Pokazywanie postów oznaczonych etykietą samiec alfa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą samiec alfa. Pokaż wszystkie posty

piątek, czerwca 13, 2014

Czekając na dziesięć tysięcy

W Iraku cała struktura państwa się wali. Rewolta sunnitów na północy. Ich oddzialy, w sile, jak to słyszę, okolo trzech tysięcy, zmusiły (czy może w wielu przypadkach raczej "zachęciły") około 40 tysięcy regularnego irackiego wojska do ucieczki. Wojska szkolonego i wyposażonego przez Amerykanów.

We francuskiej telewizji Irakczyk z Bagdadu mówi: "Przecież ta armia kosztowała nas miliardy dolarów. Połowa wydatków państwa idzie na armię. Niech, do cholery, walczą!" Ale walczą, jak na razie, nie za bardzo. Jeśli ktoś stawia względnie opór rewolcie sunnitów, to raczej tylko plemienne oddziały Kurdów.

Trzeba być oczywiście durnym lemingiem, żeby oglądając różne tam "spontaniczne wywiady z przypadkowymi ludźmi z ulicy", nie zadać sobie za każdym razem pytań o to, po co to nam pokazują i komu to służy. W końcu nie do każdego się podchodzi, i nie wszystko się przecie ludziom pokazuje. Nie możemy wiedzieć, ilu rozmówców zostało przepytanych, a ilu nam pokazano.

Jednak tutaj, w przypadku tego akurat "spontanicznego rozmówcy", nie sądzę, by jego opinie mocno odbiegały od opinii większości tych nowoczesnych, proamerykańskich, niespecjanie religijnych szyitów z Bagdadu. Szyitów, których w tym Bagdadzie jest pono 60 procent - więc jeśli, jak się pewnie zdarzy, rebelianci nie zajmą teraz całej stolicy, to z tego właśnie powodu. Nie będą chcieli, nie będzie im się to opłacać, nie o to im w sumie chodzi.

Armia iracka to oczywiście armia wedle nowoczesnych amerykańskich standardów, więc przecież nie z poboru, tylko zawodowa. I tak właśnie to działa. Ów amerykański żołnierz, którego teraz wymienili za pięciu przywódców talibów, także był, oczywiście, zawodowcem. Jak wszystko wskazuje, zdezerterował, a jego poszukiwania kosztowały życie sześciu innych amerykańskich żołnierzy.

Nie chodzi mi absolutnie o to, że zawodowy żołnierz to z definicji tchórz i łajza! Oczywiście że nie, i sam miałem wśród przodków masę zawodowych oficerów. Jednak wmawianie sobie, że zawodowa armia - jak i wszystko inne oparte na "wolnorynkowych zasadach" - to jest jakieś genialne uniwersalne rozwiązanie wszelkich tego typu problemów, to skrajna głupota, albo i gorzej.

W ogóle - żeby szybko przenieść te rozważania na meta-poziom i w miarę szybko skończyć (bo zaraz wychodzę na trening, à propos takich właśnie krwiożerczych spraw, choć w mocno złagodzonej wersji, bom stary) - to tak mi się widzi, że my jesteśmy całkowicie zaczadzeni ekonomią. W sensie poglądem, że absolutnie wzystko od tej ekonomii zależy. I że zawsze tak było, zawsze tak będzie.

Fakt, że jest ważna. Fakt, że wciąż żyjemy w czasach, kiedy ekonomia zdaje się być sprawą najważniejszą. (Choć i na tej fasadzie daje się dostrzec rysy. I słychać jakby odległy krok dziesięciu tysięcy zdeterminowanych mężczyzn pod charyzmatycznym przywództwem.) Jednak tutaj, w tych militarnych kwestiach, dostrzegam sporo spraw, które mi ten pogląd mocno podważają. (Nie żebym ja akurat był tą ekonomią najbardziej ze wszystkich opętany. Raczej przeciwnie.)

Więc mamy leberałów z ich "w pełni zawodową armią" - mniejsza już z tym, ile było w tym celowej agenturalnej roboty, ile chęci brudnego zarobku, a ile ideologicznej głupoty. O pacyfistach i innych tego typu przypadkach nie będziemy tu dyskutować, bo to materiał do całkiem innych rozważań. (Nie o militariach i ekonomii, tylko o psychiatrii i agenturalności.)

No a "prawdziwa prawica" (swoją drogą to ta, o której Dávila mówi to, co mówi) głosi nam, że dobrze bronić własnego kraju mogą jedynie ludzie mający w nim majątki, najlepiej chyba ziemskie... I takie tam.

Klasa średnia zatem, tak ukochana od liberałów od stuleci. Czyli oczywiście WŁASNOŚĆ na sztandarach. Na co wpadł już był Locke - na to mianowicie, że własność (ach!) to jest to najważniejsze, nawet Bóg niczym innym się nie interesuje... I z tego zresztą powstał cały liberalizm. W XVII w. to było.

Na co by można szybko odpowiedzieć, że coś w tym może być, ale tylko trochę, no bo przecież i Spartanie nie za wiele mieli tej prywatnej własności, i amerykańscy Indianie nieźle, jak na swoją ilość, zasoby, organizację oraz podatność na europejskie choroby (to coś jak Polacy, nawiasem), utrudniali życie europejskim najeźdźcom.

Polski proletariat miejski także się czasem całkiem nieźle na wojnie sprawdzał. Szkoda że to było tak dawno. No i tak mi ostatnio przyszło do głowy, że może należałoby zmienić perspektywę i spojrzeć na tę kwestię od innej strony. Zamiast jak zwykle, do obrzydzenia ekonomicznie - trochę inaczej. Na zasadzie tych moich siedemnastu mopedów pod plandeką. (Kto nie wie, o co chodzi, niech się dowie, bo mu szansa na doktorat z filozofii w wolnej Polsce pryśnie!)

I tak sobie myślę, że można by do tej kwestii podejść ardreyicznie. To znaczy jakoś tak, że tu chodzi:

1. o terytorialność

(czytać ten kawałek Ardreya, com go wam przetłumaczył, tam o tym sporo jest!)

2. o hierarchię w stadzie

Z tą hierarchią to tak mi się to widzi, że taki chłop czy inny ziemianin - który faktycznie w obronie ojczyzny jest często niezły, choć też nie zawsze - to on dlatego jest dobry, być może, iż jest NA SWOIM ALFĄ, ale jednak AKCEPTUJE HIERARCHIĘ władzy i autorytetu swojego kraju (państwa, narodu itd.)

