Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kłamstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kłamstwo. Pokaż wszystkie posty

czwartek, stycznia 09, 2020

Taka sobie myśl o grabieniu

Przywoływanie - z przekąsem lub z dzikim wyciem - bolszewickiej zasady "grab nagrablione" jest częste u tego, co dziś pragnie uchodzić za "zoologiczną prawicę"... (A nie jest żadną "prawicą", a co najwyżej kacapską, przeważnie zresztą amatorską in spe, agenturą, co dobitnie właśnie w tej chwili pokazuje K*win, bratając się bez żenady z oficjalnymi już komunistami.) Więc "grab nagrablione" miałoby btć najgorszą już zbrodnią i idiotyzmem w całej komunuie...

Tyle że o nieuczciwości tych ludzi i ich pogardzie dla słuchaczy świadczy drobny fakt, że nikt z nich nigdy nie poruszył oczywistej, jak by się zdawało, kwestii, czy to "nagrablione" rzeczywiście takim jest, czy też to tylko taka komunistyczna propagandowa ściema. W końcu dla normalnego człowieka stosunek do tej kwestii, tego "grablienia", powinien być dość różny w każdym z tych dwóch przypadków, zgoda?

Że ujmę to jeszcze inaczej: albo "święte prawo własności" zawsze było tylko dla słabych i ubogich, a elity zawsze miały je w przysłowiowej dupie... I co więcej, bogaci właśnie dzięki jego olewaniu są teraz bogatymi - a wtedy, sorry, ale hulaj dusza... Albo nie, i wszyscy tym "prawem" - ach! jakże się przejmują! - i "grabić" jest naprawdę brzydko.

Dla mniej kumatych: w jednym przypadku bedzie ta "zasada" przede wszystkim propagandowym kłamliwym (jak to one), agresywnym sloganem, w drugim odrzuceniem zasad, których inni, a w każdym razie obecne elity, od dawna nie przestrzegają, więc one nie mają znaczenia. Proste? Jednak nie dla K*winów tego świata, jak się okazuje.

triarius

środa, lipca 26, 2017

O słoniu na sznurku i plemnikach

Eunuch
Powiedzenie o słoniu w salonie jest dość znane (choć nie aż tak, jak to o słoniu w składzie porcelany). To by nam wystarczyło, ale że nigdy dość lansowania Ardreya, więc przypomnę, że ów genialny człowiek (oskarowy scenarzysta m.in.) porównuje gdzieś zachowanie współczesnej zachodniej (jest jakaś inna?) nauki i całego tego dookoła niej interesu do historii z jednego hollywódzkiego filmu... Otóż mamy cyrk, a w nim uroczy i (jak to się często składa) niezbyt mądry klaun, którego wszyscy lekceważą, poza jego jedynym przyjacielem - ogromnym słoniem.

Tego słonia zamierzają w końcu źli cyrku właściciele sprzedać na słoninę, czy coś tam takiego, w każdym razie nasz bohater, klaun znaczy, głęboką nocą, w tajemnicy bierze przyjaciela na sznurek i chce z nim z cyrku uciec. Uciekinierzy szybko jednak zostają złapani, a nasz klaun, pytany gdzie tak po ciemku maszeruje ze słoniem na sznurku, zaczyna się bronić w te słowa: "Słoń? Jaki znowu słoń? Nie ma tu żadnego słonia!" Niby całkiem to samo porównanie, ale dłużej, piękniej, no i mieliśmy bezinteresowną okazję znowu podlansować nieco Ardreya, bez którego nijak, i Polska nie będzie Polską.

Fascynujące, zgoda, ale dlaczego dlaczego o tym akurat teraz? A dlatego, że właśnie ogłoszono wstrząsające zaiste wyniki badań, z których wynika, że w cywilizowanym zachodnim świecie w ciągu 38 lat (od 1972 do 2011) ilość plemników w... wiadomo... u przeciętnego tzw. "mężczyzny" zmniejszyła się o 60 procent.

Nie-wia-ry-god-ne, ale bynajmniej nie w pierwotnym sensie tego słowa, bo to akurat badanie było ponoć pierwszym w tym temacie naprawdę rzetelnym, pełnym, dającym w sumie niepodważalne wyniki. Że zaś te wyniki robią wrażenie, to się chyba każdy zgodzi, ale tytułem wisienki na torcie można to uzupełnić oficjalnym komentarzami owych naukowców, które także są szeroko w mediach propagowane, że oto "ten spadek zagraża przetrwaniu gatunku ludzkiego".

Tutaj w miły sposób uderzamy w adreyiczne tony, ale jednak z tym przetrwaniem nie byłbym aż tak radykalny. Dlaczego? No bo przecież cywilizowany Zachód to nie cała, excusez le mot, Ludzkość, prawda? Nasi drodzy naukowcy nie zbadali przecie zawartość tych tam plemników w... wiadomo... już nie tylko u rzekomych bojowników rzekomego rzekomo islamskiego państwa, ale nawet u Azjatów, Afrykanów, czy mieszkańców Południowej Ameryki. Na marginesie zresztą referowania owych szokujących (niektórych, bo nie aż tak bardzo nas tutaj) rezultatów wprost wspomniano nawet, że w Azji czy gdzieś wyniki są całkiem inne.

Tak więc, kochani naukowcy, kochane media i uwielbiana cała reszto - to nie o "Ludzkość" (ach!) chodzi, tylko o... Spengler jak zawsze miał znowu rację. Tylko tyle i aż tyle! To, tuszę, było wesołe i zajmujące, ale teraz dochodzimy do części najważniejszej i najzabawniejszej. W powietrzu wisi bowiem nabrzmiała aż do zsinienia kwestia DLACZEGO TO TAK SIĘ DZIEJE? Zgoda? No przecież wisi, a pytanie ciśnie się wprost na usta.

Naukowcy kochani i umiłowane media (a mogli to wszystko przemilczeć, tym bardziej, że akurat odbywa się jakieś lesbijskie mistrzostwo świata w piłce kopanej!) starali się nas tutaj usatysfakcjonować - podając różne ad hoc hipotezy: a to że za dużo jemy, a to że ekologia i różne tam szkodliwe substancje. I temuż podobnież. Czyli jak zwykle, ten sam krąg podejrzanych, te same co zawsze miłościwie nam panujące i jedyne dopuszczalne ideologie, jak ekologizm i odchudzizm z anoreksją. W BBC zasugerowali też, że może za dużo oglądamy telewizji, ale mieli przy tym tak zażenowane miny, że nawet samo zastanawianie nad tą możliwością intelektualnie kompromituje.

Czyli oczywiste brednie, w które nikt powyżej poziomu trzech... No niech będzie pięciu... Rysiów Petru nie uwierzy. Ja wam powiem, ludkowie rostomili, z czego ten przeraźliwy spadek ilości tych tam małych robaczków tam gdzie... wiadomo... Ten przeraźliwy spadek męskości - bo przecież to jest w sumie jeden z tej męskości przejawów i świadczy o stanie całości... Z czego to się bierze.

Z "RÓWNOUPRAWNIENIA" się bierze, kochane moje ludziątka! Pisaliśmy sobie już o tym, ale pewnie trudno by to było teraz wszystko odnaleźć, więc b. pokrótce powiem... Psychika wpływa na hormony - to chyba jest oczywiste? No a te z kolei wpływają, bo i jakby mogły nie, na te tam robaczki w waszej, ludkowie moi rostomili... Sami wiecie gdzie. I w.... Waszych kochanych męcizn też, drogie panie/bezpitulki! Kiedyś, kiedy facet widział kobietę, to reagował. No bo albo miał szansę ją... Nawet nie zawsze w łeb i w krzaki, ale powiedzmy zbajerować gadką i prezencikiem... Te rzeczy...

