryczną, mianowicie, że zmiana zdobienia ceramiki w jakichś grobach nie musi zaraz oznaczać przybycia całkiem nowego ludu, oraz że język wcale się tak dokładnie, jak to sądzili dawni historycy, nie pokrywa z pochodzeniem etnicznym, genami...

Nie mówiąc już o pokrywaniu się nazw ludów z tymi pozostałymi sprawami. (Spengler mówi o tym b. wyraźnie i b. przekonująco.) No i ten nasz autor to wszystko mówi (choć nie tak pięknie jak Spengler, nie jest to dziś też już specjalnie odkrywcze), po czym bierze się dalej do opisywania tych różnych zmian ceramiki i temu podobnych spraw.

To jest właśnie książka skoncentrowana na kontaktach - handlowych, gospodarczych, kulturowych - tych ostatnich, przynajmniej w prehistorii, a dalej na razie nie doczytałem (zresztą prehistoria mnie akurat kręci), na tyle, na ile to widać w tych różnych grobach. Nie całkiem tylko, ale głównie. Niby trudno postępować inaczej i robić historię będącą "wszystkim z przeszłości o czym możemy wiedzieć" (co zdaje się być powszechnie dziś akceptowaną postawą), ale też dla mnie to ograniczenie do tego, "co możemy wiedzieć", zdecydowanie wszystko wypacza.

A do tego paskudnie spłaszcza. (Oczywiście nie ja to odkryłem, bo Spengler na pewno był tu przede mną. I nie wiem czy ktoś był przed nim.) Moim skromnym zdaniem (Spenglera też), jeśli czegoś nie możemy wiedzieć "naukowo", no to pora zmienić tę "naukowość", albo w ogóle sobie "naukowością" dupy nie zawracać. Nie za bardzo, w każdym razie.

No bo kiedy historycy - zgoda, dość naiwnie, jak sądzimy dzisiaj (a Spengler sądził sto lat temu) - byli święcie przekonani, że zmiana wzoru na glinianych garnkach, nie mówiąc już o zmianie sposobu traktowania nieboszczyków (w sensie, przede wszystkim, grzebanie vs. palenie, choć wcale oczywiście nie tylko to) oznaczają całkiem nowy lud... A wiec imigrację, często zatem jakieś zbrojne konflikty... I cała masa takich rzeczy, które łatwo sobie wyobrazić, jak się chwilę pomyśli...

No to te tam malunki na tych tam garnkach, nie mówiąc już o wyglądzie tych tam grobów, były cholernie ciekawe, bo wynikała z nich masa istotnych i fascynujących spraw. Kiedy jednak zaczęto sądzić, że te zwyczaje, malunki i rozplanowanie grobów zmieniają się ot tak sobie - po prostu od czasu do czasu przychodzi inna moda... A co najwyżej mamy jakieś tam kontakty handlowe - jedni obsydian czy krzemień, drudzy muszelki, albo powiedzmy bursztyn - no to po prostu przestaje z tego aż tak wiele wynikać.

Może kogoś drogi, jakich używano do przewożenia krzemienia czy bursztynu, SAME W SOBIE, niesamowicie pasjonują, ale przeważnie jednak, normalnego człowieka, zwyczaje takie, jakie opisuje powiedzmy Robert Graves... Albo jakieś wojenki, choćby i na maczugi, czemu nie? Nie mówiąc już o rzeczach wprost szpęglerycznych... Podniecają o wiele bardziej.

Tak sądzę. (Co mówię, bo nie jestem Coryllus, który wszystko zawsze wie na pewno, nie wiadomo skąd. Choć akurat po napisaniu powyższego tam poszedłem i stwierdzam, że napisał ostatnio parę niezłych tekstów. Nieco wcześniej było z tym gorzej, choć co ja tam wiem.)

Jednak, i do tego zmierzam, tam gdzie się tę historię pisze, gdzie się na jej temat różne rzeczy "odkrywa", itd. itd., nic się z tego błahego powodu nie zmienia. Kiedyś zmiana ceramiki z malowanej na wypalaną (we wzory) oznaczała ogromne migracje i nie-byle-jakie wojny - teraz oznacza praktycznie nic, ale co z tego? "Badanie", "poznawanie", pisanie o historii jest zinstucjonalizowane i przebiega całkiem niezależnie od tego, czy to, co ci panowie (i reszta) "odkrywają", jest dla kogokolwiek naprawdę interesujące, czy tylko służy do zaliczania punktów, dostawania grantów i takich spraw.

"No to po co, człowieku, ty tę książkę czytasz, skoro ona", powie ktoś, "tak ci się nie podoba?" To wcale nie jest tak, że ona mi się całkiem nie podoba - ona po prostu nasuwa mi pewne refleksje, to raz, a dwa, że widzę jej ograniczenia. Będące poniekąd ograniczeniami całej współczesnej humanistyki. Albo sporej jej części.

Dla mnie takie książki są interesujące (w miarę), ponieważ ja się zajmuję (amatorsko głównie) historią od pół wieku, i dla mnie wszelkie informacje - niechby i o kolejności zakładania fenickich kolonii na Sardynii i czym tam oni handlowali - niejednokrotnie wskakują na miejsce jako brakujące fragmenty wielkiej i fascynującej układanki. I sobie pewne konkrety odświeżam.

Ja po prostu mam coś, powiedzmy metaforycznie, że to przecudny kobierzec, który na tym szkielecie, jak na trzepaku, sobie rozwieszam. Po prostu dlatego zresztą, że ja się do "naukowej historii" od prawieków nie raczę ograniczać. "No więc co marudzisz?", upiera się jednak tamten. Co jednak ma do rozwieszania typowy dzisiejszy "wykształcony laik", który Spenglerów i Gravesów przez pół wieku nie czytał? (Nawiasem, z tym Gravesem to może być prawda, albo i nie, ale właśnie TO jest fascynująca kwestia, a nie jakieś trywialne malunki na glinianych garnkach "same w sobie"!)

I co ma z tego dzisiejszy profesjonalny historyk - ach, jakżesz "naukowy"! - który po opisaniu tych tam glinianych skorup i dróg wymiany towarów spokojnie, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zabierze się za coś następnego i równie (mało) istotnego. W ogóle to tej schyłkowej faustycznej cywilizacji naprawdę wydaje się, że należy wszystko w najmniejszych szczegółach opisać, a wtedy... Co właściwie? Jeśli uda się dowiedzieć absolutnie wszystkiego, w najmniejszych szczegółach, bez żadnych filtrów czy syntezy, no to powstanie w ten sposób równoległy świat, całkiem bliźniaczy, tyle że w innym medium... Wirtualny. Alleluja!

Że wyrażę to nieco inaczej... Otóż dzisiejszy pan historyk (i ta reszta też zresztą) trzyma się kurczowo swojej "naukowości" i dla niego nic "ponad" te mądrości, które z Historii (jako łańcucha faktów, nie jako ich opisu) wyciągnąć się "nie da". One są dlań WSZYSTKIM, co on chce z tego wycisnąć. Nic ponad to nie będzie próbowal, żadnych tam "nienaukowych" syntez i wzlotów intuicji on nie pragnie, bo to by go po prostu przekreśliło, jako "poważnego historyka". Takiej fopy on nawet w pijackim śnie nie popełni!

Jeśli ktoś próbuje z tego składowiska materiałów budowlanych - no bo w końcu czym jest takie zbieranie faktów, "które jesteśmy w stanie ustalić", ale bez najmniejszej próby jakiejś potem syntezy, z odrzuceniem po prostu wszelkich takich chęci, z potępieniem ich nawet...? Jeśli ktoś próbuje wykorzystać te pozbierane pracowicie informacje, te fakciki, te opisy takich czy innych pochówków, wykorzystać do dojścia do tego JAK NAPRAWDĘ...

Pomijając to rytualne "co możemy wiedzieć", stanowiące rzekomo istotę "naukowości" (jakby historia mogła być czymś podobnym do fizyki) - JAK żyli wtedy ludzie i CO ICH NAPĘDZAŁO,,, No to po prostu taki ktoś jest "mętnym idealistą", nie mówiąc już o tym że okrutnie gwałci Naukę, która nam przecież tyle szczęścia, widocznego gołym okiem, dostarczyła, ach! (Co się też oczywiście lubi wiązać z reakcyjnością i innymi takimi, brzydkimi rzekomo, sprawami. Że na tym wyliczankę zakończę.)

