Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekologia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, sierpnia 29, 2019

Z ostatniej chwili (lato 2019)

LGBT z warszawskiego ratusza od przedwczoraj leje się do Wisły.

(Trwają badania w celu ustalenia, jakie te, excusez le mot, nieczystości zawierają stężenie niejakiej Jachiry.)

triarius

P.S. Ale spokojnie, bez paniki... Czaskoski uroczyście zapewnia (a jakże mu nie wierzyć?), że tylko 1 procent wody w Wiśle to sfermentowane gówno.

wtorek, listopada 21, 2017

W kwestii Puszczy Bałowieskiej

Pchła roznosząca dżumę - znakomita europejska alternatywa dla drzew
Wysłuchałem ci ja właśnie sporego kawałka dyskusji na temat Puszczy Białowieskiej - dla potomności wyjaśniam: chodzi o to, czy mają być w niej drzewa, czy też korniki, bo tak akurat podoba się Unii Europejskiej. Argumenty tych wszystkich "ekologów" i europejsów wydają mi się żałosne, argumenty drugiej strony, tej naszej całkiem sensowne, i nie mam większych wątpliwości co do tego, kto ma rację.

Najważniejszą sprawą tutaj widzi mi się sam prześwietny Trybunał Sprawiedliwości, bo od zawsze głoszę, że wszelkie ponadnarodowe trybunały i inne takie, po prostu pozbawiają państwo części suwerenności; jeśli ktoś nie jest naiwny, jak wczoraj narodzone dziecię, to wie, że "Prawo przez duże P" to może sobie istnieć w tekstach np. K*wina, ale w sądach i na ziemi, prawo to wola silnego narzucona słabym (to akurat cytat ze Spenglera), i dotyczy to nawet prawa Boskiego, jeśli się tę sprawę głębiej przeanalizuje...

Nie twierdzę wcale, że prawo zawsze jest niesprawiedliwe - nie, może być (i oczywiście powinno) wprost przeciwnie, ale to raczej, o ile nie wyłącznie, w spójnych grupach, które poczuwają się do wspólnego dobra; widzą się jako mniej więcej równe, a w każdym razie podobnie wartościowe; odczuwają wzajemną solidarność (!)... Te rzeczy.

Kiedy mamy do czynienia z grupami, czy osobami zresztą też, które są sobie obce, których dobro, mimo wszystkich, mniej lub bardziej szczerych, propagandowych wysiłków Światłych i Postępowych, jest sobie wzajemnie obojętne; kiedy, co więcej, wydający wyroki są silni, a podlegający im znacznie mniej - wtedy z reguły "narzucanie" jest o wiele istotniejsze od tej wyśnionej i tak często opiewanej "sprawiedliwości".

(Oczywiście "sprawiedliwość", tak samo jak np. "demokrację", albo nawet "powszechny pokój i szczęście, istny Raj Na Ziemi" można sobie dowolnie niemal przedefiniować, jeśli ma się po temu odpowiednio potężne środki. Mówię o środkach propagandy, ale nie tylko o nich, oj nie, bo i środki przymusu na przykład też grają tu swoją rolę.)

Polska kiedyś miała masę miejscowości na tzw. prawie magdeburskim, skutkiem czego co poważniejsze spory były rozstrzygane nie tutaj, tylko właśnie w Magdeburgu. Było to dobre dla naszej, że spytam, suwerenności, czy nie było? A właściwie to pytanie jest niezręcznie sformułowane, bo tu nie chodzi o to, czy "dobre", tylko o to, czy ta suwerenność pozostawała aby nienaruszoną, czy też została oddana, w jakiejś tam części, Niemcom. Przez co, całkiem po prostu, Polska była mniej państwem, bo państwo, to po prostu suwerenność na pewnym terytorium i nad pewną ludnością. I więcej: częściowo stała się częścią państwa niemieckiego!

Nie mówię, że to dobrze, że państwu, dopóki nim jest, nikt od środka nie może podskoczyć, nie mówię, że to źle - po prostu, choć niby każdy może sobie dowolnie co chce definiować i np. "państwem" nazwać rudego szczura bez ogona, to jednak, kiedy przez tysiące lat mówiło się i pisało o "państwie", to chodziło właśnie o tamto, czyli o tę suwerenność. I tak to się, jak to bywa, wydestylowało. (Terytorium mogłoby teoretycznie być pominięte w tej definicji, jeśli będziemy mówić o takich tygrysicznych czysto sprawach, jak np. "państwo Magiańskiej K/C", w sensie "wedle jej własnych kryteriów", no bo przecie istnieją różne tam Syrie i Izraele... Państwo które, jak wiemy, jest partią komunistyczną lub Al Kaidą. Ale to tygrysiczna awangarda na samym froncie badań historiograficznych (ach!) i oczywiście mało kto o tym w ogóle wie.)

Unia Europejska wieku XIV
Mógłbym jeszcze sporo na temat państwa, suwerenności i różnych, szemranych przeważnie, ponadpaństwowych instytucji, które nas dręczą, ale zasadniczym tematem była Puszcza, więc zakończę o niej. Otóż niezwykle podoba mi się argument, tych nienaszych, że oto "kornik jest częścią przyrody" i że cholernie wiele z tego miałoby wynikać. Konkretnie tyle, na ile mogę wierzyć w wydolność własnej  mózgowej kory, że w lasach mogą sobie być i drzewa, tolerancja panie, ale jeśli ich nie będzie, a będą korniki, to też cudnie.