Nie zawsze, a nawet może i nieczęsto, było to możliwe, ale nie dlatego, że tak go od żłobka wychowano, ino dlatego, że był ojciec, bracia, sztylety, surowe prawo i co tam jeszcze. Facet mógł sobie spokojnie czuć chuć, w kobiecie (bezpitulki były wtedy praktycznie nieznane) widzieć obiekt seksualny - przeważnie niewiele z tego w praktyce wynikało, ale dla jego hormonów było to dokładnie to, co Mama Natura w mądrości swojej niepojętej przepisała.

Teraz inaczej. Codziennie setki kobiet, czy to co za kobiety dzisiaj uchodzi, prowokuje każdego biednego... Jak to stworzenie nazwać...? Może "pitulek"? Zbyt filglarnie i chyba do tego zbyt pochlebnie. Fakt że analogia do bezy. Niech będzie "MĘCIZNA". No i ta męcizna nic - nie reaguje, nie dlatego, że się boi sztyletu brata wybranki i rodowej zemsty, ale dlatego, że tak go wychowano i, mówiąc bez ogródek tak go WYKASTROWANO.

Darujcie, ale, choć kobiety (bezpitule mniej, fakt) cenię, kocham i chciałbym im nieba przychylić, jednak ich kopaniem (a tym mniej bezpituli, choć niewykluczone, że to tylko one robią) piłki podniecać się nie zamierzam, a poglądu że KAŻDY przypadek, kiedy dorosły facet musi być posłuszny jakiejkolwiek/jakiemukolwiek kobiecie/bezpitulkowi, to czyste tego faceta kastrowanie, nie zmienię! (A ta dorosłość to tak na oko od wieku czterech lat w mojej skromnej opinii. Więc tutaj przedszkola i cały ten nasz obecny liberalny raj. I nie mówię tu o naszym rodzimym bantustanie, który od jakiegoś czasu jest akurat wyraźnie mniej nieszczęsny.)

Tak to widzę, i możecie mi łaskawie uwierzyć (albo nie, mam w nosie), że w moim akurat przypadku nie jest to jakieś sobie wmawianie i dodawanie sobie pyskiem, czy wiązką elektronów, męskości, bo ja jej mam tyle, że gdyby mnie uwzględniono w dyskutowanym tu badaniu, wynik byłby sporo lepszy. I mówię to nie po to, żeby się dowartościować (bo niby jak by to miało działać?), tylko dlatego, że takie są fakty i gadki-szmatki o kompleksach i kompensatach możecie sobie włożyć, tam gdzie tęczowa flaga nie sięga. Dość miałem w życiu problemów w wyniku niezwykle podwyższonego poziomu testosteronu - mam je zresztą nadal - by się potrafić takimi ew. zakompleksionymi gadkami zakompleksionych męcizn przejąć. (Zresztą są oczywiście i korzyści z tego podwyższonego poziomu, nawet poniekąd więcej.)

Opisany tu powyżej mechanizm jest zapewne najpowszechniejszy i dlatego działa najsilniej, ale podobnie taśmowo trzebiących to, co w mniej podłych okolicznościach mogłoby być zadatkiem na mężczyznę, mechanizmów jest znacznie więcej. Np. te związane z pigułką, z alimentami, albo z Viagrą. (Czyniącą z faceta marną namiastkę wibratora i odbierającą mu prawo do powiedzenia nachalnej babie: "a idź się bujać smętny bezpitulu, poszukaj sobie kogoś w typie... Wiadomo kogo, prawda? Może on cię zechce!" Na szczęście tylko w przypadku smętnej męciźny to tak działa, bo prawdziwy facet i tak to potrafi, a Viagry nawet nie dotknie. Ale i tak, ponieważ mało kto z was. ludkowie, jest dziś w całkiem kastracją nietknięty.)

Moim skromnym, żeby już przejść do podsumowania, nie tyle Ludzkość (ach!), co zachodnia cywilizacja, skazała się sama na śmierć samym (?) faktem wykoncypowania i narzucenia sobie (z nieudolną próbą narzucenia go wszystkim innym też) absurdalnej i chorej idei "równouprawnienia". A wyście, drogie ludzieńki, już dawno temu uwierzyli, że to "równouprawnienie" to droga do uszczęśliwienia kobiet. Co jest oczywistą, jeśli się rozejrzeć bez ideologicznych końskich okularów, brednią.

Ani "uszczęśliwienie", ani nawet "kobiety". Nikt tu, na tym dzisiejszym Zachodzie, nie jest naprawdę szczęśliwy, a o "kobietach" niestety można tylko pomarzyć. Oczywiście że są, ale siedzą gdzieś w ukryciu i haftują ornaty, karmiąc piersią stadko dzieci, podczas gdy w ich imieniu wrzeszczą na nas... Na mężczyzn, na ile jeszcze się jakiś zachował... na męcizn... upiorne sfrustrowane harpie, w rodzaju tej tam. I tej drugiej z tą trzecią.

Dorabiajcie sobie ideologie, naukowce i media, poszukujcie wytłumaczenia właśnie odkrytego niewyjaśnionego fenomenu, ale ja wam mówię jak to jest. Tylko że wy, przy całym waszym zadęciu i rzekomej mądrości, zachowujecie się gorzej, niż wspomniany na wstępie klaun, udając, że istnieje tylko to, co otrzymało pozwolenie na istnienie od waszych szemranych sponsorów. Do tego klaun chociaż był sympatyczny i miał autentycznego przyjaciela, kiedy wy mordeczki... Róbcie tak dalej, a wkrótce zobaczycie!

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

niedziela, grudnia 04, 2016

Krótko o blaskach i cieniach epistemologicznej naiwności zatem...

Rodzinna wielokolorowa radość
Znajoma mnie dręczy, żebym coś napisał, i to nie o biciu ludzi, choćby byli brzydcy, bo to jej akurat nie interesuje. Na pisanie ochoty wielkiej nie mam i w ogóle stary już jestem, ale postanowiłem zadośćuczynić. Oto tekścik - w zamierzeniu krótki, ale może się nie udać - specjalnie dla niej, tej znajomej znaczy. O tym co w tytule.

* * *

Nieograniczona ufność i epistemologiczna naiwność to nie są brzydkie rzeczy, ani niesympatyczne. W kobietkach, dzieciach, szczeniaczkach i ślepych kociętach to nawet po prostu cudo. Gorzej jeśli to się łączy z patriotyzmem. Nie chcę się wypowiadać na temat innych patriotyzmów - niech sobie z tym radzą jak potrafią i w wielu przypadkach im gorzej, tym dla mnie lepiej - ale jeśli mówimy o patriotyźmie akurat polskim, to wolę jednak wraz z nim niewiele tych przecudnych cech, o których sobie właśnie mówiliśmy.

Znajoma owa, nie tylko że jednocześnie wynosi Pana T. i jego blogaska pod niebiosa, a z drugiej strony interesuje się jedynie zawartymi tam dowcipasami i przekomarzankami - które się faktycznie ładnie komponują z Ziemkiewiczami i Magdalenami Ogórek tego świata, ale przecież nie stanowią blogasa istoty, o istocie Pana T. i Tygrysiźmu Stosowanego nawet nie wspominając...

