Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sulla. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sulla. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, grudnia 26, 2016

Clausewitzem w targowicę (oj dana dana!)


Obita buzia - sześć kolejnych stadiówNa temat naszego dziś uroczego tytułu mógłbym sporo i mnie kusi, ale zostawimy to sobie ew. na
koniec, albo też opowiem to jedynie przez telefon jednej takiej Marysi, która mi od jakiegoś czasu zastępuje ekspresję na blogu ekspresją przez telefon, dzięki czemu wy, dobrzy ludzie, nie musicie tyle tego czytać i wszyscy są szczęśliwi.

Czemu tak? A dlatego, że mam coś dzisiaj do powiedzenia w miarę poważnego, dla zbudowania i ukształtowania tygrysicznego narybku, więc nie chcę znowu się zboczyć w jakąś japońską stylistykę i dowcipasy. (Tak mi dopomóż!) Przechodzimy więc do dania głównego...

* * *

Co lubi Tygrysista? Całym zdaniem? Tak, proszę! Więc Tygrysista, Panie Psorze, lubi się uczyć, choćby od diabła. Bardzo dobrze! No a co on lubi JESZCZE BARDZIEJ, niż się uczyć od diabła? Całym zdaniem, tak? Całym! No to on lubi, ten Tygrysista, Panie Psorze, uczyć się na błędach innych. Acha, no i oczywiście także uczyć się od Wielkiej Trójcy Tygrysizmu Stosowanego - Panów S., A. i (last but not least, choć przecież właśnie least, tylko stojącego na barkach tamtych Olbrzymów) Pana T. To właśnie lubi, i to bardzo. Brawo! No to jeszcze powiedz nam, Mądrasiński, co on lubi NAJBARDZIEJ?

Najbardziej to on lubi, ten Tygrysista znaczy, uczyć się na błędach takich, których nie znosi i którymi gardzi, szczególnie jeśli te błędy są bolesne i dostarczają widzom masę radości. BRA-WO Mądrasiński, widzę w tobie mojego przyszłego, za jakieś sto pięćdziesiąt lat, jak mnie już może nie stanie, następcę!

I tak by można, ale przejdziemy teraz do hiper-konkretnych konkretów i mięsa (bez kości). Otóż ten cyrk, który nam z takim zapałem prezentuje to smętne coś, które ludzie dobrze wychowani po naszej stronie wciąż określają mianem "opozycja", nadaje się do edukowania młodzieży. Świetnie się nadaje!

Weźmy Clausewitza i jego "geometryczną metodę" analizowania spraw taktycznych. Choć po prawdzie, to Clausewitz trafił do naszego tytułu nieco na wyrost - trochę dlatego, że ładnie się rymuje, a trochę, i więcej, dlatego że to w końcu on wymyślił - jeśli nie samą "geometryczną" metodę - to z pewnością samą jej nazwę. To o czym chcę mówić wyczytałem, na ile pamiętam, nie u niego, tylko u Liddell-Harta, ale o tym to wy nawet nigdy nie słyszeliście i słabo się gość, na swoje nieszczęście, rymuje.

Chodzi o to, że na poziomie TAKTYCZNYM często warto jest pozwolić się już pobitemu wrogowi wycofać, zamiast go koniecznie chcieć wybijać do nogi. Dlaczegóż to, spytacie? No bo, jeśli to mimo wszystko wartościowe wojsko, to nie mając innego wyjścia, niż zastosować zasadę "nie mamy żadnej nadziei, poza brakiem nadziei" (to nie jest głupie, choć trochę jak koan z Zen, no i ładnie brzmi po łacinie), może się ten wróg nagle okazać nieprzyjemny i czymś niemiłym nas zaskoczyć. Było tego trochę fajnych przypadków w historii, które przytacza wspomniany tu wcześniej Liddell-Hart, choć w tej chwili żadnego z głowy wam nie podam.

To ma jednak sens i uwierzcie mi proszę na słowo, że tak to jest! Z drugiej jednak strony, jeśli przeniesiemy się na wyższy poziom - poziom, który sobie określimy jako STRATEGICZNY (żeby już się nie wdawać w pokrętne żargonowe terminologie z poziomami OPERACYJNYMI itd., każdy to i tak ma poklasyfikowane inaczej), to historia zna sporo przypadków, gdy poważnie zemściło się niedobicie pokonanych w bitwie wojsk, które potem się zreorganizowały, ochłonęły i narobiły po jakimś czasie swym wcześniejszym taktycznym zwycięzcom sporo kłopotu. Lub jeszcze sporo gorzej.

Nawet chyba Kościuszce zarzuca się takie coś w jednej wygranej bitwie (chyba Maciejowice to były), choć na swoją obronę mógłby przytoczyć masę potężnych argumentów - od braku amunicji we własnych oddziałach, po ogrom zasobów ludzkich i materialnych wroga, którego żadna pojedyncza bitwa nijak nie mogłaby zniszczyć, a co dopiero bitwa toczona na wrogim dlań terytorium. Dlatego też Kościuszkę przytaczam tu nie żeby mu cokolwiek wytykać, tylko dlatego że to akurat pamiętam i ktoś może wie o tym coś więcej. Nie tak jak o Sullach, Mariuszach i Bitwach pod Kadesz.

Widzimy z powyższego, że w przypadku, gdy uda nam się szczęśliwie (choć nie bez własnej przecie zasługi) wstępnie pobić wroga w bitwie, mamy do rozważenia kwestie zarówno taktycznej, jak i strategicznej sytuacji, oraz podjęcie decyzji w leninowskim języku ujętej w dźwięcznym "szto diełat'?"

No i teraz historia i militarna teoria usuwają się nieco, robiąc miejsce BIĘŻĄCZCE... Ktoś tak bystry, jak Mądrasiński, mógłby już po prawdzie dostrzec, iż analogiczna sytuacja jest ci taraz w kwestii tej @#$%^ "opozycji" i naszej ukochanej PiSowskiej władzy. Te pacany siedzą tam jak idioci (czyli dokładnie tak, jak do nich pasuje) na tej sali, wiedząc, bo nawet do ich mózgów musi dochodzić, że ten wybuch, ten majdan, ta arabska wiosna spaliły na przysłowiowej panewce... (Choć wstyd przyzwoitą panewkę z tym towarzystwem łączyć. Nocnik lepiej pasuje, choć też zbyt wysokie progi.)

Jednak wiedzą też, a w każdym razie ci, którzy tym sterują - bo to przecież nie jest ta od "dyktatury kobiet", jak idiotyczna nie byłaby ta cała reszta i te ich działania - że to ich ostatni strzał wedle podobnych reguł, a co do innych reguł, to nie ma wielkiej pewności, czy się uda, bo to i cholernie skomplikowane, mocno ryzykowne, a czas nie czeka i coraz z tym będzie trudniej...

Więc oni tego swojego idiotycznego "protestu" nie przerwą, bo to by było przyznanie się do porażki, a po tym całym cyrku, a szczególnie po tym jazgocie w wykonaniu wszystkich tych sławnych w świecie i ach-jakże-wpływowych Bulów, Bolków i zdRadków, że "oni się boją" i "śmiechem ich zabijamy", plus kawałki o wyprowadzaniu dwóch milionów na ulicę, wyskakiwaniu przez okna, i o amnestii dla tych członków PiS, którzy dość szybko oprzytomnieją...

No jak oni mogą nagle zwinąć co tam mają do zwinięcia i z podkulonymi ogonami, których zresztą nie mają... Zacząć żyć w miarę, jak na takie smętne przypadki, "normalnie"? No jak? Tak że mamy dzięki nim przepiękny spektakl - jeśli ktoś wie na co patrzeć i patrzy bardziej na wektory i mechanizmy, niż na te ponure mordy i pokręcone ciałka - a także okazję do edukowania przyszłych pokoleń Tygrysistów Stosowanych.

Tak że, w dodatku do standardowych życzeń, które z niewielkim opóźnieniem niniejszym wszystkim fajnym ludziom składam, i do świątecznego jajeczka, możemy także wykrzyknąć Dzięki Ci Panie Boże za tych pajaców! Bo Bóg wie przecie, że Tygrysizm Stosowany nawet takie coś potrafi z pożytkiem zutylizować i za to go słusznie kochamy. (A teraz, po tym niesamowitym naprężeniu intelektualnych muskułów, możecie spokojnie wrócić do Dżingle Bellsów i Renifera Rudolfa z Czerwonym Nosem. Ja nie chcę nic o tym wiedzieć, ale drona na was za to nie naślę. Choć mnie faktycznie kusi, nie da się ukryć.)