No więc nieśmiało, choć żaden ze mnie certyfikowany ekolog, przypomnę, że zarazek dżumy to też "część przyrody", więc powinniśmy go chronić, pieścić i opiewać. Albo ta pchła, co go, wraz ze szczurem, przenosiła i którą mamy na obrazku u góry.

Zresztą ktoś już kiedyś wymyślił genialnego bonmota, pod którym się wszystkimi kończynami podpisuję - bonmota o tym, że (z głowy to rzucę i bez stylistycznych zakrętasków): gdyby takie właśnie stworzonka mogły nadawać ordery i stanowiska, rychło doczekalibyśmy się ich piewców. Jak najbardziej prawda, a ewidentnym przykładem dla niedowiarków choćby "Unia" zwana "Europejską".

triarius

wtorek, stycznia 26, 2016

Rozmyślania nad czaszką słonia (2)

A było to tak... Jechałem ci ja wczoraj pilotem po krótkiej liście moich "ulubionych" kanałów TV... ("Ulubionych" - ludzie, trzymajcie mnie bo pęknę! Ulubionych to oni w ogóle nie mają w ofercie.) Działa to ostatnio przeważnie w ten sposób, że coś zobaczę, mignie mi jakaś mocno smrodliwa informacja na którejś z tasiemek informacyjnych, ale nic więcej nie raczą, więc zaczynam szukać po innych kanałach, choć tam, jak się okazuje, też niemal nigdy nie raczą.

Dodam, że na tej krótkiej liście, czyli wśród tego, co w ogóle oglądam z polskojęzycznych kanałów zajmujących się polityką, mam tylko TV Trwam. I tak na pewno będzie jeszcze długo. Nawiasem mówiąc, dzisiaj był świetny program z cyklu "W szkolnej ławce", na temat szkoły Sióstr Nazaretanek w Warszawie. Żeńskiej szkoły zresztą. (Koedukacja to dno!) Dowiedziałem się nieco interesujących rzeczy, a do tego nawet się trochę wzruszyłem.

* * *

Dygresja - całkiem obok naszego tu tematu, którą można potraktować jako cenny bonus, albo też zignorować i przeskoczyć.

Nie tylko to, że taki ze mnie były, przedsoborowy katolik, że wzruszam się na sam widok zakonnicy (!), to jeszcze niedawno sobie uświadomiłem, że sam chodziłem do liceum w sumie ubeckiego - po prostu żaden robotnik swoich dzieci do ogólniaka nie wysyłał, a i urzędnicy, których było o wiele mniej, wysyłali tam co najwyżej córki, a i to rzadko, a synowie zawsze szli do technikum...

Ubecji zaś w Elblągu w czasach PRL było, z dość zrozumiałych względów (wielki przemysł; ziemie odzyskane; ogromna ilość wojska, i to pierwszego rzutu; blisko morza; blisko ruskiej granicy) masę. No i ona swoich milusińskich (wam radzę nigdy nie używać tego słowa!) gdzie niby miała posłać? Do technikum? Czy może do zawodówki?

I jak to do mnie doszło, to faktycznie okazuje się, że poza nielicznymi wyjątkami, to były same prawie dzieci szeroko pojętych ubeków, z WSW włącznie. Jakie wyjątki? Ano takie, że np. mój dość dobry kolega, jeszcze z podstawówki, to był syn jednego z dyrektorów ZAMECHu...

Inny, z którym byłem jakiś czas całkiem blisko, był synem dyrektora banku (a po maturze, z tego co wiem, ożenił się z córką ubeka w Krakowie i został jednym z nich); jedna b. apetyczna Hanka, z którą się napawdę lubiliśmy, była córką nadleśniczego... 

Z czego widać, że jednak tam chodziły dzieci szych, a nie pospólstwo, moja matka aż taką szychą nie była, ale jednak nie "pospólstwo" - no i po prostu w naszej rodzinie szło się na studia, więc technikum odpadało. 

No a moja pierwsza... Niech będzie "miłość"... I przyjaciółka owej Hanki... Też niczego sobie dziewucha, choć zdecydowanie w wersji dla koneserów. Tutaj to już nawet nie było SB, tylko coś o wiele wyżej i bardziej militarnego... 

Jej ojciec był zbyt przystojny, miły i dorzeczny (a do tego ach, jaki otwarty i tolerancyjny w pewnych istotnych dla nas wtedy kwestiach!) na byle kogo z byle jakich służb - więc to na pewno byle kto z byle czego nie był. Nie żebym się wtedy tego domyślał, ale dzisiaj raczej już nie mam wątpliwości. Zresztą dziewczyna była naprawdę fascynująca, także intelektualnie i literacko, choć, łagodnie mówiąc, narowista.

Co do mnie, to tak się dzisiaj, po pół wieku, domyślam, że nikt właściwie nie potrafił wyczaić, czymi mogę być pociotkiem i kto właściwie za mną stoi - skoro tak wyraźnie wszystko mam w dupie, mówię co myślę, albo niemal, i jakoś mi to dziwnie płazem uchodzi. I to było zapewne moje ogromne i niezapracowane szczęście. 

Taki kapitan z Köpenick, tylko naiwny jak dziecko i niczego nieświadomy, ale na szczęście oni mnie nie rozgryźli. (Mojej matki zresztą, choć ona aż tak pod włos nigdy nie szła, też chyba nie potrafili w jej zawodowym środowisku rozgryźć - dlaczego, @#$$% mać, ona nawet się nie raczy zapisać do Partii?!)