Do tego ta moja urocza znajoma w niemym zachwycie ogląda wszystkie filmy i co tam jej w tych telewizjach i na YouTubach pokazują, kompletnie odrzucając PanaTygrysiczną postawę swego rzekomego Guru i Mistrza, czyli najsampierw pytanie "po co ten @#$% autor/reżyser/komediant/itp. w ogóle to spłodził, co on chce mi właściwie wcisnąć i dlaczego, oraz jak mam się do tego najlepiej ustosunkować". Czyli REWOLUCYJNA CZUJNOŚĆ, albo spora jej część w każdym razie. Jeden z filarów Tygrysizmu.

Zgoda - bywają przypadki, że i ja oglądam coś, albo częściej słucham, w niemym zachwycie, ale to właśnie SZTUKA na tym polega, że człek się tym syci i w tym nurza odrzucając wredne podejrzenia wraz z analizami "kto za tym stoi, komu to służy" - zata- i rozta- piająć się w tym tam Monteverdzie czy innej pannie Carolinie Ramírez. (Choć po prawdzie tam chyba nie panna Carolina śpiewa, bo to klasycznie wyszkolona baletnica turned actress. Oczywiście szkoda, ale i tak - te minki, te uszeczka... Ach!)

Można by to analizować w dysertacjach i wielotomowych dziełach (którą to myśl wspomniana tu moja znajoma odrzuciłaby od razu ze wtrętem), ale jest tu i wielkość efektu przy względnej skromności środków i parę innych rzeczy, które z takich czy innych powodów (które też by można analizować do upojenia) całkiem nie pasują macherom, geszefciarzom i propagandzistom. Artystom zaś jak najbardziej.

(Krótkie to już teraz nie jest, więc jeden z naszych celów nam się nie osiągnie, Cóż...) Przechodzę do konkretów. Pewnie każdy widział tę reklamę ze starym grzybem, który się najpierw pracowicie uczy angielskiego, robiąc różne zabawne błędy i rywalizując w wymowie z samym Tuskiem, a potem leci gdzieś, zapewne na Wyspy Brytyjskie i po angielsku wita się ze swoją, pierwszy raz widzianą, jak się możemy domyślić, wnuczką. I ta wnuczka jest małą Mulatką.

Jakież to wzruszające, prawda? Tylko paskudny rasista nie rozczuli się widząc taką scenkę, no bo jakże? No i chyba nie sposób się w tym dopatrzyć żadnej brzydkiej propagandy czy wrażej manipulacji? No to powiem tak... Mam ci ja znajomą. To znaczy miałem znajomą, w realu, mieszkała w Gdańsku, a potem wyjechała do Anglii, gdzie, z tego co wiem, a miałem z nią jakiś czas pewien kontakt przez Fejzbuka, prowadzi niewielką firmę. Firmę krawiecką i z całkiem fajnym sukcesem. Znaczy i klienci są, i bilans ekonomiczny z pewnością dodatni, a ona, właścicielka, co bardzo przecie ważne, naprawdę lubi to co robi i jest w tym dobra.

No i ta znajoma ma wnuczkę, która też w tej Anglii mieszka, nie wiem jak blisko, w każdym razie ona tę wnuczkę bardzo kocha i są w czułych stosunkach... I ta wnuczka to, wystawcie to sobie, taka mała (nieco już jednak starsza niż ta w reklamie) Mulateczka. Naprawdę ciemna i naprawdę mocno kręcona w kwestii włosów na głowie.

Znajoma musi nieźle sobie radzić z angielskim, skoro mieszka tam już dobrych kilka lat i radzi sobie z firmą, więc ktoś by rzekł, że - minus Tusk, samolot i kaleczenie wymowy - sytuacja dość w sumie podobna. Tyle że - jak na moje, nieco lękliwe i pozbawione większej nadziei, pytanie czy owa ciemnoskóra wnuczka cokolwiek z polskiego rozumie, otrzymałem odpowiedź, że nie tylko rozumie, ale także nienajgorzej mówi. Nie mam powodu tej jej babci nie wierzyć.

Mogła by oczywiście nie mówić i nic nie rozumieć, bo świat dookoła jej mówi (taką czy inną, jeśli mówimy np. o emigrantach) angielszczyzną, ale jednak komuś się chciało z nią (w znacznej mierze przecież "bezinteresownie") po polsku rozmawiać i ją poduczyć. (Oczywiście takie dziecko nie ma szansy mówić bez masy błędów i posiąść przebogatego słownictwa, z pisaniem także będą problemy, ale różnica między jakąś tam znajomością polskiego i całkowitym jej brakiem jest ogromna.)

O co mi chodzi? Po pierwsze o to, że warto jednak zwracać uwagę na to, co między wierszami, na konteksty, nieme i niby-oczywiste założenia w różnych przekazach, czyli na to, co właściwie ten czy inny @#$% od filmu, piosenki, czy reklamy chciał nam do duszy wstrzyknąć. Naprawdę warto! (Mam w tym temacie własne niemałe doświadczenia zresztą, żeby nie było że wygłaszam kazania nie mając o niczym pojęcia.)

A schodząc na nieco niższy, bardziej konkretny i mniej "meta", choć przecie równie istotny poziom, to wezwę, podpierając się konkretnym przykładem mojej byłej znajomej i jej uroczej egzotycznej wnuczki, by - nawet jeśli nas losy, Historia i cała ta @#$# swołocz, jak też wady i przywary naszego Ludu z kraju wywaliły, nawet jeśli tam się mnożymy, i nawet jeśli w przewidywalnej przyszłości o powrocie do tych pałających dzięcieliną borów i wierzb płaczących na mazowieckich piaskach wracać nie planujemy - to jednak dzieci ojczystego języka nieco choćby nauczyć. To się daje zrobić, może poza jakimiś hiper-skrajnymi przypadkami.

Wbrew pozorom ma to także b. wymierne i konkretne zalety, o których może kiedyś, szczególnie w przypadku licznych i przejmujących próśb, ale na razie macie po prostu apel, napędzany czystym patriotyzmem, gryzieniem sercem, etyką i aksjologią. I nawet tego powinno być dość, by by wasze ewentualnie wielobarwne potomstwo jednak miało z Polską jakiś duchowy związek. Dixi!

Jeszcze tylko kropka nad "i". Dla co mniej bystrych i/lub wyczerpanych liberalnym życiem do tego stopnia, że stracili dar wrodzony domyślności... Otóż te @#$#% w tej reklamie mówią nam, wedle mojego rozumienia: "tak czy tak się wynarodowisz, jeśli nie co innego, to twoje kolorowe wnuki cię do tego zmuszą, więc wynarodów się od razu, przechodząc m.in. na prymitywną angielszczyznę, bo to ach! takie międzynarodowe, a nie że... Itd. itd."

Gość uczył się angielskiego, jak mamy się domyślić, tylko po to, by móc dziecku powiedzieć "I am your granddaddy". Nie było tam bowiem, w tej reklamie znaczy, nic o, powiedzmy, wchłanianiu przy okazji obcej kultury w pubach czy rozumieniu dowcipasów w telewizji, więc o to też musiało chodzić. O to żałosne "I am your granddaddy". Moher, jak by się także należało domyślić, nie tylko angielskiego dla takiej dziwnej wnuczki by się nie nauczył, ale zapewne chodziłyby mu po głowie brzydkie myśli, jak ta, żeby dziecko odesłać na plantację bawełny. Żeby zgarnąć 10 procent znaleźnego.