No dobra, a gdzie tu ten taktyczno-strategiczny dylemat, spyta ktoś? Dylemat, przynajmniej w teorii, to ma PiS - czy niszczyć tę swołocz do końca już teraz, nie idąc na żadne ustępstwa, czy też bać się, że zdesperowani coś tam osiągną. W końcu są wkurwieni ubecy z TeTetkami, jest Unia, są nasi sąsiedzi i przyjaciele... Jednak na miejscu PiSu szedłbym na całkowite zniszczenie - nie robiąc już właściwie nic radykalnego w tej sprawie, choć wnioski prokuratorskie i inne takie sprawy należą się im jak psu zupa, szkoda że wciąż nie dotyczy to tych najwyżej postawionych...

A w każdym razie na pewno nie cofając się w kwestii ponownego głosowania budżetu, bo to by lemingi rozbestwiło i podbechtało. Jak danie palca. Choć fakt, że ktoś, chyba u Kuraka, zaproponował inne fajne, w teorii przynajmniej, rozwiązanie - powtórzenie mianowicie wszystkich tych głosowań z poprawką w ustawie dezubekizacyjnej, tak by ubecja dostała nie 2 badyle, tylko powiedzmy 850 złotych miesięcznie. Wyrafinowane by to było, ale jak na real jednak zbyt wyrafinowane, a przez to ryzykowne. Słodko pomarzyć, ale niech się NASI trzymają gry pewnej i prostej!

triarius

P.S. No cóż, nie doczekaliście się dowcipasów wyjaśniających sens i wdzięk naszego dzisiejszego tytułu. Poza blogaskowaniem jest jeszcze życie, jest także leberalizm z całą swą ponurą ohydą... Może kiedyś, może interaktywnie. Może nigdy. Zapewne nawet. Przeżyjecie!

sobota, października 08, 2016

Rozważania z marszczeniem nosów w tle (1)

Porwanie Sabinek - a co niby?
WSTĘP

Każdy... Powtórzę - KAŻDY kto się kiedykolwiek otarł o Tygrysizm Stosowany, rozumie jak ważną jest dla nas kwestia, którą, w niedostępnym profanom języku, określa się tam jako Dialektyczne Ujęcie Problematyki Afrodyzyjnej. I rzeczywiście - D.U.P.A. to temat wielki, piękny, nabrzmiały znaczeniami, jędrny i dostojny. Temat, który można z pożytkiem i przyjemnością głaskać z włosem albo pod włos. I wiele, wiele innych tego typu radości można zeń mieć...

(Cnotliwe dziewice, ministranci i wdowy po kosztownej operacji odzyskiwania niewinności, proszeni są o zakończenie czytania. I tak widzieliście za dużo, a dalej będzie tylko gorzej! Zapraszamy ponownie, kiedy będą tu omawiane słodsze i bardziej kompatybilne, np. z posoborowym katolicyzmem, tematy, takie jak Równouprawnienie i Prawa Człowieka.)

Wszyscy więc tu obecni, z założenia, powinni się z naszym doborem tematów zgadzać. Są to bowiem tematy mające wszystkie powyższe zalety, a do tego soczyste. (Tego jeszcze nie było, a przecież bez tego epitetu nijak!) Mimo to... Mimo to, powiadam... Tu i ówdzie w szeregach podnoszą się dziwne głosy... Które można by nawet nazwać szemraniem, do czego bym się wprawdzie nie chciał posunąć... Dziwne głosy i marszczenie nosów na dodatek. Oj, nieładnie!

Niektórych zdaje się nie cieszyć fakt, że Pan Tygrys zakochał się właśnie, miłością czystą i niewinną w dodatku, co u niego nie jest normą, w pannie Carolinie Ramírez - Córce Starego Mariachiego. (Swoją drogą, jak wyczytałem na Wiki, od sześciu lat zamężnej. Ale aktorka to panna z założenia, poza tym z tymi tam ślubami w takich sferach... Cóż to zresztą rycerzowi przeszkadzało, w lepszych czasach, że jego dama serca była w realu żoną jakiegoś gbura, któremu na świat wydała czternaścioro potomstwa? No to właśnie!)

Jednak niektóre panie, anonimowe dla świata wielbicielki Stosowanego Tygrysizmu i jego Twórcy - te które wstydają się nam tu komentować, za to adorują Pana T. prywatnie (i bardzo to z ich strony ładnie) - trochę ostatnio marudzą. A że to ta miłość do przecudnej Caroliny, która w dodatku potrafi śpiewać jak mało kto... A to że tylko o Afrodyzyjnej Dialektyce, a jak nie, to o biciu ludzi... Choćby i brzydkich.

I marszczą mi te słodkie kobietki noski. Faktycznie przypomina to przecudną Carolinę z tą jej, raz gniewną acz zakochaną, raz słodką i... ach! mimiką... ale mnie jednak trochę niepokoi. No bo co będzie, jeśli...? Jeśli na przykład pokłady emancypacji w tych ozdobach płci zwanej, nie bez pewnej racji, choć wyjątki są liczne, nadobną, jednak zwyciężą? I jeśli nas, Tygrysizm Stosowany i tego blogasa, na którym wprawdzie same śladu nie zostawiają, ale jednak duszą, tuszę, są obecne, co nam dużo daje... Zostawią?

Osobnym problemem jest nasza chodząca (mam niepłonną, bo nie miałem szczęścia tego na własne oczy ujrzeć) kieszonkowa encyklopedia, czyli Tawariszcz Mąka. Stosunek Tygrysizmu Stosowanego do nauki jako takiej jest dość, powiedzmy sobie, letni, ale jednak nasza wartość bez tych - erudycyjnych nie-do-uwierzenia, a przy tym tak zawsze niezwykle celnych - nabrzmiałego glutenem Tawariszcza uwag - ogromnie by spadła. Nie żartuję!

Co powiedziawszy, dodam jednak, że wspomniany tu, i chlubnie wzmiankowany, Towarzysz, także zdaje się być bliski buntu... A przynajmniej nadstawienia ucha jakimś wrogim i wywrotowym podszeptom. (Hiperkomputer Obamy rozbłysł lampkami, drony wystartowały.) Krótko mówiąc nam tu zgłasza skargi i wnioski, żebyśmy na przykład zostawili biężączkę... Do D.U.P.A. też chyba nie ma entuzjastycznego nastawienia, choć na szczęście hamulce moralne całkiem mu nie puściły i explicite nic nie mówi na ten temat...

Mamy więc (o horrendum!) zostawić biężączkę, Afrodytę zapewne też, i zająć się starożytnością, z naciskiem na niejakiego Sullę, który nawet nie jest w podręcznikach i słusznie, bo niczym wartościowym się nie oznaczył. (A wyróżnił co najwyżej rudą, czy, jak twierdzą inni, lizusy, blond, piegowatością. Ale od czego peruka.) A my, Ojciec i Demiurg, jakby nie było, Tygrysizmu Stosowanego - co na to?

Jak zwykle zaskoczymy, bo najczęściej zaskakujemy naszych wrogów, ale niedowiarków też... I faktycznie spróbujemy napisać coś, do czego nas rzeczony Towarzysz własnoręcznie zapłodnił, inspirując... A mianowicie ustosunkujemy się do kwestii takiej, że oto niby mamy być w sytuacji jakiegoś łowiecko-zbierackiego plemienia, patrzącego z nienawiścią i szadenfrojdem na niedawno powstałe rolnictwo i wyrastanie pierwszych miast. To bardzo ciekawe spojrzenie, z którym jednak pozwolę się, wstępnie, raczej nie zgodzić, a potem zobaczymy, co nam wyjdzie z powałkowania tej sprawy czas jakiś i z pewną intensywnością.

