Pokazywanie postów oznaczonych etykietą barok. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą barok. Pokaż wszystkie posty

sobota, stycznia 11, 2020

Barok trzeciego tysiąclecia w genialnym wydaniu

Miałbym do napisania na tego temat masę - od wyjaśnienia co to właściwie jest i czym było na 300, niemal co do dnia, lat przed śmiercią Wujaszka Stalina... Przez odparcie niezliczonych  zarzutów, że "wydziwione", że tu i ówdzie zalatuje "satanizmem", że "baby z brodą"... Itd. Po rzucenie tego na szerokie tło Tygrysizmu Stosowango... Może ewentualnie ęteraktywnie, jeśli się coś rozpęta.

Na razie mam jednak jeszcze dwie godziny właśnie tego na "Mezzo" (gdzie jednak jakość dżwięku jest lepsza i w ogóle przyjemniej, przykro mi!), a potem liberalna praca na chleb. (Dla Chińczyka zresztą.)

I powiem tylko, że fakty można sobie ew. znaleźć po Wikipediach, że dla mnie ten spektakl to w całości arcydzieło (bo wcale nie cenię nudnej umoralniającej "sztuki", religia to co innego, ale też chrześcijaństwo już nie istnieje), a w tej mikroskopijnej akrobatce z uszami po prostu się kocham.

A teraz... Barokowy Orgazm Na Słodko, czyli Ballet Royal de la Nuit (co by się dokładnie tłumaczyło, jako: "Królewski Balet Nocy", choć może raczej po prostu "Nocny") w wykonaniu Teatru w Caen i Ensemble Correspondence:




triarius

P.S. Po wielu miesiącach chcę znowu zmienić nasze motto. Jednak to dotychczasowe jest tak bezcenne, że oto tutaj je na wieki wieków uwiecznimy. Oto i: Czasem trzeba walić dechą w łeb. (były Prezydent RP Bronisław Komorowski, Poznań 17-11-2016

poniedziałek, lutego 05, 2018

Od tego się powinno zacząć NASZE WŁASNE Oświecenie...

Znałem Luigiego Rossi, nadwornego kompozytora Anny Austriaczki, żony Ludwika XIII, tych od Muszkieterów, lubiłem parę jego pomniejszych kawałków, ale nie myślałem, że to w większej ilości może być aż tak skurwysyńsko dobre. (Zresztą do szpiku kości szkoła Monteverdiego.) Na tym etapie historii, tak na oko, skończyło się to, co było naprawdę piękne i płodne w zachodniej cywilizacji (Faustycznej K/C dla Tygrysistów). Niby do Oświecenia mieli jeszcze trochę, ale Ludwik XIV to także żaden tygrysiczny faworyt.

Dalej powinniśmy więc to sami pociągnąć, z tego całego ichniego Oświecenia wybierając tylko to, co nam naprawdę pasuje. (Zgodnie z zaleceniem Dávili, o czym sami już powinniście wiedzieć.) Niewątpliwie trochę przesadzam i poetycko wyolbrzymiam z tym niemal-całkowitym odrzuceniem ostatnich czterystu lat, ale taka właśnie, moim skromnym, powinna być nasza naczelna idea - bierzemy tylko to co dobre, a masa dobra przecież nie jest, co by prolom nie stręczyły Światłe Autorytety.

Posłuchajcie sobie tego w wolnej chwili - ale nie przymuszając się, bo to szkodzi na percepcję z aprecjacją... Naprawdę warto!


triarius

sobota, października 18, 2014

Spiritus Tygrysizmu flat ubi sobie vult

Niewiele rzeczy tak cieszy wredne małe serduszko tygrysisty, jak widok (lub częściej niestety wyobrażenie) komucha dostającego w dupę od swoich. Czyli jedyny rodzaj martyrologii (?), jaki rasowy tygrysista w ogóle toleruje. Jedną z takich rzeczy (na inne spuścimy zasłonę) jest widok leberała, który przejrzał na oczy i ma z leberalizmem problemy, które w dodatku elokwentnie wyraża. Jedną z tych, znaczy, które nas jeszcze bardziej cieszą od biorącego w kość komucha.

Czemu to nawet lepsze od naszego doświadczonego przez życie komucha? A dlatego, między innymi, że taki leberał potrafi nam czasem dostarczyć niebylejakiej duchowej strawy. W końcu takim był z poczatku sam Ardrey, żeby już pominąć paru pomniejszych, o których sobie tu wspomnieliśmy lub, Deo volente wspomnimy. (Albo i nie.)