(Powie ktoś, że tu już przejawiam paranoję? Cóż, czy to jednak nie ludzie stręczący nam reklamy powinni się kłopotać tym, by nie obrażały one nikogo, i by nie sugerowały nieprzyzwoitych podtekstów? Zapewniam was, że oni długo myślą nad każdym międzywierszowym i podkorowym aspektem swoich dzieł, dopóki chodzi o lemingi, więc tutaj, jeśli ja to tak odebrałem, coś było nie tak i oni się za bardzo naszą moherową wrażliwością nie przejmowali! Tym bardziej, że to jest przecie po prostu reklama serwisu kupuj-sprzedaj allegro i można to było zrobić na miliony innych, mniej kontrowersyjnych, sposobów. Żadnych niedouczonych pryków i ich kolorowych wnuków tam koniecznie być nie musiało.)

A na drzewo, kurewska bando manipulatorów! Angielski raczej trza dzisiaj znać, bo to coś jak spuszczanie wody, ale też niewiele w tym więcej. (W każdym razie, jeśli mówimy o poziomie tego pierdoły z reklamy, a nie o Ardreyu z niuansami.) I to właśnie my sprawimy, jeśli naprawdę zechcemy, że mimo paskudnej historii (choć niektórzy mieli jeszcze gorszą, to trzeba wiedzieć), nasz język i nasza kultura podbije... Kontynenty, ludzkie rasy i co tam jeszcze. Trochę tu szarżuję, zgoda, ale wcale nie aż tak wiele. W każdym razie przechodzić na pokraczną angielszczyznę Tuska naprawdę nie ma powodu.

triarius

sobota, stycznia 24, 2015

Dlaczego Tygrysizm lepszy jest od współczesnej nauki

Co robi tygrysista, kiedy złapie diabła? Na przykład za ogon? ("DIABŁA" powiedziałem, nie "wilka"! Nie mówimy o siedzeniu na gołej ziemi i jego strasznych skutkach. Choć po prawdzie, nigdy nie wiedziałem, na czym ta konkretna wersja wilka polega.) Tygrysista oczywiście wydusza z rzeczonego diabła wiedzę. Czyli uczy się czegoś przez całe ranki - choćby od diabła.

Co diabły potrafią, co by się mogło tygrysiście przydać? A na przykład, jak to wynika z amerykańskiego folkloru (który sobie nadzwyczaj cenimy, bez żadnych śmichów-chichów), diabły znakomicie grają na skrzypkach. Tak więc nasz tygrysista (łowny i mowny zarazem) trzyma tego diabła, na przyklad nadepniętego na ogon, i podpatruje jego skrzypcowe wyczyny. (Oczywiście nie aż tak mocno mu na ten ogon depcze, żeby diabeł zaczął fałszować, to oczywiste.)

Ponieważ tygrysista ma w mózgu (co najmnej) dwie półkule więc tą jedną podpatruje owe tryle i pizzicata, a drugą się zastanawia, jak ten nowy swój kunszt można będzie wykorzystać w służbie Tygrysizmu Stosowanego i dla ogólnego... Wiadomo. No i oczywiście, skoro jest tygrysistą, rychło dochodzi do bardzo fajnych zastosowań.

I to nie jest tak, że ja uczę, a sam tego nie praktykuję! Diabła wprawdzie na razie, sensu stricto, nie złapałem, a co do skrzypiec, to cholernie nie lubię ich stroić, bo to taki prymitywny i przedpotopowy mechanizm, że aż zgroza, więc, choć mnie one kręcą (jak i milion innych rzeczy zresztą, choć tak ze cztery miliony innych nie kręci mnie z kolei ani trochę), to leżą sobie i tyle. (Zresztą to i tak była w sumie zabawa, z tymi skrzypcami i dobry nigdy nie byłem. Nie to co dawno temu na saksofonie, albo na harmonijce, zanim dostałem krwiaka na dolnej wardze i rzuciłem.)

W każdym razie, jako szczery tygrysista, uczestniczę dość często w różnych szkoleniach - mniej lub bardziej wirtualnych, mniej lub bardziej jednoosobowych. Na przykład w tej chwili uczestniczę ci ja w takim szkoleniu online, które uczy rozpoznawać kłamstwa na podstawie języka ciała, mimiki i głosu. Wielka certyfikowana ekspertka tego nas uczy, choć młoda i w sumie niczego sobie, i to wcale nie jest głupie.

Na początku było głównie o tych wszystkich do bólu naukowych podstawach, takie wstępy, które były nie aż tak fascynujące, jak samo łapanie klamców na podstawie ich fałszywej mordy, a w dodatku przyprawiało mnie o łzy, kiedy tak słuchałem, jak te wszystkie pokraczne instytucje, korporacje i państwo... Amerykańskie w tym przypadku, ale na pewno i te pozostałe...

Osaczają i starają się przyszpilić biednego indywidualnego człowieczka, który się wije, próbuje, ale nic w sumie nie może. (Oczywiście my tu wiemy, że od państw dzisiaj o wiele gorsze jest to, co ponad nimi, choć dotyczy to bardziej "zwykłych", drobnych i na oczach ludu zanikających "państw", jak Polska, a mniej US of A i nielicznych równie "ważnych".)

W końcu nasza nauczycielka przeszła jednak do sedna i zaczęło się o mimice. Bardzo ciekawe sprawy i, w typowo amerykański sposób, inteligetnie, efektywnie podzielone na podstawowe elementy, dzięki czemu jest nadzieja, że człek zdoła to opanować i efektywnie stosować w dalszym, oby jak najdłuższym i najcudniejszym, życiu.

Nasza pani od kłamców opowiedziała też - jako ostrzeżenie przed wrodzonym lenistwem naszych mózgów, które nie są w tym głupie, ale trzeba jednak uważać - o doświadczeniu z psychologii, które ją zachwyciło, a mnie akurat mniej. Dokonali go na uniwersytecie Cornell - oczywiście Ivy League, jeden z najlepszych w Stanach (nie żebym miał jakieś kompleksy, miałem tam zresztą nawet teścia profesorem).

No i oni zrobili to tak, że przypadkowego człowieka na uniwersyteckim korytarzu zapytytowywał o drogę gdzieśtam facet przebrany za robotnika budowlanego (żółty kask, szelki, krótko mówiąc spora część Village People), a zanim nasz biedak zdążył odpowiedzieć, dwóch innych takich przebierańców (też za to samo) przedzielało ich niosąc ogromną dyktę... No i jak przeszli, z tą dyktą, to na wyjaśnienia w sprawie drogi czekał już inny podrabiany robotnik. (Z pewnością jeden z tych co niósł tę dyktę. My tygrysiści jesteśmy mistrzami dedukcji!)

No i okazało się, że coś koło połowy tych przypadkowych biedaków w ogóle nie zauważyło, że mają teraz do czynienia z nowym "robotnikiem". Nasza wirtualna nauczycielka robiła z tego wielką sprawę, a mnie się ona wcale taka wielka (sprawa znaczy) nie widzi. W końcu, jeśli taki ktoś traktuje siebie, i ten cały Cornell, poważnie, to nie uwzględnia raczej możliwości, że ktoś może go w taki sposób oszukiwać, zamiast po prostu pytać o drogę.

Myśli sobie taki ktoś... Znaczy gdzieś mu tam może w ułamku sekundy przelatuje na granicy świadomości: "Jakoś inaczej ten gość wyglądał, ale w końcu ani wtedy mnie to nie obchodziło, ani teraz, więc musi złudzenie. Zaraz mam seminarium, a potem idziemy z tą cycatą, jak jej tam, do niej, i coś może z tego być. Swoją drogą, co dzisiaj dadzą w stołówce? Acha, pytał o drogę..."