Na razie śmy napisali długi i figlarny wstęp, o niczym, więc dziś już tu miejsca na poważne rozważania brak, ale, jeśli Łaskawy Bóg pozwoli, to się tym zajmiemy. (Nie żebyśmy nie mieli paru innych tematów do dalszego pociągnięcia, bośmy już je tu rozbabrali, albo do napisania, bo zalęgły nam się we zwojach. Ale cóż, taki jest przecie jeden z wdzięków Tygrysizmu, że nie sposób niczego na nasz temat przewidzieć.) Pomódlmy się może za powodzenie tych wzniosłych planów. (I jeszcze może żeby panna Ramírez skądsiś się dowiedziała o Panu T., jego cudownym blogu i jego niewinnym uczuciu.)

koniec wstępu

triarius

P.S. Swoją drogą, jeśli ktoś się także zakochał w pannie/pani Ramírez (w przysłowiowej kupie raźniej, więc zachęcam!), to na YouTubie polecam też w jej wykonaniu "El Ultimo Trago" ("Ostatni łyk", w sensie pociągnięcie z flaszki), a jeśli ktoś pozostał względnie obojętny na jej minki i nie-do-wytrzymania-cudną urodę, to polecam kawałek o dwułapym szczurze - "Rata de Dos Patas" - na odmianę w wykonaniu jego autorki, pani o ksywie Paquita la del Barrio ("Józka, ta z dzielnicy"), która to, pod względem czysto muzycznym (ja to mówię?!) robi jeszcze chyba lepiej od mojej ukochanej, choć wygląda mniej cudownie.

wtorek, listopada 24, 2015

Rozmyślania na mrozie i w ciepełku

Nie wiem jak z tym u was, ale ja ciągle dostaję reklamy genialnych, gwarantowanych i niezawodnych systemów gry na Forex, albo innych opcjach. Kiedyś się tym faktycznie nieco bawiłem i jakieś tam korzyści intelektualne z tego wyniosłem, choć z zarabianiem było znacznie gorzej, bo, jak już dawno zauważyli adekwatni starozakonni, "giełda pieści tych, którzy jej nie potrzebują, a szybkich abcugach wykańcza wszystkich innych". (Cytat w dużym przybliżeniu i z pamięci. W każdym razie nie ma w tym żadnego "anty", wręcz przeciwnie!) Tak jak banki zresztą. (Albo kobiety.)

Jedna z tych intelektualnych korzyści jest taka, że mogę napisać co następuje... Ze spekulacjami na opcjach jest słodko, bo tam jest z reguły nieprawdopodobna dźwignia finansowa, czyli: "Za jednego dolara możesz zarobić 10 tysięcy, ach!"

Co oczywiście jest skwapliwie wykorzystywane przez naganiaczy, tyle że przemilczają oni zazwyczaj drugą stronę medalu, czyli to, że ryzyko jest - bo i musi w takiej sytuacji być, jako że za darmo nikt nam przecież nic nie da! - ogromne. 10 tysięcy za dolara, zgoda, ale także przecież w odniesieniu do strat, a w większości przypadków stracisz, i dochodzą prowizje za każdą transakcję. Bo tu nie mnożnik działa, w tę stronę znaczy, tylko prawdopodobieństwo wygranej jest malutkie.

Opcja, gdyby ktoś dotąd nie wiedział, to rodzaj zakładu. Na przykład kupuję opcję na akcje firmy CośtamUnlimited, opiewającą na to, że te akcje nie spadną w określonym czasie poniżej pewnego poziomu. Jak nie spadną, to zarabiam. Z drugiej strony jest jakiś inny cwaniak, który mi tę opcję sprzedaje - czyli jeśli spadną, to on zarabia, czyli ja płacę. (I to nie jest fajne.)

W zasadzie nie jest wam ta wiedza jak to działa do niczego konkretnego potrzebna - starczyłoby powiedzieć jak tam się rozkłada ryzyko - ale bawiąc uczyć, ucząc bawiąc, kaganek oświaty i co wam szkodzi się dowiedzieć? (A mi pochwalić, że wiem, choć po prawdzie to pamiętam to już nieco mgliście. Zresztą do opcji nigdy w realu nie doszedłem, góra kontrakty terminowe na WIG20. Gdzie dodatkową atrakcją są potencjalnie nieograniczone straty.)

Opcje to dość skomplikowana sprawa, ale cholernie kuszą różnych chciwców, a są ponoć i tacy, co na nich regularnie zarabiają, ale to wąziutka elita, wiedząca co robi i od razu mająca za co spekulować, oraz na życie, bo to absolutna podstawa... Czemu aż tak kuszą? Z powodu tej dźwigni oczywiście, to raz, a dwa, że b. łatwo jest znaleźć taką transakcję na opcjach, że się zarabia niemal za każdym razem. Jednak zarabia się tylko trochę, a raz na jakiś czas się jednak traci - i wtedy ta strata naprawdę bywa ogromna, skutkiem czego niewielu przygodnych napaleńców jest na dłuższą metę z opcjami do przodu. Prędzej czy później, każdy taki boleśnie się na tym sparzy.

Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że te naloty na Państwo Islamskie cholernie mi przypominają takie spekulacje na opcjach. Latamy, bombardujemy, kosztuje, ale lemingi i tak się cieszą, choć płacą, coś tam może zniszczymy, potem wszyscy wracają bezpiecznie na podwieczorek... Aż w końcu jakiś samolot ulegnie awarii, albo zostanie zestrzelony, pilot znajdzie się w rękach owych egzotycznych brutali, oni mu mówią: "ty nas bracie paliłeś z nieba, no to my teraz..." Nie żeby to było specjalnie wesołe, ale c'est la vie, jak mawiają hrabiowie i absolwenci odpowiednich kursów językowych.

Jeden raz to jeszcze nic poważnie nie zmieni, ale kilka? Trzeba będzie znowu wymyślić coś nowego, co by zajęło i zabawiło lemingi. Ciężkie jest życie polityka!

* * *

Tak sobie szedłem, zimno było jak cholera, i sobie myślałem nad tym, czy był już kiedyś w historii przykład takiej horrendalnej głupoty, alternatywnie agenturalności w połączeniu ze zdradą, jak to obecne zaproszenie "uchodźców" do Europy... I nie potrafiłem sobie nic takiego przypomnieć. Oczywiście - wydarzenia prowadzące do bitwy pod Adrianopolem (378 A.D.), czyli zezwolenie Gotom dręczonych przez Hunów na przekroczenie Dunaju i osiedlenie się na terenie Cesarstwa,  to bliska analogia, skutek też zapewne będzie podobny, choć, jak podejrzewam, sporo radykalniejszy, ale jednak tamto aż tak durne absolutnie nie było.

Tak sobie tę historię przypominałem, cały czas marznąc, aż nagle rozświetliło mi się pod czaszką i rozgrzała mnie (nieco) taka oto myśl... Kiedyś, parę lat temu, trochę wprawdzie tak od niechcenia, porównałem tu wprowadzenie przez Sullę prawa o karze za obrazę majestatu do obecnie nam panujących praw o "umiłowaniu dóbr osobistych", czy jak to tam brzmi. Oczywiście Sulla to nie to samo co miłościwie nam obecnie panująca elita, ale też spenglerystyczny paralellizm (bo o nim tu przecież mówimy!) to nie jest, wbrew niektórym opiniom, jakaś ścisła numerologia, i ten parallelizm jest taki nieco luźny, można by rzec (a nawet by się powinno) "organiczny".

W końcu taki np. jeleń zaczyna się móc rozmnażać w takim to a takim wieku - ale nie co do dnia przecie... Tak samo nie od rzeczy będzie przypuścić, że każda Cywilizacja (jeśli oczywiście dożyje) najpierw tworzy wielkie imperium, podbijając czy "cywilizując" masy innych ludów, potem, w pewnym momencie, rządzaca nim, biurokratyczna już w sumie, elita zabezpiecza się przed chamstwem proli legalnymi środkami, w pewnym momencie spotyka je pierwsza dotkliwa a niespodziewana klęska z ręki tych podbitych czy "ucywilizowanych" (ale niestety, jak się nagle okazało, nie dość) ludów, a po jakimś czasie granice imperium zaczynają pękać... I to wszystko raczej w tej właśnie kolejności.

Na łono Abrahama nasz jeleń też się około pewnego wieku sam z siebie przenosi, ale nie co do godziny, nawet jeśli go wcześniej wilcy nie zjedzą... (Faktem jednak jest, że to się może zdarzyć tylko w jakimś wyjątkowo humanitarnym i wegeteriańskim ZOO. Żeby nie zjedli znaczy.) W każdym razie te przepisy o "dobrach osobistych" to Sulla, a więc lata '80 przed Chrystusem, tak? Masakra zaś trzech legionów Varusa w Lesie Teutoburskim to rok 9 po Chrystusie - i to śmy tu sobie przyrównali do zamachu na WTC, co po prawdzie nie jest niczym specjalnie błyskotliwym, bo samo się narzuca i inni też na to wpadali.