Czyli że tu, u siebie, jest alfą, a w armii jest jakąś najczęściej gammą, i mu to pasuje. I że TO, być może, jest właśnie tajemnicą idealnej armii - w każdym razie armii obronnej. To taka dzika i z czapy hipoteza, bez żadnych na razie dowodów, ale przynajmniej drobna "rewolucja kopernikańska", i nie patrzymy na wszystko cały czas w ten sam, beznadziejnie nudny i dziwnie jałowy, panekonomiczny sposób.

I to by na razie było na tyle. A co do dziesięciu tysięcy, to z pewnością się pojawią, i raczej nie będą "w pełni zawodową armią". Pytanie tylko skąd się pojawią i kiedy. I czy się z tego cieszyć, czy będzie może jeszcze koszmarniej niż teraz. W każdym razie tak modne dzisiaj zamawianie duchów i inny żęder nic tutaj nie mogą, sorry!

triarius

piątek, października 14, 2011

Zło dobrem

Motto, a nawet dwa (oba N.G. Dávila):

Zło triumfuje jedynie tam, gdzie dobro stało się mdłe.

Ustępstwa wobec przeciwnika napełniają idiotę podziwem.

Jeśli ktoś się ze mną nie zgodzi, że "Zło dobrem zwyciężaj", to jest jedna z najidiotyczniejszych, najbardziej samobójczych zasad, jakie możemy sobie na tym łez padole do tej ziemskiej rzeczywistości aplikować - to, sorry, ale niech dalej nie czyta! I w ogóle rozstańmy się z szacunkiem, ale rozstańmy, bo się po prostu nie dogadamy.

Jak to przeważnie robię, podkreślam, że nie chodzi mi o zbawienie duszy, nie chodzi mi też o osobiste zmagania ze Złym (Szatanem, Belzebubem, Behemotem, czy jak go tam nazwiemy. Swoją drogą ta ilość jego imion jest zabawna, bo Szwedzi mają takie fajne przysłowie, że kära barn har många namn, co się na nasze tłumaczy: "kochane dzieci mają wiele imion". Co się przecież tak ładnie sprawdza np. w przypadku Pana Tygrysa czy Młodego Spengleryzmu.)

Być może Zły rzeczywiście reaguje na dobro tak, jak Mały Głód z reklamy na batonika - co by nawet było bardzo logiczne - ale ziemskie (z przeproszeniem kurw) kurestwo, totalitarna lewizna i psychopatyczna degeneracja na pewno nie. Czyli, jeśli się komuś te rzeczy nie podobają, to albo trzeba sobie znaleźć fajne hobby i o nich zapomnieć, albo też należy się zabrać za ich zwalczanie nieco innymi metodami.

(Oczywiście na jakiś czas rozwiązuje także część tych problemów emigracja, tyle że raczej nie ta, którą nasi rodacy obecnie masowo uprawiają. Zresztą, nie oszukujmy się, oni, te komusze mendy znaczy, wtedy łapki z radości zacierają. Dopóki, w każdym razie, to jest robione tak, jak obecnie.)

Weźmy te ostatnie wybory. Same w sobie to nie jest w sumie temat, który mógłby sensownie zaprzątać takie umysły, jak my tutaj, ale - skoro życie wszy może, odpowiednio opisane, być ciekawsze od życia Aleksandra Wielkiego (co rzekł był chyba Flaubert) - to i tu, jak w kropli wody, przecinają się najprzeróżniejsze linie sił i, jak się na to inteligentnie spojrzy, to wiąże się to ze wszystkim, także ze sprawami, które z pewnością nas tutaj zajmować powinny.

Jedni, i tych jest znaczna większość, widzą w wyniku tych wyborów powód do płaczu. W wyniku samym w sobie. Inni, bardzo jak podejrzewam nieliczni, widzą w tym symptom. Symbol nieuchronnych przemian, symbol nieuchronnego niestety upadku świata jaki znamy i w sumie kochamy. Symbol miażdżącego, przynajmniej na jakiś czas, zwycięstwa czegoś tak paskudnego, że aż się myśleć o tym nie chce...

Choć jednak, jeśli się chce uprawiać prawicowego bloga, trzeba. (Swoją drogą przyszedł mi przed chwilą, w rozmowie z Mustrumem, taki oto bonmot: "Prawicowy bloger - czy może być większy oksymoron?")

Ludzie się dziwią, że platfusy i cała ta @#$%^ targowica (z przeproszeniem Targowicy) są wciąż tacy popularni. ("Wśród Polaków", jak to się w przezabawny sposób określa.) Czemu się dziwią? A dlatego, że nie czytają Ardreya. Ani choćby blogaska Pana Tygrysa. Konkretnie myślę teraz o tym, com pisał zaraz po nieszczęsnych wyborach 2007. Chodzi mi o "instynkt linczu".

Który, jak zresztą prześlicznie przewidziałem, daje rodzimym lemingom (o zagranicznych i zupełnym skurwielstwie już nie wspominając), tak cenną w tych nudnych i beznadziejnych czasach, zdrową rozrywkę, poczucie przynależności do grupy, możliwość dania folgi odwiecznym instynktom drapieżcy. Bo nawet i leming gdzieś w głębi jest właśnie drapieżcą! Rzadko ma okazję sobie nim pobyć, ale właśnie niektórzy dbają o to, by czasem mógł, byle w słusznym kierunku.

(Swoją drogą, to, że człek to drapieżca, łączy, tak zdawałoby się, odległych i potencjalnie, z pozoru w każdym razie, wrogich sobie, myślicieli, jak Spengler i Ardrey. I to jest jeden z istotnych powodów, dla których, łącząc dorobek tych panów, inspirując się nim i żywiąc, Tygrysizm wcale nie staje się automatycznie taką pokraczną hybrydą, jak np. znany nam wszystkim Korwinizm.)

Co myślę o skutkach tych ostatnich (bo teraz znowu o ostatnich) wyborów, o wnioskach z nich i właściwych, oraz niewłaściwych reakcjach, napisałem w poprzednim wpisie. Teraz chciałbym do tego podejść od strony nieco bardziej "ardreyicznej", czyli socjobiologicznej.

Choć oczywiście my te sprawy traktujemy sobie nieco luźno i użytkowo, nie roszczę sobie pretensji do tytułu uczonego, a mądre argumenta różnych światłych Dawkinsów czy Kirkerów całkiem nas nie ruszają. Ja np. widzę, jak ten świat wygląda, widzę jak się zmienia, żyłem nieco wśród ludzi, i to też takich, wśród których Dawkinsy tego świata długo by pewnie nie pożyły... I np. to, co mówi na te tematy Ardrey wydaje mi się o wiele mądrzejsze, niż czyjeś rozszczepianie włosów. A że, mimo wszystko, mam i ścisłe wykształcenie i wiem, co to np. statystyka, więc samą swadą, tytułem naukowym i elokwencją nikt mnie z nóg nie zwali.