Tak więc, bez ścisłego oszacowania jak taki przypadkowy ktoś widzi prawdopodobieństwo, że mu będą robić takie szpasy, naprawdę trudno ocenić, jak "szokujący" miałby być ten wynik, prawda? No a po prostu spytać go - nie ma sensu. Ani przed, ani po. To by albo zmieniło reakcję na dyktę, albo byłoby zafałszowane samo w sobie. (Rozszerzona Zasada Heisenberga, jeśli mnie spytać!)

Doświadczenie było faktycznie zabawne i na swój sposób ciekawe, ale jednak nie całkiem zasługiwało na miano hiper-naukowego. Zbyt frywolne jak na naukę, choć z pewnością niezła zabawa. Można robić zakłady itd. Tak to widzę. Jeśli zaś tak obcesowo się obchodzą z naukowością na Cornellach tego świata, no to jak musi być gdzie indziej? Już nie mówię w III RP, ale w jakichś Wydziałach Studiów Femistycznych i temuż podobnież?

My, tygrysiści, uprawiamy natomiast pracę u podstaw - ale w całkiem innym od pozytywistycznego znaczeniu! - bo nad własnym myśleniem und metodologią, więc takich głupich błędów nie popełniamy, natomiast mamy sporo zabawy, kiedy popełniają je Cornelle. Że o pomniejszych płazach nie wspomnę.

Czy to oznacza, że wszystkie takie eksperymenty są z założenia do... Do niczego? Niekoniecznie! Rozmawialiśmy sobie nie tak dawno temu o takim kursie na ośmiu chyba płytach CD, gdzie gość uczył rozpoznawać cwane sztuczki sprzedawców i innych marketerów, że o Tymochowiczach tego świata nie wspomnę, i automatycznie być na nie odporniejszym. Było to po polsku i kurs ten, mimo a priori zastrzeżeń różnych sensownych przecie i prawicowych jak cholera ludzi, ja uważam za bardzo w sumie dobrą rzecz.

No i na samym początku tego kursu powiedział gość coś, co mnie absolutnie zaszokowało. Nie tyle nawet jako praktyczny sposób, choć to powinno działać i każdy tygrysista powinien to mieć w swym kołczanie, oczywiście... Ale z punktu widzenia "czysto naukowego", że tak to podniośle określę.

(Mam ci ja takie zainteresowania, nawet b. intensywne, tylko że to przeważnie są sprawy b. ezoteryczne, jak te tam Heraklesy i inne Belerofony, o których śmy sobie kiedyś, albo inna tam sakralna prostytucja... Piękne tematy, gdybym był bardziej stworzony na akademika, to bym je badał, i badał, i badał... Serio!)

To o czym nas poinformował gość od tego kursu wymierzonego przeciw cwanym sprzedawcom pigułek przeciw trzęsieniu ziemi, polegało na tym, że okazuje się (o ile gość, oczywiście, nie łże, ale chyba nie), iż kiedy chcesz się wepchać przed kogoś, aby użyć kopiarki, to dość logiczne jest, że twoja szansa się zwiększy, jeśli podasz fajny powód... Jak na przykład "moja żona rodzi". (To mój własny przykład, z głowy.)

Jednak równie niemal dobre wyniki - czyli szansę na wpuszczenie przed siebie - mieli tacy, który, całkiem po prostu, mówili rzeczy w stylu: "Czy mogłabym użyć kopiarki przed panią, BO chciałabym skopiować kilkanaście stron?" Rozumiecie (Młodzi Tygrysiści)?! Okazuje się (jeśli gość nie łże, oczywiście), że ludzie reagują po prostu na "słowo kluczowe" (keyword), sugerujące, że jest tam jakieś wytłumaczenie - a naprawdę żadnego wytłumaczenia może całkiem nie być.

Dla mnie bomba, i warto by było kiedyś to sobie sprawdzić, kiedy już Tygrysizm zapanuje i będziemy rządzić tymi wszystkimie laboratoriami. A co najmniej kopiarkami.

(Tygrysista oczywiście od razu wie, że trzeba by sprawdzić, czy występują istotne różnice wyników dla dwóch pytań całkiem tożsamych pod względem merytorycznym, z których jedno zawiera jednak ten rzekomy keyword "bo", a drugie nie. Jak np. "Czy mogłabym użyć kopiarki przed panią, BO chciałabym skopiować kilkanaście stron?" i "Czy mogłabym użyć kopiarki przed panią I skopiować kilkanaście stron?, albo po prostu: "Czy mogłabym skopiować kilkanaście stron przed panią?")

A na razie, wniosek do zapamiętania jest taki, że w tej współczesnej nauce daje się znaleźć fajne rodzynki, ale trzeba umieć i dysponować odpowiednią, tygrysiczną, czujnością, oraz tygrysicznym również, intelektualnym przygotowaniem. I to by był wniosek, który powinniście sobie wbić w głowy, a także przemyśleć.

Co proszę? Nie, pisemnego dzisiaj nic nie zadaję. Co oczywiście nie znaczy, byście mieli po prostu oglądać seriale. Chyba że, ma się rozumieć, na tygrysiczny sposób. To tyle!

triarius

P.S. A teraz wychodzimy. Spokojnie i pojedynczo. Jak zawsze, ważać na ogony!

piątek, września 10, 2010

„Oko za oko” czyli demokracja

Dla typowego dzisiejszego inteligenta Kodeks Hammurabiego to symbol prymitywnej mściwości i barbarzyństwa. O Prawach Solona, czy o rzymskim Prawie XII Tablic, taki inteligent na ogół nie słyszał, jednak gdyby przypadkiem usłyszał, jego opinia byłaby  z pewnością taka sama.

Kompetentni historycy widzą jednak w tych wszystkich archaicznych kodeksach prawnych coś całkiem innego, w dodatku bardzo ważnego. Chodzi w tym mianowicie o to, że najpierw władza w każdym z tych społeczeństw była całkowicie arbitralna – w tym sensie, że wynikała wyłącznie (w każdym razie z założenia) z woli klasy  rządzącej. Nie była więc także skodyfikowana. Zwykły lud obowiązujących „praw” nie znał, bo po pierwsze: żadnych stałych praw po prostu nie było; a po drugie: nic ludowi do takich ważnych spraw – mordy w kubeł i tyle!

No i, jak się chwilę nad tym pomyśli, widać, że już sam fakt, iż prawa, które mają od teraz obowiązywać, zostają spisane i umieszczone w publicznie dostępnym miejscu, stanowi spory krok w kierunku mniej zamordystycznego systemu rządów.

Co, nawiasem, oczywiście wielu na naszej prawicy może całkiem nie pasować, a nawet budzić żywe oburzenie – no bo „władza ma być z Bożej łaski”, jak lud sobie uroił jakąś „suwerenność”, to przecież anatema i bolszewizm... Takie sprawy. Jednak nie chciałbym się tutaj zajmować moralizowaniem, ochami i achami – to raz.

A dwa, to jednak pragnę zwrócić uwagę, że tu nie chodzi o żaden katolicyzm z miłosierną Matką Boską, czy choćby Matką Teresą, tylko o ofiary z ludzi, sakralną prostytucję (to akurat by mi za bardzo osobiście nie przeszkadzało), masę najdziwaczniejszych tabu, obwarowanych okrutnymi karami, masowe dzieciobójstwo, i tak dalej. Mieszanie do tego pojęć takich, jak „suwerenność ludu”, „Boża łaska”, „wolny rynek”, czy „Prawo przez duże P”, wydaje mi się dość idiotyczne. Poza tym, że, jak rzekłem, nie chodzi tu o moralizowanie, tylko o analizę faktów.