No i właśnie wpadł mi w ręce ktoś taki. Pożyczyłem sobie wczoraj mianowicie znaną książkę pana Allana Blooma pt. "Umysł zamknięty" ("The Closing of American Mind"). Oryginał wydany w 1987. (Konsultacja prof. Legutko, by the way.) Widzę, że chyba Boska dłoń mnie prowadziła, że sobie to pożyczyłem. (Nawiasem mówiąc, po wysłuchaniu całości podtrzymuję mą tezę, że książka pana Cialdiniego o wpływie na ludzi jest znakomita i jak najbardziej "nasza".)

Na razie przeczytałem do strony 62, czyli nie aż tak wiele, uwzględniając, że na poczatku jest jeszcze przedmowa żydowskiego, jak kojarzę, komucha, Saula Bellowa, ale to wygląda naprawdę na znakomitą rzecz i godną, by ją włączyć w kanon tygrysistycznych lektur.

Oczywiście - panowie A. i S. zawsze będą w innej kategorii (święte księgi, hłe hłe!) - no i to nie jest dla postych fizycznych tygrysistów, których zadania polegać będą na czymś innym, niż intelektualne włosa na 17 części rozszczepianie, ale dla intelektualnej elity jak najbardziej.

Nie sądzę, by nawet na ostatniej stronie pan Bloom dostał pręgowanego futra i zaczął się czaić w nocnym listowiu na zwierzynę, ale nie oczekujmy od niego zbyt wiele! Życie jest krótkie, dorośli ludzie raczej się aż tak bardzo nie zmieniają, a jak dałoby mu się jakieś 200 lat, to i facet by do końca przejrzał na oczy.

Na razie pozostaje mu zbolałego serca pocieszanie amerykańskim tradycyjnym... Wiecie sami - te tam oświeceniowe historie o "równości szans" itd. Czyli, jak na Amerykę, tradycja. Jednak KRYTYKA (w sensie filozoficznym) obecnej INTELEKTUALNEJ sytuacji owej ideologii - która, jakby nie było, podbiła przecież znaczną część świata, choć teraz, na naszych oczach, to się zaczyna szybko jakby odwracać... Więc ta krytyka, na tych pierwszych stronach, jest całkiem super!

Krytyka intelektualnej sytuacji leberalizmu, ale nie tylko, bo gość zajmuje się przede wszystkim wyższym szkolnictwem, a z tym wiąże się wiele innych spraw, niż tylko czysto intelektualne. Na Spenglera chyba nigdzie pluć nie będzie, Ardreya też z pewnością nie wspomni - za to Nietschego już wyraźnie docenił. Jest więc na niezłej drodze.

Naprawdę polecam tę książkę, godząc się z ryzykiem, niewielkim w mojej ocenie, że on tam, na pozostałych 400 stronach, zacznie wypisywać jakieś antytygrysiczne brednie. Tak czy tak - nie jako biblia, nie jako święta księga, ino jako krytyka Realnego Liberalizmu - to jest naprawdę fascynujące!

* * *

Może jeszcze o naszym makaronicznym tytule... Potraktujcie go jako ilustrację hasła, które mi się coraz gwałtowniej ostatnio kołacze po głowie - hasła: "Zróbmy sobie Barok!" Już Dávila, jak niektórzy może pamiętają, namawiał nas do zrobienia sobie własnego Oświecenia, ale mnie się widzi, że zacząć to trzeba od Baroku właśnie.

Nie całkiem w Polsce może, ale na Zachodzie Barok to był absolutny szczyt rozwoju tej Kultury ("cywilizacji" mówiąc prostym językiem). Nawet taki Michelangelo Falvetti, którego niedawno odkryłem, zmarł przed końcem XVII w. O ile kantat, o pół wieku późniejszego, Bacha nie jestem w stanie słuchać - częściowo na pewno z powodu chóralnych śpiewów po niemiecku, choć po prawdzie w pojedynkę też to obrzydliwe (Mozart jakoś sobie z tym radzi, ale to chyba tylko dzięki masonerii, że się zaśmieję) - to "Il Diluvio Universale" Falvettiego daje się słuchać jak najbardziej, a nawet więcej. (A swoją drogą, z wiki wynikałoby, choć explicite tego nie piszą, że to TEŻ był katolicki zakonnik. A to "Diluvio" to oczywiście po naszemu "Potop". TEN - światowy, "universale".)

Wiedząc, że nie każdy gra zawodowo na harfie w dobrej orkestrze, radzę na początek posłuchać końcowego fragmentu - tak po godzinie. Kantata to jednak dość sieriozny rodzaj muzyki, choć akurat te końcowe sprawy - jak owa tarantella Kostusi i to żeńskie trio na temat tęczy - powinny się spodobać każdemu, w miarę choćby zdrowemu na umyśle i uszach, człowiekowi Zachodu.