Ja jednak żadnych doktoratów nie piszę, o granty się nie staram, publikacji zaliczać nie muszę, uznanie "poważnych historyków" mam w nosie, więc jednak wypowiem tutaj niemodną i staroświecką myśl. A nawet, co mi tam, więcej:

1. Że "co możemy wiedzieć" jest do dupy, a jeśli naprawdę nic ponad to "nie możemy wiedzieć", nic się "naukowo" nie da, to trzeba zmienić kryteria, metodologię i ew. typ własnych ambicji - proste! Czemu, spyta ktoś? No bo to "co możemy wiedzieć" jest, z konieczności, cały czas sprzedawane jako "tak było" i "tak to właśnie działa" - a to po prostu kłamstwo! A zresztą, dlaczego niby narzucać sobie arbitralne ograniczenia?

2. Że sto razy wolę oglądać katedrę, albo choćby prowincjonalny budynek dworcowy (jak w Kutnie, dopóki te @#$^ tego skarbu, co cara kiedyś witał itd., nie żebym cara lubił, nie zniszczą!), niż kupę worków z cementem i prefabrykatów. Szczególnie jeśli te worki i prefabrykaty miałyby być celem ostatecznym i gotowym dziełem.

Tak po prostu mam i możecie mnie pocałować. Choć oczywiście wiem, że to okrutnie "nienaukowe". Przekładając to na prosty język: sto razy wolę esej, mówiący mi coś o "mechanice dziejów" i ludzkiej naturze, niż kolekcję statystycznych tabel, z których nawet ich kompilatorowi nic specjalnego nie wynika, bo one mają być wartością w sobie. Na drzewo!

3. Że na każdym kroku serwuje nam się - w bardzo szeroko pojętej humanistyce z przyległościami - całkiem z czapy wzięte twierdzenia, które mają obowiązek funkcjonować jako religijne w praktyce prawdy. Że np. homo jest normalne i super, Biblia nic przeciw niemu nie mówi (a za to pedofil, o ile nie jest ulubieńcem naszych umiłowanych oczywiście, jest be)... Że kobieta to facet, tylko bardziej... Że "wolny rynek"...

Że jak jakiś (prawie w realu nieistniejący) brzydki Żyd, np. komunistyczny oprawca, to automatycznie nie Żyd, ale za to jego pieniądze zawsze i na wieki będą należeć do... (Kogo właściwie?) Że "prawa człowieka" (co parę lat udoskonalane, nie wiadomo przez kogo)... Że Demokracja - nieważne, że to pojęcie jest wciąż twórczo, przez nie-wiadomo-kogo, rozwijane i nikt o to Ludu, "Demosa" jakby nie było, nigdy spytać nie raczy...

 I tysiące innych takich, każdy sam wie. Za to w "poważnej" historii mamy "co MOŻEMY wiedzieć" - taka hiper-naukowa ścisłość und dobrowolne samoograniczanie. Udawanie nauki tak ścisłej, jak co najmniej fizyka. Dlaczego niby AKURAT W HISTORII, że spytam? Nie jestem oczywiście zwolennikiem irracjonalizmów, czy tworzenia na siłę "mitów", ale z ta "naukową" historyczną metodologią naprawdę jest coś nie w porządku. Robienie z prehistorycznych ludzi jakichś ojrolemingów, na przykład, a choćby nawet i lemingów amerykańskich, z pewnością wykracza poza granice przyzwoitości.

Za wiele udawania (np. "naukowej ścisłości"), za wiele jałowego kręcenia się w przerębli, za wiele wyginania na siłę dawnych ludzi, żeby przypominali dzisiejsze lemingi. Niektórzy o tym wiedzieli już dawno i mieli oczywiście absolutną rację, tylko że dziś jeszcze większa niż wtedy część interesujących tematów i hipotez stała się, już nie tylko "nienaukowa", ale nawet wprost niekoszerna. Zaś tzw. "czytająca publiczność", która teoretycznie mogła by tym panom (i reszcie) zawołać "hej, opanujcie się ludzie i nie nudźcie tak okrutnie za podatnika pieniądze!", jest teraz znacznie gorzej do takiej misji przygotowana - także nie bez przyczyny.

triarius

sobota, sierpnia 10, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 3)

Małe powtórzenie przerobionego materiału... Agresja Aspołeczna jest albo instrumentalna, albo też napędzana praczłowieczymi instynktami łowcy. Mamutów, jaszczurek, myszy, niedźwiedzi, bliźnich na kolację itd.

(Pragnę b. wyraźnie podkreślić, że my tu NIE MORALIZUJEMY! Potem jeszcze, Deo volente, kwestię tę rozwinę, ale na razie ogłaszam, jeśli ktoś jeszcze mnie nie zna - staramy się zrozumieć. Gryzienie sercem mało nas interesuje, a jeśli już, to nie na tym wczesnym etapie. Dixi!)

Dlaczego ten dualizm? Dlatego, że ludzie polowali (na jaszczurki, mamuty, ptaki, bliźnich itd.) od milionów lat, więc to po prostu cholernie polubili. Jasne - dzisiejszy cywilizowany und kulturalny człowiek MOŻE wszelkich polowań (nie mówiąc już na bliźnich) serdecznie nie znosić...

Jednak pod względnie cienką powłoczką tej kultury i cywilizacji siedzi taki sam (tylko z brzuchem i na cienkich nóżkach) prehistoryczny łowca mamutów, który, kwicząc z rozkoszy, zwalał wraz z kolegami różne tam mamuty, konie i co się dało w przepaść... I temuż podobnież.

I on może tego dzisiaj nie widzi, nawet na pewno, ale jego zbieranie wycinków z prasy, kart telefonicznych, kafelków na ścianę, dolarów na koncie.. Czy powiedzmy dobrych recenzji albo kręconych żeńskich włosków na tapecie... Jest tych wszystkich prehistorycznych wyczynów jego własnych przodków dalekim echem. Albo nawet nie aż tak dalekim.

Tak więc typowy, walczących dla forsy, żołnierz zaciężny to będzie raczej agresja Aspołeczna, natomiast rozedrgany patriotycznymi uczuciami powstaniec, butelką płynu zapalającego atakujący Mołotowa, czy inne komusze bydlę, to jednak będzie agresja Prospołeczna. Zresztą nawet i tego najemnika, jeśli jest dobrym żołnierzem, motywuje lojalność wobec kolegów z pododdziału, honor pułku i takie inne sprawy. (Czytać "The Face of Battle" Johna Keegana!) Więc tutaj też trudno, jak to często w życiu, całkowicie te rodzaje agresji oddzielić.

Kat? Oczywiście też Aspołeczna - no, chyba żeby się np. napędzał miłością do Ładu i Porządku, czy czymś takim. Co wcale nie jest wykluczone. Gdyby natomiast chciał zrobić większą karierę, niż brat, ceniony rewindykator wierzytelności, no to mielibyśmy tutaj agresję Społeczną. Przynajmniej w jakiejś części. (W niektórych krajach, trzeba wam wiedzieć, kat po jakimś tam czasie, automatycznie otrzymywał szlachetwo.) No a jeśli on by swój miły fach traktował jako legalną okazję do tępienia bliźnich - JAKO BLIŹNICH - to by była agresja Antyspołeczna, prawda?

Agresja Społeczna to z definicji niemal RYWALIZACJA. Chcemy pokazać, sobie czy komu, że jesteśmy lepsi. Albo chcemy pokazać tej mendzie, że jest mendą. (A my, w założeniu, nie.)

Agresja Antyspołeczna, poniekąd chyba (mimo ewidentnych sukcesów w budowaniu liberalnego raju, przez tych, którzy nas tak gorąco pragną uszczęśliwiać) najmniej w praktyce istotna, bo, poza jakimś wandalizmem, dość wciąż względnie rzadko spotykana, to szał niszczenia, agresywna desperacja, albo trywialny wandalizm dla samego wandalizmu. Psychologicznie może to być b. ciekawe, ale chyba dla nas na razie o tym wystarczy.

Po co ja wam to wszystko, ludkowie rostomili, mówię? Pewnie nikt się jeszcze nie domyślił, jakie w tym są głębie i ile konkretnych rzeczy z tego wynika. I ja nie mam o to pretensji. Tak od razu po otrzymaniu tego... Powiedzmy "narzędzia"... Tej klasyfikacji rodzajów agresji... Pewnie się nie da z tego wyciągnąć jakichś ciekawszych wniosków. (A co dopiero powiązać to jakoś z ryżym wnuczkiem z wehrmachtu.)