O części moich ówczesnych licealnych kolegów było to wiadomo już wtedy, bo nikt się tam z takimi sprawami nie krył - raczej przeciwnie... Co do części nie można mieć dziś wątpliwości, kiedy się człek nieco zastanowił. A spotykałem czasem i ojców różnych koleżanek, które miały na mnie weneryczno-matrymonialną ochotę i chciały mi zaimponować dostatkiem, kulturą i tym nieuchwytnym je ne sais quoi swojej familii...

I zaprawdę powiadam wam, że ci ich tatusiowie to był TEN resort, w ostrej wersji i od samych początków "władzy ludowej", a co do części wątpliwości można niby mieć, ale też to raczej było to. Z jakimiś może drobnymi wyjątkami, bo nie chciałbym tu bezpodstawnie na kogoś rzucać podejrzeń, choćby istoty te były dla ew. Czytelników anonimowe. 

Mógłbym jeszcze na ten temat wiele, ale byłoby to już naprawdę b. osobiste, a poza tym, jak na dygresję całkiem niezwiązaną z głównym tematem, to jest to i tak już dość długie, nawet jak na rozczochraną gawędę w tygrysim stylu. Choć może jeszcze coś kiedyś, kto wie? Nie, "Dzieci PRLu" w mojej wersji to by już naprawdę był "hardkor" (to słowo akurat całkiem lubię) w każdym możliwym znaczeniu!

Koniec dygresji, która wzięła się jedynie z tego, że chciałem pochwalić pewien program TV Trwam i tak się oto autobiograficznie und demaskatorsko rozpędziłem.

* * *

Jechałem ci ja więc tak po tych kanałach, aż nagle znalazłem się na jednym takim francuskim, gdzie akurat pokazywali słonie. Ogólnie ardreyiczne programy o źwierzętach na afrykańskiej sawannie dość mnie cieszą, ale tym razem nie byłem na to nastawiony i omal nie pojechałem dalej. Jednak działy się tam rzeczy zarówno interesujące, jak i zabawne, więc na szczęście zacząłem oglądać.

Oglądaliśmy sobie - ja i hipotetyczna reszta publiczności - jak dorosłe słonie budzą małe słoniki, które śpią sobie słodko na ziemi. Budzą najpierw łagodnie, potem nieco już zniecierpliwione, ale wciąż są opiekuńcze jak cholera... Pomagają co bardziej niezgrabnym, czy może co mniej wyspanym, gramolić się na nogi...

Niektóre małe grzecznie wstają, inne wstają do połowy i zaraz znowu się kładą, więc te duże je znowu budzą, podnoszą, łagodnie popędzają... Było to naprawdę zabawne, dla mnie nowe, i nawet z lekka, przyznam (drugi raz dzisiaj!) duszeszczipatielne.

Nie wiem wprawdzie, czy budzenie było do szkoły, do kościoła, czy może na majówkę, i czy te małe strajkowały z jakichś ideologicznych względów, czy po prostu chciały sobie jeszcze pospać, ale moja sympatia i szacunek do słoni wyraźnie wzrosły.

Jak już wszystkie w końcu wstały, to oglądaliśmy, jak całe to spore trzypokoleniowe stado maszeruje sobie niespiesznie po sawannie. Idzie sobie, idzie, aż nagle przed nim, na spieczonej słońcem ziemi, porośniętej rzadką trawą, pojawia się zbielała ze starości czaszka słonia. Czaszka starej słonicy, jak nas poinformowano. Nie wiem, czy to się daje rozpoznać, czy też znali nieboszczkę wcześniej.

Słonicy niewątpliwie należącej kiedyś do tego samego stada, co można by wywnioskować choćby z czysto ardreyiczno-ekologicznych (co nie ma nic wspólnego z ociepleniem klimatu i innymi lewackimi obsesjami!) przesłanek. Taka czaszka wydaje się znacznie mniejsza, niż człek by sobie wyobrażał, ale i tak to jest spory kawał kości. Więc leży sobie ona na sawannie, a stado się do niej zbliża.

Kiedy już się całkiem zbliżyło, stanęło. Teraz słonie gromadzą się dookoła czaszki w zupełnej ciszy. Potem jeden po drugim podchodzą do tych relikwii pramatki, by je delikatnie przez chwilę podotykać końcem trąby. Słowo - niczego nie zmyślam!

W filmie trwało to dobrych kilka minut, ale w realu nie wiem ile, bo mogli coś skrócić, albo właśnie zwielokrotnić z innej kamery (choć to nie są polityczne demonstracje) - a poza tym, w głupocie swojej zmieniłem kanał, by jak dureń pognać za tą śmierdzącą polityczną informacją, która mnie do tych słoni przywiodła. (A i tak się na temat tamtego smrodu niczego bliższego nie zdołałem dowiedzieć.)

Teraz tego oczywiście cholernie żałuję, bo naprawdę chciałbym wiedzieć, jak to się tam skończyło, między tą czaszką prababci i może dwudziestką blisko z nią spokrewnionych słoni. W każdym razie i tak w owym filmie ujrzałem to, o czym Ardrey wspomina na kilku stronach jednej ze swoich czterech książek na ardreyiczno-tygrysiczne tematy.

To mianowicie, że słonie zdają się rozumieć śmierć "jako taką", mają w związku ze śmiercią co najmniej przedstawicieli własnego gatunku pewne charakterystyczne zachowania, oraz wyraźnie przejawiają związane ze śmiercią uczucia. (Mówienie o "uczuciach" w zwierzęcym kontekście absolutnie nie jest niczym bezsensownym, a lektura Ardreya każdego powinna o tym przekonać.)