Nie wiem dokładnie kiedy weszły w życie prawa o "dobrach osobistych", ale zapewne było to mniej niż 90 lat przed WTC. Dlaczego "prawa osobiste" mają być "obrazą majestatu", spyta ktoś? No bo przecież, powiedzmy sobie otwarcie - zwykłego Kowalskiego, Duponta czy Browna to one za bardzo, te prawa, bronić nawet nie potrzebują - choć niechby taki spróbował publikować gdzieś autobiograficzne wspomnienia, jak to oddane pod jego opiekę dzieci radośnie rozpinają mu rozporek i się bawią jego zawartością!

Takiemu Cohn-Benditowi było wolno i złego słowa nikt mu nie powiedział, ale to wojewoda, a nie byle kto. Właściwe geny i niepodważalny autorytet moralny - ot co! Bo też tego właśnie potrzeba, żeby się za nami prawo o obrazie majestatu... O "dobrach osobistych", chciałem rzec, ujęło. (I tak ma być, durne prole, a teraz do roboty, bo będzie eutanazja!)

No dobra, teraz zatem mamy ten Adrianopol, cośmy go na początku przywołali... W oryginale to był rok 376 po Chrystusie, w naszej równoległej rzeczywistości rok 2015. Od 376 odejmujemy 9, otrzymujemy... 367, tak? Od 2015 odejmujemy... 2002 chyba, nie? Coś takiego. No i otrzymujemy 13. Historia zdaje się zatem naprawdę przepięknie przyspieszać (cośmy z Amalrykiem dawno już zresztą przewidzieli). Ponad 28 razy. W dodatku z przyspieszeniem, bo od (nowego) Sulli, czy raczej tej obrazy majestatu, do (nowego) Arminius(z)a szło jednak wolniej. Tak że, jeśli w tych rozważaniach (a przypominam, że było cholernie zimno!) coś w ogóle jest, to możemy jeszcze sporo w naszych indywidualnych żywotach przeżyć. (Albo też wręcz przeciwnie.)

* * *

We Francji stan wyjątkowy, który miał dotąd prawo trwać najwyżej 12 dni, będzie trwał trzy miesiące, bo tak z entuzjazmem i chyba jedno-nawet-głośnie uchwaliła tamtejsza demokracja. Na pohybel terrorystom! Ciekaw jestem jak teraz często będzie tam jakiś inny stan od wyjątkowego, skoro wystarczy raz na trzy miesiące coś tam znaleźć, coś tam podsłuchać (kto to sprawdzi?)... Sami zresztą rozumiecie.

W każdym razie leming się cieszy, a politycy mają wreszcie święty spokój. Z opozycją przede wszystkim, choć może to i terrorystom życie uprzykrzy, kto wie? A zresztą co tak naprawdę politykom przeszkadzają ci terroryści? Że się czasem trzeba ewakuować z meczyku? A co to za przyjemność oglądać jakiś głupi meczyk z Merkelą (alternatywnie z Hollandem), na oczach stada proli, a do tego wcale nie być w centrum zainteresowania!?

Tej niepopularnej... (No bo jak być popularnym wyglądając i zachowując się jak Hollande? Nawet we Francji?) władzy nic milszego nie mogło po prostu spaść z nieba. Żadnych @#$% demonstracji! Nie tylko FN nie może teraz łazić po ulicach i bruździć, ale nawet nie uda się oszołomom sprawdzić ilu to francuskich muzułmanów zadało sobie tym razem trud wyjścia na ulicę i zademonstrowania niechęci wobec terroryzmu, radykalnego islamizmu i czego tam jeszcze.

Piękna sprawa! Gdybym miał nieco tylko więcej paranoidalnych skłonności, musiałbym uznać, że te Hollandy same to wszystko zrobiły. Na szczęście nie mam, ale też byłyby bardziej durne, niż są, gdyby nie skorzystały z takiego daru niebios.

triarius

poniedziałek, stycznia 06, 2014

Od własności nie uciekniemy!

Od własności nie uciekniemy - zgoda - ale za to ona ucieknie od nas jak najbrdziej. Jeśli już nie uciekła. (Na czym w zasadzie moglibyśmy skończyć, ale co tam - jeszcze trochę powiemy, bo to zaiste fascynujący temat.)

Jeśli ktoś się ucieszył tytułem, a potem umarł na serce przeczytawszy powyższe zdania, to po pierwsze doceniam autorytet, którym mnie darzy, a po drugie składam rodzinie szczere kondolencje i mogę się ewentualnie dołożyć do kwiatów. (Najchętniej do białych lilii, jeśli można.)

Rozmawialiśmy sobie niedawno o własności. Dodajmy do tego jeszcze kilka myśli. Na przykład wyobraźmy sobie, że ktoś nas pyta: "Skoro własność to tylko jeden z aspektów siły, to czy walka o własność jest z założenia bez sensu? Taka, do jakiej na przykład Coryllus nawołuje?"

Na co ja odpowiem, że oczywiście bez sensu nie jest. Walka o własność to w końcu walka o jeden z aspektów siły - zgoda? Z czego wynika, że jest to w sumie walka o całą siłę, choć akurat na jednym z jej aspektów się specjalnie koncentrujemy. "Czy nie da się nigdy", drąży ten nasz wyimaginowany ktoś, "Zdobyć własności bez siły? Nigdy? Na pewno?"

Zaraz - ustalmy sobie, że siła może być różnego rodzaju. Jeśli na przykład polscy ziemianie w zaborze rosyjskim potrafili, w znacznej części, jednak zachować swoje spore majątki, to nie wynikało to raczej z faktu, że każdy z nich mógł, z pomocą ewentualnie rodziny i czeladzi, odeprzeć atak rosyjskiej armii.

Musiało to jednak wynikać z jakichś przyczyn, tak przynajmniej pojmuje to Tygrysizm Stosowany. Jakich przyczyn? A na przykład takich, że owo ziemiaństwo być może stanowiło w jakimś istotnym sensie część ziemiaństwa całego imperium, które miało swoje znaczenie, pełniło jakąś tam rolę w całości, i w które władza uderzać nie chciała.

Albo też mogło chodzić o stan samych tych polskich ziem pod rosyjskim zaborem. O ich gospodarkę, o stan umysłów, postępy legalizmu i ducha kolaboracji w zestawieniu z potencjalnymi niepokojami... Naprawdę nie wiem, nie jestem żadnym znawcą tych spraw, ani tej akurat części światowej historii. Przekonany jednak jestem, że jakieś powody być musiały.

Teoretycznie mogło to być jedynie gapiostwo carskich urzędników, ale wątpię. Zapewne jakiś rodzaj siły - własnej lub zapożyczonej, w sensie na przykład sojuszników - dałoby się tam zidentyfikować. "No dobra", powie nasz ktoś, "a czy psim swędem nigdy się nie da zdobyć własności? Mówię o takiej sporej, o majątku. O czymś, co by miało już społeczne znaczenie... I dało nam z kolei siłę. Tak to nie może przebiegać?"

Oczywiście - może. Możemy dostać spadek po ciotce, albo, lepiej, po zakochanej w nas kurtyzanie, jak w przypadku Sulli. Możemy wygrać w karty, możemy wygrać w Totolotka (jak niegdyś wielokrotnie jeden z mędrców Europy), możemy obrabować starowinkę i wyrwać jej złote zęby...

No nie, to ostatnie to jednak,  jak nieetyczne by to było, byłby skutek siły. W końcu starowinka starowinką, sztuczne biodra sztucznymi biodrami - ale sąsiedzi, konkurencja, policja w końcu (być może nawet, o ile akurat nie ma czegoś fajniejszego do robienia).

"Władza się może zagapić i pozwolić nam się (SŁUCHAJCIE SŁUCHAJCIE!) dorobić. Uczciwie." Niby może, choć jej się to raczej nie przydarzy. A zresztą taki majątek trzymany (choć uzyskanie go to ci innego) tylko z czyjejś łaski lub z powodu jego zaniedbania - po prostu nie jest tak naprawdę i do końca nasz. W tym rzecz. Nasze coś jest wtedy, kiedy zależy od naszej woli, a nie od woli kogoś innego. To chyba oczywiste, jeśli się już nad tym chwilę zastanowić?

