Niedawno temu pewien znajomy Amerykanin, właściciel hurtowni „środków czystości”, opowiedział mi anegdotyczne, ale jak twierdził, prawdziwe zdarzenie.Całość tutaj.
Otóż pewnego dnia zgłosił się do niego zdesperowany wynalazca, któremu udało się skonstruować nowy typ... miotły. Zaletą tej nowej konstrukcji była jej niezwykła trwałość i bardzo niski koszt produkcji. Konstruktor ten mając zakodowany w głowie tzw. „american dream” (zdolności i pracowitość zawiedzie każdego od pucybuta do milionera), tryskając optymizmem skontaktował się ze wszystkimi dystrybutorami takich wyrobów w USA.
Ku swemu całkowitemu zaskoczeniu spotkał się wszędzie z odmownym przyjęciem. W odpowiedzi na dodatkowe monity jeden ze wspomnianych dystrybutorów odpowiedział mu grzecznie, że jego firma jest zainteresowana w tzw. „repeated sales” (wielokrotnej sprzedaży wyrobów) wobec czego trwałość jego konstrukcji nie jest pożądana.
Powyższa historia ilustruje dobrze ogólne trendy globalnej gospodarki, kierujące ją w stronę możliwie najtańszej masowej produkcji. Gdyby wspomniany wynalazca stworzył konstrukcję tak tanią, że wykonywana, powiedzmy w Bangladeszu, kosztowała by przysłowiową złotówkę, wtedy warto by w taki wynalazek zainwestować. Jednakże tylko wtedy, gdyby rozlatywała się ona po jednorazowym użyciu. Warto by wtedy rozpocząć masową produkcję i handlować nią w pęczkach np. po tuzinie.
Taka jest bowiem obecnie „filozofia” przemysłu i handlu. O ile w XIX i XX wieku, producent (nawet ten „krwiopijca”) szczycił się trwałością, estetyką i funkcjonalnością wyrobu, bez względu, czy była to miotła, płaszcz, serwis stołowy, czy odbiornik radiowy; o tyle teraz znaczenie ma tylko ilość i cena.
Szczególnie Stany Zjednoczone przodują w tej „filozofii”, a sami amerykanie określają się jako „throw-away-society”. Zamiast zastawy porcelanowej i srebrnych sztućców, na przyjęciach (przynajmniej amerykańskich) serwuje się nafaszerowane chemikaliami pożywienie, na ordynarnych tekturowych talerzach „made-in-China” w zestawieniu z podobnymi, łamiącymi się w użyciu plastikowymi widelcami.
Z prawicowymi tekstami - na prawica.net, jak i na innych (w różnym sensie) prawicowych witrynach - nie jest wcale specjalnie źle. Znacznie gorzej moim skromnym z prawicową dyskusją. A już najbardziej z jej dynamiką, czyli z dochodzeniem do jakichś konkretnych wniosków. (O wynikającycj z tych wniosków działaniu już nawet nie wspominając. Cóż, prawica to ludzie w większości wściekle zapracowani. Mogą sobie nieco dla odprężenia pogawędzić i się poprzekomarzać, ale działanie? Nie dla forsy i elitarnie ostentacyjnej konsumpcji?! Fi donc!)
Prawicowa dyskusja (jeśli można to w ogóle tak nazwać), nawet kiedy składa się w zasadzie w znacznej części z sensownych wypowiedzi, zdaje się absolutnie do nikąd nie prowadzić. Po prostu wyrażamy własne, powiedzmy "prawicowe" poglądy, z radością dowiadujemy się, że ktoś jeszcze ma podobne, skomentujemy lekko uszczypliwie majaki jakiegoś ciężko oderwanego od rzeczywistości i własnej kory mózgowej zwolennika Platformy... I tyle. Nie tak się działa po drugiej stronie!
Dla porównania zachęcam do przeczytania tekstu Agnieszki Rybak pod tytułem "Rewolucja z dostawą do domu", zamieszczonego w "Rzeczypospolitej". Dotyczy on Sławomira Sierakowskiego i jego "Nowej Lewicy". Oto fragment, na dowód, że warto przeczytać i przemyśleć.
Założyciel "Krytyki" ma 27 lat, gładko zaczesane włosy i wyraziste poglądy. W chwilach wolnych pisze doktorat o politycznych implikacjach współczesnej filozofii francuskiej. A wszystko to pośród rozłożonych "Szewców" (razem z Janem Klatą wystawiają teraz sztukę Witkacego), kawy, dezodorantu i dwóch popielniczek zapełnionych petami. - Nasz wybór jest zarazem wyborem stylu życia, w którym się czyta, pisze, dyskutuje, ale także pije wódkę i tańczy - wyjaśnia.