(Co oczywiście nie znaczy, by reszta była marna i bym jej nie polecał!) Jednak radzę zacząć od 1:06, a nawet wprost od bisów, czyli od 1:10. Mnie szczególnie ten kawałek o tęczy, "kiedy Bóg wybacza ludzkości", zachwyca, ale kostusiowa tarantella, także wykonana na bis, też super i wielu może się podobać nawet bardziej (czy młodzież mnie słyszy?).




No to już wiadomo dlaczego makaronizm w tytule? Łacina, machanie szablą, szlacheckość... W końcu cała polska kultura, ta prawdziwa, jest z gruntu szlachecka właśnie - niezależnie w czyim wykonaniu. To właśnie ten Barok, do którego chciałbym wrócić. Nasz, ale jednak zachodnim intelektualizmem owej epoki też bym go chciał nieco nasączyć. Nie mówiąc już o Monteverdich, Falvettich, i (wcześnijeszym od nich) panu Striggio. Tego nam wtedy brakowało, i tego nam teraz brakuje. Więc...?

triarius

sobota, września 21, 2013

Żebyście se nie mysleli!

Żebyście se nie myśleli (powtarzam z tytułu, co za marnotrawstwo!), że:

1. To jest TAKI blog;

2. Poradzicie sobie bez TAJNYCH KOMPLETÓW (czy może tajnych PENSJI DLA PANIEN, bo tam z pewnością uczyli francuskiego, wiem, bo babcię miałem po Sacré Coeur);

3. Dzisiejsza prawica może mieć jakiekolwiek szanse na sukces bez PRAWICOWEGO LIBERTYNIZMU;

4. Że od BAROKU nastąpił jakikolwiek istotny POSTĘP w sztukach, a szczególnie w muzyce... (OK, Buck Owens i The Pogues są słodcy, choć to też nie przeczy mojej tezie, ale ja mówię o Beethovenach i Fryckach);

5. Oraz z paru innych powodów, których tu, z takich czy innych przyczyn, nie wymienię...

Tak więc, ze wszystkich wyżej wymienionych powodów, i paru niewymienionych - oto przepiękna francuska balladka z wysoce arystokratycznych sfer, o dziwnie kontrowersyjnej, z punktu nie tylko JUDEOCHRZEŚCIJAŃSKIEJ moralności, treści. (W NIEKTÓRYCH kontekstach, np. takich jak właśnie ten, jest to bardzo adekwatne określenie! Są to jednak całkiem inne konteksty, niż te, w których to słowo się powszechnie ostatnio stosuje, i to, niestety, nie tylko w Gazownikach tego świata. Dixi!)

Żałujcie, że nie rozumiecie o co tam chodzi! (A kto rozumie, niech się cieszy, pęcznieje z dumy, a uszy mu płoną z tych tam matrymonialnych treści. Z wyższych sfer, hłe hłe!)

Swoją drogą ja sam od niemal pół wieku zachodzę w głowę, czy oni to na serio. (Bo znałem to z wykonania niedawno zmarłego Mouloudjiego. Czasem takie rzeczy puszczali w Trójce.) Melodia w każdym razie jest prześliczna, a wykonanie bardzo dobre. Ech - teorbany, viole da gamba... I komu to, @#$%^ mać, przeszkadzało?





triarius

P.S. OK, przyznaję - w powyższym wykonaniu wcale nie jest łatwo zrozumieć tekst i intrygę. Nawet jeśli ktoś, jak ja, po Sacré Coeur. (Pośrednio.) Oto inne wykonanie, mniej tradycyjne, bardziej popmuzyczne, dość nawet swego czasu popularne (słuchałem tego czasem w mrocznych latach Gierka). Tutaj już WSZYTKO jest jak na dłoni.

Żadnego w bawełnę owijania! (Choć jednak nie całkiem, bo jedno wysoce arystokratyczne i mało judeochrześcijańskie słowo zostało tu zastąpione słowem o wiele oględniejszym, choć sens jest w sumie całkiem ten sam.)


czwartek, maja 06, 2010

Orfeo

Właśnie sobie obejrzałem na Mezzo "Orfeo" Monteverdiego. Po raz zapewne trzydziesty w życiu, konkretnie od paru lat, drugi w ciągu miesiąca. I któryś już raz ten konkretny spektakl. Tak - "Orfeo", a nie "Orfeusz" (jak to wyświetliło, całkiem niepotrzebnie częstujące mnie ostatnio rodzimymi podpisami, Mezzo), "Orfeus", "Orfej", czy inne "Orfiątko"! To jest coś całkiem specjalnego i wyjątkowego, a nie jakaś tam  jedna z oper o Orfeuszu. (Nie mówiąc już oczywiście o "Orfeuszu w Piekle" Offenbacha, w którym liberalizm i przedsmak tego "muzycznego" koszmaru, który leje się teraz na człowieka ze wszystkich stron. Ale sza, bo będzie "antysemityzm"!)