"Czy siła zatem może wziąć się z własności, a nie odwrotnie, jak zdaje się głosić Pan Tygrys?" (Wciąż męczy nas ten gość.) Może zapewne, odpowiem, ale żeby tę własność potem utrzymać, musi ona albo być nieinteresująca dla ewentualnych konkurentów... Albo musimy mieć jakichś sojuszników, choćbyśmy o nich nawet nie mieli pojęcia... Albo też musimy być w stanie tej własności bronić, i to skutecznie.,,

Może niekoniecznie samemu, czy z paroma kolegami, ale stanowiąc na przykład "klasę średnią", którą władza uważa za potrzebną i której nie chce antagonizować... Część takiej klasy znaczy. Czyli poniekąd znowu sojusze. Można też, niczym jakiś Marcus Crassus... Ale milcz serce! Z tym, że to właśne stanowiłoby dobry przykład na takie odwrócenie kolejności. Z drugiej strony - czy ten Marcus Crassus majątek miał dlatego, że był bezsilny? Że jego przodkowie byli nikim? Otóż nie. To tak nie działa. Nigdy.

Trzeba raczej do tego Polaków - narodu szeroko, i słusznie, znanego ze swej niebywałej politycznej mądrości, żeby się najpierw rozbroić ("w pełni zawodowa armia", hłe hłe!), a potem płakać, że już niedługo ostatnie drzewa zostaną Niemcowi sprzedane. Oczywiście - j..bią nas ekonomicznie (i nie tylko) także z całej masy innych powodów, jednak kiedy coś od nas mogło zależeć, to się właśnie tak postępuje. I jeszcze ileż z tego radości było!

Na zakończenie rzucę kilka drobnych... Nawet nie wiem jak to nazwać... Haseł? Informacji? Faktów? Materiału do przemyśleń (wtedy nie "kilka")? Co by to nie było, rzucam! Otóż jeśli mamy jakąś "własność" na kedyt, to ona nie jest nasza. Jest tego, komu ten kredyt mamy oddać. Nie jest to całkiem oczywiste?

(Swoją drogą, jak widzę po zakończeniu, to nasze "zakończenie" pojawia się dziwnie daleko od końca. A te "drobne informacje" to dwie trzecie całości. Ech, nie masz to jak spontaniczność!)

Wydaje mi się, że dla wielu, na przykład przedsiębiorców, nie jest. Skutkiem czego swą, zaiste niewolniczą często, robotę uważają oni za jakieś niesamowite cudo, a swoją smętną egzystencję za najbardziej wolną z możliwych. Za egzystencję człowieka "posiadającego własność", of course. Że się zaśmieję.

Bzdura! Zastanówcie się chwilę, a przyznacie mi rację. Robol, jak go często pieszczotliwie nazywacie, miał kumpli, po fajrancie mógł mieć robotę w dupie, mógł zastrajkować... Wy nie możecie. Robol miał nad sobą szefa? Wy macie klientów - mnogich! Majster się swoich podwładnych nieco chociaż bał - wasi klienci się was boją? Czy może wprost przeciwnie? O kontrolach i innych Urzędach Skarbowych nie wspominam, bo wy to lepiej znacie ode mnie.

Tak samo, kochane ludzięta, jeśli z czegoś musisz płacić podatek - to o tyle ta rzecz nie jest twoja. (Nie wpadliście na to? Dobrze zatem, że mnie macie!) W związku z tym nawoływanie do wprowadzenia podatku pogłownego będzie czym? No właśnie! I za takie pomysły... Powinno się tych ludzi...? Cenić i kochać? Brawo! To właśnie chciałem rzec!

Szlachcic z założenia podatków nie płacił - był zatem posiadaczem. Na przykład po szwedzku "szlachta" nazywała się "frälse" - czyli coś jak "zwolnieni (od powinności)". Powinności płacenia podatków oczywiście. (No bo przecież nie od służby wojskowej!)

Ta nazwa fukcjonowała już w czasach, kiedy monarchia sobie tę szlachtę wedle woli tworzyła lub niszczyła, a ona czuła się militarno-urzędniczą elitą państwa - dlatego "zwolnieni", bo to łaska monarchy jednak była. Choć ten monarcha bardzo musiał uważać, żeby popularności wśród tej szlachty za bardzo nie stracić, więc mamy tu to, cośmy sobie wcześniej. (Teoria gier po prostu!)

Oczywiście w praktyce to tak ładnie zazwyczaj nie wyglądało i szlachta też się do utrzymania państwa dokładała. Jednak oficjalnie była z płacenia "zwolniona" i miała satysfakcję, to raz. A po drugie - kto twierdzi, że o tyle o ile płaciła, jej "własność" nie przestawała być naprawdę jej?

Powie nasz wyimaginowany człowiek: "A co ze służbą wojskową? Tej szwedzkiej szlachty, powiedzmy? W siedemnastym wieku, kiedy to Gustaw Adolf? I tak dalej. Ale w ogóle - na przykład rycerzy dużo wcześniej?" Sami kiedyś tu mówiliśmy, że to też w pewnym sensie był podatek. Chodziło nam wtedy o to, że wcale nie jest takie pewne, iż podatek progresywny jest wynalazkiem najnowszej doby "socjalistów i innych tego typu mętów".

Podatek z krwi i potu, o kosztach, ogromnych przecież często, nie wspominając, to też nie jest całkiem nic. No, ale jednak ta szlachta, ci rycerze, robiliby zapewne całkiem to samo, gdyby nie musieli. Oczywiście raczej na własny rachunek, a nie w interesie swego władcy, ale jednak. A poza tym, znowu - kto tu niby twierdzi, że ten podatek krwi, potu i realnych kosztów (koń, zbroja, szkolenia itd.) nie ujmuje ich majątkowi odpowiednio znacznej części jego wartości?

Jeśli ów rycerski obowiązek pojmujemy jako KOSZT - a nie na przykład jako możliwość robienia tego co się lubi, a przy okazji pokazania się na dworze i zadbania o karierę synów, oraz dobre małżeństwa córek - no to oczywiście majątek takiego rycerza, jego zamek, jego pola i lasy, wioski i ich mieszkańcy, wszystko to było jednak własnością monarchy. Przynajmniej częściowo.

No to tak żeśmy się zabawili z tą własnością - cieszmy się tym co się udało z nią zrobić, bo zapewne jest to dokładnie tyle, ile z własności kiedykolwiek w życiu spotkamy. My - a także nasze ewentualne wnuki i, jeszcze mniej prawdopodobne, prawnuki.

O cholera, zapomniałem... Oczywiście, jeśli nie możemy czymś w pełni wedle swojej woli dysponować - jeśli na przykład musimy zatrudnić lesbijkę, albo Papuasa (z całym szacunkiem, to tylko przykład), albo 50% kobiet, albo Józefa Bąka... Lub jeśli powiedzmy nie możemy odmówić obsłużenia kogoś, kto nam się nie podoba. To to oczywiście także nie jest już nasza własna własność. 

Jeśli na swojej posesji nie możecie bez pozwolenia wyciąć drzewa, wykopać studni do środka ziemi, albo powiedzmy postawić fontanny - to na ile, że spytam, jest to wasza posesja? Czy to znaczy, że wszelkie podatki są be? Nie, nie są i nawet możemy się, w optymalnych przypadkach, cieszyć, że to coś "może nie jest całkiem moje prywatne, ale jest na pewno nasze polskie". Jednak raz - nie widzę tu żadnego podobnego przypadku, a dwa - mówimy w tej chwili o prywatnej własności.

Choć tyle to chyba nawet najmniej bystry z moich P.T. Czytelników (nie wykluczając nawet tych służbowych - w końcu dlaczego nie prowadzą prywatnych firm, prawda?) potrafi zrozumieć. Z czego wynika... Co właściwie? No dobra - to już sobie potraktujemy jako zadanie domowe na jutro.

triarius

wtorek, listopada 13, 2012

Judeosceptycy

Będzie swego rodzaju biężączka, cieszcie się! Ale nietypowa, jak to u mnie.