Jednak, z wielu nawet względów, ja sądzę, że mówię wam rzeczy ważne i praktycznie istotne. (Nie mówiąc już o tym, że ma to też i związek z ryszawym. Zresztą ja bym wszystko zdołał z nim powiązać, gdybym się uparł, jak i pewnie z wszystkim innym, ale to nie o to tu chodzi.)

No bo weźmy np. takiego gościa od MMA. Jest kurewsko silny, wytrzymałość ma niesamowitą, odporność psychiczną, na ból, mocną szczękę, zrogowaciałe od (i do) kopania po nich uda i golenie... A w konfrontacji z, cherlawym nawet, ale zdeterminowanym psychopatą, czy jakimś zawodowcem od mordowania ludzi, będzie jednak miał kłopoty. Czemu? No bo on traktuje - odruchowo, ma taką tendencję, bo to bez przerwy robi - tę konfrontację jako formę RYWALIZACJI, kiedy tamten widzi w nim MAMUTA, którego on przerobi na bitki czy inne eskalopki.

Rywalizacja, czyli agresja Społeczna, ma różne "wbudowane" ograniczenia. Są "wbudowane" przez naszą biologię, w wyniku milionów lat ewolucji (bez żartów, ewolucja była i nie ma co się wygłupiać głosząc co innego!). No bo ani w MMA, mimo całej tej słodkiej tam brutalności, ani wewnątrz prehistorycznego plemienia, nie chodzi i nie chodziło o to (Mamie Naturze, czy może Cioci Ewolucji), żeby bractwo całkiem pozabijało, czy doszczętnie połamało! Prawda?

No to są zapory, naturalne i oczywiste, które jednak przenoszone są potem na ew. walkę z psychopatami, zawodowcami i innymi tego typu specami od praktykowania Aspołecznej agresji. Którzy żadnych tego typu skrupułów nie mają. Nie mają (żeby sobie popsychologizować) dlatego, że ofiara, choćbyśmy ją nawet nazwali "przeciwnikiem", w ogóle nie jest "z ich stada".

O jakim stadzie mówimy? A o takim fenomenologicznym. W prehistorii to było normalne stado, ale dziś trudno jest już, w tym skomplikowanym świecie, określić jednoznacznie co jest naszym stadem. I to się w dodatku ciągle zmienia. Raz przez "moja rodzina" mogę rozumieć wszystkich razem z psem i kotem (a jak się rozhuśtam, to i z myszą mieszkającą za szafką w kuchni), nie licząc dalekich krewnych i zmarłych wieki temu herbowych przodków... Innym razem prawie nikogo poza sobą.

Tak samo z ludzkością - raz może mi każdy bliźni, a nawet kosmita z odległych galakyk, być bratem, a nawet siostrą... Innym razem nic mnie te miliardy lemingów nie obchodzą (i słusznie!). Zależy od tego głodnego murzyniątka, które mi właśnie totalitarni macherzy od przekrętów i zniewolenia w globalnej skali w telewizji pokazali.

Fe-no-me-no-lo-gia moi kochani ludkowie!

I to by na razie mogło być tyle. C.d.n. albo c.d.n.n. nawet.

triarius

P.S. A tak przy okazji, to testuję sobi taką stronkę, więc dam tu do niej linka. Z keywordem po angielsku, bo tak trzeba. Nikt się tym nie musi interesować, a nawet nie powinien. Do you want to learn The Truth About the Six Pack Abs? Then click the link, and God bless you!

piątek, sierpnia 09, 2013

O nicnierobiącej ekipie Tuska i psychopatycznym polowaniu na mamuty (część 2)

Odeszliśmy w tym filozofowaniu niezły kawałek od Tuska i jego wesołej trzódki, ale czy to nie urocze, kiedy taki rdzawy wnuczek z wehrmachtu stanowi dla nas przewodnika po efektywnym myśleniu i taksonomii wszelakich agresji? (Beatrycze taka, skrzyżowana z Wergiliuszem, jeśli ktoś cokolwiek jeszcze, po dzisiejszych szkołach, z literackich aluzji kojarzy.)

No dobra, teraz mały sprawdzianik... Gramy w pchełki i naprawdę się staramy zwyciężyć - czy to agresja i, jeśli tak, to jaka? Oczywiście że agresja! Jeśli nie zdefiniujemy agresji jako wszelkiego robienia wbrew innej istocie, frustrowania jej zamiarów, zmuszania jej do czegoś... Zadawania jej cierpień, uszkadzania, uśmiercania - co także oczywiście jest agresją, choć te rzeczy wcale nie są niezbędne, by móc mówić o agresji...

No to w ogóle trudno będzie o agresji rozmawiać. Nie ma sensu rozszczepiać tu włosa na czworo, skoro my i tak mamy przecież różne rodzaje agresji, a wielu innych ich nie ma!

Trzeba tylko rozróżnić agresję JAKO DZIAŁANIE od agresji JAKO EMOCJI. Jasne że owcę możemy mordować ze łzami w oczach, nie czując do niej żadnej nienawiści. (A co dopiero takie filmy z mojego dzieciństwa, jak "Żółte Psisko"m gdzie chłopak zastrzeliwał ukochanego psa, chorego na wściekliznę!)

W pchełkach oczywiście krzywdy raczej przeciwnikowi zrobić nie chcemy, co tam do niego czujemy, to sprawa dość mało ważna, ale to jest także forma agresji, choć łagodnej i ZRYTUALIZOWANEJ. (Ta rytualizacja to b. ważne i płodne pojęcie. Ważne i dla Tygrysizmu.) Nawet jeśli zatrzymamy przemocą dziecko, które właśnie próbuje wbiec na jezdnię, to będzie to agresja. Oczywiście agresja mała w służbie dużo większej troski o to dziecko.

Można by się zastanawiać, czy krajanie pancjenta przez chirurga (i nie mówimy o żadnym Doktorze "G") ma coś wspólnego z agresją, ale to już byłyby chyba czysto akademickie rozważania, bez których łacno się obejdziemy.

Pchełki, zatem, to agresja, OK! Ale jaka? No a jakaż by niby mogła być? Każda zrytualizowana agresja jest, z definicji i przez to właśnie, SPOŁECZNA. W końcu w pchełkach walczymy (nawet bardziej niż np. w MMA, gdzie jednak element strachu i gniewu nie jest całkiem do pominięcia) właśnie o "pozycję w stadzie". O to, żeby się stać, choćby na chwilę, pchełkowym championem i samcem alfa. W każdym zaś razie bliższym początku alfabetu od przeciwnika. Na czas jakiś.

No a wojna? To jest ciekawa sprawa! Wojna zazwyczaj nie jest przesadnie zrytualizowana, choć takie tendencje występują (od Konwencji Genewskich, po honorowy pogrzeb dla "Czerwonego Barona", z tysiącami innych przykładów znanych z historii). Wojna nie polega też raczej na tępieniu swoich. (Przy czym ci "swoi" mogą być subiektywnie różnie pojmowani - od samego siebie, po wszystko co żyje i więcej. Czyli od samobójstwa, przez różne formy amoku, po "bezinteresowny wandalizm".)

Co nam zostaje? Zostaje nam oczywiście agresja ASPOŁECZNA, i to jest właściwa odpowiedź. Wojna, w swej "czystej postaci" jest niemal czystym przykładem tego właśnie typu agresji. Gdybyśmy jednak porównali tę wojenną aspołeczną agresję z aspołeczną agresją psychopaty, który traktuje bliźniego swego jak kawał mięcha, albo agresją (bo ona to jest!) jego, poniekąd, przeciwieństwa, czyli dobrze na taką ryzykowną okoliczność psychicznie ustawionego człowieka, który do zwalczania agresywnego psychopaty sam się poniekąd staje...

Nie całkiem faktycznie psychopatą, ale czymś pokrewnym, choć oczywiście bez porównania sympatyczniejszym i bardziej etycznym - prehistorycznym łowcą mamutów, który naszego (?) psychopatę (JAKO psychopatę właśnie) traktuje niczym kawał mięcha. Bo inaczej się po prostu nie da - nie z psychopatami! - a wszyscy mamy w sobie tego typu instynkty, i to jest właśnie jeden z, niewielu może, przypadków, kiedy są one wykorzystne jak najbardziej etycznie.