By zacząć od spraw nieco mniejszej wagi, a potem stopniowo zwiększać... Co właściwie? Niech będzie, że "intensywność"... Więc w powyższym celu najpierw krótko o sprawach drugorzędnych. Więc scenografia była prosta, z paroma fajnymi pomysłami, i w sumie udana. Kostiumy nieco, jak to dzisiaj bywa, awangardowe, ale bez przesady. W końcu w czym mają w XXI wieku tańczyć po łące nimfy i pasterze, że spytam, jeśli nie w przydużych białych garniturach? Nie, poważnie to nie są złe kostiumy, a dusze zawinięte w celofan, czy może raczej jakiś tiul (żeby mogły oddychać, choć to poniekąd paradoks), były nawet bardzo przekonujące.

Te garnitury widać tutaj - białe to nimfy i pasterze, a Orfeo żółty. W dodatku śpiewiają i tańczą jak żywe. (Tamże, jak się sobie kliknie, więcej! Tego "Orfea" i innych "Orfeów", także na ogół ślicznych.) No i w końcu w recenzji (łał!) wypada powiedzieć, a o jaki konkretnie spektakl chodzi - więc chodzi o ten tutaj.


Była też choreografia, także nieco awangardowa, ale to samo - co mają niby tańczyć pasterze i nimfy, że spytam? Jeśli do wyboru jest albo dysko, czy inny breakdance, albo też "inspirowany starożytnością" styl Isadory Duncan (to była obrzydliwa komucha, ale na szczęście kacapy w końcu ją utrupili, tak jak lubię)... Albo też jakiś upiorny burżuazyjny (!) balet w stylu "Jeziora łabędziego"... Nie, to ja stanowczo wolę to co było! Choć nagie Afrykanki byłyby jednak chyba jeszcze lepsze. Może następnym razem.

Teraz sprawy naprawdę ważne. Czyli MUZYKA, no i treść. A, jeszcze jest gra aktorów! (Bo ja, widzie ludzie, pierwszy raz piszę recenzję ze spektaklu. Tracę, znaczy, kolejne dziewictwo, któreż to już z rzędu?) Było to naprawdę dobrze zagrane (w sensie orkiestry) i zaśpiewane. Faktycznie kiedy to słyszałem parę dni temu, początkowe śpiewania wydały mi się nieco zbyt... Nie powiem "cierpkie", bo cierpkość w muzyce, to ja pasjami lubię, ale raczej... Głosy jakieś takie nieco przeraźliwe, przynajmniej niektóre.

To jednak był chyba mój błąd, bo tym razem nic podobnego nie zauważyłem. Śpiewali wspaniale. Ten mój błąd mógł się wziąć stąd, że stosunkowo rzadko udaje mi się "Orfea" (czy zresztą jakieś inne takie dłuższe dzieło, co je dają w Mezzo) obejrzeć i wysłuchać od początku. Po prostu dlatego, że człek nagle włącza telewizor, albo nagle przełącza na to Mezzo, a tam już to leci. A jak nie leci, to człek wyłącza, albo też idzie sobie pooglądać co inne. No i tak wydaje się to być, że jak ja z tego Orfea czegoś nie wysłuchałem dotychczas parę razy, to też mam jakieś lekkie wątpia.

Z czego wniosek - i to naprawdę ważny (wyjąć zeszyciki, kto tego jeszcze nie zrobił, i cholera NOTOWAĆ!)  - że, skoro ja potrzebuję dwóch razy w ciągu tygodnia, żeby nie mieć cienia wątpiów co do brzmienia tej muzyki.... Ja, któren naprawdę czcicielem muzyki od stuleci... Ja, któren naprawdę mógłbym muzyki (dobrej!) słuchać za pieniądze i byłbym z tego dziko bogaty, a leberały by mnie musiały wynieść na ołtarze... Ja, któren Monteverdiego wielbię i uważam za największego w jego fachu, a "Orfea" za największy utwór muzyczny w historii... Ja wreszcie, itd...

Więc skoro ja czasem, na początku nie całkiem doceniam, to co musi być, ludzie, Z WAMI? A więc, nie zrażać się, że nic do Was nie trafia! Nie doprawiać, nie rozcieńczać Village People, czy innymi Skaldami (tfu!), ani nawet żadnym Fryckiem czy innym "Oda do Radości" Beethovenem! Po prostu macie WIEDZIEĆ, że to jest TO, i z tym przekonaniem w duszy macie słuchać! Niekoniecznie zawsze z zaciśniętymi z wysiłku pośladkami, przymuszając się... Czasem właśnie luźno, od niechcenia, zamiatając, gotując mężowi zupę, czy robiąc żonie dobrze (ach jak dobrze!). Tak ma być!