Zafascynowała mnie niedawna wypowiedź Blumsztajna, że, cytuję z pamięci: "w Marszu Niepodleglości biorą udział judeosceptycy". Że idą tacy, którzy się Blumsztajnowi nie podobają, to oczywiste, ale zaskoczyło mnie, że nie wystarczył standardowy i odwieczny epitet... Jaki? Nie, no bez żartów! Oczywiście "antysemici".

Niby drobiazg, niby głupotka, ale mnie to dość fascynuje i się mocno zastawiam. Najprostsze, najoczywistsze i poniekąd najoptymistyczniejsze wytłumaczenie jest takie, że w tym Szabesgoj Cajtung przeważnie piszą ludzie, dla których polski nie był pierwszym językiem, którym się mówiło w domu. Takie wrażenie odnoszę niemal zawsze, kiedy przeczytam coś z tej szacownej gazety - w sieci, albo w jakimś (excusez le mot) kiblu na gwoździu.

Nic oczywiście w tym złego, że dla kogoś polski nie jest językiem ojczystym - nie mam np. pretensji do ponad stu milionów Japończyków, że w większości w ogóle nie mówią po polsku, a jeśli nawet, to jest to język wyuczony w późniejszym wieku - ale kiedy się pisze w polskojęzycznej gazecie, to jednak stanowi drobną skazę na dziennikarskim profesjonaliźmie. Itd.

To jednak, jak rzekłem, jest interpretacja dość optymistyczna. Mogą być i inne. A już szczególnie wyczulony na nie będzie, taki jak ja, spenglerysta, który pamięta, że w roku chyba 81 przed Chrystusem... jakoś tak... Sulla wprowadził prawa o "obrazie majestatu władcy".

Które od tego czasu trwały i robiły swoje aż do końca rzymskiego państwa. Spengleryzm to nie jest oczywiście żadna numerologia (choć i takie stwierdzenie usłyszałem kiedyś, chyba na BBC, że jest właśnie, i zadziwiająco precyzyjna w dodatku) i tutaj nie ma nic super-dokładnie, ale jakoś właśnie teraz jesteśmy, w "świecie równoległym", że tak to kokieteryjnie określę (wiecie o co chodzi?), w tej samej epoce naszej Cywilizacji.

To zaś skłania do zastanawiania się nad naszym (?) obecnym odpowiednikiem tych praw. (Nie przez duże "P" bynajmniej, tylko spenglerycznie: "prawo to wola silnego narzucona słabym" i tyle!) No i dotąd miałem tutaj wzrost znaczenia przepisów o "naruszeniu dóbr osobistych" - które oczywiście w praktyce dotyczą tylko możnych tego świata i pupilów Władzy. Plus oczywiście różne sprawy związane z cenzurą. Plus te próby, które, jak słyszę, są robione, by ochronić unijnych "polityków" przed wszelką odpowiedzialnością za ich "polityczną" działalność.

Jednak tak mnie to blumsztajnowe określenie - przypominam: "JUDEOSCEPTYCYZM" - zafascynowało, że od razu wpisało mi się w te, związane z Sullą, spengleryczne intuicje. No bo przecież każdy chyba od razu skojarzył, że słowo (powtórzymy je sobie, niech gugle tego świata dostaną papu!) "judeosceptycyzm" jest utworzone na wzór słowa "eurosceptycyzm", wszystkie jego derywaty, z których "judeosceptyk" wydaje się najważniejszy, także są takie same... Zatem być może tutaj należy szukać odpowiedzi?

Słowo "eurosceptyk", tak samo jak i nowy (chyba że w jakichś tajnych gremiach to już funkcjonuje od dawna) "judeosceptyk", w zasadzie, dla kogoś kto językiem polskim, w odróżnieniu od typowego dziennikarza Szabesgoj Cajtung, włada, brzmi stosunkowo łagodnie. W końcu "sceptyk", to znacznie mniej złowieszcze stworzenie, niż powiedzmy "zapluty karzeł reakcji", "nienawistnik", "agent amerykańskiego imperializmu", czy "stonka ziemniaczana zrzucana z samolotów przez Trumana".

Niewątpliwie tak to było pomyślane, żeby tym epitetem można było objąć WSZYSTKICH, którzy nie dostają orgazmu na samą myśl o Unii. O żadnych "unionienawistnikach", czy jak ich tam by nazwali, dotąd chyba nie słyszeliśmy - wszystko załatwiali tym, z pozoru niewinnym, epitetem "eurosceptyka". Byli oni - mniejszość, ale jednak nie mniejszość, nie taka, jak np. "geje" czy transwestyci, nie żeby mieli jakieś prawa mniejszościom z definicji przysługujące, o nie! - no i była większość, posiadająca same zalety, która na sam dźwięk Ody do Radości stawała słupka, merdając ogonkiem.

Jednak takie rzeczy potrafią się zmienić. NEP ma do do siebie, że potrafi się skończyć, a nawet zdaniem niektórych (konkretnie Pana Tygrysa) taka właśnie jest jego natura, że on się skończyć po prostu MUSI. I zawsze tak naprawdę jest wprowadzany jako rzecz chwilowa i prowizoryczna. Tak że niewykluczone, iż w najbliższym czasie będziemy mieli "kto nie z nami, ten przeciw nam". Ze strony Unii znaczy, a raczej ze strony jej #$%^& przywództwa.

Wtedy jednak chyba nie będzie już czasu na wymyślanie, uzgadnianie (?) i lansowanie nowego przerażającego epitetu dla Wrogów... Więc posłużą się, jestem tego niemal pewien, dawnym, dobrym... Jakim? Nie uważacie! Oczywiście "eurosceptykami"!

I tak mi właśnie chodzi po głowie - dość karkołomna myśl, czysto intuicyjna, ale z intuicjami u mnie na ogół nienajgorzej i nieźle się (niestety) sprawdzają - że może Blumsztajn, nasz (?) Genialny Słowotwórca (żeby nie powiedzieć "Genialny Językoznawca")... Wyczuł coś w powietrzu... Albo też czegoś się tam pocztą pantoflową dowiedział...

I wie, że wkrótce "sceptyk" to będzie straszne słowo - coś takiego jak swego czasu "kułak"...  Więc, sprytnie jak cholera, tego mu nie odmówię (to na pewno zasługa łbów od śledzi), wymyślił PODWIĄZAĆ SIĘ ze swym dźwięcznym słowotworem (jakim? JUDEOSCEPTYCYZM, a jakim niby innym?) pod tę nadciągającą kampanię robienia porządku z wrogami. W końcu, jak uczy marketingowa wiedza, "lepiej być z czymś pierwszym, niż najlepszym". Drugim jednak też nie jest źle być, szczególnie, jeśli się w sumie płynie tym samym nurtem i występuje fajna synergia.

Nie czytam wielu gazet i mogę nie wiedzieć wszystkiego, ale nie znam innych słów skonstruowanych na doraźne polityczne (w takim sensie, jaki to słowo miało w Sowietach czy innej Kambodży Czerwonych Kmerów) potrzeby w ten właśnie sposób. Tylko "eurosceptycyzm" i - nowy, genialny, jakże nam potrzebny, skoro "antysemityzm" przestaje już kogokolwiek ruszać - "judeosceptycyzm".

Naprawdę nie mam pojęcia, ani żadnej najmniejszej intuicji, jakie będą dalsze losy "judeosceptycyzmu", jak i samych judeosceptyków... Ani nawet dalsze losy judeo... Jak to będzie? Chyba "fanatyków"? "Judeofanatyków" zatem - zaryzykujmy!

Ja tutaj jedynie tego Genialnego Słowotwórcę traktuję jako SYMPTOM. Jako coś, co być może sugeruje nam, może nam zasugerować, jeśliśmy dostatecznie subtelni, by takie przekazy zrozumieć, co może się wkrótce dziać... Czy może raczej: "jaki wkrótce może być stosunek" do "eurosceptycyzmu" i, zapewne, wszelkich innych form "sceptycyzmu", które zostaną uświęcone, czy raczej przeklęte, przez odpowiednio autorytatywne Gremia... Czy jak tam oni to robią.