Świat jest tak urządzony, że b. często, aby się rozwijać ("o mój rozmarynie rozwijaj się!") musimy dostać w dupę. Od życia, od ludzi, albo nawet od lemingów i gorzej. Przykre, choć może nie dla wszystkich, bo np. dla teologów to by mogło być fajne rozwiązanie odwiecznego i trudnego jak diabli problemu teodycei (Wyrus, jesteś tam? Wiem że mnie nie czytasz, ale to jednak chyba coś dla Ciebie.) Zakładając oczywiście, że jeszcze w ogóle istnieją jacyś teolodzy (poza Wyrusem) o których warto wspomnieć. I że coś sobie z sensem kombinują.

Problem w tym, że łzy, jak mówią mędrcy, mają coś tam wspólnego z endomorfinami i poprawiają humorek. Co by nam częściowo tłumaczyło dlaczego są w ogóle jakieś omegi, gammy i delty, a nie tylko same alfy. W sumie, nie oszukujmy się, ale sobie całkiem walkę o pozycję w stadzie odpuścić, to też spora przyjemność. Tylko że dla jednych na b. krótko, podczas gdy dla drugich niemal na stałe.

A kiedy ci drudzy nie nurzają się w rozkoszach bycia omegą, to albo zapijają mordę, albo oglądają "Taniec z Gwiazdami", albo coś... Czyli np. głosują na Platformę. I wyśmiewają PiSiorów, brzydkie panny, które chciałyby być ważne. Oraz smoleńskich oszołomów podskakujących Putinowi.

Jest i inny sposób na bycie fajną szczęśliwą omegą - który mnie jakoś zawsze się kojarzy ze styropianem i Sentymentalną Panną "S" - a jest nim bycie cnotliwym jak cholera, takim co to muszki nie skrzywdzi, choćby jego mamusi mieli wydłubać oczki, tatusiowi obciąć to i owo tępym nożem, jemu samemu zaś wsadzić wielkiego... w ... Chyba wiemy, o co w sumie chodzi.

Pisał o tej sprawie, lewicowy skądinąd, ale niegłupi Rollo May. Coś tam jego jest po polsku, wydane jeszcze w mrocznych czasach PRL'u, ale pewnie tej książki o "Niewinności" (Innocence w lengłydżu) nie ma. W każdym razie gość tam potwornie krytykuje tego typu postawę, że niech się dzieje co chce, niech wrogowie wyprawiają co im się podoba - ja sobie rączek nie ubrudzę, bo dopóki jestem słodkim chłopczykiem, to, choćby mnie paliła pupa i bolała od przymusowego obciągania drutów szczęka, to jednak jestem niewinny, i to się liczy!

Gdybym nie był niewinny, to w takich sytuacjach byłbym WINNY, w jakiś tam pokrętny sposób, temu, co mnie spotyka (i wydłubanym oczkom mamusi). Jest w tym, nie da się ukryć, niezaprzeczalna logika - jeśli nie-niewinny, to winny, jakby inaczej? Ci wszyscy, co walczą, rzucają się, nienawidzą (choć o nienawiści to ja, triarius znaczy, miałbym sporo do powiedzenia innym razem), stosują agresję - kiedy im się nie uda i cierpią - SAMI SĄ PRZECIEŻ SOBIE WINNI, czyż nie?

Kiedy indziej też zresztą są winni, choć - część przynajmniej tych naszych niewinnych słodyszków skrycie w swych duszyczkach przyznaje, że owoc zwycięstwa może być słodki. Co trochę jednak komplikuje całą ową przecudną arytmetykę. A nawet - choć to tylko najśmielsze słodyszki w całkiem wyjątkowych chwilach potrafią przyznać - sam brak palenia w odbycie, w wyniku NIE BYCIA RŻNIĘTYM weń, także ma niejaki wdzięk.

Co zgrabnie wiedzie nas do hasełka, którym śmy sobie ten wpis otwarli - tego o zwyciężaniu zła dobrem. Do którego zdaje się przyznawać niemal cała nasza tzw. "prawica", jawnie gwałcąc dewizę Pana Tygrysa, że: "Prawicowość to po prostu 'raczej dać w dupę, niż wziąć. Wszystko ponadto to w sumie  fioritury.'" Z czego by wynikało, że istnieją (przynajmniej "u nas", czyli teraz już właściwie u Palikota z Putinem i Merkelą) co najmniej dwie prawice. (Nie licząc kreującej się na prawicę rynkowej lewizny. Totalitarnej pod hiper-wolnościowymi sztandarami. Leming wszystko łyknie!)

Szczerze mówiąc, nie doszedłem nawet do tych wszystkich ważnych, np. ardreyicznych, aspektów tych ostatnich wyborów, o których miałem zamiar, ale wyszło nam to i tak długie, a w dodatku przed chwilą sobie ładnie zawróciliśmy do początku, co jest fajnym formalnym chwytem i musi nas cieszyć. A więc, Deo volente, ważne i ardreyiczne aspekty weźmiemy sobie na warsztat w przyszłości, a na razie do przemyślenia mamy to co jest.

triarius

P.S. Znalazłem "Social Contract" Ardreya w postaci .pdf. Do bezpośredniego ściągnięcia, albo czytania online. To moja ulubiona jego książka (co nie oznacza, żebyście innych mieli nie czytać!).

http://www.resist.com/The_Social_Contract.pdf

Ściągać, czytać i propagować! To nie jest tak trudna lektura, i tak "pod włos" utartych mądrości, jak np. Spengler. To można dawać nawet inteligentnej młodzieży, nie mówiąc już o dorosłych. Swoją drogą, Ardrey był także np. scenarzystą "Ben Hura" i "Trzech Muszkieterów", więc to się naprawdę nieźle czyta.

Przy okazji rzućcie sobie okiem na samą tę stronkę, a szczególnie na jej szczyt. (Choć z naciskiem stwierdzam, że sam jestem tak daleki, jak tylko to możliwe, od wszelkich rasowych ideologii. Moim zdaniem to całkiem nie o kolory skóry chodzi. W dodatku, w niektórych przypadkach powinniśmy raczej zacząć podziwiać tych "kolorowych", którzy jeszcze wsadzają kije w szprychy.)

wtorek, czerwca 28, 2011

Pierwszy tekst z cyklu "Dziewica dla leminga"

Nieprzyzwoitość: x (słownie 1) na xxxxxxxxxx możliwych (słownie 10)

* * * * *

Zagajenie w formie gawędy, które Poszukiwacze Faktów i Autentycznej Mądrości bez najmniejszej szkody mogą opuścić, ale za to smakosze Historycznych Wspominków i w ogóle Dobrej Literatury raczej nie powinni


Niniejszym rozpoczynam tekst, który w zamierzeniu ma stanowić pierwszą część wielkiego cyklu, mającego naświetlić ze wszystkich stron ważną i zaniedbaną kwestię szeroko pojętej (excusez le mot) Dupy - w historii, polityce, w życiu leminga, w życiu kontrrewolucjonisty... Itd.