(O etyce, skoro już o niej wspomnieliśmy, chciałbym też porozmawiać, ale jednak odłożymy sobie to na później, bo to spore zagadnienie, szczególnie w kontekście naszej "patriotycznej prawicy".)

W przypadku zarówno psychopaty, jak i jego pogromcy - "do szpiku kości etycznego i szlachetnego łowcy mamutów/psychopatów", żeby go tak obrazowo określić - jest to sprawa indywidualna, dlatego też określenie ASPOŁECZNA dla tego typu agresji ("aspołeczna" w sensie, przypominam, że niezwiązana w sumie ze społecznymi aspektami życia) wydaje się jak najbardziej na miejscu.

W przypadku wojny jednak, jak też i pokrewnych spraw: powstań, buntów, rozruchów (żeby już nie ryzykować przywoływania różnych badziej, well, ryzykownych) jest to jednak agresja właśnie ZBIOROWA, więc może nie jest to całkiem to samo, i może nie całkiem zasługuje na miano agresji "aspołecznej".

Zgoda, mnie się też tak wydaje! Ten podział na trzy rodzaje agresji jest naprawdę niezły, nośny i płodny, ale mi tu brakuje jeszcze jednego rodzaju, który bym nazwał PROSPOŁECZNĄ. Czyli agresja DLA DOBRA WŁASNEJ GRUPY. I nie ma tu, dla samego pojęcia, znaczenia, czy to "dobro własnej grupy" jest dobrze pojęte, czy też wprost przeciwnie. Ani czy jest etyczne, czy całkiem nie. Chodzi o wewnętrzną motywację!

Powie ktoś, że raz domagam się, by "agesją" nazywano czyność, niezależnie od motywacji, a teraz z kolei... Ale to pomyłka - przedtem chodziło mi o to, co jest, a co nie jest, "agresją". Teraz mówimy o RODZAJACH agresji (których doliczyliśmy się już czterech), a one różnią się właśnie motywacją i stroną psychiczną. Dopiero z tego wynikają ewentualne różnice w sposobie jej, agresji znaczy, praktykowania.

Najpierw jest psychiczny motyw, popęd, czy jak to nazwać - walka o pozycję w stadzie, obrona przed ewidentnym zagrożeniem, nienawiść, wyrozumowane dążenie do korzyści dla siebie, albo dla swojej grupy... A potem mamy albo bijatykę na parkingu, walkę o tytuł w MMA, pchełki, małżeńskie przepychanki, wojnę, powstanie, rewolucję, napad rabunkowy z ciężkim pobiciem, albo, powiedzmy, rycerza na białym koniu szlachtującego paskudnego smoka, by uratować dziewicę (i uczynić ją kobietą, a pół królestwa jako miły dodatek).

I to by może było na razie na tyle. Jak Bóg da, to się jeszcze napisze, i może nawet dojdzie z powrotem do Tuska i tych jego...

c.d.n. (lub nie)

triarius

piątek, lipca 06, 2012

Bezzębni starcy, papka z jabłek i troskliwy Australopitek

Rozejrzałem się parę dni temu po mieszkaniu i poraziła mnie konstatacja, że przecież jeszcze parę książek by się tu dało upchnąć. Poszedłem więc do takiego antykwariatu w Sopocie, gdzie wszystkie książki są po pięć zł, i sobie dokupiłem. Jedna z tych dokupionych nosi tytuł "Jak człowiek nauczył się pisać". Autor Jerzy Cepik. Nasza Księgarnia Warszawa 1987.

Otwieram ją, przeskakuję Przedmowę i zaczynam czytać Wstęp. A tam, już na samym początku...

Pewnego grudniowego dnia w roku 1958 profesor Raymond Dart z Uniwersytetu w Johannesburgu, w Południowej Afryce, urządził przyjęcie towarzyskie. Clou tego przyjęcia miał stanowić pokaz znalezionych przez profesora w Makapansgat dłut z kości antylop. Były to bardzo przemyślne dłuta, wykonane przez istoty, które Dart określił mianem Australopithecus i co do których miał niezbitą pewność, że stanowią one istotne, brakujące ogniwo ewolucyjne naszego gatunku. Pośród gości profesora Darta znajdował się wtedy niejaki mr Hampton, który przyjrzawszy się kościanym dłutom, wykrzyknął:

- Ależ to są narzędzia do drylowania jabłek, proszę państwa! Przypominają mi one narzędzia, które w Herefordshire wyrabiane są jeszcze z kości owiec i używane przez bezzębnych starców, przepadających za papką z jabłek. Jedno z takich narzędzi sporządził nawet mój dziadek.

Zaintrygowany Dart poprosił mr Hamptona o pokazanie mu takiego drylownika, pochodzącego podobno z roku 1890. Mr Hampton spełnił jego prośbę. Porównano oba drylowniki. Były identyczne. No, prawie identyczne. Innymi słowy, istota ludzka przez milion lat wyrabiała drylowniki do jabłek, a ich produkcję zakończyła dopiero w wieku XX, z chwilą pojawienia się sztucznych zębów. Po opublikowaniu tego odkrycia w "Nature" pewien reporter "New York Timesa" w marcu 1959 roku mógł przekazać swoim czytelnikom, że prehistoryczne małpoludy były bardzo dobre dla starców i że swoje niemowlęta karmiły łyżką. Proszę Cię teraz, Czytelniku, abyś wyobraził sobie na chwilę autralopiteka karmiącego swego bezzębnego dziadka łyżką i... natychmiast o tym zapomniał. Australopitek, "dziecko" profesora Darta, rzeczywiście produkował już łyżki z kości, lecz nie do karmienia dziadków ani niemowląt. Najprawdopodobniej, między innymi, do wydobywania bardzo smacznej substancji z mózgów pokonanych wrogów. Nie tylko zwierząt, jeśli dobrze rozumiesz to słowo, lecz także z mózgów istot sobie podobnych. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ będzie to w pewnym sensie nasza cezura czasowa. Milion lat.
Fajne? No to teraz powiem (po fakcie, ale nie chciałem psuć efektu), że nawet mottem tej książki - poświęconej przecież historii pisma, a nie np. ludożerstwu - figurującym zaraz po ISBN 83-10-07 482-4, jest całkiem długi cytat z książki Raymonda A. Darta i Dennisa Craiga "Adventures with the Missing Link" ("Przygody z brakującym ogniwem").

Tyle w tej książce ardreyizmu, aż dziw! Można by się sporo zastanawiać dlaczego - czy to jeszcze wtedy tyle wolności mieli autorowie takich książek, a Ardreye tego świata nie byli przez wszechpanującą lewiznę skazani na zapomnienie... I może pan Cepik przemycił w swej książce prawicową, ardreyistyczną treść? Czy też takie wtedy mieli komuchy metody walki z religią? A teraz jednak uznali, że Ardreye to nie jest dobra metoda, albo nawet całkiem odwrotnie to działa, i robią to co dzisiaj. Bez Ardreyów w każdym razie. Któż to może wiedzieć?

Jakby tam z tym nie było, to tego początkowego o różnych małpoludach, ich czaszkach, wielkości mózgu i różnych kontrowersyjnych zachowaniach są całe 24 strony. (Całość książki ma ok. 250 stron.) No to może jeszcze jakiś fragment w podobnym duchu na deser...
Że australopitek z przyjemnością posługiwał się prawą ręką, dowodzi... nie, nie prehistoria pisma, lecz "prehistoria mordu", jak profesor Dart ładnie określił tę raczej ponurą stronę działalności australopiteka. Był to bowiem osobnik niebezpieczny i gwałtowny, zabijający chyba nie tylko wtedy, gdy był głodny. Jego maczuga rozbijała czaszkę pawiana przeważnie z lewej strony i prawie zawsze z przodu. Pierwsze dowodzi, że posługiwał się sprawnie prawą ręką, drugie zaś - że rzadko atakował od tyłu, jakby skrytobójstwo nie odpowiadało temu nagiemu dżentelmenowi.

Trzeba jednak powiedzieć całą prawdę: że tą swoją cudownie już sprawną ręką prawą australopitek zabijał nie tylko zwierzęta, lecz również osobniki swojego gatunku. Był wojowniczy i ta cecha - jaka szkoda! - nie opuści jego mądrego potomstwa. Trzeba również powiedzieć, że z wielkim zapałem zajmował się studiami nad czaszkami zabitych wrogów, niestety, nie można powiedzieć, aby były to studia poznawcze. Australopitek po prostu przepadał za smaczną zawartością czaszki - mózgiem. W celu otwarcia czaszki osobnik ten wcale zręcznie posługiwał się zasadą prostej, ale bardzo skutecznej dźwigni.