Ardrey, starając się zachować naukową rzetelność, a dysponując jedynie skąpym materiałem w postaci nielicznych relacji myśliwych i tym podobnych ludzi, nie pisze o tym wiele, choć jest to przecież sprawa nieprawdopodobnie fascynująca, płodna w rozliczne intelektualne i aksjologiczne konkluzje, no i ogromnie po prostu "ardreyiczna" - w tym sensie, że stanowi niesamowity wprost argument za tą specjalną wizją stosunku między człowiekiem i przyrodą, która wyłania się z dzieła Ardreya.

Powiem to jako laik, w dodatku taki, który nie poświęcił tej sprawie bardzo wiele czasu, by ją dogłębnie studiować, powiem więc z głębi swej intuicji, ale chyba mam tu rację.

Otóż to "rozpoznawanie śmierci" przez słonie, w połączeniu z ich specjalnym do niej stosunkiem uczuciowym i pewną z nią związaną "rytualizacją" - wydają mi się czymś, co zdecydowanie wychodzi poza "ewolucyjne przystosowanie" - nawet rozumiane bardzo szeroko, jak to zresztą Ardrey właśnie czyni (głosząc m.in. teorię, moim zdaniem nie do zbicia, zbiorowej ewolucji całych społeczności).

Poświęcenie życia dla rodzeństwa, albo nawet tylko dla własnego plemienia - daje się uzasadnić "biologicznym interesem" danej grupy, czyli zwiększonym prawdopodobieństwem przetrwania jej genów. (Inna sprawa, że liberalna i lewicowa "nauka" nijak nie chcą się z tym pogodzić.)

Jeśli np. profilaktycznie utrupisz jakiegoś Maleszkę we własnym plemieniu, to dość oczywiste jest, iż w ten sposób zwiększasz szansę, iż twoje geny posiądą kiedyś ziemię, że twe potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu.

Natomiast wzruszenie na widok bielejącej w słońcu czaszki prababci i pieszczotliwe dotykanie jej trąbami w całkowitej ciszy, to coś jeszcze o kilka rzędów od "przetrwania najlepiej przystosowanych" i "egoistycznego genu" bardziej odległe. Nie sądzę, by ktokolwiek w jakichkolwiek wulgarno-ewolucyjnych kategoriach potrafił to kiedyś w miarę sensownie wytłumaczyć!

Ewolucja, OK - zgoda, oczywiście! Ale to już jest "kultura" (oczywiście nie w szpęglerycznym sensie!) - czyli to, co "normalnie" przypisuje się jedynie ludziom. I to jest jeszcze o wiele bardziej "kulturowe" i o wiele mniej w wąskim rozumieniu "biologiczne", niż np. etyka, która, jak to wykazuje Ardrey, jak najbardziej u zwierząt występuje (choć oczywiście nie całkiem w tej samej formie, co u ludzi), choć zarówno laik, jak i liberalny "uczony", nigdy się z tym zapewne nie zgodzi.

OK - zgodzę się, że taki "pietyzm wobec zmarłych" może mieć pozytywny wpływ na spójność społeczną, z czego wynika lepsza szansa na przetwanie własnych genów... Ale będzie to całkiem taki sam pozytywny wpływ, jaki ma na te sprawy RELIGIA. Bo też i jest to pewna pierwotna forma religii!

Przynajmniej, jeśli religię zdefiniujemy po PanaTygrysiemu: Religia to wszystko to, co nadaje sens naszemu życiu i naszej ŚMIERCI. SZCZEGÓLNIE śmierci, bo to jest trudne, a "sens życia" potrafi być trywialnym bełkotem lub beztroską bezmyślnością. W autentycznej religii z sensu śmierci (od której i tak nie uciekniemy, szanowna lewizno) wynika właśnie sens życia. 

(A niby jak inaczej mielibyśmy to ją zdefiniować? Zwracam uwagę, że mówimy teraz świeckim językiem.) Jakąś formę (zakodowanej hardware'owo) etyki ma wiele zwierząt, jeśli nie wszystkie - jakąś formę religijności zdają się mieć wyłącznie słonie, a jeśli nawet u jakichś innych gatunków jeszcze jej nie odkryto, to raczej tych gatunków nie będzie wiele. 

Jednak to i tak niemało, skoro bez tej naszej ogromnie przerośniętej kory mózgowej jakiekolwiek "religijne" zachowania są możliwe. I raczej powinno nam to dać wiele do myślenia, oraz spowodować parę przewrotów w naszej aksjologii. Tak to widzę.

* * *

OK, mamy zatem to, co zasadniczo miałem do powiedzenia. Nie żeby na ten temat nie dało się powiedzieć jeszcze sporo więcej, ale byłyby to już raczej zainspirowane opisanym tu zjawiskiem intelektualne spekulacje i filozofowanie. (Nie żeby było w tym coś złego!) Nie wykluczam, że jeszcze sobie ten temat podrążymy - szczególnie gdyby ktoś łaskawie mi tu ostro pokomentował - ale na razie zadanie wykonane i temat chwilowo zamknięty. Dzięki za uwagę!

triarius

środa, listopada 23, 2011

Pabieda

Poudoskonalałem nieco moje opowiadanko, ale w końcu nie będę Wam tu wklejał nowej wersji po każdej poprawce, prawda? Jednak dopisałem też nowy fragment, który uważam za zarówno zabawny, jak i być może proroczy, który Wam wkleję, I nawet na mniejsze akapity rozbiję, taki jestem!

* * *

Praca przyszłego Prezydenta wyraźnie znajdowała uznanie przełożonych (ach, gdyby potrafili się domyślić przyszłości!), bo w dwa lata po rozpoczęciu służby w Departamencie, w dniu Rocznicy Rewolucji, otrzymał talon na samochód. Wtedy było to ogromne wyróżnienie i wielka korzyść. Samochody w ostatnich latach stały się dobrem w najwyższym stopniu luksusowym, dostępnym jedynie wybranym spośród najściślejszej Elity.