Część tych tekstów będzie zapewne (Deo volente) całkiem przyzwoita i dostępna nawet dla tych licznych wirtualnych prawicowców, dla których esencją i ideałem prawicowości jest mentalność i zachowania kastrowanego przed-pubertalnego ministranta. Inne mogą być dla takich osób rażące i nieodpowiednie.

Aby nikomu nie zrobić wbrew i nie wyjść na jakiegoś lewaka, któren "wyzwolenie seksualne" ludowi głosi i za jego pomocą zamierza ruszać z posad bryłę świata, będę (już po napisaniu takiego ew. tekstu) na samej górze oznaczał jego ostrość und nieprzyzwoitość (w mojej własnej fachowej ocenie) za pomocą tradycyjnych krzyżyków.

Jeden krzyżyk: x - to tekst nieszkodliwy nawet dla duszyczek owych ministrantów. Dwa krzyżyki: xx - to jakieś pin-up'y z lat '40 (bez włosów). Trzy krzyżyki: xxx to powiedzmy Playboy z lat '60 (nie mówię duńskie magazyny dla panów!), czyli włosy, góra, łonowe. Cztery krzyżyki: xxxx - to powiedzmy dzisiejsze soft-porno. Pięć krzyżyków: xxxxx - to już nie "soft"... I tak dalej, aż do... Ile my ich możemy potrzebować? No, ustalmy sobie, że maksimum to dziesięć. I nie będziemy dawać przykładów, z czym to by się ew. dało porównać.

Albo może powiedzmy sobie tak: dawni misjonarze, jak niektórzy wiedzą, opisywali z najpikantniejszymi szczegółami pikantne zachowania różnych dzikich ludów, tyle że po łacinie. No więc niech dziesięć iksów to będzie takie coś - ale naprawdę dzikich ludów - tyle, że nie po łacinie. Ani moja ona nie jest na tym poziomie, bym ja mógł to w niej napisać, ani, jak podejrzewam, Wasza kochane ludzie, nie jest na tym poziomie, żebyście to mogli ew. zrozumieć.

To by chyba był na tyle spraw organizacyjnych - przejdźmy do konkretów.

* * * * *

Konkrety

Zadziwiające jest, jakie mądre rzeczy można czasem znaleźć w gazecie! A w każdym razie w tygodniku. Niechby i francuskim. Niechby i chodziło o "Le Point" z lat, gdy szefem był tam św.p. Jean-François Revel, gość, który wiele rzeczy kojarzył. Było to bardzo, bardzo dawno, gdzieś na przełomie lat '70 i '80, ale do dziś to pamiętam jakby to było wczoraj. Sam tekst, a także całą oprawę i tło.

"Z taką pewną nieśmiałością" to mówię, bo ten akurat numer "Le Point" - mój pierwszy, choć nie jedyny - wpadł mi w ręce, kiedy byłem w Libii. Co z tego? A to, że nie ma cienia gwarancji, że za jakiś czas jakikolwiek związek z Kadafim nie nie będzie w krótkich abcugach prowadził do łagru, jeśli nie gorzej.

Tym bardziej, jeśli ktoś znany jest (komu znany, temu znany, ale akurat o tych chodzi) z tego, że bez entuzjazmu się wyraża o Ojro-Unii. Cóż jednak robić - pośladki drżą z lęku, ale moich ew. Czytelników - skoro to w końcu, jak to u mnie, gawęda, nie chcę pozbawiać kolorytu, tła i pociesznych anegdotek.

Nie żebym wszystkie te anegdotki i koloryty miał tu od razu władować - zbyt wiele tego było i zbyt piękne! - ale nieco kolorków się przyda. No więc był ja w tej kadaficznej Libii w mrocznych czasach PRL'u... (A może już wcale nie tak mrocznych? Co ja tam wiem, skoro GWybu nie czytam, TVN'u nie oglądam.)

Matka tam wiele lat pracowała, jako architekt, a raczej urzędasek od urbanistyki, a ja dwa razy tam do niej pojechał, żeby coś na czarno, bo na biało się nie dało, zarobić. Z jednego miesiąca pracy, fakt, że najczęściej b. ciężkiej, żyło się potem z kobietą ze dwa lata, jeśli się nie szalało.

I czasem ta praca była, a czasem siedział człek, czytał wszystko, co matka miała w swym przedziwnie przypadkowym zbiorze książek i czasopism, oglądał libijską telewizję... O tym ostatnim można by, swoją drogą, napisać epopeję, a już japoński film wojenny "Tora Tora Tora" zdubbingowany po włosku, to było przeżycie, które mną wstrząsnęło. I wstrząsa mną niemal tak samo silnie, kiedy tylko sobie to, po pół wieku niemal, przypominam.

No i kiedyś wpadł mi w ręce numer tygodnika "Le Point", a w nim tekst, który - tak samo jak stwierdzenie Ortegi y Gasseta, o którym mówiłem w poprzednim tekście (to, że są kobiety i mężczyźni, a nie ma żadnych "osób ludzkich"), a długo potem Ardrey - uczyniło ze mnie zapiekłego prawicowca. Albo w każdym razie takie coś z czarnym podniebieniem, co ma własne poglądy na różne sprawy.

W artykule tym (ach, jak chciałbym go znowu dorwać, ale niestety znikł z moich zbiorów w wyniku różnych zawirowań Typowego Polskiego Losu) było o tym, że dzieci wykształconych i racjonalnych matek niemal z definicji źle sobie, już co najmniej od lat przedszkolnych, radzą z życiem społecznym. Skutkiem czego rzadko mają szansę zostać samcem alfa... Czy samicą alfa zresztą, bo tam przecież też hierarchia istnieje, a co dopiero w latach, kiedy różnice między płciami są jeszcze mniej wyraźne, niż potem.

Tak więc samiec alfa, jak wynikało z owego tekstu (opartego na ekstensywnych badaniach, gdzie dziatwę w przedszkolu z ukrycia filmowano, i tak dalej) nie dla dzieciaka wykształconej, racjonalnej matki! I nic to, że przeważnie jest inteligentniejsza od tej mało racjonalnej i mało wykształconej - ta jej ew. inteligencja niewiele, jeśli w ogóle, potomstwu w jego społecznym życiu pomaga!