Trudno. Udowodniono mu, że zanim zaczął zastanawiać się nad samym sobą i nauczył zapisywać swoje czyny, zachwycony własną działalnością - kucał nad rozbitą czaszką pobratymca i pałaszował jego mózg.

Jednakże, zadając swoją maczugą niezwykle precyzyjne ciosy, udowodnił, że jest istotą ludzką, gdyż żadna małpa nie potrafi walczyć za pomocą pałki. Jemu znowu udowodniono w Taungs, Sterkfontein, Makapansgat, że swe straszne maczugi "wyrabiał" przede wszystkim z kości ramieniowej antylop, nie gardząc również kośćmi udowymi dla uzupełnienia swego uzbrojenia. Ostrych rogów antylopy używał jak sztyletu, jako narzędzi służących do kopania i dziurawienia.
I to by było na tyle.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

wtorek, grudnia 06, 2011

O metalach ciężkich, włosach i pedalskich ślubach

Jak nie ma bokserów odpornych na ciosy, a tylko źle trafieni, tak też nie ma mądrych prawicowców - a jedynie prawicowcy czytający właściwe książki. Nie ma też głupich prawicowców, a tylko ci, którzy właściwych książek nie czytają. Właściwe książki, to oczywiście przede wszystkim Ardrey i (dla hiper-elity) Spengler, ale są i inne, które czytać należy.

Do takich zaliczam na przykład tę, o której niedawno tu wspominałem, czyli "Myślenie systemowe" Geralda M. Weinberga. (Gdyby ktoś się poczuł i posiadał język obcy, to oryginalny tytuł brzmi: "An Introduction to General System Thinking". Bo rodzime wydanie z mrocznych czasów Gierka jest już trudno dostępne, natomiast zagraniczne może być do zdobycia.)

"A do czego nam się niby taka książka W REALU może przydać?", spyta ktoś (a ja nawet wiem kto). Na co ja podam drobny, acz wymowny, przykład. Otóż z czasów, kiedy ją w epoce głębokiego Gierka pożyczoną sobie czytałem, zapamiętałem taką oto sprawę... Autor zadaje (sobie i nam) pytanie: po co właściwie człowiek ma włosy? Nie skąd się one wzięły, bo wiadomo, małpie jest w tym owłosieniu do twarzy i nie miałaby bez nich powodzenia u płci, a nam to zostało w spadku. Ale czemu nie znikło do końca, skoro przecież przy małpiej sierści to są już u nas tylko smętne resztki?

No i stawia hipotezę, ten autor znaczy, iż najważniejszym powodem posiadania przez nas włosów może być to, że we włosach wydalają się z organizmu metale ciężkie. Które, trzeba wiedzieć, bynajmniej nie są zdrowe. Najważniejszą zaś w tym sprawą jest to, że - jak to autor sugeruje - trudno ludziom na tę hipotezę wpaść, ponieważ włosy wydają się im naturalnie należeć DO organizmu, niejako do jego wnętrza, a w tej hipotezie wydalania metali znajdują się one właśnie JUŻ POZA organizmem.

Więc najistotniejsza tutaj, przynajmniej dla myślenia systemowego, jest to, żeby zbyt pochopnie nie wytyczać różnych takich granic i nie trzymać się ich potem bez sensu jak pijany płota, bo zmiana widzenia tych granic może dać całkiem nową perspektywę i potencjalnie płodne hipotezy.

Co do korzyści z naszych włosów, choć tylko na marginesie, dodam, że do mnie to z metalami trafia, choć należałoby dodać feromony, które właśnie na włosach się gnieżdżą, no i kwestię "urody", czyli tego, że jak już się płeć przyzwyczaiła, że płeć włosy ma tu i tam, a tutaj nie, albo prawie, to płeć się na taką płeć mocniej napala, a na tych, bo włosy mają odwrotnie, słabo, co ma oczywiste skutki dla danej populacji i gatunku.

Jednak mniejsza o włosy jako takie i rozejrzyjmy się raczej dokoła i zastanówmy się - czy to o tych granicach, że nie należy z nimi zbyt pochopnie, ani się przy jakimś ich przebiegu pochopnie bez sensu dziko upierać - daje się gdziekolwiek przyłożyć do realnej (masło maślane) rzeczywistości? Oczywiście wielu powie, że nie, a niektórzy dodadzą, że ich fornale nie tylko żadnych hipotez o włosach nie stawiają, ale nawet nie wiedzą, jak wygląda książka (o Ardreyu już nie wspominając), a za to robotne są z nich chłopaki i mają mocne głowy.

OK, niech będzie! Jednak chciałbym Szanownemu Licznie Tu Zgromadzonemu Gremium Czytelniczemu przedstawić taki oto przykład... Miłościwie Nam Panujące Totalitarne Lewactwo co raz to wymyśla nowe światłe i postępowe "prawa" - jak nie prawa pedałów do zawierania małżeństw, to prawa szympansów, żeby się nazywać ludźmi. Zgoda? Z tym to się chyba nawet Nickowi fornale zgodzą, chyba że nie mają dostępu do mediów.

Co robi w takich przypadkach prawica? Prawica oczywiście podnosi dziki wrzask, że kudy pedałom do małżeństwa a szympansom do homo sapiens! Na co Miłościwie Nam Panujące podnosi jeszcze dzikszy, i w dodatku skutecznie rezonujący wrzask, że o to skrajna prawica, faszyści po prostu, pozbawia całkiem niewinnych i nic tej prawicy nie wadzących ludzi praw. Którymi sama się cieszy od lat itd.

No a prawica na takie dictum nie ma żadnej odpowiedzi, więc tylko się mocniej zapluwa i próbuje głośniej krzyczeć, ale ani to nigdzie nie rezonuje, a w dodatku oddech krótki, zadyszka, uderzenia gorąca (przynajmniej w czasie klimakterium, co jak raz pasuje) i stan przedzawałowy. A leming, jak to leming, okrutnie wrażliwy i humanitarny jest na tego typu brzydkie zakusy - na odbieranie komuś, kto nic przecież nie wadzi, należnych praw.

Wraz zaś z rasowym lemingiem w ten wir wciągana jest, nie da się ukryć, milcząca większość, która niby nie jest Postępem, Miłościwie Panującą i pedalstwem zachwycona, ale żadnych argumentów nie ma, więc (tu kłania się teoria dysonansu poznawczego, za którą zresztą nie przepadam) jej własna mózgowa kora nieuchronnie ciągnie ją w stronę rasowych lemingów, a dalej od prawicy i wszystkiego co nam bliskie...

Naprawdę smutna sprawa, prawda? I nic na to nie można poradzić. Ale może jednak coś by się dało. Na przykład zmienić perspektywę. Czyli coś takiego, jak z tym uznaniem, że włosy to już na zewnątrz organizmu, więc poniekąd... Między innymi co najmnej... Pardon le mot - wydalanie! (Metali ciężkich. Co za ulga!)

No i tutaj, jak mi się zdaje, można by także z pożytkiem zmienić perspektywę i sobie uświadomić, że nie tyle razi nas fakt, że pedały, czy inne szympansy, dostają jakieś tam słodycze, którymi my się cieszymy od stuleci... Dla małpy tytuł honorowego homo, a dla niehonorowego homo jakiś taki związek uroczysty.... Międzyludzki... Z welunem, bukietem, upiornym marszem Mendelsohna... (Sorry rebe Bratkowski! Wiem że są plemiona, o których tylko na kolanach, ale mnie po prostu ten marsz odrzuca i tyle! To czysto muzyczna sprawa.) I czym tam jeszcze.

Jednak kiedy my zmienimy te granice, czyli zmienimy perspektywę, no to nie jest trudno zauważyć, że nas wcale nie to tak razi, że szympansy czy pedały dostają jakieś tam słodkie pierniczki - choć oczywiście nie ma żadnego powodu, by byli bardziej uprzywilejowani od nas, zwykłych zdrowych LUDZI! - tylko to, że Kochana Władza gmera swymi wulgarnymi paluchami przy NASZYCH prawach NASZYCH sprawach. Tych odwiecznych, dla każdego oczywistych i, na razie przynajmniej "niepodważalnych".