Rządził sobie więc taki patrycjat, król, czy inna elita, aż nagle coś ich tknęło... I rzekli sobie: „No przecież nie możemy nadal tak niedemokratycznie, gwałcąc prawa człowieka i wszystko co piękne z postępowym na spółkę. Musimy to zmienić!” Jak uradzili, tak też i zrobili. Wyszło to wprawdzie pokracznie i barbarzyńsko („oko za oko, ząb za ząb”, każdy to pamięta), ale chociaż chcieli dobrze, a nie potrafili, bo nie było jeszcze... (I tu sobie wpisać parę stosownych nazwisk, tytułów gazet i bolszewickich pseudonimów.)

Nie, to nie tak było! Tego typu „demokratyzujące” reformy wynikają zawsze z jakichś bardzo konkretnych powodów i żadna rządząca „z łaski bogów” starożytna oligarchia własnych praw na rzecz poddanych, ot tak sobie, dla samej satysfakcji z własnej humanitarności, nie ograniczała.

Niemal zawsze, jak się wydaje, chodziło tam o to, że, aby takie państwo (w sensie niechby i bardzo ogólnym, ale to jednak były właśnie państwa) radziło sobie w rywalizacji z innymi (co obejmowało różne sprawy, od przetrwania, przez suwerenność, po ambitne podboje), musiało mieć sprawną armię, ta zaś z kolei wymagała udziału tego właśnie ludu, który dotychczas żadnych praw nie miał i się po prostu nie liczył.

Oczywiście, można ten lud zmuszać do walki, co się i robiło, ale szybko okazuje się, że z niewolnika marny żołnierz (a dotyczy to nawet gladiatorów, skądinąd fizycznie sprawnych i zaprawionych do walki na śmierć i życie), a jeśli się żołnierzy zbyt przymusza i zbyt szorstko traktuje, to wkrótce życie dowódców staje się także ryzykowne i potencjalnie krótkie. Tak więc regułą jest zawsze i wszędzie, że demokratyzacja niemal zawsze wynika z konieczności użycia ludu do walki, a w każdym razie w armii (czy flocie, tutaj tego nie rozróżniam).

Pisałem już kiedyś o tym i udało mi się nawet z grubsza wykazać, iż demokratyzacja Zachodu – zarówno od Rewolucji Francuskiej, jak i, w większym o wiele natężeniu, po drugiej wojnie światowej, także wynikła w dużej mierze właśnie z tego. Tak samo, jak obecnie przybierający z każdym dniem na sile totalitaryzm i odchodzenie od realnej demokracji, wiążą się z tym, iż wielkie obywatelskie armie odeszły w przeszłość, zastąpione przez ekspertów z guzikami, zawodowych zbirów (albo, w praktyce Zachodu, często zawodowych nieudaczników), oraz, coraz w tym wszystkim ważniejsze, tajne służby.

Struktura i faktyczne działanie obecnej „demokracji” w przedziwnie wierny sposób odzwierciedla przecież specyfikę tych właśnie modeli sił zbrojnych – tak samo, jak niemodna już, dawna „populistyczna” demokracja idealnie odzwierciedla duże, stałe, obywatelskie armie z poboru.  (W końcu nawet w krajach super-liberalnych i nie mających teoretycznie poboru, wszystkie naprawdę życiowe konflikty zbrojne wciąż i zawsze obsługiwane były przez pobór. Wystarczy wspomnieć Pierwszą Wojnę Światową, czy Wojnę w Wietnamie.)

Tę sprawę żeśmy sobie chyba w miarę wyjaśnili, teraz sprawa inna i pozornie nie mająca z Hammurabim związku. Chodzi o to, że wyobrażamy sobie, jak to jest, kiedy leje nas o wiele silniejszy, może większy, może mniej zmęczony... Albo coś, przeciwnik. Może to być na macie, może to być na ringu, może to być na ulicy, w knajpie, czy w dyskotece. Nawet na szachownicy to by też dało się zrobić, choć radzę jednak wczuć się w realne, brutalne i grożące realnie przykrymi konsekwencjami mordobicie.

Leją nas więc, a nam się szczęśliwie udało przeciwnika jakoś związać. Jakiś bokserski klincz, jakaś rozpaczliwa półgarda w parterowym grapplingu, coś takiego. To znaczy jakoś unieruchomiliśmy naszego wroga, tak, że nie może nam on przez chwilę, dłuższą czy krótszą, zrobić większej krzywdy. Nie może się wyplątać, bo nie ma tyle sił na krótką metę, a na nieco dłuższą, to wyplątując się wpadłby w jeszcze mniej korzystną dla siebie pozycję i szansa, że to jednak my damy mu w kość, a nie on nam, wyraźnie by się nagle zwiększyła.

Trzymamy więc tego naszego niebezpiecznego wroga w tej półgardzie... No i co mamy dalej robić? Jeśli MY zaczniemy próbować się z tej – biernej, ale chwilowo dla nas względnie korzystnej – sytuacji wyplątywać, to wszystko wróci do sytuacji sprzed naszego szczęśliwego fuksa, albo i gorzej. Najprawdopodobniej to MY, próbując coś cwanego robić, wpadniemy w poważne kłopoty. Cóż więc nam pozostaje?

Jeśli i tak nie mamy wiele do stracenia, bo facet jest o wiele silniejszy, lepszy technicznie, czy mniej zmęczony, to trzymajmy go w tej półgardzie i cieszmy się nią. Żywiąc nadzieję, że gość (choćby ze zniecierpliwienia) popełni jakiś poważny błąd i będziemy mu mogli zrobić kęsim... Albo może porazi go piorun... Albo też nadciągnie jego porzucona kochanka z Derringerem i go zastrzeli... Albo coś. W końcu, jako się rzekło, nie mamy nic do stracenia i wszelkie nieprzewidziane okoliczności są z samej zasady dla nas korzystne.

Do czego ja zmierzam, spyta ktoś, tak okrężną i zawikłaną drogą? A do tego, odpowiem, że nie lubię plucia na „demokrację” jako taką, bo uważam, że to coś bardzo podobnego do porzucania klinczu, czy półgardy, na rzecz jakichś wyimaginowanych i niepewnych radykalnych akcji, kiedy to nasz przeciwnik ma wszelkie atuty po swojej stronie.

Odchodząc od naszej metafory rzekę, iż głupie jest moim zdaniem odpuszczanie rządzącym tego, co czego się sami głośno i wyraźnie zobowiązali. Dotyczy to tak samo komuchów po „destalinizacji”, jak i dzisiejszych „autorytetów moralnych” i nastojaszczich diemokratów III RP.

Odpuszczając im takie rzeczy, pomijając już moim zdaniem sprawy czysto etyczne, jest głupie, bo za to właśnie ich jakoś tam, lepiej czy gorzej, trzymamy, a jeśli zaczniemy ich łapać za coś innego, najpewniej skończy się to o wiele gorzej. Albo przynajmniej o wiele szybciej.

Nie ma co być idiotą i uciekając do Scylli, wpadać na Charybdę! Jest ogromna przepaść pomiędzy zdrowym sceptycyzmem wobec demokracji jako takiej, wobec sposobu, w jaki została już przerobiona, zafałszowana i skurwiona, a pluciem na demokrację dla samej zasady... W sytuacji, kiedy nie wiemy, czy te pozory demokracji to nie jest w istocie JEDYNA (albo, w każdym razie, jedna z b. nielicznych) rzeczy, które tę (zarówno międzynarodową, jak i rodzimą) bandę jeszcze jakoś na wątłej nitce trzymają!