To badanie nie trwało aż tak długo, by dało się określić, jak się sprawy miały w późniejszym życiu. Swoją drogą teraz, po trzydziestu latach, dałoby się to pewnie zbadać, a może nawet zrobiono jakieś badania. Bardzo oczywiście chciałbym znać ich wyniki, jednak postawię brodę Proroka przeciw garści kwaśnych czereśni, że to początkowe społeczne upośledzenie w większości przypadków raczej się samo nie wyleczyło, a najczęściej pewnie się tylko dalej pogłębiało. (Pan Tygrys to jednak dość wyjątkowy przypadek, zgoda? Na dobre i złe.)

Co może być bezpośrednią przyczyną takiego stanu rzeczy? Bezpośrednią przyczyną wydaje się być - co explicite stwierdzono w owym badaniu i owym artykule - to, że owe dzieci racjonalnych i wykształconych matek miały upośledzony JĘZYK CIAŁA.

Tak, jakby te matki od najwcześniejszych lat, same zapewne "obdarzone" osłabionym językiem ciała - co prawdopodobnie stanowi zarówno skutek, jak i w jakiejś mierze przyczynę, ich racjonalności (a może nawet w jakimś stopniu wykształcenia?) - przestawiały dziecko z normalnego, zdrowego polegania na owym języku ciała, na racjonalność, argumentację, logikę... Sami wiecie, o co tu chodzi. W końcu wystarczy rzucić okiem na twórczość tego czy owego blogera, choćby nawet "prawicowego".

Co jeszcze z konkretów pamiętam w związku z tym artykułem? To, że na owych filmach z ukrytej kamery często obserwowano, jak te biedne upośledzone dzieci racjonalnych matek przejawiały całkiem specjalny język ciała - który momentalnie, jak wnioskowali nie bez podstaw badacze, stawiał ich w pozycji socjalnej omegi.

Przede wszystkim był to gest, pojawiający się w przypadków konfliktów oko w oko, polegający na kładzeniu sobie dłoni na karku. Z miną, na ile pamiętam, z góry przegraną i z postawą wyrażającą w sumie podległość. Co momentalnie zapewniało tym dzieciom pozycję omegi w danej dziecięcej społeczności. (Z czegoś się w końcu korwiniści biorą! Że tak sobie pojadę intuicją.)

No i to by było na tyle konkretów. Natomiast jako inspiracja do rozmyślań, dyskusji, analiz, planów na przyszłość - własnych życiowych i dla świata - wydaje mi się to ważne i potencjalnie ogromnie płodne. Mamy tu bowiem coś, jednocześnie konkretnego i, jak na psychologię, naukowego, co jednocześnie naświetla nam problem Leminga, schyłkowej Cywilizacji w przeciwieństwie od twórczej i organicznej Kultury (mówię to oczywiście językiem spengleryzmu, ale to się da przełożyć na inne żargony), wychowania potomstwa, roli Kobiety w Historii (i w ogóle wszędzie), "równouprawnienia", ew. kontrrewolucji...

Nie zapominając o wielkiej, ważnej, a przecież z jakichś powodów tak zaniedbanej, problematyce szeroko pojętej Dupy (excusez le mot) i jej znaczenia we (nie bójmy się tego słowa!) Wszechświecie.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, czerwca 15, 2010

Nocne myśli co mnie naszły, o zdrowych anarchistycznych odruchach i różnych chorych libertarianizmach

Należy przypuszczać, że w stanie źwierzęco-pierwotnym każdy pierwotny źwierz zna swoje miejsce w hierarchii i w sumie się  z nim godzi. Oczywiście, źwierz stara się z reguły swą pozycję poprawić - z tego w końcu cała ta hierarchia się bierze i cała ta dynamika - ale kiedy widzi, że to głową w ścianę, z motyką na słońce i kijem Wisłę, to wtedy źwierz...

Albo więc cieszy się swą pozycją omegi - która w końcu zapewnia mu swego rodzaju immunitet pariasa, w sensie, że je ostatni i wszyscy go popychają, ale jednak nie grozi mu codziennie pojedynek na kły i pazury z alfą, czy aspirującymi betami, przede wszystkim zaś nie ma na głowie odpowiedzialności za swe stado, plemię, czy inną watachę... Kobiety na niego nie lecą, raczej żyje właśnie w celibacie, ale też, dzięki zjawisku psychologicznej kastracji, któremu wszelkie autentyczne omegi z urzędu niejako podlegają, niezbyt go to martwi...

Albo też jest właśnie tą alfą i cieszy się tym najwyższym z możliwych szczęść dostępnych dzikiemu źwierzowi - czyli statusowi alfy, z jego powodzeniem u kobiet, z wynikającą z tego miłego faktu perspektywą, że jego potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu, i posiądzie ziemię... Plus emocjonującym, pełnym przygód życiem... Plus możliwością przykopania każdemu zgodnie z własnym humorem... I tak dalej...

Godząc się i przyjmując, jak to się mówi, z dobrodziejstwem inwentarza fakt, że jest jako ten opisywany przez Frazera Król Lasu znad jeziora Nemi, co to ciągle na czatach, ciągle z mieczem w dłoni, ciągle wypatruje czającego się nań w zaroślach wroga... I wie, że nie dane mu będzie słodko i niewinnie umrzeć po długim i beztroskim życiu na starczy uwiąd i sklerozę, tylko właśnie jakiś nowy kandydat, jakiś kolejny konkurent, jakaś nowa, młodsza alfa... Pozbawi go w sposób gwałtowny i nieprzyjemny życia...

Nie mówiąc już o autentycznej trosce o losy stada czy plemienia, o nieprzespanych z tego powodu nocach, o posiwiałych w końcu, z czasem, z tego powodu włosach, obwisłych policzkach, wyliniałym ogonie... Wszystko ze stresu, ten zaś spowodowany odpowiedzialnością. Jak wykazano swego czasu w (okrutnym, ale chociaż pouczającym) eksperymencie na małpach, taki szympans wrzodów żołądka dostaje nie wtedy, kiedy go po prostu kopią prądem, tylko kiedy wie, że za jego błędy kopią prądem jego szympansich współbraci. I od tego taka alfa po prostu uciec nie może!

Jednak mówiliśmy o stanie naturalnym i źwierzętach - nawet gdyby tymi źwierzętami mieli być ludzie. A jak jest z ludźmi - tymi, którzy się już nieco (albo i wiele) oddalili? Którzy mają tę swoję korę i sobie nią kompinują, nie będąc już, przynajmniej bezpośrednio, poddani wszechwładzy swych biologicznych, naturalnych, źwierzęcych instynktów? Oddalają się - powie każdy wart soli którą zjada Ardreyista-Tygrysista - przywiązani jednak przecież do tych instynktów taką grubą gumą od bungee.