Pamięta dokładnie ten, jak się wtedy mówiło, „wóz”! Był to ostatni krzyk europejskiej techniki. Samochód marki Pabieda, zbudowany na klasycznych wzorach dawnej dobrej Pabiedy z okresu pierwszego Kraju Rad, z pewnymi ulepszeniami wziętymi z klasycznej priwiślińskiej Syreny. Ekologiczny i z hybrydowym napędem. Aby zminimalizować emisję szkodliwych dla Wszechświata gazów, rura wydechowa nie wychodziła na zewnątrz – jak w dawnych, prymitywnych, nieekologicznych „samochodach” - tylko do wnętrza.

W modelach najbardziej luksusowych, jakim była właśnie owa Pabieda Gran Turismo Super de Luxe, samochód był nieco przedłużony, a z tyłu znajdował się niewielki przedział z siedzeniem na półtorej osoby (i raczej chodziło o chude osoby, ale o takie akurat było coraz łatwiej), oddzielony szczelnie od elitarnego pomieszczenia z przodu, gdzie były wypuszczane gazy wydechowe. Można było w tym celu zabierać ze sobą dalszych i gorzej postawionych członków rodziny, podwładnych, a w ostateczności przypadkowych ludzi z ulicy.

Choć tych ostatnich trzeba było oczywiście trzymać cały czas na muszce, na wszelki wypadek, gdyby nie do końca zadziałała na nich propaganda sukcesu. Na muszce trzymał ich uzbrojony po zęby towarzysz goryl, a właściwie trzech takich towarzyszy, którzy mogli się wymieniać na służbie, tak, by samochód zawsze był do dyspozycji. Talon na samochód opiewał automatycznie także na owych towarzyszy, których się co rok odnawiało.

Jazda w trybie spalinowym taką luksusową wersją bez pasażerów w tylnym przedziale była oczywiście surowo zakazana – ponieważ spaliny, które w niewielkim stopniu, ale jednak, do atmosfery się w końcu mogły wydostać, nie mogły się oczywiście marnować, a proli i tak było o wielu za dużo i trzeba było z nimi coś zrobić. Młodzi pracownicy Departamentu dość często ignorowali ten zakaz, co czasem kończyło się sądem doraźnym i równie doraźną egzekucją, przy czym ew. rodzina pokrywała koszty sznurka do snopowiązałki.

Samochód miał także i inne unikalne rozwiązania, jak wspomniany napęd hybrydowy, który działał w ten sposób, że z samochodem była zintegrowana specjalna dwukołowa przyczepa, wypełniona akumulatorami i wyposażona w korbę. Jeśli się przez całą noc ową korbą kręciło, to rano można było przejechać nawet do pół kilometra (absolutny rekord wynosił ponoć całe 723,31 metrów, wprawdzie, jak mówiono, nieco z górki) bez wdychania spalin (poza rezydualnymi) i konieczności bez polowania na proli. (Co było oczywiście niezłą rozrywką, ale nie, kiedy człowiek się akurat spieszył, a ulice były puste.)

Na szczęście ludzi do kręcenia korbą przez całą noc było sporo, wystarczyło dać im, albo tylko obiecać, miskę cienkiej zupki. Albo postraszyć wizytą o szóstej rano. Sił wiele nie mieli, ale ilość przechodzi w jakość i w dwudziestu jakoś sobie w końcu radzili. Oczywiście dzieci poniżej lat pięciu, a także nieco starsze, ale z krzywicą i widoczną anemią, otrzymywały góra pół miski.

Jak on wtedy kochał ten samochód! Wtedy już jego heteroseksualne upodobania ujawniły się z taką siłą, że tylko z trudem udawało mu się je ukrywać. Ryzyko było, ale i emocje. W końcu udało mu się znaleźć takiego chłopaka, który, tak samo jak on, nie był chłopakami w istocie zainteresowany. Więc jeździli tym samochodem razem za miasto, a potem kładli się na trawie, albo siadali na jakimś autobusowym przystanku, wyjmowali baterie z telefonów, i opowiadali sobie nawzajem swoje marzenia związane z tym, co odważali się nazwać „dupami”. I nie chodziło wcale o kolegów z kategorii B(CTSPJDRBZ), których w Departamencie była cała masa.

(Co oznacza ten skrót? Oznacza: Bezpitulkowcy (Całkiem Takcy Sami Poza Jedną Drobną Rzeczą Bez Znaczenia). Jednocześnie coraz bardziej intrygowało – wprost dręczyło i nie dawało spokoju – go to, co niedawno wyczytał na „blogu” Jaguara.

* * *

Tyle!

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

sobota, kwietnia 28, 2007

Na znak protestu puenty nie będzie!

To, że już mnie nie ma na prawica.net (nie dostawałem bowiem do wymarzonych przez admina wersalskich standardów i co pewien czas rzuciłem jakimś von Thuskiem, jakimś Bolkiem, albo też spytałem naiwnie "czy redaktor Wróbel to ten mały pedałek w kardiganku"), nie oznacza, że nigdy nie ma tam nic interesującego. Na przykład dzisiaj znalazłem tam naprawdę ciekawy tekst Ignacego Nowopolskiego zatytułowany "Globalizm a ekologia". Pozwolę sobie zacytować spory jego fragment.
Niedawno temu pewien znajomy Amerykanin, właściciel hurtowni „środków czystości”, opowiedział mi anegdotyczne, ale jak twierdził, prawdziwe zdarzenie.