No dobra, była recenzja... Taka, na jaką nas w tej chwili stać. Było wezwanie und pouczenie... Teraz przechodzimy na poziom meta. (Kto tego z poziomem nie rozumie, niech się zapisze do hrPonimirskiego na korepetycje z metalogiki. Chłopakowi przyda się parę groszy, kupi se lepszego kąpa, a Wam zrozumienie spraw trudnych, z akcentem na META.)

Więc, jak wspomniałem, "Orfeo" Claudia Monteverdiego to dla mnie, i z przekonaniem, największy muzyczny utwór w historii. Choć, i mówię to głosem nabrzmiałym świadomością tego faktu, konkurencja jest naprawdę ogromna - wszystkie te Dufaye, Josquiny, Palestriny, Charpentiery... I Guido Rossi na dodatek. Ale tak właśnie jest. Największa opera... Co jest o tyle zabawne, że jest to także, przynajmniej oficjalnie, bo są tu pewne kontrowersje, pierwsza opera w historii. W każdym razie jest ona jedną z pierwszych. Z 1607, na ile dobrze pamiętam. (Tu też są jakieś drobne kontrowersje.)

Potem był już tylko zjazd! No, jeszcze w 40 lat później Monteverdi stworzył "Koronację Poppei", także nie byle co. No, ale w sumie na początku było najlepiej, a po jakimś czasie zaczął się zjazd tak przeraźliwy, że opera romantyczna to przecież koszmar! Rozumiem "Peer Gynta" (choć to jednak nie opera), "Carmen", czy "Porgy and Bess", ale Verdi i te wszystkie upiorne "Toski"?! (Nie mówiąc już o "Orfeuszu w Piekle", choć to operetka.)

Jak stwierdził kiedyś Pan Tygrys: "Verdi doprowadził nas do tego szamba i tylko Monteverdi może nas z niego wybawić". (Czy jakoś podobnie.)

W każdym razie, choć pod względem muzycznego gustu nie całkiem, mówiąc łagodnie, zgadzam się ze Spenglerem... Który w końcu był wykształconym i wyrafinowanym, ale jednak dziecięciem swojej epoki, która muzyki sprzed Bacha czy Haendla nie doceniała, zresztą nawet nie miała jak jej poznać... Więc, choć się pod względem muzycznego gustu nie zgadzam, to zgadzam się jak najbardziej, że właśnie Barok (czyli XVII wiek, a nie Bach, choć ten też był nie byle jakim kompozytorem, tyle, że żył w wieku XVIII, o czym mało kto zdaje się wiedzieć) był SZCZYTEM ZACHODNIEJ KULTURY! Kultury, czyli, na prosty i zrozumiały język - "cywilizacji".

Ta muzyka! Ta matematyka przecież! W końcu to wtedy powstał (i to w dwóch całkiem różnych miejscach) rachunek różniczkowy i całkowy! Przy tym wszelkie teorie względności, to, jeśli cokolwiek z tego rozumiem (a ukończyłem, choć bez zapału, Politechnikę i uchodziłem za matematycznego und fizycznego Wunderkinda w liceum, choć też mnie niespecjalnie kręciło), tylko pikuś, mały pikuś.

Wcale nie odmawiam Fryckowi osobistego talentu wprost ogromnej miary, tylko (że zaklnę) CO Z TEGO? Jeśli ktoś nie widzi, że to Frycek właśnie (z Verdim) doprowadzili nas do tego... Do tego raju, jasne... Jeśli ktoś się rozgląda i widzi raj, to właśnie do tego raju! A jeśli widzi co innego, to też Frycek z Verdim! Jeśli nie widzi, że w tej Frycka muzyce jest już ta "słabość nerwów", ta histeria, która dzisiaj dominuje dosłownie wszędzie i zewsząd się wylewa, to zeunuszenie...

Co ja będę Wam, ludzie, klarował! Wyobraźcie sobie chudego, bezpłciowego... Choć gruźlica zwiększa popęd, to i tak jest to popęd, że tak powiem, mało płciowy! No bo jaki normalny facet poleciałby na babę chodzącą pod ksywą George Sand, palącą cygara i seryjnie z siebie wypuszczającą upiornie nudne, umoralniające powieści... Do tego histeryczkę, robiącą sceny...

Więc ten facet, rzuca długimi włoskami, robi uduchowione miny, i przebiera nieskończeeeeeeeenie długimi, pajęczymi paluchy po klawiszach (jedno dobre, że te białe, a właściwie żółtawe, z prawdziwego słonia, nie ta politpoprawna tandeta co dzisiaj!), a na sali cała zgraja brzuchatych burżujów w tużurkach i kolorowych kamizelkach opinających im podwójne i potrójne podbródki. Nie, odwrotnie, sorry! - kamizelki opinają brzuchy, a podbródki po prostu są.