Dorota Głażewska, drobna blondynka z naukowym zacięciem, bada na Uniwersytecie Warszawskim zaangażowanie społeczne. W "Krytyce" odpowiada za stronę organizacyjną - strony internetowe, Klub Krytyki Politycznej i ogólnie za życie środowiska. To wszystko sprawia, że wpada na Chmielną od razu po zajęciach na uczelni, a pracę często kończy tak, by na Ursynów odwiozło ją ostatnie metro. Maciej Gdula, 29-latek, to syn Andrzeja - byłego wiceministra spraw wewnętrznych i szefa Wydziału Społeczno-Prawnego w KC PZPR, a później doradcy prezydenta Kwaśniewskiego. Maciej w czasach młodzieńczych był punkiem, nosił irokeza i - jak mówi - ciągle ma w sobie poczucie niezgody. Choć z czasem bunt mu się ustatecznił. Po lekturze piątego numeru "Krytyki Politycznej" napisał artykuł o systemie edukacji i wsiąkł w środowisko. - "Krytyce" poświęcam cały wolny czas - przyznaje. Jest w tym liczącym kilkanaście osób towarzystwie jedynym prominenckim dzieckiem. Ale deklaruje: - Aleksander Kwaśniewski nie jest bohaterem mojego romansu. - Co na to ojciec? - Cóż, pewnie jest mu przykro.
Nowa lewica jest dziś z założenia antyeseldowska. Prawie taka, jaką by sobie wymarzyła prawica. Sierakowski: - Paradoksalnie prawa strona sceny politycznej jest mi często bliższa niż lewa. Łączy nas sprzeciw wobec liberalnego frazesu i wyobrażenia dopuszczające głębsze zmiany polityczne. Wśród polityków prawicy jest wielu intelektualistów - Jan Rokita, Ludwik Dorn, Marek Jurek. I choć nie podzielam ich poglądów, rozmowa z nimi będzie interesująca.
Ludzie "Krytyki" w większości związani są z Wydziałem Socjologii i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Ireneusz Krzemiński, profesor na tym wydziale i liberał, komentuje z ironią: - Sławomir Sierakowski dostał jakieś fundusze i poświęcił się bardziej działalności polityczno-organizacyjnej, niż pisaniu doktoratu. Przyznaje jednak, że podziwia pracowitość grupy.
Sierakowski na pomysł, który uczynił go liderem nowej lewicy, wpadł cztery lata temu. U kolegów ze studiów zamówił kilka artykułów i z młodzieńczą śmiałością poprosił legendę "Solidarności" Zbigniewa Bujaka, którego poznał na seminariach Magdaleny Środy, o wyłożenie 10 tys. zł na druk pisma. - Dał nam swoje prywatne pieniądze i tak to poszło - wspomina. Pierwszy numer "Krytyki Politycznej" ukazał się w tysiącu egzemplarzy. A nawet z dodrukiem, bo część nakładu wykupił Adam Michnik. Dziś pismo wychodzi w 4 tys. egzemplarzy i sprzedawane na pniu, zostawiając miejsce na półkach dla sztandarowych tytułów starej lewicy, takich jak "Dziś" Mieczysława Rakowskiego.
Całość do przeczytania np. na Forum Frondy, po kliknięciu tutaj.
Wracając do tekstu o ekologii, trwałości i wynalazkach... Spora część "prawicowej" debaty ocieka liberalnym dogmatyzmem, co w zabawny sposób prowadzi do takich zjawisk, jak to, że lewicowo-oportunistyczna i ewidentnie wroga wszelkim konserwatywnym wartościom partia Cieniasów często jeszcze na tych forach robi za prawicę. Dla przeciwwagi PiS robi oczywiście za "socjalizm". Głosy dyskutujących zamieszczone pod tekstem są może nieco mniej nabrzmiałe liberalizmem, ale i tak... Man nadzieję, że nikt się nie obrazi, jeśli go zacytuję, jeśli chce odpowiedzieć, to przecież może w komentarzach tego bloga.