To zresztą może działać i w odwrotną stronę - czyli że np. Blumsztajn łączy dotychczasowo niezawodny młot na czarownice, czyli określenie "antysemityzm" z dość dotychczas niewinnym (w sensie, że śmiercią to nie groziło, choć niedostaniem unijnego grantu jak najbardziej) określeniem "eurosceptycyzm", sugerując odpowiednim organom, że można by kurs wobec "eurosceptyków" zaostrzyć, bo skoro "judeosceptyk" równa się "antysemita", a cóż jest od "antysemity" gorszego, no to... Itd. Każdy z tych, dla których ja tu piszę, sam sobie resztę dośpiewa, jeśli chwilę pomyśli.

Unia bowiem straciła sporo ze swego czaru, co zresztą widać po zagubionych mordkach rodzimych lemingów. Ja bowiem raczej w tej utracie czaru przez Unię widzę przyczynę wahania się lemingów i ew. nadzieję na przejrzenia na oczy przez istotną część moich (formalnie rzecz biorąc) rodaków. Jak jest w Polsce, każdy chyba widzi. Nadzieje szeroko pojętego Tuska na rządzenie tutaj, "w powszechnej miłości", słodyczy,  przy poparciu wystarczającej ilości ogłupiałej "proeuropejskiej"... Jak by ich tam określić... (Nie mówiąc oczywiście o służbach, agenturach, mediach itd.)

Przez następnych sto lat - a na pewno dłużej, niż jakiekolwiek, formalnie choćby suwerenne, polskie państwo będzie istnieć - rozpłynęły się jak sen jakiś złoty. Dlatego też trudno się dziwić, że prą do konfrontacji frontalnej i tzw. "rozwiązań siłowych". W reszcie Unii też sprawy, z tego co oglądam np. na (chorobliwie prounijnych i postępowych oczywiście) francuskojęzycznych programach telewizyjnych co je mam w pakiecie, nie wyglądają wesoło.

W Hiszpanii na przykład banki wywalają za długi drobnych przedsiębiorców na ulice, a potem jeszcze żądają od nich spłaty całego długu. W ciągu dwóch tygodni mają tam z tego powodu drugie samobójstwo i zaczęło się na ten temat robić sporo hałasu. We Francji popularność prezydenta wciąż leci na łeb, jak ponoć nigdy dotychczas nie było. Choć jest lewicowy, więc z bankami za bardzo się nie kojarzy, a przed Unią, czyli personalnie Merkelą, korzy się wyraźnie mniej obrzydliwie, niż poprzednik.

Tak że Unia ma problem, Tusk ma problem, inne Tuski też mają problemy... My oczywiście też mamy problem, albo i tysiące problemów - jak zawsze. Drobnym wytchnieniem od takich rzeczy może być na przykład taka właśnie egzegeza jednego celnego (a jakże) wynalazku Genialnego Językoznawcy Blumsztajna. Cieszmy się tym co mamy, i takimi drobnymi przyjemnostkami, bo, niezależnie od tego czy któraś z moich interpretacji jest prawdziwa, i która konkretnie, miło raczej w dającej się przewidywać przyszłości nie będzie.

A więc - Niech Nam Żyje Genialny Słowotwórca Blumsztajn! Hip hip, hura! (A orkiestra rżnie od ucha: "Tra pa pa pa, tra pa pa pa, tra pa pa pa, pa pa pa! Hava, nagila hava..." Może być na raz, pasuje.)

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

niedziela, kwietnia 24, 2011

Drony

Jeszcze nie tak dawno, kiedy jakaś władza chciała komuś dać w dupę - ale w skali takiej nieco bardziej masowej, nie pojedynczej jednostce - to musiała tam posłać jakąś zgraję ludzi, którzy jakimś żelastwem, krótszym, dłuższym, osadzonym na kiju albo nie, a czasem wysyłanym na niezbyt wielką odległość (albo kamieniami czy inną terakotą), robili brzydalom kęsim i umożliwiali owej władzy zrealizowanie swojej woli.

Całkiem nie tak dawno temu zaczęło się to odbywać na wyraźnie większą odległość, ale o tyle się to nie zmieniło, że taka renesansowa armata była niewiele mniej niebezpieczna dla swej obsługi, niż dla wrogów... A nawet królom się to zdarzało - Jakub II Stuart, król Szkocji, zginął w 1460 w wyniku wybuchu ukochanej armaty. Na polu bitwy zresztą, wtedy królowie brali w takich sprawach osobisty udział. Nie to co Rumpuje tego świata. Bombardowanie ludzi z paru tysięcy metrów wysokości było może bardziej "humanitarne", bo nie trzeba było ofiary oglądać i słuchać jej rzężenia, ale wciąż wymagało to masy odwagi.

Potem przyszły rakiety i to się znacznie zmieniło. Celność jednak była początkowo marna, leciało to w sumie tam, gdzie je wystrzelono i ew. zmiany kierunku były tylko marginalne. Potem coraz lepiej. Teraz za to mamy (kto ma, ten ma) drony. Takie samolociki bez pilota, którymi jakaś urzędniczka, ew. w mundurze, steruje jakimś joystickiem z jakiegoś biura, oglądając sobie co taki dron "widzi" na ekraniku i pogryzając chrupki popijane colą.

A ten dron filmuje, szpieguje, robi zwiad, strzela, bombarduje i co tam jeszcze! (Oczywiście, już wcześniej próbowano wykorzystywać prymitywne roboty, sterowane najczęściej przewodowo, szkopy to robii np. w Powstaniu Warszawskim, ale to jednak był margines.)

Nie chcę tutaj tym razem o "tchórzowskich metodach walki", choć to ciekawy temat. Powiem tyle, że oczywiście, pragnienie minimalizowania własnych strat, przy zmuszaniu przeciwnika, by nam wreszcie zrobił na rączkę - jeśli trzeba zabijając go masowo - samo w sobie nie jest wcale złe. Jednak, jak sądzę, takie coś na dłuższą metę się mści. Jak? A w ten sposób, że tworzy w nas przekonanie, iż można "zabijać nie będąc samemu zabijanym".

Co, jak to przekonująco wyłożył pewien amerykański historyk, pisząc o bitwie pod Maratonem (Hanson się chyba nazywa, musiałby sprawdzić, książka ma chyba w tytule hoplitów), "jest największym błędem, jaki można na polu bitwy popełnić". Przyznam, że parę lat mi zajęło, zanim pojąłem sens tego stwierdzenia, ale kiedy już, a do tego sporo od tamtego czasu poczytałem i nie tylko, to wyznaję, że wydaje mi się ono wyjątkowo trafne.

No dobra, a co robiła nasza droga władza, kiedy chciała dać w kość własnym... Powiedzmy - "obywatelom"? Upraszczając oczywiście znacznie w większości wypadków, bowiem "obywatel" to niejako z definicji jest właśnie władza, więc nie bardzo jest jak dawać mu w kość. A mówimy, przypominam, nie o jednym takim, który władzy podpadł, tylko o ich sporej grupie.

No więc, jak widzimy z historii, władza miała wtedy poważne problemy. Weźmy takiego Sullę, który mięczakiem nie był, na dowodzeniu się znał, miał doświadczonych i nie pieszczących się ani z sobą, ani z żadnym wrogiem, weteranów... A mimo to napotkał też poważne problemy z opanowaniem Rzymu - miasta znaczy - gdy mu wrogo nastawiona ludność kamienie z dachów na tych weteranów i jego czcigodną osobę rzucała. No a Pyrrus to wprost od dachówki rzuconej z dachu przez kobietę zginął.