I drżą ze wzruszenia, kiedy ten Frycek tymi włoskami rzuca i wydaje z siebie.... Czy raczej z tego nieszczęsnego Stainwaya... Te histeryczne granka. Jeśli TO nie by upadek... Jeśli TO nie było co najmniej preludium do upadku - tego, który mamy teraz - no to ja już naprawdę nie wiem. No i autentyczna muzykalność, geniusz nawet, biednego Frycka NIC TO CAŁKIEM NIE MA DO RZECZY! Kiedyś muzyka była - ach! - dążeniem do formy całej Kultury. (Niech będzie "cywilizacji", dla Was tam, ludzie prości, bo też Was szanuję, i inaczej bym Was tak za uszy nie próbował podciągać.)

Tak że, zaryzykuję tezę, iż Szpęgleryzm Stosowany, cum Autentyczna Prawicowość, cum Nowy Stoicyzm (na dobre i na złe, nie mówię, że ja chcę być stoikiem, ale skoro mam do wyboru to - albo tuskoidię - to darujcie!)... Wszystkie te wzniosłe rzeczy, taka jest ta moja teza, zaczynają się od docenienia "Orfea" Monteverdiego i odrzucenia Frycków tego świata.

Możecie się podniecać Rolling Stones'ami (byle nie tym z ostatnich 20 lat, cenię jurnych staruszków, ale bez przesady!), możecie kochać zapijaczonych i bezzębnych pedałów z The Pogues (nie za pedalstwo i poglądy - ZA MUZYKĘ! Zresztą pedał był tam chyba jeden, choć akurat najważniejszy.) Możecie i powinniście nawet kochać Hanka Williamsa, Amálię, czy Żannę Biczewską (ja wolę taką ruską muzykę od wrzasków Wysockiego), ale zrozumcie ludzie, że to nie jest ten rodzaj, ta skala, ta wielkość muzyki, którą mieliśmy od Dufayów, Palestrin czy Monteverdich!

Wtedy, jako rzekłem, cała K/C szukała swojej idealnej formy - potem już tylko ten czy inny Frycek dawali "kulturalne przeżycia" brzuchatym, a choćby i chudo-suchotniczym, burżujom! I tak już pozostało, choć burżuj czasem udaje buntownika, co jednak także wcale nie jest taką wielką nowością.

Nie jestem żadnym specjalistą od sztuk scenicznych, ale prywatnie sądzę,  że "Orfeo" może być także największym utworem scenicznym - nie tyle "w historii", co naszej K/C. Bo Ajschylosi i Eurypidesi (sorry wielbiciele Konecznego!) to dla mnie jednak nie jest TA K/C. A więc, po odrzuceniu tamtych, co nam pozostaje? Zapewne "Hamlet", któren chyba uchodzi za największego i najbardziej reprezentatywnego.

Reprezentatywny to on faktycznie jest i reprezentuje, nawet bardzo udatnie, ten chaos, oraz tę przedziwną neurozę, która wisi jakby nad naszą K/C (wyjaśniam co tępszym moim kochanym Czytelnikom, że "K/C" to "Kultura/Cywilizacja" - dla ludzi prostych, nieliźniętych szpęgleryzmem, to oznacza PO PROSTU "CYWILIZACJA"). Największa ze wszystkich dotychczasowych K/C, zapewne po niej nic, albo nic podobnie wielkiego, a jednak ma w swych genach jakieś utajone szaleństwo... No i "Hamlet", mniej nudny i bezsensowny od "Króla Leara", to szaleństwo fantastycznie, trzeba przyznać, oddaje.

Ja jednak, człek prymitywny i niedzisiejszy, niespecjalnie doceniam sztukę przede wszystkim zajmującą się oddawaniem takich rzeczy, jak "chaos i zgiełk dzisiejszego wielkiego miasta", czy choćby - na o wiele wyższym poziomie, zgoda! - "neurotyczności naszej cywilizacji". Ja tego mam pełno na co dzień, uszami mi to wychodzi, i nie muszę po to leźć do teatru! No a, pomijając ten wzniosły aspekt, co takiego wspaniałego jest w tym "Hamlecie"? Chaos, brak formy, przegadanie, filozofia na poziomie liceum, tyle że podana w "kunsztownej" i "poetyckiej" formie. (Formie?)