Otóż pewnego dnia zgłosił się do niego zdesperowany wynalazca, któremu udało się skonstruować nowy typ... miotły. Zaletą tej nowej konstrukcji była jej niezwykła trwałość i bardzo niski koszt produkcji. Konstruktor ten mając zakodowany w głowie tzw. „american dream” (zdolności i pracowitość zawiedzie każdego od pucybuta do milionera), tryskając optymizmem skontaktował się ze wszystkimi dystrybutorami takich wyrobów w USA.

Ku swemu całkowitemu zaskoczeniu spotkał się wszędzie z odmownym przyjęciem. W odpowiedzi na dodatkowe monity jeden ze wspomnianych dystrybutorów odpowiedział mu grzecznie, że jego firma jest zainteresowana w tzw. „repeated sales” (wielokrotnej sprzedaży wyrobów) wobec czego trwałość jego konstrukcji nie jest pożądana.

Powyższa historia ilustruje dobrze ogólne trendy globalnej gospodarki, kierujące ją w stronę możliwie najtańszej masowej produkcji. Gdyby wspomniany wynalazca stworzył konstrukcję tak tanią, że wykonywana, powiedzmy w Bangladeszu, kosztowała by przysłowiową złotówkę, wtedy warto by w taki wynalazek zainwestować. Jednakże tylko wtedy, gdyby rozlatywała się ona po jednorazowym użyciu. Warto by wtedy rozpocząć masową produkcję i handlować nią w pęczkach np. po tuzinie.

Taka jest bowiem obecnie „filozofia” przemysłu i handlu. O ile w XIX i XX wieku, producent (nawet ten „krwiopijca”) szczycił się trwałością, estetyką i funkcjonalnością wyrobu, bez względu, czy była to miotła, płaszcz, serwis stołowy, czy odbiornik radiowy; o tyle teraz znaczenie ma tylko ilość i cena.

Szczególnie Stany Zjednoczone przodują w tej „filozofii”, a sami amerykanie określają się jako „throw-away-society”. Zamiast zastawy porcelanowej i srebrnych sztućców, na przyjęciach (przynajmniej amerykańskich) serwuje się nafaszerowane chemikaliami pożywienie, na ordynarnych tekturowych talerzach „made-in-China” w zestawieniu z podobnymi, łamiącymi się w użyciu plastikowymi widelcami.
Całość tutaj.

Z prawicowymi tekstami - na prawica.net, jak i na innych (w różnym sensie) prawicowych witrynach - nie jest wcale specjalnie źle. Znacznie gorzej moim skromnym z prawicową dyskusją. A już najbardziej z jej dynamiką, czyli z dochodzeniem do jakichś konkretnych wniosków. (O wynikającycj z tych wniosków działaniu już nawet nie wspominając. Cóż, prawica to ludzie w większości wściekle zapracowani. Mogą sobie nieco dla odprężenia pogawędzić i się poprzekomarzać, ale działanie? Nie dla forsy i elitarnie ostentacyjnej konsumpcji?! Fi donc!)

Prawicowa dyskusja (jeśli można to w ogóle tak nazwać), nawet kiedy składa się w zasadzie w znacznej części z sensownych wypowiedzi, zdaje się absolutnie do nikąd nie prowadzić. Po prostu wyrażamy własne, powiedzmy "prawicowe" poglądy, z radością dowiadujemy się, że ktoś jeszcze ma podobne, skomentujemy lekko uszczypliwie majaki jakiegoś ciężko oderwanego od rzeczywistości i własnej kory mózgowej zwolennika Platformy... I tyle. Nie tak się działa po drugiej stronie!

Dla porównania zachęcam do przeczytania tekstu Agnieszki Rybak pod tytułem "Rewolucja z dostawą do domu", zamieszczonego w "Rzeczypospolitej". Dotyczy on Sławomira Sierakowskiego i jego "Nowej Lewicy". Oto fragment, na dowód, że warto przeczytać i przemyśleć.
Założyciel "Krytyki" ma 27 lat, gładko zaczesane włosy i wyraziste poglądy. W chwilach wolnych pisze doktorat o politycznych implikacjach współczesnej filozofii francuskiej. A wszystko to pośród rozłożonych "Szewców" (razem z Janem Klatą wystawiają teraz sztukę Witkacego), kawy, dezodorantu i dwóch popielniczek zapełnionych petami. - Nasz wybór jest zarazem wyborem stylu życia, w którym się czyta, pisze, dyskutuje, ale także pije wódkę i tańczy - wyjaśnia.

Dorota Głażewska, drobna blondynka z naukowym zacięciem, bada na Uniwersytecie Warszawskim zaangażowanie społeczne. W "Krytyce" odpowiada za stronę organizacyjną - strony internetowe, Klub Krytyki Politycznej i ogólnie za życie środowiska. To wszystko sprawia, że wpada na Chmielną od razu po zajęciach na uczelni, a pracę często kończy tak, by na Ursynów odwiozło ją ostatnie metro. Maciej Gdula, 29-latek, to syn Andrzeja - byłego wiceministra spraw wewnętrznych i szefa Wydziału Społeczno-Prawnego w KC PZPR, a później doradcy prezydenta Kwaśniewskiego. Maciej w czasach młodzieńczych był punkiem, nosił irokeza i - jak mówi - ciągle ma w sobie poczucie niezgody. Choć z czasem bunt mu się ustatecznił. Po lekturze piątego numeru "Krytyki Politycznej" napisał artykuł o systemie edukacji i wsiąkł w środowisko. - "Krytyce" poświęcam cały wolny czas - przyznaje. Jest w tym liczącym kilkanaście osób towarzystwie jedynym prominenckim dzieckiem. Ale deklaruje: - Aleksander Kwaśniewski nie jest bohaterem mojego romansu. - Co na to ojciec? - Cóż, pewnie jest mu przykro.