No bo przecież, jeśli "prawa ludzkie" rozszerza się na szympansy, a potem zapewne na żyrafy, żeby w końcu dojść do kijanek i karaluchów, to te prawa zostają, całkiem obiektywnie, "rozwodnione", "rozcieńczone", ich treść zostaje rozmyta. A poza tym nikt po prostu nie powinien przy nich gmerać, a przecież gmera, tak?

Jeśli "małżeństwo" od początku istnienia tej instytucji, czyli co najmniej tak dawno, jak istnieje pisana historia, oznacza związek faceta z kobietą. Ew. w rzadszej i "rozszerzonej" wersji z wieloma kobietami, choć tu można by dyskutować, czy jednak też "małżeństwo" nie jest pomiędzy tym (szczęśliwym, a może wcale nie?) facetem i każdą z jego żon.

Gdzieś tam pono istniały też haremy, w których baba miała wielu facetów. Co jednak też nic nam istotnie nie zmienia. Tym bardziej, że ani to u nas występowało, a nawet Miłościwe Lewactwo na razie tego nie proponuje zmieniać.

Od czasu istnienia pisanej historii co najmniej, powiedziałem, ale po prawdzie, to prehistoria też, z tego co wiem (a zajmowałem się nią przez parę lat pilnie), nie ukazuje ani śladu jakichkolwiek hipotetycznych "jednopłciowych małżeństw". (A byłyby one  raczej widoczne, choćby w grobach, w których się prehistorycy z takim upodobaniem grzebią.)

Tak samo z małpami. Ja tam życzę źwięrzętom wszystkiego najlepszego i naprawdę chciałbym, żeby im się żadna krzywda nie działa. Z ludźmi nie jest już tak słodko, na pewno nie ze wszystkimi, ale ze źwierzętami właśnie tak mam. Jednak nadawanie szympansom "praw ludzkich" to po prostu paranoja! A raczej byłaby to paranoja, gdyby to nie było działanie totalitarnej władzy dążącej do zniszczenia wszystkiego, co jeszcze żyje w doświadczonym nią społeczeństwie.

W każdym razie, jak sądzę, nie muszę już tego tematu dalej wałkować, bo każdy może się chwilę zastanowić, czy i na ile się zgadza z tym moim poglądem. A jeśli się z nim zgadza w jakimś istotnym stopniu, no to wniosek - i to dość w sumie praktyczny - sam się narzuca:

Uświadomić sobie, i uświadamiać otoczeniu, że tu nie tyle chodzi o to, że pedał czy szympans nie ma mieć dobrze (choć oczywiście nie ma powodu, by stawał się jakimś "lepszym obywatelem" i/lub pupilkiem władzy!) - niech sobie dobrze ma i na zdrowie! Tu chodzi o to, żeby nam te chuje... Przepraszam - Kochana Władza - nie majstrowali przy naszych instytucjach, prawach, zwyczajach, przekonaniach, wierze i czym tam jeszcze!

Nie ma tego robić W OGÓLE, a konkretnie to nie ma tych naszych instytucji, praw, zwyczajów i całej reszty rozwadniać, rozbełtywać, zanieczyszczać... I o to tutaj chodzi! Nie o to, że my się nie zgadzamy na słodkie pierniczki dla małp czy zboczeńców, tylko o to, żeby nam tych zboczeńców i małp nie pakowano pod nasze małżeńskie pierzyny, przed nasze ołtarze, przed nasz rodzinny kominek i ukochany telewizorek! Tylko tyle i aż tyle!

No a nasza prawica mogłaby wreszcie zacząć ostrzej myśleć, a nie tylko skamleć i wyć z oburzenia, co lewiźnie sprawia dziką radość i na dłuższą metę jest powolnym samobójstwem. Niektórzy oczywiście myślą, nawet zbyt wiele, ale po pierwsze - to nie jest myślenie, które ja bym uznawał za "ostre", a po drugie - to przeważnie nie jest wcale prawica, tylko jej czyste zaprzeczenie.

Warto się (także) zastanowić nad ewolucją, jaką w tak przecież krótkim czasie, przeszli różni xiazelukowie i Kashmiry - rzekomo hiper-prawica i jedyna prawdziwa prawica - którzy dzisiaj niczym istotnym nie różnią się już od hunwejbinów Palikota. A Pan Tygrys mówił przecież od lat, że Korwinizm to żadna prawica, a "Liberalizm to lewactwo sklepikarzy". Coś jednak człowiekowi dają słuszne książki, nawet jeśli naprawdę nie ma mądrych samych z siebie prawicowców, tak samo jak nie ma bokserów odpornych na ciosy.

W każdym razie zadanie do domu to rozejrzeć się wokół i zastanowić, czy gdzieś nie dałoby się z pożytkiem zastosować takiego "przesunięcia granic", jak w kwestii tych włosów i sensu ich istnienia, albo jak w kwestii tych małp i pedałów, cośmy sobie o nich rozmawiali. I wbić sobie raz na zawsze do głowy: To nie jest tak, że my komuś odmawiamy jakichś praw! To jest tak, że my nie godzimy się na to, by nasze własne prawa, z przyległościami, taplano w szambie!

A teraz, Młodzi Spengleryści, wychodzimy pojedynczo, góra po dwóch na raz. Rozchodzimy się każdy w swoją stronę, udajemy że nie znamy drug druga... I uwaga na ewentualne ogony!

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

czwartek, listopada 17, 2011

Z czego ja jestem taki mądry?

Pod tym kokieteryjnym i prowokacyjnym tytułem (grunt to marketing!) chciałem dzisiaj napisać parę słów o książkach. Tytuł był wymyślony już parę miesięcy temu, kiedy udało znaleźć na allegro i nabyć drogą kupna jedną fajną książkę, co mi ją kiedyś koleżanka z pracy, w mrocznych latach schyłkowego Gierka, była pożyczyła... A o której mało kto w ogóle wiedział, że wyszła, jak to bywało w PRL. No i chciałem o tej książce napisać, pod takim właśnie tytułem..

Teraz jednak wykorzystam go do napisania nie tylko o tej, ale także o paru innych książkach. (To się nazywa "ekonomia wysiłku", czy jakoś tak.) Nie żeby ta książka jakoś istotnie odmieniła moje życie (a kilka takich było), to nie o o to tu chodzi, ale naprawdę bardzo mi się przydała w późniejszym myśleniu, jako i w późniejszym argumentowaniu. Jaka to książka, spyta ktoś zniecierpliwiony tym długim wstępem...

Otóż chodzi o "Myślenie systemowe" Geralda M. Weinberga, wydane przez WNT w roku 1979 (a w amerykańskim oryginale w 1975). O czym to jest? Jest to b. inteligentna książka o myśleniu w takich kontekstach, które leżą niejako pomiędzy takimi, w których da się stosować myślenie czysto przyczynowo-skutkowe, i takimi, gdzie działają już prawa statystyczne.

Czyli na przykład mamy z kilkadziesiąt współzależnych i różnych drug od druga elementów. (Choć wiele z analizowanych w tej książce zjawisk jest o wiele bardziej skomplikowanych, niż by to z takiego ujęcia wynikało.) Książka wcale nie jest gruba i dla Młodego Spenglerysty lektura nie powinna być problemem, a raczej przyjemnością, bo to fajnie napisane.

Jeśli kogoś interesują tego typu sprawy - z pogranicza metodologii nauk, zdrowego rozsądku na nieco podwyższonym poziomie, filozofii, nauk ścisłych i "nieścisłych" -  to zachęcam do poszukania i zdobycia tej książki. Dopóki jeszcze wszystkie egzemplarze nie rozpadły się w pył, i dopóki kochana władza nie zostawi nam do czytania jedynie oficjalnej biografii Bolka!

* * *

Skoro mówimy o książkach, to wypada przypomnieć, że Ardrey nadal jest PODSTAWĄ, a Spengler najmądrzejszą z elitarnych książek kiedykolwiek napisanych! Żeby to było jasne. Tym niemniej istnieje nieco innych dobrych książek, które warto przeczytać. I o nich właśnie teraz rozmawiamy.

* * *

Na Nicka blogu piotr34 właśnie dał link do tekstu gen. Glubba na temat schyłku imperiów. I go, słusznie, polecił. Gość, gen. Glubb znaczy - o którym kiedyś już tu zresztą pisałem i nawet dałem przekład najistotniejszego (jak sądzę) fragmentu tego tekstu - był zawodowym wojskowym i wielkim znawcą krajów arabskich, w których służył przez długie lata. W tym owych krajów historii. (Można sobie to moje tłumaczenie dość łatwo odszukać, gdyby ktoś.) A oto linek do samego oryginału: http://people.uncw.edu/kozloffm/glubb.pdf. (Dzięki piotr34! Choć to było u Nicka.)