Wiem, że wtedy nie mieli prawie dekoracji, więc musieli gadać, która jest godzina, zamiast postawić wielki dworcowy zegar i mieć z głowy. No i rozumiem, że publika płaciła wtedy za bilety nie po to, żeby jej mówili "jest wpół do szóstej, słońce zachodzi za wzgórzem", tylko raczej "już różanobiodra Jutrzenka strzepuje o sosnę bóstwu rogatemu pól i lasów jego dumny i groźny, choć teraz już jak mgiełka w nasyceniu, kordelas...". I takie rzeczy. Ale co MNIE to, @#$%, obchodzi? Grecy nie mieli żadnych dekoracji, aktorów było dwóch lub trzech, a radzili sobie całkiem nieźle.

Nie wiem, nie znam się, do czego się otwarcie przyznaję, ale na moje oko to "Orfeo" ze swą genialną prostotą fabuły, jest arcydziełem także w kategorii dramatu, do którego żaden Szekspir się nie umywa. W "Orfeo" jest masa niuansów i to tyle mówi o życiu, a szczególnie życiu ludzi wyższego lotu, że aż... A przecież treść można łatwo zawrzeć w paru zdaniach. Niech mi ktoś za to spróbuje opowiedzieć "Hamleta"! Przecież nikt tam z niego wiele nie pamięta!

Jasne, da się go w sumie streścić: "Hamlet, królewicz duński, dowiaduje się, że mu stryjek utrupił tatę i bzyka mamę, chce ich zabić, ale nie może się zdecydować, tylko zamiast tego doprowadza do szaleństwa Ofelię (nie dopieszczając tej, jakże chętnej, jak się należy chyba domyślać, dziewicy), a potem przyjeżdża Fortynbras i utrupia Hamleta". W porządku - tylko po kiego grzyba wszystkie te tam zawikłane szczegóły i szczególiki? Po kiego grzyba te monologi, wyskakiwania zza kotary i razgawory?!

No dobra, tom się wyżył na Szekspirze, któren się nie może, biedaczyna, nawet bronić. Naprawdę sądzę, że jest ostro przereklamowany, no i język mu pomaga w światowej sławie, ale to jednak nie jest taki byle jaki poziom i dzisiejsi geniusze w większości butów mu nie są warci czyścić. Po prostu wtedy była sztuka, a teraz jej nie ma. Chyba, że mówimy o rzeczach na pograniczu folkloru (nic w tym złego!) jak Amália, czy Bill Monroe. Ja mówię nie o sztuce DOBREJ, czy "fantastycznej", a o WIELKIEJ.  Wielkiej w zamierzeniu. Wielkiej swym bezkompromisowym poszukiwaniem FORMY. (Nie sposobu na wyrażenie ducha epoki!) Tej już nie ma i tyle.

A jednak, żeby nie wyjść na jakiegoś kopniętego monarchistę, co to pluje na swoje czasy i wyobraża sobie, jak by cudnie wyglądał w hełmie z przyłbicą (co faktycznie wielu z nich by pomogło na urodę), powiem taką oto rzecz... Ludzie, wielkiej WSPÓŁCZESNEJ sztuki już nie ma! A jednak przecież NIGDY TAK ŁATWO NIE BYŁO wysłuchać (i ew. obejrzeć) "Orfea", czy innych dawnych, dobrych... Wspaniałych nierzadko, a nawet często... rzeczy!

No bo też ile takich przedstawień "Orfea" mógł wtedy, powiedzmy w roku 1618, kiedy to się, jak każdy wie, zaczynała Wojna Trzydziestoletnia... Albo o rok wcześniej, żeby nam wojna nie zaburzała... Ile mógł ich obejrzeć taki nawet bogaty i - ach, jakże kulturalny! - szlachcic? Niechby i magnat! Niechby i biskup! Co tam - arcybiskup! No ile? Dwa? Trzy? Pięć? A ja widziałem go ("Orfea", nie szlachcica) już ze trzydzieści i naprawdę nie zamierzam na tym poprzestać! A więc i te czasy, wbrew wszelkim pozorom, także mają jakieś autentyczne zalety!

Jedyny, choć naprawdę poważny, problem w tym, że za dziesięć lat jedynym "dawnym" utworem muzycznym (?) jaki uda Ci się człeku wysłuchać, może być "Oda do Radości" (brrr!), a za lat 50 już nawet tego się nie da wysłuchać. Przynajmniej w normalnej symfonicznej postaci, bo w wykonaniu chóru różnobarwnych lesbijek z towarzyszeniem bałałajek, to może się i da.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, listopada 28, 2006

Barok w sklepie i mentalność oblężonej twierdzy

Znajoma pokazała mi kartkę wyrwaną wczoraj z naściennego kalendarza (więc nie była to informacja bardzo aktualna, bo przecież ten kalendarz drukowano w zeszłym roku), z tekstem na drugiej strony z cyklu "Czy wiesz, że..." Było tam o tym, że sieć sklepów grupy Co-op (co sugeruje, iż jest to kooperatywa, co dla niektórych jest tożsame z lewicowością) wprowadziła do sklepów w Szkocji muzykę barokową, pragnąc pozbyć się band wyrostków, które normalnie okupowały jej sklepy.