Absolutnie nie widzę powodu, by im to odchodzenie od „podjętych dobrowolnie” zobowiązań wobec nas ułatwiać. Tak samo, jak nie widzę, niestety, na razie żadnej możliwości, by tę syfiastą i załganą, semi-totalitarną już, jeśli nie gorzej (choć na razie faktycznie nie aż tak wiele krwi przelewającą, z pewnością do czasu) leberalną „demokrację” dało się zastąpić czymś lepszym i mniej podłym.

Tak więc zachęcałbym do zastanowienia się chwilę, zanim następny raz zacznie się bez większej potrzeby na „demokrację” – jako na samą ideę – pluć. Jak również do przyjrzenia się uważnie tym, którzy to bez przerwy robią i prowokują do tego innych.

Co naprawdę nie oznacza, bym to coś, co nam jest obecnie jako „demokracja” sprzedawane, uważał za sprawę uczciwą, fajną, czy dla uczciwych i porządnych ludzi korzystną. Po prostu wznoszenie buńczucznych okrzyków nie załatwia sprawy, co innego sensowne dyskutowanie różnych spraw w doborowym gronie.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, stycznia 22, 2009

Ktoś chciał dowodu na nędzę leberalnej ideologii? Proszę bardzo!

Oto dowód na nędzę i zakłamanie miłościwie nam panującej leberalnej, oświeceniowej ideologii:

Leberały głoszą, że ludzie kierują się samym wyborem i płacą za to, co jest dla nich ważne. W ten sposób "głosują". Głosują swymi pieniędzmi, a w przypadku leberałów antykomunistycznych (czyli tych bardziej prawicowych, niech już będzie bez cudzysłowu) także nogami - uciekając np. z krajów złych do krajów dobrych (w domyśle bardziej liberalnych).

Zgoda? Tutaj chyba niczego nie zafałszowałem? Uprościłem tylko na tyle, na ile to było konieczne, ale w sumie tak przecież tak właśnie fundament leberalnej ideologii wygląda.

No i teraz zastanówmy się nad taką oto sprawą... Pomijając już wszystkie inne oczywiste problemy tego ujęcia - takie jak np. występujący na każdym praktycznie kroku brak pełnej informacji - zadajmy sobie pytanie, dlaczegoż to ważne jest "głosowanie" za pomocą pieniędzy, "głosowanie" za pomocą nóg, głosowanie (tym razem całkiem dosłownie) za pomocą kartek wyborczych... Ale nie jest - o dziwo! - ważne dla leberałów głosowanie poprzez gotowość do narażenia, a nawet wprost poświęcenia, własnego życia.

A przecież przez całą historię ludzie dla pewnych spraw życie byli gotowi poświęcać - nie tylko życie swych bliźnich, bo to by można różnie interpretować, ale i własne. Czy zaś jest coś cenniejszego od ludzkiego życia?! Szczególnie dla leberała? Nie tylko zresztą w przeszłości to ludzie czynili, bo czynią to nadal, szczególnie masowo w różnych "mniej cywilizowanych" (czytaj "mniej liberalnych") regionach świata. Ale to przecież ludzie tacy sami jak my, prawda? Niczym istotnym się od nas nie różnią, bo kolor skóry nie jest niczym naprawdę nas w istotny sposób różniącym. Z tym zgadzam się ja, i z tym musi się przecież zgodzić każdy leberał.

I ci ludzie narażają, a czasem nawet poświęcają swoje życie. Dla spraw które leberał pochwala, albo dla całkiem innych. Dla spraw, które ja bym pochwalił, albo i nie. Ale jest faktem, że oni to czynią. Ergo - te właśnie sprawy są dla nich WAŻNE. Ważniejsze zapewne od tego, za co są gotowi zapłacić pieniądze, nawet te "własne, ciężko zarobione".

Dlaczego leberały całkiem tego czynnika nie uwzględniają? Czemu go nie akceptują - jako ewidentnego faktu? Czemu nie starają się tych spraw intelektualnie wydestylować, by potem móc się do nich jakoś inteligentnie ustosunkować? Nawet jeśli z jakichś względów uważają tych żołnierzy z Plaży Omaha, tych Powstańców Warszawskich, tych (toutes proportions gardées) terrorystów-samobójców, izraelskich żołnierzy (żeby nie było), i bojowników Hamasu za całkiem innych od nas - "ludzi normalnych" - to czemu nie próbują nam zrozumiale wytłumaczyć na czym ta różnica polega?

I dlaczego nie gwałci ona innych fundamentalnych założeń leberalizmu - konkretnie tego, że ludzie w sumie są tacy sami i ich motywy są w sumie takie same? Że spytam.

Dopóki nie otrzymam sensownej, wyczerpującej odpowiedzi na moje wątpliwości, sorry, ale będę wszystkich leberałów z lewa i "prawa" uważał za cynicznych kłamców i/lub mózgowo upośledzonych idiotów.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 18, 2007

Drobny przykład moralnej nędzy pewnych ludzi

Drobnym, ale symptomatycznym przykładem tego, w jaki sposób nasze (?) postępowe, europejskie "elity" traktują prawdę i ludzi, którzy w ogóle zwracają uwagę na to, co ci mówią, jest argument, który słyszałem w ostatnich dniach wielokrotnie, i na który, o dziwo, nigdy nie usłyszałem odpowiedzi, nawet od PiS'u. Ten mianowicie argument, że "PiS mówi, że chciał komisji, na kilka dni przed wyborami, a przecież kilka tygodni wcześniej komisji nie chciał, argumentując, że jest zbyt blisko do wyborów".

Qrwa mać! Czy nie chodzi tu przypadkiem o całkiem inny rodzaj komisji? W jednym przypadku jest to zamknięte posiedzenie garstki uprawnionych do udziału w niej posłów - w końcu przedstawicieli najwyższej władzy suwernennego narodu, tak? W tym drugim zaś przypadku, opozycja chciała (a raczej udawała, że chce, bo było do nie do zrobienia) czegoś w rodzaju komisji do spraw Rywina - czyli trwającego tygodnie medialnego przede wszystkim spektaklu, z którego w optymalnej systuacji, ogół obywateli dowie się, jak się rzeczy mają, kto jest kim i gdzie przekroczono, a gdzie nagięto prawo.

Zgadza się? Z pewnością się zgadza. Więc dlaczego tolerujemy, że te skurwiele mamią ludzi tego typu pokrętnymi kłamstwami? I dlaczego, z tego co wiem, żaden polityk i żaden dziennikarz dotychczas nie raczył sprostować tej manipulacji i wykazać przy okazji nędzne intencje tych, którzy ją stosują?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, maja 19, 2007

Czy kataryna to gazownik Kalukin? ( 2 )