Wynikało to z wielu czynników, wśród których nie najmniej ważne, to:

1. Fakt, że uzbrojenie było w sumie wtedy tak proste, iż cywile dysponowali środkami nie aż tak mniej skutecznymi, niż wojsko;

2. Takie wojsko nie było zazwyczaj bardzo liczne (mówimy czasach sprzed masowego poboru w XIX w.), pod ręką władzy nie była go przeważnie wielka ilość - bo albo trzeba je było najpierw pracowicie i kosztownie zwerbować, albo było gdzieś ulokowane daleko, np. przy granicy;

3. Środki walki, nawet jeszcze w XIX w., były nadal tak proste, że wystarczyło zabarykadować uliczkę (a uliczki lubiły wtedy być wąskie), żeby nie można było nieposłusznego tłumu potraktować po prostu szarżującą konnicą... dopiero armaty polowe zrobiły tu w miarę istotną zmianę, i także w tym celu ulice zaczęły być długie i proste, a do tego szerokie;

4. W krajach Obozu Postępu to w ogóle budowano miasta bez ulic, co się zresztą do dzisiaj nie zmieniło... A czemu? a temu, że, jak mi to dawno, dawno tłumaczył mój ojciec, który z wielu względów znał się na tym, że czołgi bardzo nie lubią ulic, o czym się np. ruscy przekonali w Budapeszcie w '56;

5. No a kiedy ta siła, która miała na rzecz władzy tę niepokorną ludność pacyfikować, była nieco większa, to często istniała realna groźba, że siła ta zbrata się z niepokornym ludem i kęsim zrobi nie jemu, tylko właśnie władzy... co zdarzyło się w historii wiele razy, ze skutkiem czasem na skalę obalenia caratu i dojścia, po paru drobnych zawirowaniach, do władzy bolszewików;

Teraz jednak sprawa się istotnie zmieniła, bo także i do kwestii pilnowania i ew. pacyfikowania niepokornej ludności mamy (kto ma ten ma) drony. Różnego rodzaju, w bardzo szerokim znaczeniu - od wszechobecnych dzisiaj kamer, podsłuchów i komórkowej lokalizacji ludzi, po różne cwane sposoby dawania ludziom w kość... O których zdobyciu ta ludność nie może dziś nawet marzyć, nie jak kiedyś.

Swego czasu, aby wiedzieć co się wśród ludu mówi, co się dzieje, i ew. knuje czy wzbiera, trzeba było wysłać w jego środek szpicli, którzy by to wywęszyli. Kiedy szpicle dość poważną sprawę wywęszyli, posyłało się drabów, czy innych kozaków, którzy płazowali, strzelali i łapali, żeby można było powiesić, czy uśmiercić w jakiś bardziej budujący i ciekawy sposób.

Szpicle byli jednak cały czas zagrożeni. Draby zresztą też, bo przeważnie, skoro już trza było ich posłać, to lud musiał być niezbyt potulny. Draby, a i poniekąd szpicle, także były jednak, w pewnym istotnym sensie, z ludu... Więc też do końca pewne nie były. Wojsko było albo obce, najemne, nieliczne i kosztowne, a od ludu (jako obce i kosztowne) znienawidzone... Nawet od tego, który specjalnie knuć czy walczyć z władzą nie miał ochoty... Albo jednak też z ludu, a nawet przeważnie bardziej.

Teraz jednak sprawa się rozwiązała - mamy (w bardzo szerokim rozumieniu tego słowa) DRONY! Szpicli wysyłać nie trzeba, skoro każdy sam, z własnej woli, władzy informacji o sobie i wszystkim innym dostarcza - używając komórek, internetu, gadu-gadów, poczty onet.pl... Dając się filmować na ulicach, udzielając informacji ankieterom i urzędom... Mówiąc co myśli, albo pokazując, że nie myśli tego, co mówi... I tak dalej, i tak dalej.

Drabów może być zaledwie garstka - wystarczy, by byli wyposażeni w odpowiednio potężną i dla ludu niedostępną broń, a za nimi stała moc... Cholera wie czego właściwie, ale najlepiej czegoś naprawdę wielkiego, globalno-sowieckiego i obrzydliwego. Tę garstkę można dość łatwo zwerbować z takich, którzy z ludem nic wspólnego nie mają i mieć nie chcą, a wykonywanie rozkazów władzy - im bardziej brutalnych, tym lepiej! - sprawia im żywą przyjemność.

Ew. armia się za ludem nie ujmie, bo także, jeśli już doszło do tego, że musi być użyta, jest nieliczna i z ludem nie ma wiele wspólnego. To dzisiaj w coraz większym stopniu po prostu NAJEMNICY - niezależnie od tego, z jakiego kraju pochodzą.

Kiedyś, i wcale nie tak specjalnie dawno, kiedy lud się zbuntował, działo się naprawdę sporo. Weźmy liczne rewolucje w Paryżu -  była tego naprawdę masa! Król, jeśli tam był, nie miał prawie nigdy wiele wojska, więc musiał uciekać, albo też wpadał w ręce wkurzonego ludu, który mu na głowę wkładał różne nietwarzowe czapki i wyczyniał brewerie. Odbywały się egzekucje, demonstracje, przeprowadzano zmiany w prawie... Zanim się to wszystko jakoś w końcu uspokoiło.

Po drodze - iluż to dostojników straciło życie, albo chociaż rozchorowało się ze strachu, który nie był wcale tylko urojony! Ile luksusów zniszczono, czy zrabowano - pałaców, mebli, ogrodów, powozów, dzieł sztuki! Co by tamta władza dała za to, by być od ludu jakoś szczelnie odgrodzona, by nim sterować, by go kontrolować, by go, od czasu do czasu, pomasakrować - ZDALNIE, bez zagrożenia dla samej siebie i ustalonego (najlepszego z możliwych, jak zawsze, i od Boga, choćby świeckiego, ustalonego) PORZĄDKU!

A dzisiaj co? Dzisiaj władza to ma i w dużej mierze dzięki dronom (w szerokim sensie). Lud - gdyby mu nawet nie wystarczyły morały serwowane w telewizjach, czy delikatne popychanie we właściwą stronę na Facebookach tego świata - jest cały czas pod kontrolą, a w razie czego, można mu dać w kość tak, jak Sulli w najśmielszych marzeniach się nie śniło. Choćby odcinając do takiego zbuntowanego milionowego miasta import żywności z Chin, czy skądśtam. Albo powiedzmy prąd.

Kiedy ten lud nawet już się zbuntuje i nie zostanie od razu spacyfikowany, to co on tak naprawdę osiągnie? Czy da popalić jakimś istotnym przedstawicielom władzy? Jakim niby? Kamerom na każdych dziesięciu metrach ulicy? Ależ lud nawet nie zdąży ich zlokalizować! Szpiclom i drabom? Wątpliwe, ale jeśli nawet, to niewielu...

Zresztą szpicle i draby to nie jest, mimo wszystko, Klasa Wyższa, której taka typowa ludowa ruchawka w ogóle nie dotknie, bo ta siedzi sobie (klasa znaczy, nie ruchawka) w pilnie strzeżonych (kamery też!) osiedlach i apartamentowcach, ma z pewnością schrony i masę żarcia, a jak coś, to możliwość wiania za granicę i szykowania ludowi rzezi...

Choćby w postaci "procesów"  o "zbrodnie przeciw Ludzkości, ach!", które to władza, jeśli jest właściwą Władzą, ma się rozumieć, zawsze wygra. No bo antysemici i faszyści, jak każdy wie, nie mają praw. I w ogóle. Kto niby ustala, który to faszysta, który zaś antysemita? Jeśli nie władza właśnie. Ta właściwa, ma się rozumieć.

Tak że, na koniec chciałbym przypomnieć własne genialne stwierdzenie, iż: "Wszelkie dotychczasowe totalitaryzmy, bez baz danych, GPS'ów i mikrokamer, to była tylko wstępna gra miłosna". I rzucić parę przewidywań na przyszłość, w największym już skrócie. Jak to, że teraz b. szybko będzie tworzony podział na Uberklassę i Unterklassę, a tej pierwszej żadna normalna ruchawka nie będzie praktycznie miała szansy ruszyć, bo tak będzie ona zabezpieczona i od ludu odseparowana.

Oraz drugie, że władza, kiedy poczuje zagrożenie - co akurat poniekąd teraz ma miejsce, bo Unia przeżywa coraz większe problemy, a ta władza, o której mówimy, to w dużym stopniu właśnie Unia, choć nie wyłącznie ona - będzie, logicznie i sensownie (z jej punktu widzenia), dążyć do jeszcze szybszego rozkładu i anarchizacji życia tej Unterklassy, czyli ludu.

Bo wtedy jakakolwiek szansa na stworzenie wśród ludu (Unterklassy) jakiejkolwiek alternatywy - która by choćby zapewniła żarcie dla tego miasta pozbawionego importu z Chin - jeszcze się ogromnie zmniejszy. I w końcu wszystko będzie musiało wrócić do "normy" - lud do jarzma, władza do władzy, kat z pomocnikami do swojej roboty.

To by było na razie tyle, reszta ew. interaktywnie, gdyby się wywiązała pod tym jakaś dyskusja, czy coś. No i jeszcze możecie sobie przeczytać to, jako uzupełnienie: http://blogmedia24.pl/node/47738. Naprawdę warto.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?