* * *

Od dawna oczywiście obijały mi się o  uszy pochwały książki "Płeć mózgu", ale jakoś nigdy nie chciało mi się wierzyć, że w tych zeunuszałych i załganych czasach mogą gdzieś tu wydać coś sensownego na temat różnic między płciami, co w dodatku zawierałoby cokolwiek dla mnie - starej męskiej świni i badacza owej problematyki - nowego. A jednak nie jest tak źle!

Wczoraj wieczorem zacząłem sobie słuchać tej książki w wersji audio, no i widzę, że to wcale nie jest głupia rzecz. Jeśli ktoś na przykład ma na wychowaniu jakąś młódź, albo jakieś kobiety, to zachęcam do ewentualnego podsunięcia im tej lektury (albo tego audio, jak coś, to prosić!).

A większość z nas dowie się z tego sporo ciekawych rzeczy - jeśli nawet nie całkiem takich, które by nam radykalnie zmieniły życiowy kurs i widzenie świata (bo na to już przeważnie za późno), to co najmniej takich, które dostarczą fajnych i całkiem naukowych argumentów w różnych rozmowach, sporach, walkach ulicznych... Z wychowaniem kobiet i dzieci na czele. Tytuł "Płeć mózgu", autorzy Anne Moir i David Jessel, PIW 2007.

Oczywiście nie mogło by się tam całkiem obyć bez zapewnień, na samym wstępie, że tezy i odkrycia prezentowane w tej książce nijak nie godzą w "zdobycze kobiet w ostatnich 30 latach", co może być nieco wkurzające, ale jest to tak wyraźnie danina pod przymusem złożona politycznej poprawności, że raczej śmieszy, niż naprawdę wkurwia.

Zresztą cóż - skoro pozwalamy, by rzeczywistość wokół nas była właśnie taka, to nie ma się co obrażać na ludzi, którzy właśnie z nią fajnie walczą, że muszą zastosować nieco rytualnego ketmana, prawda? Bądźmy od nich lepsi... A co najmniej przeczytajmy, lub wysłuchajmy, co mają do powiedzenia, i starajmy się to wykorzystać. I cieszmy się, że ta książka w ogóle jeszcze jest w "publicznej debacie", bo taki na przykład Ardrey został z niej całkowicie usunięty, a jeszcze o wiele ważniejszy!

* * *

No i to by w zasadzie było wszystko, chyba wszystko, chyba że ktoś chciałby przeczytać coś... Że tak powiem "bezinteresownie". W takim razie polecam rewelacyjną książkę H.G. Wunderlicha "The Secret of Crete". Dostępną  w wielu miejscach, np. tutaj: http://cretashop.gr/br/productsbr/booksbr/9602262613.htm i co najmniej trzech językach (niemiecki, angielski, grecki).

Książka jest, moim zdaniem znakomitą, detektywistyczną robotą w prehistorii i archeologii, a tak całkiem "bezinteresowne" (z punktu widzenia oszołomów odwiedzających tego bloga) to znowu nie jest, bo ujawnia jak okrutnie jesteśmy okłamywani na temat (niektórych przynajmniej) starożytnych zabytków i prehistorii przez cały ten pokraczny kompleks, który nam miłościwie - przemysł turystyczny, popularną pseudo-naukę, leberalne media, hollywoody i automatycznie ustawiających się rufą do wiatru naukowców.

Nie mówiąc już o tym, że z tej książki wyłania się miejscami rewolucyjnie inny od utartego obraz pewnych spraw z początków "naszej łacińskiej" (żarty sobie robię, chodzi o grecką i nijak nie naszą) cywilizacji. Bardzo ciekawe rzeczy się z tego wyłaniają, istne tworzywo dla wielkiej literatury! Geneza niektórych mitów i takie tam, ach!

* * *

No to jeszcze coś zarówno "bezinteresownego", jak i rodzimego: Krzysztof Kowalski "Eros i Kostucha", LSW 1990. Kiedyś można było dostać za grosze, paskudnie wydane, wprost rozpada się w rękach, ale świetna rzecz, jak ktoś lubi tego typu sprawy. (Prawda Iwona?) Polecam!

* * *

(I teraz, tuszę, każdy umie już odpowiedzieć na tytułowe pytanie, zgoda? ;-)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

piątek, października 22, 2010

"Przerażający Rysio" i inne pouczające opowiastki (odcinek 3)

I ludzienie, przodkowie nasi, jakby nie było, tak sobie to zbieractwo uprawiali przez ponad dwa miliony lat. Co najmniej tyle, a raczej o wiele dłużej, skoro nasz najbliższy krewniak - słodki i wegeteriański rzekomo szympans - robi dokładnie to samo. Szympanse bardzo lubią mięso i bardzo lubią polować. Na przykład na młode małpki innych gatunków. I na przykład mięso jest jedyną strawą, którą się szympanse dzielą - czyniąc ze swej konsumpcji rodzaj bankietu.

Jednak kiedy przejdziemy do drugiego członu "zbieractwa-łowiectwa", sprawy stają się jeszcze ciekawsze. W końcu nie takim sposobem, jako się rzekło, wygubili nasi przodkowie mamuty, amerykańskie konie i inne spore bydlątka. W dodatku w zlodowaciałej tundrze, czy po prostu na lodzie i morzu, żadnych jagódek do zbierania nie ma. Korzonków też nie. Ludzie jednak świetnie sobie tam radzili. Nie, żeby ich było bardzo dużo, zaludnienie oczywiście, w porównaniu z dzisiejszym, było niewielkie, ale za to źwierząt było sporo. (W niektórych przypadkach do czasu.)

Tutaj co najmniej dwa miliony lat tego "zbieractwa-łowiectwa", a z drugiej strony warto pamiętać, że łuk - czyli subtelne narzędzie pozwalające pojedynczemu człowiekowi upolować zwierzę na odległość (bez przesady jednak z tą odległością, prymitywne łuki to nie jest broń przesadnie długodystansowa i nie tak się jej używa!) ma jakieś 40 tysięcy lat... Zaś nasza przeogromna i niewiarygodnie rozwinięta kora mózgowa (powstała w wyniku jakiejś mutacji, być może wywołanej zmianą promieniowania po uderzeniu w ziemię sporego ciała niebieskiego) niewiele więcej.

Przedtem faktycznie nasze mózgi były większe od mózgów naszych krewniaków - bo i byliśmy bardziej aktywni, prowadziliśmy o wiele bardziej urozmaicone, niebezpieczne i wymagające kombinowania życie - ale nie było to nic, o czym by koniecznie trzeba zaraz pisać do domu z kolonii. Tak więc należy przyjąć, że człowiek był zasadniczo sobą JUŻ ZANIM posiadł tę przeogromną korę i związane z nią cechy (inteligencję, ale też dziwną zdolność samooszukiwania się, unikalną w świecie źwierząt).

Mógłbym jeszcze o tym sporo, ale wolałbym skondensować tę popularnonaukową część mego wywodu, bo obawiam się, że nigdy nie dojdę do tego, co przede wszystkim chciałbym powiedzieć. Są to zaś rzeczy własne, oryginalne i, mam nadzieję, dość ciekawe, a nawet poniekąd aktualne. Znam jednak życie na tyle, że wcale nie jestem pewien, że dociągnę...

W każdym razie tutaj Robert Ardrey, którego należy czytać! I nie gadać mi, że to przestarzałe (bo ma 40 lat), że nowe odkrycia zweryfikowały... To bzdura! Ardrey, pisząc swoje cztery wielkie i ważne książki, kontaktował się z uczonymi, którymi dzisiejsze Dawkinsy nie są warte butów czyścić. Jego książki to naukowo-filozoficzne eseje, zgoda, ale też na ich podstawie człek zaczyna pojmować historię, politykę, wojnę, oraz to, co się wokół niego dzieje. (Także platformiano-esbeckich morderców i kolejne rodzime targowice z ich podłą "narracją", jak i ich, niestety, niekłamane i niezmienne sukcesy.)