Nie, zgoda! Jednak faktem jest, że się oddalają i sobie kompinują, więc wszystko to robi się o wiele bardziej złożone. TO jest faktem, choć także faktem jest (dla Ardreyisty-Tygrysisty), że bardzo daleko i na bardzo długo od biologii i instynktów nie uciekniemy.

No więc, tak sobie myślę, że dzięki tej korze i oddaleniu się jednak nieco od tych pierwotnych instynktów możliwy jest u człeka m.in. zdrowy odruch anarchizmu. Czyli, że nam się cała ta hierarchia, cała ta piramida, nie widzi i nie podoba, i my ją... Chętnie byśmy roztentego - jednak nie tak, że od razu, w miarę jak my ją roztentegowujemy, wchodzimy w buty tej niewyspanej, siwiejącej z poczucia odpowiedzialności za całość, prześladowanej przez żądze zakochanych i pragnących (choć nieświadomie, tu kłania się samolubny prof. D.!) by ich alfa-potomstwo jako te gwiazdy na niebiesiech, jako ten piasek w morzu, samic...

Nie! Taki anarchista - a mówimy tu w tej chwili o zdrowym odruchowym anarchiźmie, nie o jakichś ideologiach czy Kropotkinach - po prostu sobie całą tę hierarchię swego stada czy plemienia odrzuca. Jemu się ona nie widzi, jemu się ona nie podoba, on się nie poczuwa ani do odpowiedzialności i siwego włosa alfy - groźnej i wspaniałej, ale targanej stresem i skazanej na los Króla Lasu...

Ani też nie chce sobie siedzieć w kącie na tyłku i cieszyć się, że jeszcze żyje i może mieć wszystko w głębokim lekceważeniu... Jak to omega. Czyli jak jakiś pijący denaturat kloszard. Albo oglądająca "Taniec z Gwiazdami" gospodyni (?) domowa.

Wydaje się w końcu dość naturalne, że spora kora (rym zamierzony!) i aktywna sprzyja temu, by sobie świat wyimaginowany mentalnie stwarzać, oraz ze światem faktycznym mentalnie się nie godzić. Lepszy świat mogąc sobie bez trudu, za sprawą i pomocą tej kory właśnie, wyobrazić.

Mamy więc tak, że praktycznie każda młoda i pełna energii, potencjału i ambicji jednostka (z tych obdarzonych grubą i zdolną do kompinowania korą) czuje się, w całkiem naturalny sposób i z naturalnych przyczyn, postawiona ZBYT NISKO w hierarchii (swego stada czy plemienia)... I w sposób naturalny zazdrości alfie jego niezliczonych kobiet, platynowych kart Visa, pokazywania się trzy razy dziennie w telewizji, puszystego ogona, pełnego przygód i niebezpieczeństw życia...

Co jest naturalne, choć, patrząc z meta-poziomu, niezbyt w sumie mądre. (I tu znowu lewak od "samoblubnego genu" wystawia swój paskudny łeb.) No, ale kto na to patrzy z meta-poziomu? (Poza lewizną i nami, znaczy. Zabawne połączenie!) My tutaj, zgoda, ale jaki to ma wpływ na ambicje i odruchy takiego młodego ambitnego, który czuje się w swym stadzie czy plemieniu niesprawiedliwie niedoceniany, więc sobie szybko wymyśla lepsze o niebo stado czy plemię...

I (bo co go to kosztuje) sobie je, mniej czy bardziej realnie, mniej czy bardziej mózgowo i w oderwaniu od rzeczywistości, wprowadza w życie. W przestrzeni między czystymi, platonicznymi marzeniami i realnym działaniem.

Możemy się na to wściekać (my starzy i mądrzy), możemy się z tego wyśmiewać, ale trudno tego w sumie nie zrozumieć. To W TYM sensie należy z pewnością interpretować słynne (i mające wielu autorów) stwierdzenie, sprowadzające się do tego, że w młodości wypada być lewicowcem, ale w wieku dojrzałym już nie. 

Mieliśmy Ardreya, teraz będzie szczypta Spenglera, do kompletu. Tak sobie właśnie myślę, że - spenglerycznie rzecz ujmując - taki, poniekąd naturalny, wynikający z wad i zalet młodości, oraz naszej rozbuchanej i w sumie nie bardzo mającej co z sobą zrobić, więc czas sobie zabijającej (tutaj także "Taniec z Gwiazdami"), mózgowej kory, anarchizm, to może być dość i OK dla Człeka Faktów.

Czyli człeka normalnego, niepozbawionego hormonów i społecznych instynktów, które to nam Mama Natura przez miliony lat wdrukowywała, i całkiem nieźle, wbrew temu, co się nam ostatnio wmawia, jej sie to udało. Mówimy teraz o człeku nie całkiem przez rozszalałą korę zdominowanym. No i taki człek albo się buntuje w ten młodzieżowy sposób, albo się nie buntuje.

A ponieważ społeczeństwo dalekie jest - jak wszystko co ziemskie - od doskonałości (a niektórzy twierdzą nawet, że od pewnego czasu wciąż od niej dalsze), więc i jednostki dojrzałe intelektualnie i emocjonalnie, także mogą się z hierarchią swego (ale właśnie nie do końca swego, w tym rzecz!) stada, plemienia, czy społeczeństwa nie zgadzać.

No i mamy wtedy różnych Diabłów Stadnickich (mój krewny by the way, choć nie przodek), czy innych upiornych warchołów, albo i bez porównania bardziej ideowych i bezinteresownych buntowników. (Bo buntownikiem się albo jest, albo się nie jest. To sprawa taka jak wzrost, czy skłonność do łysienia.)

Ludziom jednak Prawd... Przypominam, że mam na myśli spengleryczne rozróżnienie Prawd od Faktów, oraz ludzi, którzy się jednym czy drugim kierują. Ludziom Prawd zatem - tym (by użyć języka Brantome'a w przekładzie Boya) "mózgowcom", co to im kora bez żadnej kontroli czegokolwiek szaleje, kreując wizje, hiper-logiczne i całkiem oderwane od rzeczywistości (ale za to jakie uwodzicielskie i o ile od rzeczywistości lepsze, ach!) świata interpretacje i modele.. Tym więc... Niech będzie po prostu "ludziom"...