Moje początkowe wątpliwości Pierwszą mą wątpliwością na temat "kataryny" była, być może całkiem niesłusznie zresztą, ta że jej sława znacznie przekracza moim zdaniem rzeczywiste zalety czy zasługi jej blogu. (Nie mówię oczywiście o moim, który w ogóle nie jest normalnym blogiem, a poza tym z pewnością nie zawiera żadnego śledczego dziennikarstwa, a tylko moje idiosynkrazje, żarciki i takie tam). Dowód? Twardych dowodów oczywiście nie dam, bo de gustibus i tak dalej, ale proszę sobie na przykład porównać blog "kataryny" choćby z tymi kilkoma, których linki mam na swoim. A potem z ewentualnie tamtych, przez linki, do jeszcze innych prawicowych blogów. Jeśli to zbyt trudne zadanie, to proszę po prostu kliknąć tutaj: http://jacek-jarecki.blog.onet.pl/ i zobaczyć jak rewelacyjnie, jak zabawnie i jak mądrze pisze jego autor Jacek Jarecki! Jego blog jest stosunkowo nowy, nie jest oczywiście nieznany, ale kudy mu pod względem popularności do blogu "kataryny"! Oczywiście, blog "kataryny" nie jest byle jakim blogiem - zawiera dość sporo informacji z aktualnej prasy, która dla wielu ludzi może być interesująca, plus, choć już nie zawsze, dogłębne i drobiazgowe wyniki studiowania prasy dawnej, wszelkiego typu archiwów itd. Poza tym jest pisany dobrą polszczyzną, bez błędów, po prostu profesjonalnie. (Nie, nie jest to zakamuflowany atak, choć rzeczywiście ta profesjonalność nie podważa mojej - ryzykownej, zgoda - tezy. Nawet jeśli nie uznamy, że ją wzmacnia.) Blog "kataryny" jest po prostu dość... pardonnez le môt, nudny, a w naszych słodkich czasach, gdy wszyscy są przyzwyczajeni do migających obrazów, skaczących lasek, wykrzykujących raperów itd. itd. trudno mi jakoś uwierzyć, by rzeczywiście sam z siebie doprowadził on masy surfujących po sieci do aż takiej ekstazy. Bez jednego obrazka, bez jednego pliku video, bez żadnej animacji? Słaba moim zdaniem szansa, że bez wsparcia potężnych środków, tak się samo z siebie stanie. Zaś dla ludzi poważnych, którym obrazki i raperzy nie są potrzebni, to przecież - powtarzam - dość monotonny w sumie, bardzo monotematyczny, politycznie w sumie centrowy, czyli nijaki... Czym tu się można AŻ TAK podniecić? I żeby jeszcze był często aktualizowany, ale nie jest. Następną sprawą jest "kataryny" niewytłumaczalna przemiana - czyta sobie dzień w dzień Gazownik, wierzy mu, wszystko jej się w nim podoba i pasuje do widzialnego świata, aż tu pewnego dnia łuski spadają z oczu, widzi, że Gazownki łże i zmienia światopogląd o 180 stopni. Po pierwsze, mało to prawdopodobne psychologicznie. Dorośli ludzie nie zmieniają nagle bez b. poważnego powodu światopoglądu o 180 stopni, nie odrzucają nagle swych najzaufańszych autorytetów... To się po prostu prawie nigdy nie zdarza. Człowiek dwudziestoparoletni jest już niemal na pewno pod względem światopoglądu ukształtowany. Jasne, Św. Paweł na drodze do Damaszku - tyle, że on jednak miał pewien konkretny powód, "katarynie" zaś, z tego czego się dowiedzieliśmy, po prostu otworzyły się oczy. Poza tym, kiedy człowiek doznaje jakiegoś nawrócenia - a przecież tutaj można mówić o swego rodzaju nawróceniu - to wahadło przeważnie wychyla się dobry kawał w drugą stronę i człowiek staje się przysłowiowym "gorliwym neofitą". Nic takiego wyraźnie nie wystąpiło u "kataryny" zmieniła poglądy o 180 stopni, ale pozostała niemal w tym samym miejscu, czyli, wedle mojej, wysoce subiektywnej co prawda, oceny, gdzieś po lewej stronie POPiS'u. Co najwyżej w jego centrum. A takie coś już przecież przerabialiśmy - AWS swobodnie sterowany przez Unię Wolności. I Michikowi całkiem to się przecież podobało. Pewnie, że Unia z SLD byłaby jeszcze piękniejsza, ale przecież... Gdzie tutaj ta radykalna zmiana poglądów, skoro "kataryna" parę miesięcy temu z radością witała, niedostrzeżoną zresztą przez nikogo poza nią, śladową możliwość powstania POPiS'u. Następna wątpliwość jest oczywista dla niemal każdego, kto w ogóle zastanowił się chwilę nad sprawą "kataryny". Jej całkowita, nieprzenikniona anonimowość! Jakby to łatwo było się w naszej rzeczywistości, w polskiej sieci, tak całkowicie utajnić! Takiej sobie zwykłej, niezbyt chyba obeznanej z hakerskimi sztuczkami kobietce (z całym szacunkiem dla kobietek!) ukryć się przed ciekawością potężnych, bogatych, wyćwiczonych w szperaniu i dochodzeniu do różnych tajemnic (nie mówiąc już o ew. szemranych kontaktach) agencjom medialnym, dziennikarzom... No i hakerom przecież - co to by była za miła dla takiego hakera sprawa, móc urbi et orbi ogłosić, że nikt nie potrafił, ale ja owszem. Kolejna sprawa także jest dość oczywista, choć nie stanowi jakiegoś miażdżącego dowodu. Zgoda, żaden z dotychczasowych argumentów nie stanowi, ale tej jest taką sobie po prostu wątpliwością. Po prostu "kataryna" musiałaby być bardzo nietypową osobą, by robić taką solidną dziennikarską robotę z zacisza własnego domu, do tego sporo udzielać się na różnyc forach... Skąd ma na to czas? Fakt, że mogłaby mieć jaką np. rentę inwalidzką i nie musieć pracować. Skąd ma jednak te profesjonalne umiejętności? Moim zdaniem jej talent nie jest błyskotliwy, nie ma w jej blogu nic specjalnie fascynjącego, ale jest to bez wątpienia dobra i inteligentna robota, nie mówiąc, że wymagająca cierpliwości i rzetelności. (Zakładam oczywiście, że wygrzebane przez "katarynę" w archiwach i opublikowane fragmenty są autentyczne, nic jednak nie wskazuje, by nie były.) Ostatnią z moich wątpliwości, jeszcze sprzed głośnej awantury o krytykę "kataryny" przez lewactwo z salon24 i opuszczenia przez nią tego towarzystwa, była właśnie ta łatwość, z jaką ktoś, kto rzekomo odrzucił gazownicze i salonowe kłamstwa, brata się nadal z tym towarzystwem. Znowu nie jest to żaden miażdżący dowód, bo ciągle przecież oglądamy stosunkowo przyzwoitych dziennikarzy jedzących sobie z dzióbków z ewidentnymi skurwielami. (Ale właśnie dziennikarzy.) Na tym kończę omawiać moje początkowe wątpliwości, które - mówię to otwarcie i wyrażnie - wcale nie były specjalnie wielkie, bo w "katarynę" jak najbardziej wierzyłem i bardzo mi się nawet w sumie podobała. Była to pewnie dość nudna część mojego tekstu, mam nadzieję, że następne będą ciekawsze, ponieważ w następnym mam zamiar omówić kwestię tego kto i po co miałby tworzyć "katarynę". (Jeśli naprawdę nie jest to po prostu miła, bystra i niezwykle pracowita osoba, która w jakiś cudowny sposób przejrzała na oczy, a przy tym zachowała taką słodycz charakteru, że do najpaskudniejszego nawet komucha nienawiści nie czuje i może uprzejmie rozmawiać z każdym michnikoidem.) Oraz tego, jakim zagrożeniem byłoby, gdyby rzeczywiście była ona gazowniczą kreacją (żeby nie powiedzieć prowokacją), a my byśmy dali się na to naiwnie nabrać. c.d.n (Deo volente) triarius --------------------------------------------------- Caeterum lewactwo delendum esse censeo.