Nowa lewica jest dziś z założenia antyeseldowska. Prawie taka, jaką by sobie wymarzyła prawica. Sierakowski: - Paradoksalnie prawa strona sceny politycznej jest mi często bliższa niż lewa. Łączy nas sprzeciw wobec liberalnego frazesu i wyobrażenia dopuszczające głębsze zmiany polityczne. Wśród polityków prawicy jest wielu intelektualistów - Jan Rokita, Ludwik Dorn, Marek Jurek. I choć nie podzielam ich poglądów, rozmowa z nimi będzie interesująca.

Ludzie "Krytyki" w większości związani są z Wydziałem Socjologii i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Ireneusz Krzemiński, profesor na tym wydziale i liberał, komentuje z ironią: - Sławomir Sierakowski dostał jakieś fundusze i poświęcił się bardziej działalności polityczno-organizacyjnej, niż pisaniu doktoratu. Przyznaje jednak, że podziwia pracowitość grupy.

Sierakowski na pomysł, który uczynił go liderem nowej lewicy, wpadł cztery lata temu. U kolegów ze studiów zamówił kilka artykułów i z młodzieńczą śmiałością poprosił legendę "Solidarności" Zbigniewa Bujaka, którego poznał na seminariach Magdaleny Środy, o wyłożenie 10 tys. zł na druk pisma. - Dał nam swoje prywatne pieniądze i tak to poszło - wspomina. Pierwszy numer "Krytyki Politycznej" ukazał się w tysiącu egzemplarzy. A nawet z dodrukiem, bo część nakładu wykupił Adam Michnik. Dziś pismo wychodzi w 4 tys. egzemplarzy i sprzedawane na pniu, zostawiając miejsce na półkach dla sztandarowych tytułów starej lewicy, takich jak "Dziś" Mieczysława Rakowskiego.


Całość do przeczytania np. na Forum Frondy, po kliknięciu tutaj.

Wracając do tekstu o ekologii, trwałości i wynalazkach... Spora część "prawicowej" debaty ocieka liberalnym dogmatyzmem, co w zabawny sposób prowadzi do takich zjawisk, jak to, że lewicowo-oportunistyczna i ewidentnie wroga wszelkim konserwatywnym wartościom partia Cieniasów często jeszcze na tych forach robi za prawicę. Dla przeciwwagi PiS robi oczywiście za "socjalizm". Głosy dyskutujących zamieszczone pod tekstem są może nieco mniej nabrzmiałe liberalizmem, ale i tak... Man nadzieję, że nikt się nie obrazi, jeśli go zacytuję, jeśli chce odpowiedzieć, to przecież może w komentarzach tego bloga.

No więc jeden dyskutant mówi tak (oryginał tutaj):
Najgorsze jest to że ludzie wola tandetę. Chemiczne jedzenie, tandetne ubrania, głupie książki, syfne partie. Nawet jak mają wybór głupio wybierają. Niemniej biurokracja wybiera jeszcze głupiej. Indywidualne wybory pozwala mi wybierać lepsze, biurokratyczny nakaz zawsze narzuca mi gorsze.
A więc to biurokracja jest winna, a w następnej kolejności ludzka głupota. Choć moim zdaniem należałoby najpierw przeanalizować rolę wolnego rynku, ponieważ sposób, w jaki wymusza on właśnie takie zachowanie producentów i marketerów, a w dalszej kolejności (wobec wolnego rynku mediów!) i konsumentów, wydaje mi się tak oczywisty, że trzeba by znaleźć jakieś potężne, a dziwnie ukryte czynniki, których rola mogłaby z rynku zdjąć tę odpowiedzialność.

Z takim poglądem zdaje się zresztą zgadzać drugi dyskutant, mówiąc (oryginał tutaj) tak:
Proszę nie zapominać, że ludzie wybierają spośród tego, co im zaoferowano.

Jesli w strategii rozwoju nie bedzie "raf" wartosci niematerialnych, to woda popłynie "z góry w dół".

Jeśli podatki bedą proporcjonalne do dochodu, to nie mamy wyjscia.

Właśnie podatek "LINIOWY" w tym kierunku nas ciągnie.

Jedynym kryterium jest minimalizacja kosztów - a to prowadzi do jednej ogólnoswiatowej korporacji.
Czyli ludzie nie są do końca zaślepieni "prawicowością" Korwina-Mikke, Balcerowicza i Platformy Cieniasów! Wystarczyłoby teraz jedynie pójść za ciosem i spróbować osiągnąć coś porównywalnego - toutes proportions gardées! - z przedsięwzięciem leninowców Sierakowskiego. (Zaczynając jednak na odmianę od "nadbudowy" intelektualnej.)

Teraz powinna być puenta... Ale "nie, puenty nie będzie i szukać jej na próżno!" (Co oczywiście jest cytatem z Waligórskiego.) Puenty rzeczywiście nie będzie i szukać jej na próżno, ale tym razem akurat nie z powodu zbrodniczych działań knezia Dreptaka, tylko dlatego, że puenta już po prostu nie wystarczy i żadnej sprawy nie rozwiąże. Tu potrzebne są radykalniejsze od blogowych puent działania!