Więc im to po prostu nie wystarcza. W ich oczach taki zwykły odruch anarchii, to goły i trywialny Fakt. Zresztą to samo mamy na przykład z liberalizmem. Dla takich ludzi liberalizm to także goły i trywialny Fakt. Fakt, a więc nic pięknego, nic ważnego, nic wzniosłego... Nic PRAWDZIWEGO w końcu. Jak się takim czymś podniecać?! Jak takie coś miałoby sprowadzać człeka z drogi ku lepszej, PRAWDZIWEJ wreszcie przyszłości, lepszemu i PRAWDZIWEMU wreszcie światu...?

Mamy więc, w miejsce mniej lub bardziej REALNEGO liberalizmu, w miejsce mniej lub bardziej realnego i naturalnego anarchizmu, anarchizmy wyrozumowane różnych szczerych i (ach, jakże!) bezinteresownych kniaziów Kropotkinów... Albo mamy liberalizmy mózgowe, "korowe", niewyrastające z (wulgarnych dla tego typu ludzi) Faktów, nie ograniczone ułomnością i niedoskonałością wszystkiego, co ziemskie... I w ten oto sposób otrzymujemy np. libertarianizm i inne tego typu ideologie.

Swoją drogą, choć to cholernie śliski temat, oraz nie całkiem organicznie się z naszym dotychczasowym wywodem splata, jednak wśród tych moich nocnych myśli była i taka, że jednak może i tutaj toczy się owa podziemno-podskórna, często nieświadoma, podjazdowa walka, która zdaje się splatać w miłosnym-lecz-nie-tylko uścisku naszą faustyczną cywilizację i cywilizację...

No tych... Tych, co to czasem są nami, albo całkiem takimi samymi jak my... A czasem całkiem nie są, bo są lepsi... Albo może (innym razem) niekoniecznie lepsi, ale tacy biedni, tacy biedni, że jak my byśmy mogli im cokolwiek zarzucić? Ale często są lepsi, no bo oni akurat potrafią grać w te klocki, a my nie. Ale w inne klocki grać nielzia - nie mamy prawa nawet o tym pomyśleć!

Jak im akurat wygodnie. Chodzi, jak się już może ktoś domyślił, o (spenglerycznie rzecz biorąc) ten istotny i wciąż aktywny odłam pradawnej Magiańskiej K/C, o którym, z takich czy innych powodów, zawsze głośno. No i w końcu panowie "von" Mises i Rothbart, wynalazcy, jak rozumiem, libertarianizmu i "prawdziwego" - czyli mózgowego i nie liczącego się z wulgarną rzeczywistością, czy ludzkimi instynktami - liberalizmu, to byli właśnie ludzie wyszli tej specyficznej grupy. I zapewne nie oni jedyni.

No i tak sobie myślę, że może w tym jednak jest to, że oni całkiem nie rozumieją i nie potrafią zaakceptować naszego faustycznego państwa i narodu. Bo, jeśli mamy wierzyć Spenglerowi, a ja mu wierzę i bardzo ładnie mi się to właśnie zgadza, to każda K/C ma swoje własne rozumienie takich spraw, a on mają takie, które Spengler nawet b. dokładnie opisał.

Żyjąc wśród nas i w dużej mierze zapewne uważając się za jednych z nas (niby czemu nie?), jeśli jednak coś w ich wychowaniu (bo nie chodzi zapewne o żadne gołe geny), w ich tradycjach, w filozofii, którą mimowiednie nawet nasiąkali, jest coś z tej ichniej pradawnej K/C... No to dla nich rzeczywiście nasze państwo i nasz naród (nie mówię tu o polskim, tylko o wszelkich państwach i narodach rozumianych na sposób "zachodni") muszą być ANATEMĄ!

Ci ludzie, w takim wypadku, co im całkiem chętnie przyznaję, wcale nie muszą być żadnymi oszustami, idiotami, czy zbrodniarzami (Marks i inni tacy też, a nawet być może częściowo i Trocki) - oni właśnie są cholernie wierni własnym przekonaniom i, często, w tym bezinteresowni! Te przekonania są ze swej istoty religijne, lub, ostrożniej, quasi-religijne, a ta bezinteresowność także być może jest bezinteresownością religijnych fanatyków i proroków. (No bo dobre uczynki w sensie inwestycji, żeby potem balować w Raju, to raczej późna, mieszczańska i liberalna idea. Z autentycznymi prorokami ma to raczej mało wspólnego.)

Marks rozwalał państwo, Trocki rozwalał państwo (w odróżnieniu od takiego Stalina czy Putina) - a cóż'że innego czyni "von" Mises czy Rothbart? (Że spytam.) Uważam, że sprowadzanie WSZYSTKIEGO do geszeftu, forsy, oraz brzydkich skłonności odwiecznych handlarzy czy lichwiarzy, jest zarówno naiwne, jak i dość, w sumie, chamskie. Na pewno jest tego sporo, ale tego sporo jest przecież niemal wszędzie. Czy w Polakach na przykład nie?

Oczywiście często chodzi o forsę, ale też forsa - od ponad dwustu lat stanowi o praktycznie wszystkim, z wielką polityką na czele. To się na naszych oczach zdaje kończyć (co genialnie przewidział Spengler), ale wciąż jeszcze trwa i długo jeszcze się definitywnie nie zmieni. A jeśli tak, to cóż się dziwić, że droga do władzy, do Nowego Świata, Nowego Człowieka, Prawdy i Raju Na Ziemi, wiedzie przez zdobycie ogromnego majątku?

Przyznam, że naprawdę wkurza mnie powtarzanie przy każdej okazji, że "jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze". Jest to dowcipne (jeśli się to słyszy raz, góra dwa razy), jest to w interesujący sposób cyniczne... To z pewnością jakiś pradawny szmonces. Powiedziałem to już kiedyś w jednym tekście, Jarecki cały ten mój tekst opublikował na jakimś lewackim blogowisku, i był niezły ubaw, bo rebe Bratkowski, z wirtualną pianą na pysku, nawymyślał mi (i Jareckiemu chyba też) od "antysemitów". (A skąd on, że spytam, wie, jaki jest mój stosunek do Arabów?! Na przykład Palestyńczyków?)

Wracając do wątku głównego, pragnę zakończyć stwierdzeniem, że moim zdaniem warto analizować opisywane tu zjawiska z opisanego tu punktu widzenia. Na odmianę. Bo niewykluczone, że może to się okazać płodne. I niewykluczone nawet, że właśnie TU leży prawda o tych sprawach. ("Prawda" z małej litery, uwaga!)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 06, 2009

Takie różne (grudzień 2009)

Osławieni "Żydzi i cykliści" nie niepokoją mnie specjalnie i nie budzą we mnie większych emocji. (No, chyba że na rowerach jeżdżą z przyczyn ekologicznych.) Znacznie więcej mieszanych uczuć wywołują we mnie ŻYDZI I SZACHIŚCI.