Ardrey napisał eseje, nie "prace naukowe", jednak Ardrey, w odróżnieniu od dzisiejszej nauki, był uczciwy i naprawdę poszukiwał prawdy. O dzisiejszej nauce nie da się już tego powiedzieć - to, co mówi się laikom, zostaje starannie wybrane i przyrządzone, a sam dobór tematów, sama hierarchia naukowego środowiska, samo kierowanie zasobami... Wszystko to jest teraz takie, że podniecanie się Nauką staje się z każdym dniem naiwniejsze i bardziej śmieszne.

"Uczeni" bez przerwy robią dziś za autorytety w dziedzinach, gdzie nie mają żadnej realnej intelektualnej przewagi nad laikiem (o ile oczywiście ten nie został przedtem totalnie okłamany, ogłupiony i zindoktrynowany),  i wypowiadają się na przykład o istnieniu lub nieistnieniu Boga, jakby to cokolwiek miało wspólnego z nauką - z tą w każdym razie, którą od pół tysiąca lat na zachodzie się uprawia, i która doprowadziła do tego, że klepiemy sobie w internecie, wysyłając od niechcenia różne rzeczy na Marsa.

Kiedy akurat wszystkie jej sukcesy, tej nauki znaczy, i cała jej istota, polega właśnie na tym, że odrzuciła ona metafizyczne pretensje - W TYM PRETENSJĘ DO "POZNANIA PRAWDY"! - i skoncentrowała się na tworzeniu i weryfikowaniu UŻYTECZNYCH HIPOTEZ. Bóg, jego istnienie, czy nie istnienie, nijak się w tym nie mieści i Dawkinsy wypowiadające się na ten temat są dokładnie takimi autorytetetami, jak mój sąsiad, nawet niekoniecznie ten inteligentny.

Ja całkiem nie o tym mam zamiar opowiadać, ale tuszę i mam niepłonną, że to, com tu napisał, nie będzie całkiem bez sensu i kompletnie nieużyteczne.

(A swoją drogą, jak byście mieli jakieś wątpliwości co do tej "myśliwskiej hipotezy" - że na przykład witamina C, albo coś - to dajcie se spokój, tam się wszystko zgadza! Po prostu nie mam czasu, ani specjalnie ochoty, streszczać tutaj Ardreya - trza se po prostu przeczytać. I - do jasnej i niespodziewanej! - wydać wreszcie go po polsku!)

A zatem ¡hasta la próxima! (oczywiście Deo volente) Czyli bardziej swojsko: c.d.n. (D.v.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

"Przerażający Rysio" i inne pouczające opowiastki (odcinek 2)

Żaden Melville, żaden Homer, ba! - żaden Szalony Mozart Poezji, Nasza Kochana Noblistka, ta co to Usta Ma Niemal Tak Słodkie Jak Ten Co Usta Miał Słodsze Od Malin - nie ma takiej wiernej, kochanej, czujnej, mądrej i ęteraktywnej Publiczności. Która to Publiczność ęteraktywnie mnie zaraz w komętach pod poprzednim odcinkiem poinformowała, że Rysio jednak był zębaczem (nie wierzę jednak, by miał zębiczny uśmiech, po prostu NIE WIERZĘ!), że uprawiał zapasy z ogromnymi ośmiornicami, pożerał trzymetrowe rekiny, kalmary z dziobami i w ogóle.

Czyli żadna tam słodycz i niewinność. Tyle, że co nam to robi? Klasyk by rzekł: "Tym gorzej dla faktów", ale my nie potrzebujemy nawet tego. Po pierwsze: Czy pan Ahab został może desygnowany przez jakąś, uznawaną przez międzynarodowe instancję, Ligę Samoobrony Trzymetrowych Rekinów, Kalmarów i Ośmiornic na ich oficjalnego czempiona i obrońcę?

Nie, prawda? Po drugie: czy to Rysio łaził za panem Ahabem i próbował go przerobić na tran oraz fiszbiny? (Mniejsza już o to, czy po morzu, czy też po lądzie, choć i to nie jest bez znaczenia.) Nie, prawda? Po trzecie: My się tu wcale nie zajmujemy płaczem nad losem wielorybów, ani też roztrząsaniem moralnych aspektów polowania na nie!

Chodzi nam o coś kompletnie innego. Ludzie, którzy doczytali aż tutaj (chodzi o tych, co przeczytali w całości poprzedni odcinek, inaczej to i tak niewiele i zaraz se darują, bo nawet nie połapią się o co chodzi), wielu z nich, zostało złapanych w paskudną zaiste pułapkę. Oni myślą, że ja tu - może w nieco bardziej pokrętnej i wyrafinowanej formie, ale jednak płaczę nad tym, co się stało, jacy tamci podli, jacy my biedni... Oczywiście - tamci są podli, a stało się koszmarnie, tyle, że to, moim skromnym, dopiero skromniutki początek. Będzie gorzej! Nie do takich rzeczy oni są zdolni.

Ja jednak z założenia nie zajmuję się martyrologią, a biężączką nieczęsto, i także tym razem chodzi i o sprawy o wiele dalej idące, głębsze i, dla mnie przynajmniej, jednak w sumie ważniejsze od jakichś tam płaczów, czy dopraszania się, by oni się jednak opamiętali.

Tak więc, kto popełnił ten błąd, kto dał się nabrać tytułowi (a faktycznie tamten skurwiel także chyba Rysio, kiedy wymyślałem ten tekst i ten tytuł całkiem o tym nie myślałem, słowo!), niech szybko pokład tej przeklętej łajby opuści! (To już druga tura tych uciekinierów - po tych, co to wierzą, że ziemia ma 6 tys. lat, a zło daje się, ot tak sobie, zwyciężać dobrem, bo ono się tego dobra panicznie boi. Biedne naiwniaki, szkoda tylko, że jesteśmy w tej samej łajbie!)

Dobra, była dygresja pod adresem Moich Kochanych Czytelników - tak czujnych, tyle wiedzących o wielorybach, tak słodkich i elokwentnych - teraz wracamy do wyrażonego na końcu poprzedniego odcinka pytania: Jak żyli ludzie na przestrzeni swych dziejów?

Cofamy się myślą w przeszłość... Strzyżenie psów... Stocznia... Fabryki, dymiące kominy... Jednak większość i tak pracowała i żyła z roli... Cofamy się, cofamy się, cofamy... I jakieś 12 tysięcy lat temu to życie z roli się nam dość gwałtownie kończy... Także, niedługo potem (bo idziemy wstecz) kończy się nam hodowla... Co mamy?

Leberalne i podobnego typu mędrki, a one obecnie robią za uczonych i popularyzatorów wiedzy, powiedzą nam, że przedtem było "społeczeństwo zbieracko-myśliwskie". (Z akcentem, jak się domyślam, na zbieractwo, bo to stoi pierwsze.)

I to z tego, jak należy sądzić, zbieractwa w Ameryce przez kilkanaście tysięcy wyginęły konie, mamuty, słonie i cała masa innych źwierząt... Że to zrobili, znaczy kęsim tym źwierzętom, ludzie, nie ulega dziś wątpliwości. Ludzie stosunkowo nieliczni, uzbrojeni w broń z drewna i kamienia.

W Europie też z tego zbieractwa wyginęły zapewne mamuty. Jasne, że się zrobiło cieplej, ale one podobno jednak głównie z powodu ludzi. Na antypodach czterometrowej wysokości strusie i różne inne tego typu stworzenia też zbieractwa nie przeżyły. Nie mówię już o dziwolągach w rodzaju Miotragus Balearicus, co go kiedyś naukowo studiowałem, a któren miał króciutkie nóżki, żył bowiem w grotach, a ludzi nie znał, ale jak poznał, to tego nie przeżył.

Zbieractwo, zaiste! Zresztą jak takie zbieractwo w praktyce wygląda? Jak w wierszu - znakomitym swoją drogą, choć zdaje się ściągnięty z Elsy Beskov - "Na jagody"? Jak grzybobranie w "Panu Tadeuszu"? No, nie całkiem. Raczej tak, że idzie sobie plemię, a najczęściej kobiety z dziećmi, i zbiera co się nada do zjedzenia (a wybredni nie są, nie mogą sobie na to zresztą pozwolić). A jak zamiast jagódki czy mączystego korzonka zobaczą jaszczurkę... gniazdo z pisklętami... małą zabłąkaną gazelę...

Ileż to wtedy śmiechu i radości! Emocje pogoni! Krzyki! Rwetes! W końcu łaps i jedzonko upolowane. Wszyscy się cieszą.

c.d. (Deo, of course, volente) n.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?