Bardzo mi się ten pomysł podoba. Okazuje się, że nawet wolny rynek, co tam wolny rynek - nawet wprost komercjalizm! - może czasem prowadzić do całkiem miłych i estetycznych skutków! Nie, żebym nienawidził wszelkiej tzw. lżejszej muzyki, raczej przeciwnie, ale typowy sklepowy muzak jest w najlepszym przypadku nijaki, zaś typowy dzisiejszy pop, nie mówiąc już o techno czy rapie - po prostu koszmarny.

Jako bardzo wyrobiony słuchacz muzyki, zajmujący się tym namiętnie od czasów niepamiętnych, mogę te rzeczy oceniać niemal obiektywnie. Nie mam bowiem specjalnych uprzedzeń muzycznych: sama idea punku wydaje mi się na przykład dość obrzydliwa, większość punkowej muzyki bardzo nieciekawa, ale tacy The Pogues, czyli mieszanina punku, irlandzkiego folku (który cenię b. wysoko) i... nie wiadomo czego jeszcze, jest po prostu wspaniały.

I nie ma tu większego znaczenia, że leader the Pogues to bezzębny, niekryjący się ze swoim zboczeniem homoseksualista, a do tego alkoholik. Fakt, że to kultowy zespół, ale ogromna większość kultowych zespołów ostatnich 30 lat przyprawia mnie o mdłości, a co najmniej nudzi. Zresztą słyszałem nawet trochę b. fascynującego muzycznie rapu. O ile większość rapu wydaje mi się nudna i wulgarna, to niektóre kawałki, choć teksty zapewne mają tak samo wulgarne i głupie, muzycznie są super. Nawet zresztą rodzima Peja - z pewnością poglądy mają lewackie, język obrzydliwy (nie, żebym ja sam reprezentował aż taki wersal), ale nie zmienia to faktu, że muzycznie jest to w porządku.

(To był taki sobie długi autoreklamiarski wtręt, ale w końcu "skromność przystoi jedynie tym, którzy inaczej nie mogą na siebie zwrócić uwagi", jak powiedział inny znany homoś, Oscar Wilde.)

Ta kartka z wiadomością o tym sklepowym baroku jakoś tak uderzyła we wrażliwą strunę w mojej duszy. Specjalnie wrażliwą od jakiegoś czasu, bowiem zacząłem się zastanawiać nad tym, że właściwie wszyscy - także ci najbardziej prawicowi - podlegamy cały czas i w ogromnym stopniu wpływom lewactwa, komercjalizmu, całej tej wulgarności. Nasze natomiast oddziaływanie na to wszystko jest niemal żadne.

I tak sobie myślę, że powinniśmy oszczędzać siły, a nie rzucać się w każdą pyskówę z każdym lewakiem - jeśli facet nie rokuje cienia nadziei, że przejrzy na oczy, jeśli nikt z naszych ciętych odpowiedzi niczego się nie nauczy, no to po co właściwie marnować czas i energię, po co się zniżać.

I dalej tak sobie myślę, że powinniśmy może przede wszystkim stworzyć środowisko, takie getto, taką twierdzę... W środku coś, jakby zakon rycerski. I podnosić swój poziom, żyć w nieco przynajmniej lepszym świecie, niż ten, w którym teraz zmuszeni jesteśmy żyć. Może też coś sobie nawzajem pomóc, jeśli się da. No i próbować oczywiście coś razem, drug z drugom, zbudować. I oczywiście razić wroga zza murów ile się tylko da, oraz co pewien czas nieco szybkich, skutecznych, dobrze zgranych rajdów na oblegające lewackie hordy.

Taka trochę jakby nowa i prawicowa masoneria, ale bez wygłupów w rodzaju fartuszków i Izydy. Ale raczej po prostu arystokracja - taka prawdziwa, oparta nie na, realnych czy fikcyjnych zasługach przodków, kręceniu się wyłącznie w gronie takich samych i pilnowaniu własnej "rasy", tylko na uczciwym poczuciu misji i uzasadnionym, zapracowanym poczuciu własnej elitarności.

Gdybyśmy zdołali utrzymać taki wyższy od otoczenia poziom, to może z czasem stalibyśmy się autorytetami - z początku choćby dla własnych dzieci i kobiet. Ech, tak dałem się ponieść fantazji, stary sentymentalny bałwan, nieprzystosowany do dzisiejszych czasów!

Zaraz! Ale przecież w sieci Co-op naprawdę zaczęli puszczać muzykę barokową! Prawda, przecież mi się to nie śniło? Nie, kartka z tego kalendarza leży tutaj obok klawiatury. Więc jednak?