* * * * *

Podstawowym założeniem liberalizmu, a także "konserwatyzmu", szczególnie w jego pospolitej odmianie ogrodowej - tej która z upodobaniem, niczym bluszcz, czepia się liberalizmu i w sumie stanowi jedynie jego starczą, czy może analno-retentywną, postać - jest "niezmienność natury ludzkiej".

Zgoda o tyle, że z pewnością, gdyby współczesne europejskie niemowlę od urodzenia wychować w społeczeństwie Azteków - cieszyłoby się po dorośnięciu masowymi ofiarami z jeńców wojennych i uczestniczyło w tym wszystkim, co się z tym wiązało, całkiem tak jak każdy Aztek, któremu dano na to szansę. (Przeciąganiem, z religijnych motywów, liny przez własny przedziurawiony język pewnie też.) Tak samo by było z wychowaniem w innych społeczeństwach, także tych ogromnie odległych od współczesnych liberalnych społeczeństw pod względem trybu życia i etyki.

Czego byśmy tu nie mieli! Ludożerstwo? Mniam! (I nie wierzcie, że to nigdzie nie występowało w realu, albo że nigdy nie miało nic wspólnego z rozkoszami stołu i szeroko pojętą gastronomią. To też lewacko-leberalne kłamstwo.) Świątynna prostytucja? Proszę bardzo! Niewolnictwo? A jakżesz, oczywiście! Tatuowanie sobie przez kobiety wąsów? Super pomysł! Witanie się przez branie w dłonie i potrząsanie swoim penisem? Jasne! Oddawanie gościowi do dyspozycji żony i córek? Też, niby dlaczego nie? I tak dalej - pełny repertuar zachowań.

Z czego, nawiasem, wynika, że liberalizm (i ten żałosny "konserwatyzm" w pospolitej wersji ogrodowej), albo są niewiarygodnie naiwne, albo też po prostu w głębi duszy totalitarne, jeśli mają nadzieję i zamiar uczynić wszystkich ludzi na podobieństwo swoich... Jak to powiedzieć...? Wiadomo o co chodzi.

Jednak założenie, iż taki na przykład praktycznie samowystarczalny rolnik (jeśli tylko obejdzie się bez paru fanaberii), będący na codzień udzielnym panem u siebie, samcem alfa w najpełniejszym znaczeniu tego słowa, a do tego żyjący blisko natury - nie w tym sensie, żeby jakoś rajsko i słodko, ale że wszystko jest jakie jest, bez potrzeby interpretowania przez autorytety i codzienną prasę... Który obcych niemal nie ogląda...

Że taki ktoś ma "tę samą naturę", co mrowiący się w milionowym mieście inteligent czy biznesmen z branży usługowej, który trzech dni nie przeżyłby bez troski władzy o niego... Który codziennie potyka się o tysiące obcych ludzi i musiał stracić wszelkie normalne odruchy agresji, bo inaczej dawno zacząłby wokół siebie gryźć, albo i gorzej...

Który bez wytężania umysłu, o jakim temu pierwotnemu rolnikowi (który jeszcze 50 lat temu w Europie istniał, ale teraz już NIE istnieje!) nawet się nie śniło, nie potrafiłby przeżyć godziny swego jałowego dnia - nie dlatego, że tak lubi myśleć, tylko po prostu dlatego, że wszystko wokół niego jest sztuczne i wymyślone przez człowieka, a w związku z tym do wszystkiego trzeba podchodzić z wytężonym umysłem. Albo też z umysłem właśnie otępiałym, ale na pewno nie z naturalnym instynktem, czy od dziecka wyuczonymi zdrowymi, przetestowanymi przez wieki twardego życia, odruchami. (Albo też, co jest najgorsze, z tym i z tym na raz.)

Tak więc, w zasadzie zgoda, że "człowiek" od czasów, gdy jest już tym obecnym gatunkiem - jak go nazwali? "Homo sapiens sapiens sapiens sapiens sapiens"...? ;-) - niewiele się zmienił, można to pominąć, ale też to nie ma aż tak wiele praktycznego znaczenia. Milionowe miasta są faktem - tak samo jak kamery, które można bez trudu poumieszczać na ulicach... podsłuchy, które zresztą mieszkaniec milionowego miasta dobrowolnie z sobą nosi, dla wygody... jak zastąpienie prostego i niemal samowystarczalnego rolnictwa przez globalną wymianę... I milion innych rzeczy, które są, i tego w żaden prosty, przewidywalny nie da się zmienić, choćby się chciało.

Ta - rzekomo konserwatywna - gadka o "niezmienności natury ludzkiej", to dla mnie kolejny przykład na to, że jedni nie przejmują się specjalnie obiektywną prawdziwością swoich sądów, bo i tak mają zamiar naturę zgwałcić i nagiąć do swoich poglądów... I to są ci, którzy realnie wpływają na rzeczywistość... Podczas gdy masa innych ludzi, którym się to naginanie niespecjalnie nawet podoba, łudzi się i hipnotyzuje tego właśnie typu "konserwatywnymi prawdami" - odlatując od rzeczywistości w sferę zabaw słownych i mózgowych rojeń.

Nie zdając sobie całkowicie sprawy z tego, że ich błyskotliwe "zwycięstwa" w słownych igraszkach, ich mistrzostwo w teoretycznym rozumowaniu na tematy, które się teoretycznemu rozumowaniu bardzo słabo poddają - nijak nie mają się do realnego biegu historii, układu sił i politycznych możliwości.

Edmund Burke to naprawdę nie był głupi facet, podobnie jak, powiedzmy, Roman Dmowski, i paru innych. Ale przeraża mnie, kiedy zamiast spróbować zrozumieć co mieli na myśli, dać się temu zainspirować, i ewentualnie użyć ich poszczególnych poglądów jako swego rodzaju skrótów myślowych, swoistej intelektualnej stenografii... Kiedy zamiast tego ktoś przyjmuje, że jeśli taki wielki ktoś coś POWIEDZIAŁ, to w tym jego słowie jest jakaś ogromna REALNA MOC, która pokona siły zła... Że to jakaś MAGICZNA FORMUŁA.

Która zwyciężyć musi, choćby siły zła były realne, a nie jedynie (jak by to było łatwo i przyjemnie!) lustrzanym odbiciem własnych naszych słownych igraszek, magicznych formuł i wiary w święte księgi. (I już nawet nie chcę rozwijać tematu świętych ksiąg, przekonując, że to jest akurat nie ta cywilizacja, o którą tym ludziom podobno chodzi. Nie każdy w końcu jest spenglerystą, choć trochę faktycznie szkoda.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.