Zresztą mogą to Państwo potraktować jako gest protestu - w końcu wszystkim wolno, to mnie nie ma być wolno?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, lutego 27, 2007

Nasz człowiek na drzewie

Przyznam, że w pierwszej chwili udział Andrzeja Gwiazdy wraz z jego mądrą i w ogóle godną najwyższego szacunku żoną w checy zorganizowanej przez lewackich hunwejbinów eurokouchozu w Dolinie rzeki Rospudy zaskoczył mnie bardzo nieprzyjemnie.

Z czasem jednak zaczynam dochodzić do wniosku, że może po prostu zaczynamy działać naprawdę politycznie, czyli nie tylko płakać, dyskutować o niczym na różnych forach, kłócić się między sobą zostawiając rozbawionego wroga w świętym spokoju... Ale także staramy się w chytry sposób temu wrogowi pokrzyżować plany i postawić, mimo bardzo trudnych okoliczności, na swoim. Od kogo zaś moglibyśmy oczekiwać takiego mistrzowskiego ruchu, jeśli nie od człowieka, który dokładnie, jak nikt chyba, sformuował przyczyny i istotę naszych obecnych polskich nieszczęść? Trudno przecież sobie wyobrazić, by akurat Andrzej Gwiazda nie wiedział, co to suwerenność, albo by mu na niej aż tak mało zależało.

Moja teza na temat udziału państwa Gwiazdów w spędzie ekofilskich Rasputinów, tej piątej kolumny na usługach późnych wnuków Bismacka, podstarzałych już paryskich "rewolucjonistów" z '68, nawiedzonych fartuszkowców i zgrai lubiących luksusowe życie europasożytów, jest na dzień dzisiejszy taka: Gwiazdowie poświęcili częściowo swe dobre imię, zgodzili się na marne towarzystwo, ponieważ uznali, że Polska potrzebuje Wallenroda.

(Przy okazji zwracam uwagę na wspomniane tu przed chwilą a ukute przeze mnie terminy "Rasputiny" - oczywiście od Raspudy, oraz "ekofile" - bo przecież ci ludzie nie są żadnymi "ekologami", ekologia to nauka i w dodatku całkiem o czym innym, zaś tego rodzaju nadrzewni masturbanci terroryzujący porządnych ludzi powinni się kojarzyć właśnie z ludźmi określanymi słowami kończącymi się na "-filia". Takie jest moje zdanei i podzielam je absolutnie! Warto by chyba było te słowa rozpropagować.)

Powrót to państwa Gwiazdów i Wallenroda... Dzięki temu posunięciu, genialnemu jak mam zamiar wykazać, po pierwsze zablokowana została TW Bolkowi łatwa możliwość przyłączenia się do antypolskiej ekofilskiej akcji. To już coś, prawda? Zamieszanie w kręgach lewactwa też może z czasem niezłe powstać, kiedy część tej zgrai dowie się, kim jest Andrzej Gwiazda i jakie poglądy głosi. Skoro rodzima "prawica" (poza PiS'em) nie potrafi zrobić absolutnie nic poza jałowym ględzeniem, to niezłym pomysłem może się okazać użycie lewactwa do realizacji niektórych chociaż prawicowych celów. To towarzystwo naprawdę ma energię, naprawdę nienawidzi swych wrogów, naprawdę chce, i niestety także potrafi, działać!

Andrzej Gwiazda poświęcił się zatem i tłumiąc naturalny wstyd zdrowego inteligentnego człowieka wiedzącego, że odtąd aż po wieki wieków - a przynajmniej do odrycia za kilkadziesiąt lat intymnych zapisków naszego Walleroda, które wszystko wyjaśnią - będzie uważany za lewaka. Zgroza! Przyznam, że ja bym się aż tak poświęcić nie potrafił, już chyba prędzej z butelką na czołgi.


Wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych środków, a sytuacja Polski, dla ludzi, którym nieobojętna jej niepodległość i honor, jest wyjątkowo wprost trudna. Nieuświadomionym wyjaśnię, że dla mnie Unia Europejska jest złem, i niezbyt mnie interesuje czy do mnie przemawia rozczepianie włosa na 17 części i dyskutowanie tego, ile jej jeszcze brakuje do stalinizmu, najazdów Hunów, Pol Pota, czy Czarnej Śmierci. Dla mnie jest lewackim totalitaryzmem, który pożera polską niepodległość i grzebie pod stertą nieczystości to, co jeszcze pozostało ze wspanialej do niedawna zachodniej cywilizacji.

Andrzej Gwiazda postanowił działać, chwała mu za to! Wybrał drogę trudną, bo z pewnością tylko wyjątkowe jednostki gotowe są na takie poświęcenie. Nie dość, że Wallenrod, to jeszcze TAKI Wallerod! To niemal coś, jak nasz agent w samych bebechach UB czy Gestapo!

Wallenroda już mamy... Ale nie oszukujmy się - jeden Wallenrod, choćby na drzewie i z butelką na siuśki, nie zapewni nam zwycięstwa, lub choćby tylko dalszych kilku lat w miarę znośnego przetrwania. Zadać więc muszę niewygodne, ale konieczne pytanie: co Ty gotów jesteś dla niepodległości Polski i ratowania naszej cywilizacji zrobić, polski prawicowy patrioto?

Jeśli nic sensowengo nie przychodzi Ci do głowy, to postaraj się choćby wylansować terminy "ekofil" i "Rasputin". Może dało by się też zorganizować demonstracje z poparciem dla mieszkańców Augustowa i przeciw uroszczeniom agresywnego eurokochozu. Róbmy coś, bo nasz człowiek na drzewie to potężny atut, ale może aż tak długo tam nie wytrzymać, jeśli nie przyjdziemy mu wkrótce z odsieczą.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.