No więc jeden dyskutant mówi tak (oryginał tutaj):
Najgorsze jest to że ludzie wola tandetę. Chemiczne jedzenie, tandetne ubrania, głupie książki, syfne partie. Nawet jak mają wybór głupio wybierają. Niemniej biurokracja wybiera jeszcze głupiej. Indywidualne wybory pozwala mi wybierać lepsze, biurokratyczny nakaz zawsze narzuca mi gorsze.A więc to biurokracja jest winna, a w następnej kolejności ludzka głupota. Choć moim zdaniem należałoby najpierw przeanalizować rolę wolnego rynku, ponieważ sposób, w jaki wymusza on właśnie takie zachowanie producentów i marketerów, a w dalszej kolejności (wobec wolnego rynku mediów!) i konsumentów, wydaje mi się tak oczywisty, że trzeba by znaleźć jakieś potężne, a dziwnie ukryte czynniki, których rola mogłaby z rynku zdjąć tę odpowiedzialność.
Z takim poglądem zdaje się zresztą zgadzać drugi dyskutant, mówiąc (oryginał tutaj) tak:
Proszę nie zapominać, że ludzie wybierają spośród tego, co im zaoferowano.Czyli ludzie nie są do końca zaślepieni "prawicowością" Korwina-Mikke, Balcerowicza i Platformy Cieniasów! Wystarczyłoby teraz jedynie pójść za ciosem i spróbować osiągnąć coś porównywalnego - toutes proportions gardées! - z przedsięwzięciem leninowców Sierakowskiego. (Zaczynając jednak na odmianę od "nadbudowy" intelektualnej.)
Jesli w strategii rozwoju nie bedzie "raf" wartosci niematerialnych, to woda popłynie "z góry w dół".
Jeśli podatki bedą proporcjonalne do dochodu, to nie mamy wyjscia.
Właśnie podatek "LINIOWY" w tym kierunku nas ciągnie.
Jedynym kryterium jest minimalizacja kosztów - a to prowadzi do jednej ogólnoswiatowej korporacji.
Teraz powinna być puenta... Ale "nie, puenty nie będzie i szukać jej na próżno!" (Co oczywiście jest cytatem z Waligórskiego.) Puenty rzeczywiście nie będzie i szukać jej na próżno, ale tym razem akurat nie z powodu zbrodniczych działań knezia Dreptaka, tylko dlatego, że puenta już po prostu nie wystarczy i żadnej sprawy nie rozwiąże. Tu potrzebne są radykalniejsze od blogowych puent działania!
Zresztą mogą to Państwo potraktować jako gest protestu - w końcu wszystkim wolno, to mnie nie ma być wolno?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
witam,
OdpowiedzUsuńczy jest pan jeszcze w Prawicy RP?
jeśli tak, to bardzo proszę o zamieszczenie tego tekstu na stronie głównej... jest taka potrzeba ;)
pozdrawiam
Do kukiego...
OdpowiedzUsuńKiedy okazało się, że oni nie są przeciw Unii Europejskiej, równouprawnieniu, a w takich sprawach ja np. alimenty nie dostrzegają problemów, rozstaliśmy się polubownie (i bez alimentów).
Zostałem "obserwatorem", właściwie to dlatego, że skrypt nie pozwilił mi się po prostu wypisać. Nie, żebym im nie życzył wszystkiego naj, po prostu moje idiosynkrazje do żadnej partii chyba nie pasują, a w dodatku sobie nieco inaczej wyobrażam tworzenie czegoś tak poważnego, jak partia.
Jak? A od góry - od najważniejszych aksjologicznych, etycznych i światopoglądowych założeń. A potem hierarchicznie, drzewiasto niżej i niżej, aż do różnych wyborczych sloganów i takich tam. A oni, zdają się to robić w najlepszym przypadku od środka piramidy.
Zresztą naprawdę nie wiem, czy poważne prawicowe przedsięwzięcie może być w tak wielkim stopniu wirtualne, czy nie jest tu niezbędna ziemia, krew, geny, bezpośredni kontakt, imponderabilia, zaufanie, adrenalina, wspólneie przeżyte niebezpieczeństwa, trudy, sukcesy, wspólna menażka, wspólny koc, wspólni znajomi... Stąd zresztą moje ataki zwątpienia na temat sensu jakiejkolwiek mojej działalności, bo z ludźmi z którymi naprawdę się, w jakimś sensie, walczyło, nie mam już wspólnego języka. (Nie żeby byli tacy lewicowi czy III-RP. Większość nie jest, po prostu widać jestem aż tak aspołeczny.)
dziękuję za odp.
OdpowiedzUsuńnajbardziej zasmuciło mnie ostatnie zdanie - to "zwątpienie".
sam mam dużo podobnych wątpliwości...
na razie zostaję - żeby patrzeć na inicjatywę od środka (samo budowanie "wspólnoty" w sieci jest interesujące)
no cóż, żałuję, że pana tam już nie będzie.
pozdrawiam